W pożyczonym czasie - Anna Szumacher - ebook

W pożyczonym czasie ebook

Anna Szumacher

4,2

Opis

Maria Dee, twardo stąpająca po ziemi 21-letnia studentka prawa, za namową koleżanek trafia do… prawdziwej jasnowidzki. Z czasem zaczyna korzystać z jej trafnych przepowiedni, by ułatwić sobie podróż przez życie zawodowe i egzaminy, aż do dnia, w którym kolejna wróżba przepowiada jej śmierć. Jednak gdy Marii udaje się uniknąć przeznaczenia, cały świat zdaje się nagle sprzysięgać przeciw niej i, dla zachowania równowagi, uśmiercić. Przerażona dziewczyna z pomocą jasnowidzki zawiera pakt z Kindredem – tajemniczym starszym mężczyzną. W zamian za przedłużenie życia i oszukanie śmierci Maria musi dołączyć do jego grupy i pomóc wykonać pewne tajemnicze zadania. Aby to zrobić, musi nauczyć się nowych, nie zawsze naturalnych, umiejętności. Jednak dziewczyna w obawie, że jej nowy towarzysz coś przed nią ukrywa, nie zamierza tak łatwo pogodzić się z losem i zaczyna planować, jak wyplątać się z diabelskiego kontraktu.

„W pożyczonym czasie” to pierwszy tom utrzymanego w klasycznych ramach urban fantasy „Cyklu Marii Dee” umiejscowionego we współczesnej Ameryce Północnej, a czerpiącego z miejskich legend, historii oraz podań Stanów Zjednoczonych i Kanady. To szalona przygoda z gatunku tych, o których Andrzej Sapkowski pisał we wstępie do powieści Wojna o dąb Emmy Bull następująco:

„Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku Harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (47 ocen)
25
12
5
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zelintha

Z braku laku…

Pozostaje nadzieja, że kolejna część będzie lepsza, a główna bohaterka trochęsię wyrobi. ;)
10
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Niebanalny humor, trafne zapożyczenia z kultowych dialogów, świetne pióro. Polecam i czekam na kontynuację.
10
aneta76n

Dobrze spędzony czas

Bardzo miło mi się czytało. czekam na następny tom..
10
Drizzt_83

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Nie mogę się doczekać kontynuacji!
10
hydrozagadka

Z braku laku…

Pomysł w miarę ok, ale samo wykonanie mocno rozczarowujące, chaotyczne, dość nudne, a do tego ten "tom" tak naprawdę nie ma żadnego sensownego zakończenia. Jedyny plus, że sam styl pisania autorki jest ok.
00

Popularność




Tytuł: W pożyczonym czasie (Cykl Marii Dee: tom I)

Autor:Anna Szumacher

Copyright © Anna Szumacher, 2022

Copyright © Wydawnictwo IX. 2022

Copyright for the cover art © by Joanna Widomska & Wydawnictwo IX. Kraków 2022

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Ewa Białołęcka

Korekta: Anna Grzeszczyk

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Joanna Widomska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I

ISBN 978-83-963610-2-8

Tę książkę dedykuję…

Ewie i Ani, które przybyły z fachową pomocą, gdy otworzyły się przede mną bramy piekła. Bez was ta powieść nigdy by nie wyszła.

A także tym, którzy właśnie się zastanawiają, co to za „fachowa pomoc” i czy piekło to na pewno metafora.

IW pożyczonym czasie

Karta prezentowa do „najlepszej wróżki w mieście” wydawała się świetnym podarunkiem, szczególnie że akurat przepowiednie tej jasnowidzki podobno się sprawdzały. Tak przynajmniej twierdziły dwie przyjaciółki Marii, kiedy z chytrymi uśmiechami wręczały jej kopertę z tajemniczą zawartością. W końcu nie co dzień obchodziło się dwudzieste pierwsze urodziny. Oczko. Szczęśliwa liczba.

Maria doceniła gest, choć była osobą dosyć mocno stąpającą po ziemi. Zamierzała zostać prawniczką, w ciągu najbliższych kilku lat skończyć studia z wyróżnieniem, dostać wymarzoną pracę i znaleźć równie ambitnego i w miarę możliwości wystarczająco majętnego męża. Nie obraziłaby się, gdyby był również przystojny. Jako że sama miała nogi do nieba, burzę blond włosów i sylwetkę bogini, a przy tym mózg na właściwym miejscu, ukryty za twarzą porcelanowej lalki, nie widziała w zrealizowaniu tego planu większych przeszkód.

Poszły więc do wróżki. Wcześniej zaliczyły trzy kluby i odpowiednio dużą liczbę drinków, by nawet czarodziejkę z przysłowiowym czarnym kotem i szklaną kulą potraktować poważnie.

Kiedy Maria weszła do ciemnego, dusznego wnętrza, postanowiła podjąć wyzwanie i zachowywać się tak, jakby we wszystko wierzyła. Wręczyła siedzącej w półmroku kobiecie kupon i usiadła naprzeciwko.

— Witaj, Mario — szepnęła po chwili wróżka, przysuwając się do stolika i kładąc dłonie o pulchnych palcach na ciemnoczerwonym suknie. — Czego chciałabyś się dowiedzieć o swojej przyszłości?

Dziewczyna niespecjalnie się zdziwiła, że wróżka zna jej imię, w końcu była to umówiona wizyta. Natomiast co do przyszłości…

— Ile pytań mogę zadać? — zapytała praktycznie.

— Jedno. Poza tym, które już padło.

— Okej — zgodziła się Maria. — To ja poproszę o pytania na najbliższy egzamin z dyskryminacji w zatrudnieniu. Prof to prawdziwa kanalia, jeśli chodzi o zaliczenia.

Kobieta w kuriozalnej sukni zdobionej cyrkoniami westchnęła i zamknęła oczy.

Tu cię mam — pomyślała Maria z zadowoleniem. — Konkrety, a nie bzdury w stylu „spotkasz jednego bruneta i jednego blondyna”.

Wróżka przerwała jej rozmyślania krótkim pytaniem:

— Będziesz notować czy zapamiętasz?

Maria odruchowo wyciągnęła czarny, dosyć duży notes w skórzanej oprawie i drogie pióro.

— Będzie pięć pytań… — przepowiedziała kobieta.

W niewielkim pokoiku rozległ się monotonny głos gospodyni. Kilka minut później Maria, wciąż lekko oszołomiona, wstała, pożegnała się grzecznie i wyszła. W korytarzu dwie pomysłodawczynie pójścia do jasnowidzki zaczęły chichotać i zagłuszać się nawzajem pytaniami o to, ile Maria urodzi dzieci, jak będzie miał na imię jej mąż i czy dorobi się domku nad jeziorem.

Maria popatrzyła na nie z politowaniem. Typowe.

— A kogo obchodzą takie rzeczy? — zapytała. — Chodźcie, idziemy dalej pić. Chcę bawić się dzisiaj do upadłego, jakby jutro miało nie nadejść.

Bo jutro, gdy tylko wytrzeźwieje, zamierza wrócić do wypełniania swojego doskonałego planu na życie.

O potencjalnych pytaniach egzaminacyjnych podanych przez wróżkę przypomniała sobie mniej więcej w momencie, gdy szlochała nad książkami i notatkami, modliła się o cud i wiedziała, że nie zdąży nauczyć się wszystkiego, choćby nie wiadomo, jak bardzo się starała. Prawo było pełne tak drobiazgowych i wciąż zmieniających się przepisów, że nawet Einstein by przy nich wymiękł.

Przysiadła na parapecie, zapaliła papierosa i przez chwilę patrzyła w ciemność za oknem. Później nieufnie zerknęła na przysypany stertą papierów masywny kalendarz, w którym notowała najważniejsze rzeczy.

— Szlag by to — westchnęła, zsuwając się z siedziska. — Jeśli i tak mam oblać to szkaradne cholerstwo, to przynajmniej będę mogła powiedzieć, że wykorzystałam wszelkie szanse, a nie będę sobie potem pluć w brodę, bo okazałam się za głupia na wierzenie w zabobony.

Podeszła do stołu i pochyliła się nad papierami, gasząc peta w porcelanowej popielniczce w różyczki, po czym sięgnęła po kalendarz z postanowieniem, by wykuć na blachę tematy, które podała jej pseudo-Sybilla.

Tej nocy nie spała, a rano poszła na egzamin z duszą na ramieniu. To był jeden z najgorszych dni w jej życiu. Tak wtedy myślała.

— W tym roku forma egzaminu będzie trochę zmieniona — zaczął wykładowca, gdy tylko wszedł do sali.

Po pomieszczeniu przebiegł szmer zaniepokojonych i mocno zestresowanych głosów.

— Po pierwsze, znudziły mi się już długie testy wielokrotnego wyboru — kontynuował siwiejący na skroniach profesor. — Po drugie, co głównie skłoniło mnie do modyfikacji zasad dosłownie w ostatnim momencie: nie mam pewności, czy ktoś nie włamał się na mój komputer i nie zaznajomił z tegorocznymi zadaniami. Jeśli tak się stało, to ktoś miał szansę, by nauczyć się wszystkiego na piątkę, a ja wierzę w równe prawo każdego do oblania egzaminu. Dlatego na szybko zorganizowałem wam nowy zestaw. Wyciągnijcie kartki i długopisy, schowajcie wszystko inne. Startujemy?

Z każdym kolejnym dyktowanym przez wykładowcę pytaniem jęki oszołomionych studentów siedzących w auli stawały się głośniejsze. Natomiast Maria coraz bardziej kuliła się na swoim krześle, klnąc w myślach na potęgę.

— I piąte pytanie, ostatnie — rzucił głośniej profesor, a ona zaczęła histerycznie chichotać. Ktoś ukradł mu testy z dysku? Ciekawe, jak by zareagował, gdyby zajrzał do kalendarza jednej ze studentek i znalazł tam swoje pięć zadań równo zapisanych pod datą sprzed kilku dni. Z pewnością byłby zachwycony.

Postawiła kropkę, gdy skończył mówić i z przerażającym uśmiechem na twarzy zaczęła szczegółowo odpowiadać na pierwsze pytanie.

Pół godziny później wyczerpała wszystkie tematy i z cichym kliknięciem wsunęła skuwkę na pióro. Wstała, zamierzając oddać pracę. Kilka głów na sali podniosło się znad kartek, a na twarzach kolegów pojawiła się szeroka gama różnych uczuć, od zdumienia po wyraźne współczucie. Maria miała to gdzieś. Skończyła egzamin, zamknęła za sobą drzwi z ledwie słyszalnym trzaskiem i wzięła głęboki oddech. Potem drugi. Zmrużyła oczy, gdy nowa myśl, do tej pory zagłuszana pokrzykiwaniami ego, utwierdzającymi ją w przekonaniu o własnym geniuszu, przebiła się na powierzchnię: Maria odkryła paranormalną żyłę złota. Magiczny klucz do „i żyła długo i szczęśliwie”. Pieprzony Hogwart.

Krótko mówiąc, będzie musiała zacząć chodzić do wróżki.

Następna wizyta u jasnowidzki trochę jej się przesunęła, ale kiedy wykładowca z piekła rodem wywiesił wyniki na tablicy i – chyba sam zaskoczony – na samej górze umieścił nazwisko Marii z maksymalną liczbą punktów, potrzeba udania się do wróżki wróciła ze zdwojoną siłą.

Sybilla ją pamiętała. Machnęła jedynie ręką, kiedy dziewczyna zaczęła wylewnie dziękować, i spytała, w czym może pomóc. Maria najchętniej wykupiłaby od razu karnet miesięczny, ale tylko wyciągnęła portfel i usiadła przed wróżką.

— No więc…

Dwa następne miesiące były rajem na ziemi, tak dosłownie, jak i w przenośni. Zniknęły zimowe mrozy. W pobliskim parku pojawiła się świeża, jaskrawozielona trawa. Jasnowidzka potrafiła przepowiedzieć wszystko, więc Maria dostawała pytania na egzaminy, dowiadywała się, gdzie ma składać papiery, by przyjęli ją na staż, w dodatku im bardziej jaśniała wewnętrznym blaskiem, tym większe powodzenie miała u otaczających ją mężczyzn. Gdy szła po chodniku, niemalże rozwijał się przed nią czerwony dywan a kwiaty rozkwitały pod dotykiem jej stóp.

Aż pewnego dnia wróżka na kolejne pytanie nie odpowiedziała stanowczo i pewnie, tylko zadumała się i jakby zmartwiła.

— Kariera mi się rozwija, studia to betka, pieniądze też chwilowo mam, teraz przydałaby się jakaś sensowna druga połówka. Kiedy wyjdę za mąż? — powtórzyła pytanie Maria.

Kobieta zastanawiała się przez chwilę, zanim odrzekła:

— Nigdy.

— Okej, wolny związek. Jakieś dzieci? — dopytywała niezrażona dziewczyna.

Chwila ciszy.

— Nie.

Z jakiegoś powodu Maria poczuła się na miękkim fotelu wyjątkowo niekomfortowo.

Wróżka nagle pochyliła się i skrzywiła, jakby przejście przez jakąś niewidzialną barierę sprawiło jej sporo trudu. Zaczęła szeptać gorączkowo:

— Zjawi się brunet o diabelskich zamiarach i blondyn o duszy anioła. Żaden nie dla ciebie. Piekielne dziecię skupi na sobie ich myśli. Jednak to jeszcze przed nami, w dalekiej, mrocznej przyszłości. To będzie twoje życie, ale nie to samo, ponieważ wtedy już będziesz martwa dla tego świata.

— Co znowu? — Maria się zdenerwowała. — Co to za gierki?

Sybilla siedziała bez ruchu, ze szklistym spojrzeniem. W ogóle nie reagowała.

— Hej!

Nic.

Maria zerwała się wściekła i chwyciła kurtkę. Nie zamierzała tu dłużej zostawać. Gdy była już przy drzwiach, wróżka nagle się ocknęła i dokończyła resztę okropnej przepowiedni:

— Za pięć dni od teraz zostaniesz zasztyletowana pod numerycznym, krwawym znakiem. Strzeż się! Strzeż!

Kolejne trzy dni Maria chodziła jak struta, wmawiając sobie nie tylko, że przepowiadanie przyszłości to jakieś totalne banialuki, ale również, że żadne wróżki nie istnieją. I w ogóle trzeba zacząć od tego, że nigdy ich nie było. Światem rządzi nauka, technika i ciągła, całkowicie naturalna ewolucja.

Czwartego dnia było lepiej, zaczęła nawet uważać na zajęciach i robić notatki. No może poza tymi momentami, kiedy zrywała się niby zupełnie bez powodu i biegła wypłakać do najbliższej damskiej toalety. Mogła udawać, że Sybilla i magia nie istniały, ale przecież właśnie dzięki przepowiadaniu przyszłości przez ostatnie miesiące bez problemu zdawała kolejne egzaminy. Dlaczego teraz, po kilkunastu trafnych wróżbach, nagle ta jedna miałaby okazać się nieprawdziwa? A może Sybilla, znudzona stałymi wizytami Marii, postanowiła ją przestraszyć, by się jej pozbyć? A może to wszystko jej się przyśniło?

Jedno było pewne: Maria nie chciała umierać. Zasztyletowanie kompletnie do niej nie przemawiało, bo nie mieściło się w jej idealnym planie. Nie i już.

Wieczorem przeklętego piątego dnia, kiedy Maria już prawie uspokoiła skołatane nerwy, zaskoczył ją telefon od mężczyzny, który wydawał jej się idealną partią, a do tej pory niespecjalnie zwracał na nią uwagę. Był całkiem bogaty, wybitnie przystojny, wystarczająco inteligentny i wolny, a na dodatek najwyraźniej nie był gejem, co powinno skłonić Marię do zapakowania go w karton i wysłania do najbliższego muzeum historii naturalnej z podpisem: „Ewenement na skalę światową! Gatunek zagrożony wyginięciem. Uwaga, szkło!”.

Cała się rozpływała ze słuchawką przy uchu, kiedy opowiadał, że długo się zbierał, by ją zaczepić, lecz w końcu zdobył numer i chciałby się spotkać. Dzisiaj. Najlepiej natychmiast. Niech założy na siebie cokolwiek, przecież i tak we wszystkim wygląda bosko, i przyjdzie za godzinę pod klub „69”.

Radosne, choć opanowane: „Tak, w sumie czemu nie”, zdławiła nieprzyjemna gula w gardle, podszyta strachem i nagłą pewnością, że to się skończy bardzo paskudnie.

— Sześćdziesiąt dziewięć? — zapytała zamiast tego cicho.

— Tak, wiesz, to ten nowy klub w Neighborhood Nine z wielkim, czerwonym neonem nad wejściem. Nie da się go przeoczyć. To co, widzimy się za godzinkę, mała?

Maria oklapła.

— Dziś nie mogę… — szepnęła.

— Och, no trudno — usłyszała z wyczuwalną, choć niedopowiedzianą sugestią, że dzwoniący ma na podorędziu jeszcze kilka telefonów do równie gorących i z pewnością bardziej chętnych panienek. Potem się rozłączył.

Maria rzuciła telefonem o ścianę i wrzasnęła z wściekłością; na faceta, na siebie i ogólnie na cały świat. Straciła taką szansę przez jakąś głupią babę…

Zacisnęła zęby i postanowiła schować się pod kołdrą, gdzie – zgodnie z pierwszą regułą horrorów – jeśli nie będzie wystawał nawet mały palec u nogi, nic złego się nie przytrafi.

Zegar tykał, za ścianą było słychać kłócących się sąsiadów, a Maria odliczała minuty do północy. Kiedy zielonkawy, fluorescencyjny wyświetlacz przeskoczył na godzinę 22:22 poczuła ukłucie w okolicy serca, nagły ból, który pozbawił ją tchu, a potem gwałtowne szarpnięcie w górę, ponad mebel i kołdrę… która nadal leżała na jej skulonym ciele.

Maria, lewitując dobre pół metra nad łóżkiem, powoli zaczęła opadać, aż stanęła obok szafki nocnej.

Zmełła w ustach przekleństwo, kiedy pomyślała, że znalazła się w najdurniejszej i obrzydliwie filmowej sytuacji. To było tak szmirowato hollywoodzkie, że nie potrafiła się nawet przejąć – chwilowo czuła się bardziej zirytowana niż przestraszona. Nie zaryzykowała wyjścia do klubu, a i tak umarła? Do jasnej cholery, gdyby wiedziała, wystroiłaby się, poszłaby potańczyć i zdążyłaby się urżnąć przed jakże osobistym końcem świata. A teraz, jak jakaś ostatnia frajerka, będzie się może błąkać po zaświatach i zamykać niedokończone sprawy, gdy inni zrealizują jej plan na wspaniałe życie? Takiego wała!

Chciała kopnąć nogę łóżka, ale stopa przeleciała przez drewno i Maria jak długa runęła na podłogę. Wstała powoli, przeklinając na czym świat stoi i popatrzyła na łóżko. Jej ciało nadal tam było i wyglądało na żywe. Tylko jak do niego wrócić? Może gdyby udało się jej jakoś wpasować…

Przez chwilę kręciła się wokół mebla i patrzyła na ułożenie ciała. Śpiąca Maria, mamrocząc coś przez sen, przewróciła się na plecy i rozrzuciła ręce na boki.

Hej, to mogła być jej szansa! Duch Marii obliczył odległość, stanął tak, żeby upadając wpaść we własne ciało i mamrocząc: „Test zaufania”, fiknął do tyłu.

Maria poczuła śmieszne łaskotanie, kiedy zetknęła się ze swoim ciałem, a potem… przeleciała na wylot i uderzyła ciężko o coś twardego.

Przez sekundę patrzyła w ciemność, mniej więcej tam, gdzie powinien być sufit. Powinien, lecz zasłaniały go deseczki stanowiące konstrukcję łóżka i przezierający przez nie spód materaca. Jęknęła i podźwignęła się na łokciach. No dobra, czyli przelatywała przez meble, ale nie przez stropy. Może uznałaby to za ciekawe i warte głębszego przeanalizowania, gdyby nie buzowała w niej dzika, nieokiełznana wściekłość.

W końcu się pozbierała i stanęła pośrodku materaca, gdzieś w okolicy podwiniętych kolan leżącej postaci. Jej… no, drugie nogi częściowo znajdowały się nad pościelą, jednak łydki tkwiły we wnętrzu łóżka. Kiedy zaczęła podnosić raz jedną, raz drugą stopę, stwierdzając, że rzeczywiście przenika przez materialne przedmioty, zauważyła jeszcze jedną – dość kluczową – rzecz. Kołdra nadal miarowo się unosiła i nie miało to związku z duchową gimnastyką, którą dziewczyna właśnie uprawiała. Co znaczyło, że…

Maria na łóżku poruszyła się, odgarnęła kołdrę i usiadła rozespana, przecierając oczy.

Maria stojąca w łóżku popatrzyła na własną twarz. Jej cielesna powłoka jakby trochę oprzytomniała i zdumiona uniosła starannie wyprofilowane brwi, widząc niewyraźne odbicie swojej osoby. Wyciągnęła rękę i pomachała przez zjawę. Dłoń swobodnie przeniknęła przez ducha, a Maria – ta stojąca – poczuła delikatne łaskotki i szczypanie. Jeszcze raz spojrzały na siebie nawzajem.

I dopiero w tym momencie, jakby jednocześnie dotarło do nich, co się właśnie wydarzyło, obie zaczęły wrzeszczeć jak opętane.

— M-m-mówiłaś, że umrę, a nie, że dusza ze-ze-ze mnie wyskoczy i z-z-z-zacznie łazić mi po mieszkaniu — jąkała się przez telefon cielesna Maria, na zmianę szlochając i wpadając w wariacki chichot. Po drugiej stronie zaspana wróżka momentalnie otrzeźwiała. Spojrzała na zegarek. Dochodziła północ.

— Nie ruszaj się z miejsca! — zawołała, po czym przytomnie dopytała: — A gdzie jesteś?

— U-u-u siebie w-w domu, a gdzie miałaby-bym być? — Dziewczyna siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę i gapiła się w przestrzeń. — Przecież nie będę się pchała po-pod jakiś cholerny nu-nu-numeryczny znak w-w-w poszukiwaniu własnego zabójcy! A taka randka mi prze-przepadła!

Po drugiej stronie słuchawki Sybilla znowu szybko zerknęła na zegarek. Dwie minuty do północy.

— Mów do mnie przez cały czas — zażądała, zarzucając szlafrok na plecy i biegnąc przez ciemny korytarz. Dopadła biblioteczki, zrzuciła kilka książek na podłogę, strasząc śpiącego w doniczce kota, i w końcu wyciągnęła to, czego szukała. Domagała się przy tym, by Maria prowadziła z nią rozmowę.

— Czy nadal się widzisz? — zapytała, opierając się o ścianę i wertując pognieciony, a miejscami zalany jakimiś podejrzanymi miksturami notes.

— Na początku widziałam w obie strony — powiedziała już spokojniej Maria, skupiając myśli na technicznej części problemu. — Teraz nie widzę siebie… ale jednocześnie obserwuję, jak rozmawiam przez telefon, tak jakbym spoglądała na samą siebie z fotela stojącego w drugim kącie pokoju. Fotel jest pusty. No, a przynajmniej to, co na nim siedzi jest niewidzialne. Czy to znaczy, że jestem jednocześnie widzialna i niewidzialna? Czuję się jak jakaś zmutowana wersja kota Schrödingera. To bardzo dziwne wrażenie… — W słuchawce zapadła nagła niepokojąca cisza.

— Maria? Maria! — zawołała Sybilla, upuszczając notes. Gruchnął na podłogę i ponownie wystraszył kota, który uciekł do kuchni, sycząc wściekle.

Data przekręciła się, gdy wróżka usłyszała grobowy głos dziewczyny:

— Wiem, że w tym momencie to pewnie najmniejszy z moich problemów, ale z tej perspektywy, jak na siebie patrzę, mam strasznie niezgrabny tyłek…

Chudy, wyglądający na przemęczonego mężczyzna odebrał telefon po czwartym dzwonku. Przetarł podkrążone oczy i odgarnął z czoła cienkie kosmyki mysiego koloru.

— James Crown — powiedział. — Słucham?

— Z tej strony Syb. Jest szef?

Wyprostował się w fotelu, słysząc znajomy głos wróżki.

— Zanim go obudzę, muszę zapytać. W skali od jeden do dziesięciu, jak ważne lub interesujące jest to, z czym dzwonisz?

— Jako że siedzicie bez żadnej sensownej roboty i użalacie się nad sobą, wszystko powinno was zaciekawić — stwierdziła Sybilla z nieukrywanym sarkazmem. — Z całym szacunkiem dla szefa. Ale niech wam będzie. Stawiam na mocną jedenastkę.

— Poczekaj moment.

Mężczyzna podniósł się ciężko i ruszył przez opustoszałą willę. Wiekowe podłogi skrzypiały przy każdym kroku, choć grube dywany wygłuszały nieco pieśń starych desek. Wreszcie dotarł do masywnych drzwi. Wiedział, że „szef” nigdy nie sypia o tej porze. Prawdopodobnie nigdy nie sypiał. Zapukał i wszedł do wyłożonego wiśniową boazerią gabinetu.

— Dzwoni Syb — powiedział do siedzącej w głębokim fotelu postaci. — Ma…

Szef przerwał mu w pół zdania, podnosząc dłoń w jasnej skórzanej rękawiczce.

— Nareszcie… — Przyłożył podaną mu słuchawkę do ucha. — Tu Kindred.

Wróżka wzięła głęboki oddech. Miała sporo do powiedzenia.

— Mam tu w mieście dziewczynę, która ucieka przed śmiercią. Przepraszam, uciekła przed śmiercią. Nastąpiła częściowa reakcja na złamanie przepowiedni i rozszczepiła się jej dusza. Wyobrażasz sobie? Świadoma bilokacja, a ona martwi się o to, że z perspektywy bi ma nierówne pośladki…

Kindred zachichotał, wprawiając w zdumienie wciąż stojącego obok towarzysza.

— W każdym razie to kwestia czasu, nim Pani Śmierć się o nią upomni, a ty masz talent do gmatwania ludzkich losów — dodała jasnowidzka. — Nie tylko ludzkich, z tego, co wiem. Myślę, że Maria to gra warta świeczki…

— Pozwolisz, że sam to ocenię. — Kindred przerwał jej tonem ostrzejszym niż zamierzał. — Mieszkasz tam, gdzie ostatnio?

— Tak.

— Ta cała Maria jest w twoim zasięgu?

— Można tak uznać… — przyznała niepewnie Sybilla, czując nadchodzące kłopoty.

— Utrzymaj ją przy życiu — zażądał Kindred. — Już tam jedziemy, ale trochę nam to zajmie.

— Jak niby mam to zrobić? — Głos wróżki wyrażał skrajną rezygnację. — Barykady mam ustawić? Przeciwko ostatecznej bogini? Gdzie niby? U siebie w kuchni? To nie jest coś, co da się załatwić przy pomocy solnego kręgu i oczyszczania szałwią.

Mężczyzna wzruszył ramionami, natychmiast zdając sobie sprawę, że rozmówczyni, nawet wróżka, mogła tego nie zauważyć.

— Wszystko mi jedno, byle skutecznie — powiedział. — W końcu parasz się niejednym rodzajem magii. Będziemy za dwa dni. Musimy dojechać z pieprzonej Kanady.

— Byłoby szybciej, gdybyś wsiadł w samolot! — burknęła wróżka.

— Dobrze wiesz, że nie mogę latać — przypomniał jej gorzko Kindred.

Odłożył słuchawkę i popatrzył na chudego towarzysza.

— Pakuj się. Wyruszamy jeszcze dziś.

James zerknął na zegarek. W środku nocy? Westchnął i bez słowa ruszył po walizki. W końcu pan każe, sługa musi…

Zaraz po rozmowie z Kanadą Sybilla ponownie zadzwoniła do Marii.

— Mam dobrą i złą wiadomość — zaczęła, po czym przerwała, słysząc jakiś łomot. — Co się tam dzieje?

— Krzesło się pode mną złamało — burknęła Maria, rozcierając bolące plecy. — Takie porządne, drewniane, nie jakieś plastikowe gówno. Pojęcia nie mam, jak to się stało.

— Ach, czyli już się zaczęło — westchnęła wróżka z troską. — Obawiam się, że to jest ta zła wiadomość.

— Jak bardzo zła? — chciała wiedzieć Maria.

— Powiedz mi najpierw, kochanieńka, czy twoja dusza dotarła z powrotem do ciała?

— Chyba… tak — przyznała Maria z ostrożnym optymizmem. — Nie widzę w dwóch płaszczyznach, więc być może to akurat wróciło do normy. To o co chodzi z tą złą wiadomością? I czy ta dobra jest wystarczająco dobra?

Sybilla zastanowiła się. Jak miała delikatnie przekazać, że świat będzie próbował zabić Marię, by wyrównać rachunki, a ta dobra wiadomość brzmi: jeśli Maria przeżyje najbliższe kilka dni, to pojawi się potwór z piekła rodem, który co prawda ją uratuje, ale będzie chciał coś w zamian? Westchnęła głęboko. Nie, może jednak nie wspomni o Kindredzie. Jeszcze nie.

— Jak by ci to powiedzieć… — zaczęła zbolałym głosem wróżka, a Maria słuchała, patrząc jednocześnie na podejrzanie migającą lampę. To jej wyglądało na zwarcie. Niedobrze. Bardzo, bardzo niedobrze.

Od rozmowy z Sybillą minęły dwa dni, podczas których świat postanowił dobitnie i jednoznacznie przekazać Marii, że powinna zginąć. Nieco kłóciło się to z usłyszaną przez telefon radą wróżki, by dziewczyna nie umierała, bo problem niedługo zostanie rozwiązany.

Na pytanie Marii, jak ma nie umierać, Sybilla nie potrafiła odpowiedzieć.

— No… postaraj się — bąknęła i się rozłączyła.

Jak problem będzie rozwiązany? Tego Maria też się nie dowiedziała.

Dotarcie do wróżki było jednym z najbardziej traumatycznych i karkołomnych wyczynów w życiu Marii. Wpadające w niekontrolowany poślizg samochody, tracący panowanie nad rowerami rozszalali cykliści, potykający się rolkarze czy spadające z parapetów doniczki z kwiatami (poprzedzane przez cichnące „ups!” z wysokości któregoś piętra) to tylko kilka z rzeczy, jakie ją spotkały. To, że nigdzie z balkonu nie wypadł wielki, czarny fortepian, Maria uznała wręcz za obelgę, jakby nie zasłużyła na naprawdę widowiskowy koniec, o którym pisaliby w gazetach.

Kiedy więc w jednym kawałku (licząc tak ciało, jak i duszę) dotarła do domostwa jasnowidzki i zaryglowała za sobą drzwi, była roztrzęsionym, mocno poirytowanym kłębkiem nerwów. I dopiero gdy wróżka spytała ją, czy wszystko w porządku, Maria osłabiona osunęła się po ścianie i wybuchnęła niekontrolowanym płaczem.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, ściągając mnie tutaj — łkała. — Nawet sobie nie wyobrażasz, co mnie przez ostatnie dni spotkało, chociaż wcale nie ruszałam się z domu!

— To dlatego — odpowiedziała ostrożnie wróżka — że los mógł się ciutkę zirytować przez moje ostrzeżenie.

— Ciutkę? Ciutkę?! — krzyknęła Maria. — Płonące w ścianie kable, lampa spadająca do wanny, ulatniający się gaz, wypadające z zawiasów okno i coś, co wyglądało jak trutka na szczury w czekoladzie! — wyliczała dziewczyna, u której silna potrzeba przeżycia przesunęła na dalszy plan kwestie studiów czy robienia kariery. — Mam wymieniać dalej? Normalnie ledwo uniknęłam napadu i to tylko dlatego, że kilka miesięcy temu zaczęłam ćwiczyć biegi i nosić buty na płaskim obcasie…

— Wystarczy. — Męski głos przerwał litanię Marii w pół słowa. Ta odwróciła się wystraszona, po czym, gdy stwierdziła, że elegancki mężczyzna w korytarzu nie jest zamaskowany i uzbrojony, spytała nieufnie:

— A ty co za jeden?

— To Kindred — przedstawiła gościa wróżka. — Jeśli ktoś ma ci pomóc, to właśnie on. A w ogóle gdzie się podział ten drugi? — spytała.

— Spiera ze spodni ziemię cmentarną — odpowiedział Kindred. — Maria, tak? Może przejdziemy do jakiegoś sensowniejszego pomieszczenia i porozmawiamy? Mam dla ciebie propozycję, którą… no, nierozsądnie będzie odrzucić.

Maria westchnęła i odruchowo przesunęła się po ścianie w bok, kiedy ciężki metalowy wieszak przewrócił się z hukiem na podłogę. Minął ją o włos, tłukąc hakami w miejsce, gdzie przed chwilą siedziała. Nieznajomy z uznaniem pokiwał głową.

— Zamieniam się w słuch — oświadczyła Maria, wstając i podążając za postawnym mężczyzną w sile wieku.

Już po chwili znaleźli się w pachnącym kadzidełkami saloniku.

— Ta fiolka uratuje ci życie — powiedział Kindred i położył na drewnianym stoliku podłużny, szklany przedmiot z ciemnobrunatną zawartością. — Ale…

Blondynka, nie wyciągając dłoni po upragniony przedmiot, rzuciła:

— Zamierzałam być prawniczką. Tfu, nadal zamierzam! — poprawiła się szybko. — Wiedziałam, że będzie jakieś „ale”. O co chodzi?

— Widzę, że trafiłem na człowieka interesu. — Mężczyzna uśmiechnął się jedną stroną ust. Za jego plecami, w niedużej łazience, słychać było szum wody i ciche przekleństwa. — Podaruję ci dalsze życie, ale to będzie też nowe życie. Dołączysz do mnie i będziesz realizować powierzane ci zadania. Możesz mnie nienawidzić, ważne, żebyś mnie słuchała.

— Co to za zadania? — spytała. — Jeśli prowadzisz jakiś dom publiczny, zapomnij, chyba jednak wolę umrzeć.

— Polujemy na demony i wysyłamy je z powrotem do piekła.

Maria parsknęła śmiechem.

— Okej, jasne, to rozluźniło atmosferę. A tak na-prawdę?

— Polujemy na demony. I wysyłamy je do piekła — powtórzył Kindred. — Właściwie to do Dominium, ale dla jasności używam ludzkiej nazwy.

— Chyba naoglądałeś się za dużo filmów, panie Constantine… — Maria splotła ramiona na piersi.

— Kindred — poprawił tamten, nie wyłapując nawiązania. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Dziewczyna czujnie obserwowała powiększające się pęknięcie na suficie, które – a jakże – sunęło w jej stronę. I ciężkiego z wyglądu żyrandola.

— Syb, lampa! — zawołał Kindred, sięgając po poduszkę i zabierając fiolkę ze stolika. Potem wstał. — Widzę, że nie mamy o czym rozmawiać.

Rzucił ozdobny wałek z frędzlami na stolik w momencie, gdy żyrandol zachybotał się niebezpiecznie i na podłogę posypał się tynk. Wróżka wpadła do pokoju i z rozmachem dorzuciła jeszcze dwie makatki oraz koc. Wyglądało na to, że wiele potrzeba, by ją porządnie zdziwić lub wyprowadzić z równowagi.

— Zaraz, ty tak serio? — zaniepokoiła się Maria. — Wolę demony niż burdel. Ale ja się na tym w ogóle nie znam, chyba że mam im wytoczyć proces. Jak długo ta umowa miałaby obowiązywać?

Kindred uważniej przyjrzał się zgrabnej blondynce. Interesujące. Ale co ma jej niby powiedzieć? Że to dożywocie, przy czym trwa ono zwykle o wiele krócej, niż wskazywałaby nazwa?

— Do mojej lub twojej śmierci — odpowiedział.

Żyrandol oderwał się od sufitu i – ciągnąc za sobą zwój trzaskających kabli i sypiąc starym gipsem – upadł na przygotowaną wcześniej stertę materiału. Sybilla zakaszlała, ręką próbując rozwiać białoszarą chmurę.

— Zgoda. — Przez kurz i unoszący się w pomieszczeniu pył Kindred nawet nie zauważył, kiedy Maria chwyciła go za dłoń w rękawiczce i potrząsnęła nią gwałtownie. — Jak do śmierci, to i tak mam fory. W sumie teoretycznie jestem już martwa. Wiesz, błąd w systemie. Od kilku dni egzystuję w pożyczonym czasie.

Do pokoju wpadł zaskoczony mężczyzna z mokrymi plamami na wysokości kolan.

— Co tu się stało?! — zawołał.

Kindred uśmiechnął się, tym razem szeroko. Choć nie wyglądał przez to sympatyczniej. Raczej jak dobrze odżywiony doberman, który właśnie dostrzegł przed sobą puchaty i wciąż żywy deser.

— Zgoda.

IIBarman prawdę ci powie

Gdyby Maria wiedziała, że po podjęciu współpracy Kindred postanowi u niej – wraz ze swoim przydupasem Jamesem – zamieszkać, pewnie dwa razy by się zastanowiła.

— To tymczasowe rozwiązanie — oświadczył, jakby miało ją to uspokoić. — Niedługo ruszymy dalej.

Nie uspokajało, jako że miała jechać z nimi.

Z drugiej strony odkąd zawiesiła na szyi niewielką fiolkę z podejrzaną zawartością, przestały jej się przydarzać przykre rzeczy. A kiedy przez kilka godzin z rzędu świat nie próbował Marii wyeliminować i przespała spokojnie całą noc, doszła do wniosku, że chyba nie będzie tak źle. Później kilkakrotnie musiała zrewidować ten pogląd. Tak to jest, gdy pochopnie wybierzesz życie. Trzeba się liczyć z konsekwencjami.

Następne kilka dni zlało się w cykl powtórek. Pobudka. Śniadanie. Szybkie ablucje. Godziny niedających rezultatu ćwiczeń. Obiad. Ćwiczenia. Kolacja. Ćwiczenia, bez efektu. Łóżko. Pobudka. Śniadanie…

— Musimy popracować nad twoją bilokacją — powiedział Kindred pierwszego poranka, odkładając niedojedzoną kanapkę. — James, bądź tak miły i posprzątaj w podzięce za gościnę.

Gdyby wzrok mógł zabijać, nowy szef Marii zostałby widowiskowo rozmazany na najbliższej ścianie. James jednak najwyraźniej nie posiadł tej zdolności, więc tylko skrzywił się i zaczął zbierać talerze.

— Bilokacją? Jaja sobie robisz? — spytała Maria, patrząc za znikającym w kuchni mężczyzną.

James niczym się nie wyróżniał. Z wyglądu był doskonale przeciętny, wręcz nie do zapamiętania. Jeden z tych ludzi, którzy bez obaw, że ktoś sporządzi ich sensowny rysopis mogliby napadać na banki. Jak widać, charakteru też żadnego nie miał, choć mogło to być spowodowane faktem, iż Kindred jego też jakąś umową mocno trzymał za jaja. Trzeba się będzie dowiedzieć, jaką dokładnie…

— Całkiem serio twierdzę — zaczął Kindred — że musimy porozmawiać o twoim rozszczepianiu duszy. Bywaniu w dwóch miejscach jednocześnie. Nazywaj to, jak chcesz. Nie ratowałbym cię, gdybyś była tylko ładna. Jesteś też wysoce użyteczna.

Maria, która w systemie edukacji życiowej zrobiła już doktorat z przedmiotowego traktowania, puściła ten komentarz mimo uszu.

— Dobra, ale nie obiecuję, że cokolwiek w najbliższym czasie ze mnie wyjdzie. Głównie dusza, znaczy. To zdarzyło się raz i przez przypadek — zauważyła trzeźwo.

— I słusznie przypuszczasz — powiedział Kindred, rozsiadając się wygodniej w fotelu. — To będzie cholernie trudne, męczące i długotrwałe, ale jestem skłonny poświęcić ci swój czas, jeśli dasz z siebie wszystko.

— Ty to wiesz, jak oczarować kobietę — mruknęła Maria. — Tyle słodkich słówek.

Kindred popatrzył na nią.

— Tam był sarkazm — dodała dla pewności. — To co dokładnie mam robić?

— Idź do kuchni — polecił.

Maria wstała z krzesła i usłyszała natychmiast:

— Nie, idiotko! Siadaj! Masz zobaczyć, co James robi w kuchni bez ruszania się z miejsca.

Maria zamarła w pół kroku, po czym powoli osunęła się na krzesło.

— Jak niby mam to zrobić? — spytała zirytowana. Jakiś obcy gość krzyczał na nią w jej własnym domu. Naprawdę miała ochotę mu przyłożyć. Ledwo się powstrzymała, siadając na dłoniach.

— Zacznij słuchać tego, co do ciebie mówię — powiedział Kindred beznamiętnie, jednak na jego twarzy rysowało się niezadowolenie. — Skup się. Możesz zamknąć oczy. A potem myśl o tym, że chcesz znaleźć się w kuchni, tak długo i intensywnie, aż ci się uda.

Maria westchnęła i posłusznie zamknęła oczy. Jeśli nie zdoła ruszyć się z krzesła aż do skutku, to trochę tu sobie posiedzą. Napięła mięśnie i starała się skupić na zadaniu.

Kuchnia. Kuchnia. Kuchnia. Kuch…

Jęknęła i otworzyła jedno oko.

— W sumie to zanim pójdę do kuchni, koniecznie muszę wcześniej skoczyć do toalety.

Kindred zasłonił twarz ręką, po czym zawołał półgłosem:

— James, jak już skończysz sprzątać, zrób mi kawę! Dużą!

Kolejne dni wyglądały dokładnie tak samo. Pobudka. Kawa. Ćwiczenia. Obiad. Ćwiczenia. Kolacja. Ćwiczenia. Po drodze więcej kawy i zdecydowanie więcej papierosów. Maria miała wrażenie, że utknęła w „Dniu Świstaka” i nigdy, przenigdy nie wydostanie się z tego błędnego koła. Nie mogła już patrzeć na mężczyzn kręcących się po jej mieszkaniu. Więc siedziała z zamkniętymi oczami, starając się wyjść z siebie.

Dosłownie, bo metaforycznie zrobiła to już dawno.

Tego konkretnego popołudnia Kindred wypił trzy kawy, kazał Jamesowi pójść po prasę i przeczytał od deski do deski cztery grube gazety. Zaczął krążyć po mieszkaniu, obejrzał wszystkie bibeloty i poczytał trochę prawniczych notatek Marii. Wysłał pomagiera do sklepu i zagonił do robienia obiadu. Potem do mycia podłóg. James bez słowa sprzeciwu spełniał każde jego życzenie.

Natomiast Maria siedziała z zamkniętymi oczami i bardzo, bardzo chciała dostać się do kuchni, szczególnie że zaczynała się robić głodna. Jednak jej największym sukcesem tego dnia był fakt, że w tej monotonii i ciszy udało jej się zasnąć w pozycji pionowej. Obudziła się dopiero wtedy, gdy spadła z krzesła i uderzyła twarzą o podłogę.

Kindred nawet tego nie skomentował. Kazał jej siadać z powrotem i przemieścić się do kuchni. Zwracał na nią uwagę tylko od czasu do czasu, choć „Skup się!” równie dobrze mogło mu się wyrywać odruchowo.

Maria zdążyła go znienawidzić, ale do kuchni nie przeniknęła. Jej duszy powrót do ciała najwyraźniej się spodobał i nie zamierzała nigdzie wybywać.

Od strony kuchenki coraz wyraźniej dało się słyszeć skwierczenie. Zapach duszonych warzyw docierający do Marii sprawił, że żołądek zaczął jej się skręcać z głodu. Zacisnęła mocniej powieki i zwinęła dłonie w pięści. Opanuj się, tylko się opanuj, kobieto. Ten podstarzały drań myśli, że jesteś do niczego, nie dawaj mu dowodów, że tak rzeczywiście jest…

Kiedy jednak w powietrzu pojawił się kolejny zapach, tym razem pieczeni, a Marii po kilku godzinach tkwienia w miejscu zaschło w ustach, stwierdziła, że ma dosyć. Może nadal próbować wychodzić z siebie, ale po obiedzie. Koniec końców fizjologia człowieka zawsze weźmie nad nim górę.

Otworzyła oczy, wstała gwałtownie i pomaszerowała w stronę kuchni.

Powietrze rozdarł ostry dźwięk dzwonka do drzwi. Maria odruchowo się odwróciła i kątem oka zobaczyła, że nadal siedzi na krześle. Wrzasnęła, gdy poczuła silny pęd powietrza. Prędkość, z jaką jej dusza wpadła z powrotem do ciała, sprawiła, że Maria po raz drugi tego dnia zleciała z krzesła.

Dzwonek wciąż dzwonił.

— Niech to jasna cholera! — zaklęła, podnosząc się z podłogi i masując kość ogonową. — Akurat teraz! James, sprawdź, kto przylazł, bo jak ja to zrobię, zatłukę kretyna!

Niepozorny mężczyzna wyjrzał z kuchni i skierował się w stronę wejścia do mieszkania. Chwilę później Maria usłyszała ugrzeczniony głos zza framugi:

— Witam. Czy chciałby pan porozmawiać o Bogu, naszym…

— Tylko piekło istnieje naprawdę — burknął James i zamknął drzwi przed nosami dwóch mężczyzn w garniturach. Wrócił do kuchni, wycierając po drodze mokre dłonie w fartuszek.

— Za dziesięć minut obiad! — zawołał, trzaskając garnkami. — Bóg, dobre sobie…

Maria odezwała się sekundę przed Kindredem.

— Wyszłam z siebie! — wrzasnęła. — Muszę zjeść obiad, inaczej umrę i jaki będziesz miał ze mnie pożytek?!

Mężczyzna zamknął usta.

— No dobra — powiedział nie do końca przekonany. — Ale potem wracamy do treningu.

— Tajes! — Blondynka zasalutowała i skoczyła w stronę, z której dolatywały kuszące zapachy.

Poranek był rześki i słoneczny, jak przystało na wiosnę. Na gałęzi drzewa rosnącego za oknem śpiewały ptaki. Z kuchni mieszkania wynajmowanego przez Marię dobiegały odgłosy rozmowy, roznosił się zapach tytoniu i kawy.

— Widziałam tył twojej głowy, James. — Dziewczyna chichotała właśnie z satysfakcją, odpalając kolejnego papierosa. — Rany, po tej bilokacji mam straszną gastrofazę, jakbym wypaliła właśnie kilo trawy.

— Kanapka i jeszcze raz — zarządził Kindred. — Mniej więcej ogarniasz już sam etap wychodzenia z ciała, ale musisz poważnie popracować nad pozostawaniem na zewnątrz. Nie kilka sekund. Kilka minut. Potem kilka godzin. Nie wspominając o tym, że powinnaś jednocześnie panować nad swoim ciałem i nad duszą poza nim. Inaczej ktoś w przyszłości dorwie cię, jak będziesz poza naczyniem i co wtedy? — Wykład stawał się coraz bardziej surowy. — Dlatego bilokacja ma w sobie przedrostek „bi”, tak? Podwójny. Nie masz prawa do takiej radości, jaką przed chwilą okazałaś, dopóki nie opanujesz chociaż tego.

— Dobra, dobra — mruknęła blondynka. — Stary zrzęda…

Zamknęła oczy. Jednak tym razem nie potrafiła się skupić. Przestała walczyć o życie. Zaczynała przyzwyczajać się do nowej sytuacji i niecodziennej zdolności, ale przez to na światło tego ślicznego skądinąd dnia wychynęły mniej pilne, choć nadal problematyczne kwestie. Teraz na przykład Maria przypomniała sobie o kredycie studenckim. A jak już o tym mowa, o studiach. Jak miałaby połączyć Harvard z jeżdżeniem za demonami? Czy polowanie na demony ma uregulowany stan prawny? Mogłaby zrobić z tego specjalizację… A tak w ogóle to chyba powinna być dzisiaj na stażu? Nie sądziła, że ta impreza z umieraniem zajmie jej aż tyle czasu…

Otworzyła oczy. Spojrzała na zegarek. Potem na kalendarz. Cholera, to było wczoraj!

— Nie mogę — jęknęła, wstając. Krzesło odsunęło się z głośnym szurnięciem. — Muszę chwilę odpocząć. Kindred, ja wiem, że ty masz misję i w ogóle, piekło i demony, których mam nadzieję nigdy nie spotkać, jeśli rzeczywiście istnieją, ale ja mam bardziej przyziemne zmartwienia. Na przykład finansowe. Poza tym co ja zrobię ze swoimi rzeczami, jeśli gdzieś mamy jechać? Nie stać mnie na płacenie za lokal, w którym nawet nie będę mieszkać. Prawdopodobnie zaraz wywalą mnie ze stażu, jeśli jeszcze tego nie zrobili. Wlecze się za mną kredyt, którego nie będę miała jak spłacić, jeśli nie skończę studiów i nie znajdę sensownego zatrudnienia…

James popatrzył na nią z wyraźnym smutkiem w oczach.

— Nie zawracaj mi głowy studiami. — Kindred zbył ją machnięciem ręki. — A jak chcesz zachować mieszkanie, to do fiolki mogę w gratisie dorzucić opłacenie mieszkania, powiedzmy, za rok z góry. Czy wtedy usiądziesz na tyłku i zajmiesz się ważniejszymi sprawami? Zanim gdziekolwiek ruszymy, muszę wiedzieć, że nie jesteś zupełnie zielona i mogę na ciebie liczyć. Tam na zewnątrz będziesz ryzykować nie tylko swoim życiem, a mnie się na drugą stronę nie śpieszy.

— Natomiast wielu się śpieszy, żeby go tam posłać — mruknął James pod nosem.

Maria wyłuskiwała informacje chronologicznie.

— Naprawdę zapłacisz za utrzymanie mojego mieszkania za rok z góry? — zapytała zaskoczona.

— Stać go — potwierdził James. — Odkąd wygonił z Białego Domu ducha starego Willa Tafta, Kindred siedzi na złocie z Knox. Nie było zresztą łatwo, żaden prezydent nie był tak przywiązany do Gabinetu Owalnego. Dosłownie.

— Wygoniłeś ducha z Zachodniego Skrzydła? — zdumiała się Maria. — Ducha prezydenta Ameryki?

Siwiejący mężczyzna tylko skinął głową.

— Aha… — mruknęła blondynka i pogrążyła się w rozmyślaniach. Kilka minut trwało, zanim sobie wszystko poukładała. Na tyle, na ile było to możliwe. Demony to jedno. A teraz okazywało się, że duchy też istnieją? I co jeszcze? Wiedźmy? Elfy? A jak demony, to czy istniały też anioły?

Od tego myślenia rozbolała ją głowa.

— Dobra — zgodziła się z lekkim wahaniem. — Bierzesz na siebie mieszkanie, a ja zajmę się treningiem. Mnie też się nigdzie nie śpieszy. A już z pewnością nie na drugą stronę. Pamiętaj, że na mnie już tam czekają.

Minęły jeszcze dwa monotonne tygodnie w lokalu przy Orleans Street, zanim Kindred zdecydował, że Maria może wyjść z własnego mieszkania. Do tej pory wszelkie zakupy i kwestie porządkowe załatwiał James, a Kindred i Maria głównie trenowali. Kindred w tym czasie przede wszystkim krzyczał, a Maria na zmianę próbowała wyjść z siebie i jednocześnie nie wyjść z siebie na tyle, by przyłożyć temu irytującemu, staremu dziadowi, który już na drugi dzień po zamieszkaniu pod wspólnym dachem zabrał jej telefon i odciął od Internetu. Maria utraciła kontakt z rzeczywistością i była również blisko stracenia poczucia czasu.

— Jaki dzisiaj dzień tygodnia? — zajęczała, siedząc jednocześnie na kanapie i na parapecie, z którego obserwowała zewnętrzny świat. Wydawał się taki kuszący. Ludzie przechadzający się po chodnikach musieli być najszczęśliwszymi istotami we wszechświecie. Jeździli na rowerach, wchodzili i wychodzili z księgarni na rogu ulicy…

— Dzień, w którym dostaniesz wychodne — poinformował ją spokojnym tonem Kindred. — Sam też muszę wyjść, zresztą zbliża się dzień naszego wyjazdu.

— Dzień, w którym… — powtórzyła i wróciła do swojego ciała. — Naprawdę?!

Zerwała się z kanapy i zachwiała. Oparła się o tył sofy. Powroty nastręczały pewnych problemów z błędnikiem. Poza tym z niewytłumaczalnego powodu odbijało jej się potem wiśniami w likierze. Mogło być gorzej: przynajmniej to nie cebula.

Kindred kiwnął głową.

— Tylko żadnych spotkań ze znajomymi. Co musiałaś, załatwiłaś telefonicznie, by policja nie zrobiła tu wjazdu i wystarczy. A tak jest mi wszystko jedno, gdzie pójdziesz. Idź, zaszalej, tylko nie daj się zabić…

Koniec jego wypowiedzi zagłuszył trzask drzwi od łazienki i szum wody pod prysznicem.

Uśmiechnął się. Trafił na ciekawe indywiduum. Może się okazać, że czeka ich zdumiewająca i całkiem długa podróż.

Pod barem z ust Marii wyrwał się radosny okrzyk:

— Błogosławiony! Wreszcie porządnie się napiję! — Otworzyła drzwi z rozmachem. — Przez tę cholerną wróżkę nic, tylko porządny tryb życia i domatorstwo. Koniec tej abstynencji!

Wnętrze lokalu, do którego w „poprzednim” życiu nigdy by nie poszła i gdzie miała minimalną szansę spotkania kogokolwiek ze studiów, powitało ją wrzawą głosów i lekką, popularną muzyką, ocierającą się o cukierkowość. Maria zerknęła w stronę baru, coś się tam działo. A może nawet nie coś, a ktoś.

Długowłosy blondyn mógłby być lokalnym playboyem, na co wskazywał wianuszek samotnych i całkiem ładnych kobiet. Mógłby, tyle że znajdował się po drugiej stronie lady.

— Znaczy, miejscowa atrakcja — podsumowała Maria, odruchowo zmierzając w stronę zbiegowiska. Obejrzy sobie, o co tyle hałasu i dopiero wtedy się upije. Zresztą właśnie w tamtej okolicy serwowali alkohol.

Po drodze zlustrowała kilka stojących przy barze kobiet. Dwie rozchichotane i nadmiernie wymalowane nastolatki, które powinny być zapytane o dowód już przy wejściu. Jedna niezaspokojona żona, wyraźnie szukająca kandydata do spalenia nadmiaru kalorii. I dwie dziewczyny w wieku Marii – rozbawione, korzystające z wolnego wieczoru, bez żadnych większych problemów. Bez śmierci za plecami i fiolki z cmentarną ziemią dyndającej na szyi.

Na twarzy Marii pojawił się krótki grymas, jednak zamaskowała go promiennym uśmiechem. Nadal z bezpiecznej odległości zaczęła się przypatrywać barmanowi. Jakiś przechodzący gość próbował ją zaczepiać, ale dosyć szybko zrezygnował, nie doczekawszy się reakcji.

Obserwowany blondyn był wręcz anielsko przystojny. Wysoki, z pociągłą twarzą i lekko zarysowanymi kośćmi policzkowymi, spokojnie sprawiłby, że pół Hollywoodu padłoby przed nim na kolana. Co z taką aparycją robił w takim miejscu?

Zaintrygowana podeszła kilka kroków bliżej. W zachowaniu barmana dało się dostrzec pewną systematyczność. Szykował jeden z tych kolorowych i fikuśnych drinków, po czym z każdą z klientek przez chwilę rozmawiał, jakby niechcący dotykając jej ramienia lub dłoni. Nie żeby miały coś przeciwko.

Maria stanęła w kolejce.

— …Peter naprawdę będzie dla ciebie lepszy — usłyszała, jak mówi półgłosem barman, wpatrując się w oczy ponętnej blondynki. Końcem palca jeździł po wierzchu jej nadgarstka. — Ten drugi… Tommy? Złamie ci serce. Owszem, zabierze cię wcześniej do nieba, ale w tym samym tygodniu zrobi to samo jeszcze przynajmniej trzem innym kobietom. Czasami warto odpuścić pragnienia dla stabilizacji, szczególnie że Pete też potrafi to i owo…

Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie i cofnęła dłoń.

— S-skąd wiesz?

— Jestem jasnowidzem. — Puścił do niej oko. — Jakbyś potrzebowała jeszcze kiedyś porady, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

— Ale naprawdę tak myślisz? Z Peterem i Tom-mym? — Dziewczyna nie wiadomo, czy ucieszyła się, czy zmartwiła.

— Słowo — zapewnił, a kiedy odchodziła, powiedział:

— Następna.

Maria przesunęła się kawałek bliżej. Przed barmanem stanęły dwie nastolatki.

— Nam też przepowiesz przyszłość? — Zatrzepotały doklejonymi rzęsami i zrobiły dzióbki. Marię zemdliło; wyglądało na to, że gość od drinków ma podobne odczucia.

— Jasne. Tu pójdzie szybko. Dajcie swoje cudne rączki. — Głos barmana nieco się zmienił. Kiedy dziewczyny spełniły polecenie, przez chwilę milczał, po czym wyrzucił z siebie:

— Ruda. Tak, twoi rodzice dowiedzą się o jointach znacznie szybciej, niż myślisz. Złamanie płyty z najnowszą grą brata nie było najlepszym pomysłem, bo szczyl w zemście na ciebie nakabluje. Tak, musisz odrobić zadaną pracę domową z matematyki, jutro będziesz z niej pytana. — Przerwał na chwilę. — Twoja koleżanka powinna zacząć się lepiej prowadzić, bo przed końcem roku zajdzie w ciążę. Aha, ruda, pilnuj swojego chłopaka, bo twoja przyjaciółka ostrzy sobie na niego zęby. Obie dostaniecie dzisiaj szlabany i nie, nie ma szans, bym sprzedał wam alkohol. A teraz do domu! — Puścił ich ręce i spojrzał w stronę Marii.

— Ja tylko drinka. — Maria wzdrygnęła się, podnosząc głowę i patrząc w jasnoniebieskie oczy. — Po poprzedniej wizycie u wróżki mam uraz na całe życie.

— A to nowość — mruknął, odwracając się do półki z alkoholami. — Masz ochotę na coś konkretnego czy improwizować?

— Improwizuj — zgodziła się Maria, siadając na wysokim stołku. Dwie nastolatki, które zwolniły jej miejsce, kłócąc się, zmierzały w stronę wyjścia.

Kiedy barman postawił przed nią dwukolorowego, lekko dymiącego drinka, odruchowo dotknął jej dłoni. Cofnął się szybko.

— Cholera — wyrwało mu się.

Maria zbladła.

— Myślisz, że jak powiesz „cholera” i zamilkniesz, to mnie to uspokoi? — zdenerwowała się, a jej z początku niski głos z każdym słowem brzmiał coraz wyżej. — Co, dalej będzie jeszcze gorzej? A tak się w ogóle da?! — pisnęła.

— Prawdę mówiąc, nie wiem — odparł barman. — Ale rozumiem, czemu nie pałasz miłością do wróżek. — Pochylił się, jakby podejmując decyzję i szepnął jej do ucha: — A ja nie widzę przyszłości. Po prostu jestem dobry w wyciąganiu wniosków.

— Zaraz, a te wszystkie rady o facetach, lekcjach i trawce? — Maria, zaintrygowana, trochę się uspokoiła. — Znałeś nawet imiona kochanków.

Przez chwilę wydawał się zmieszany. Później na jego twarzy zakwitł uśmiech.

— Może trochę grzebię w myślach — przyznał. — Ten Kindred…

Westchnęła, kładąc mu dłoń na ustach.

— Och, zamknij się. Są rzeczy, które trudno wytłumaczyć. — Przerwała na moment. — Chyba odechciało mi się drinka.

Zsunęła się z krzesła. Poprawiła sukienkę.

— Wracam do domu. Trzymaj się, śliczny — powiedziała. — Naprawdę szkoda, że nie poznaliśmy się ze trzy miesiące temu. Wtedy moje życie było perfekcyjne. Świetnie byś do niego pasował…

Puścił do niej oko i rzucił w odpowiedzi:

— Do zobaczenia na trasie.

Maria już przepychała się w stronę drzwi. To by było na tyle, jeśli chodzi o wieczór na mieście.

Kiedy próbowała złapać taksówkę, przypomniały jej się słowa wróżki: „Brunet o diabelskich zamiarach i blondyn o duszy anioła”. Fantastycznie, sprawdza się aż za dobrze. Na końcu była przepowiednia dotycząca klubu z numerem. Ale co mówiła pośrodku?

Zagryzła wargę. Cholera, pewnie coś ważnego. Zadzwoni rano do Syb i zapyta…

— Nie pamiętam — powiedziała wróżka po prostu. — Jestem tylko przekaźnikiem, a nie twardym dyskiem do zapisywania wszelkich pochodzących z drugiej strony wiadomości.

— Cholera — mruknęła Maria, jednocześnie szukając po kieszeniach fajek. Na pewno miała jeszcze końcówkę paczki… No, jest. — A skąd ci przekazują te jakże trafne wiadomości? — zapytała, wkładając papierosa do ust. Wyciągnęła go, sprawdziła, czy filtr jest z właściwej strony i odpaliła. Zaciągnęła się głęboko.

— Nie chcesz wiedzieć — poinformowała ją Syb radośnie. — Nie jesteś jeszcze gotowa na ten poziom.

— Może i prawda — zgodziła się Maria. I tak miała wystarczająco wiele innych rzeczy na głowie. Istnienie „drugiej strony” będzie musiało poczekać, aż znajdzie jakiś wolny termin na rozpracowanie kolejnego problemu.

Z kuchni dobiegły ją podniesione głosy.

— Dobra, muszę kończyć — powiedziała. — Kin-dred chyba czegoś ode mnie chce… Choć to akurat żadna nowość. Dzięki, Syb.

— Powodzenia — rzuciła wróżka. — Przyda ci się.

Nie musiała tego dodawać. Maria zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Tak jej się przynajmniej wydawało. Wrzuciła papierosa do muszli, spuściła wodę i wyszła z toalety.

IIIHangar numer 13

Serio, nie potrzebuję Jamesa, żeby siedział obok i z tępym wyrazem twarzy gapił się w ścianę — powiedziała Maria, zamykając podejrzanie dużą torbę. Choć może był to po prostu zwykły rozmiar damskiej torebki. — Rozumiem, co mam zrobić. Nie ma problemu. Niech sobie biedak weźmie wolne, nikt nie powinien być chłopcem na posyłki przez siedem dni w tygodniu.

Kindred wydawał się wahać.

— Dałam słowo, że do was dołączę — mruknęła, zakładając kurtkę. — Poza tym nadal gnieździcie się w moim mieszkaniu. Dokąd niby miałabym uciec? Do Europy? Z kredytem studenckim do spłacenia? Wolne żarty…

Nie czekając na oficjalne pozwolenie, nacisnęła klamkę i chwilę później zatrzasnęła za sobą drzwi.

— Wygląda na pogodzoną z losem — zauważył James, gdy Kindred wrócił do kuchni. Crown kończył właśnie zmywać patelnię po jajecznicy. W pomieszczeniu nadal roznosił się zapach świeżo parzonej kawy.

— Pozbędzie się nas przy pierwszej okazji, kiedy tylko wykombinuje, jak wykręcić się z umowy. I dobrze, niech się zastanawia. Myślenie jeszcze nikogo nie zabiło. Dopiero czyny mają skutki — powiedział Kindred. — O twojej kwestii pamiętam, ale chwilowo tkwimy w martwym punkcie. Rzeczywiście, zrób sobie wolne. Ja też mam kilka rzeczy do załatwienia przed wyjazdem. Takich, przy których nie musisz mi towarzyszyć.

James zakręcił wodę.

— Jesteś pewien? — zapytał.

— Tak, tak. — Kindred zaczął nabijać fajkę. — Nie wiem, do miasta idź albo co. Nie będę cię potrzebował do wieczora.

— Mmm — odpowiedział tylko James. Wyszedł z kuchni, sięgnął po pierwszą z brzegu nieprawniczą książkę i usiadł na kanapie. — To miłego dnia.

W przydrożnym motelu często meldowali się bardzo dziwni ludzie. Kindred uznał, że to idealne miejsce, by w nowym otoczeniu Maria mogła potrenować swoje zdolności. Dziewczyna zgodziła się bez zastrzeżeń. Mogła w końcu pozbyć się na cały dzień męczącego towarzystwa dwóch mężczyzn i jakoś ogarnąć rzeczywistość. Przyrzeczenie przyrzeczeniem, ale nikt nie mówił o rezygnowaniu ze starego życia i perfekcyjnego planu na przyszłość. Podobno kobiety są wielofunkcyjnymi istotami i potrafią łączyć obowiązki. Nadszedł moment na sprawdzenie tej hipotezy w praktyce.

Skończenie prawa przy jednoczesnym polowaniu na demony czy robieniu czegokolwiek innego, co wymyśli Kindred, nie powinno być specjalnie trudne. Przecież Maria była nie tylko diablo zdolna. Teraz była nadczłowiekiem. Przynajmniej miała taką nadzieję.

Zapłaciła, chwyciła klucz w garść i ruszyła wzdłuż wybetonowanego parkingu do przydzielonego jej na parterze pokoju. Musi wykonać milion telefonów, napisać kilka podań, a przy okazji załatwić jeszcze tę drobnostkę, którą zlecił jej Kindred.

Rozejrzała się po okolicy. Na restaurację nie ma tu co liczyć. Chyba czeka ją dziś żarcie na wynos.

Przekręciła klucz w zamku i popchnęła drzwi z cienkiej sklejki.

— Potrzebuję notatek z ostatnich dwóch tygodni — powtórzyła Maria do słuchawki, pukając się długopisem w brodę i próbując dopasować widzenie połówek swojej duszy do konkretnych oczu. W ten sposób, gdyby się udało, prawym okiem widziałaby ekran komputera, a lewym wnętrze pokoju za ścianą. Odruchowo jednak otwierała oba i…

Zrobiło jej się niedobrze. Odbiło jej się alkoholizowanymi wiśniami. Jęknęła cicho.

Wszystko przez to, że obrazy się zlewały, choć czasami osiągała efekt podobny do oglądania dwóch zdjęć nałożonych na siebie. Multiekspozycja była świetną techniką fotograficzną, ale w praktyce okazywało się to nad wyraz męczące i irytujące zarazem. Pomijając nudności.

Zamknęła lewe oko i wróciła do rozmowy z koleżanką z grupy.

— Tak, wiem, że nie byłam ostatnio na wykładach. Sprawy osobiste. Zdrowotne. Nie przejmuj się, na zaliczeniach i egzaminach końcowych i tak będę najlepsza. Tylko muszę zacząć pisać ten cholerny projekt, więc wyślij mi notatki… Wiem, że masz je na komputerze. — Westchnęła. — W ogóle wyciśnij z ludzi wszystko, co mają. Tak, obdzwaniam po kolei tych, którzy są mi coś winni. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długa jest ta lista. Co do wykładowców, wiesz, że mnie kochają, więc będzie dobrze, jeśli tylko na koniec pokażę, że przyswoiłam materiał.

Przez chwilę słuchała, co osoba po drugiej stronie ma jej do powiedzenia.

— Mogę być przez jakiś czas poza miastem, ale na egzaminy dotrę, nawet jakbym miała zabić wszystkich na swojej drodze. Mówię serio. — Przerwała. — Dobra, muszę kończyć. Mam jeszcze kilka innych rzeczy do załatwienia. Czekam na twojego maila.

Nacisnęła czerwoną słuchawkę. Zamknęła prawe oko i otworzyła lewe. Po chwili zastanowienia zakryła dłonią połowę twarzy. Może teraz jakoś to opanuje…

W stanie „duchowym” obeszła pokój obok, po czym ruszyła prosto przed siebie, nie przejmując się meblami, ani tym bardziej ścianami.

Dwa razy obejrzała, co się dzieje we wszystkich pokojach w motelu i zdążyła zrobić z tych obserwacji notatki, gdy zadzwonił telefon.

— Cześć, Kindred — powiedziała, pakując laptopa do torby i zbierając się do wyjścia. Zamierzała udać się na uczelnię i złożyć pakiet dokumentów umożliwiających jej dalsze studiowanie w nieco zmienionym trybie. Chciała też porozmawiać z dziekanem. — Co tam?

— Czynisz jakieś postępy?

— No właśnie niespecjalnie — skłamała. — Mam problem z poruszaniem się w pionie, poza tym szybko się męczę. A jak trafiłam na obściskującą się parkę, to tak mnie zaskoczyli, że wbiło mnie z powrotem w ciało na dobre kilkanaście minut.

Kindred burknął coś niezadowolony.

— Chcę tu jeszcze trochę posiedzieć — dodała. — W końcu mam ćwiczyć, tak czy nie?

Zamknęła torbę i zarzuciła na ramiona jasnobrązową, skórzaną kurtkę.

— Wychodzę — usłyszała głos w słuchawce. — Nie wiem, kiedy wrócę. James pewnie będzie w mieszkaniu.

— Miłego spaceru — odpowiedziała Maria. — Jakby co, wiecie, gdzie mnie szukać. Widzimy się wieczorem.

Wyłączyła się, chwyciła klucz i chwilę później wyszła.

Zgodnie z przewidywaniami Kindreda, Maria wróciła do domu przed nim. Kierując się przyjemnym zapachem, zajrzała do kuchni, gdzie James coś gotował. Rzuciła zdawkowe „cześć” w jego kierunku i zamknęła się w sypialni. Niedługo później w mieszkaniu dało się słyszeć przygłuszone przekleństwa i szuranie, jakby przesuwała meble.

Zrobiło się ciemno. Wkrótce też rozpętała się burza. Maria i James w popłochu zamykali okna. Strugi deszczu zasłaniały widok na miasto. Błyskawice rozświetlały niebo. Wreszcie w zamku zachrobotał klucz.

— Co za oberwanie chmury… — marudził Kindred, stając w drzwiach. Strzepnął wodę z płaszcza na parkiet i wylał wodę z fajki. — Tak atakować z zaskoczenia!

— Najlepszy atak to taki, którego nikt się nie spodziewa — zauważył nieco filozoficznie James. — Załatwiłeś wszystko?

Kindred kiwnął głową.

— Gdzie dziewczyna?

— Tutaj. — Maria, zwabiona dodatkowym hałasem, wyjrzała z pokoju i z wysoko uniesionymi brwiami spoglądała na Kindreda. — Co, krople cię nie omijają? — spytała z ironią w głosie.

— Obiad gotowy — zaraportował James, zanim ich szef zdążył coś odpowiedzieć. — Maria, nakryjesz do stołu?

Kindred ruszył do swojej walizki, a Maria, omijając porozkładane na podłodze materace i torby, przemieściła się do kuchni. Po drodze pomyślała, że od pewnego czasu panuje tu ogólny chaos, ale jakiś taki przyjemny. Domowy. Mogłaby się nawet do niego przyzwyczaić. Do nowych towarzyszy chyba też. Szczególnie że taki James, na przykład, bez słowa sprzeciwu i często z własnej woli sprzątał i gotował. Choć mógłby być trochę przystojniejszy. I ta osobowość… konkretniej, brak osobowości. No ale podobno nie można mieć wszystkiego.

— Powinniśmy ruszać — oznajmił Kindred przy herbacie. — Za długo siedzimy w jednym miejscu. Poza tym najwyższa pora wrócić do sprawy Jamesa. Maria…

Dziewczyna bez słowa wstała i ruszyła do pokoju, w którym krzątała się wcześniej. Po chwili pojawiła się z walizką na kółkach wymalowaną w jaskrawe, różowe kwiatki.

— Jeśli o mnie chodzi, urodziłam się gotowa — powiedziała. Pogratulowała sobie idealnego wyczucia czasu. Wszystkie sprawy urzędowe miała załatwione. Zdążyła popłacić rachunki. I nikt jej nie patrzył przez ramię na to, co pakuje.

Spostrzegła, że James i Kindred niepewnie zerkają na jej bagaż.

— No co? Trudniej ją zgubić na lotnisku. To kiedy jedziemy?

Kindred rozejrzał się po mieszkaniu.

— Jutro rano — zadecydował.

Gdy wyjeżdżali z Cambridge i postanowili kierować się wzdłuż brzegu, Salem jakoś samo wpadło im do głowy. Było blisko. I jeśli nie w słynnym Mieście Czarownic, to niby gdzie mieli szukać nadprzyrodzonych zjawisk. W San Francisco? Samo Salem przywitało ich mżawką i mgłą. Widocznie deszcz, który zaczął padać już w Cambridge, postanowił zawitać nad całe wschodnie wybrzeże. Zatrzymali się na wczesny obiad w niewielkiej restauracji The Witch’s Brew Cafe na Derby Street.

— Czy mogę już przyjąć zamówienie? — Kelnerka w czarnej sukience, pończochach w czarno-białe pasy i niewielkiej, szpiczastej czapeczce przypiętej do opaski na włosy wyglądała nieco komicznie. Jednocześnie idealnie wpisywała się w krajobraz zdominowany przez setki „magicznych” sklepików prowadzonych przez domorosłe wiccanki, i tematycznych wiedźmich restauracji. Kiedyś czarownice starały się nie rzucać w oczy, ale teraz… teraz turystyka rządziła miastem.

— Kanapkę BLT. — Pierwszy zdecydował James. — Potem może być miecznik.

— Może sałatkę z kurczakiem… — Maria zaczęła przeglądać menu. — I… w sumie nie wiem… ratatouille?

— Wezmę zupę dnia i stek. — Kindred popatrzył na kelnerkę. — Do tego po kieliszku Copper Ridge Chardonnay. A potem zobaczymy.

Dziewczyna zapisała zamówienie w niewielkim notesiku, skinęła głową i zniknęła.

— Jak to właściwie jest z tymi czarownicami? — zapytała Maria, rozglądając się po wnętrzu restauracji. — Są? Nie ma ich? Wiem już, że wróżki istnieją, a z terenów cmentarzy wykopuje się różne dziwne rzeczy. Znaczy, takie duże wróżki, nie małe, skrzydlate stworzonka.

— Dzisiaj w Salem nie ma magii — powiedział Kindred z wyraźnie wyczuwalnym smutkiem. — Żadna szanująca się czarownica by tutaj nie zamieszkała. Zbyt dużo złego w ziemi, cała okolica jest skażona.

— Żadnej prawdziwej czarownicy się do Salem nie pali — zażartował James.

— Ale owszem, istnieją — dopowiedział Kindred. — Choć nie polecam bliższych kontaktów, często kończą się fatalnie.

— Wiesz coś o tym? — Maria była zaciekawiona. — Znasz jakieś czarownice?

— Jakaś by się znalazła — rzucił zdawkowo Kindred. — Na szczęście nie ma ich zbyt wiele.

— Dlaczego? Przez stosy?

— Trudno powiedzieć, ale raczej nie. — Kindred się zamyślił. — Z tego, co wiem, żaden człowiek nie rodzi się czarownicą, tylko się nią staje. To wymagający proces, a na dodatek tylko czarownice wiedzą, na czym dokładnie polega. Nie słyszałem, by w całej historii magicznej ktokolwiek stał się czarownicą przez przypadek.

— No dobra, a w Salem? Były czarownice czy nie?

Kindred wzruszył ramionami.

— Ze dwie — przyznał ostrożnie. — Ale żadna z nich nie została spalona w 1693. Za to sporo innych osób owszem. I pomyśleć, że to wszystko zaczęło się od plotki małej dziewczynki. — Kindred przez chwilę się zastanawiał. Nabił fajkę, rozejrzał się po lokalu i z rezygnacją schował ją do kieszeni. — I zanim ktokolwiek się obejrzał kilka miejskich rodów oskarżało się nawzajem o czary. W sumie przez kłótnię kilku szczyli aresztowano i torturowano kilkadziesiąt osób. Ponad dwadzieścia z nich nie przeżyło procesów w Salem. Miasto długo nie mogło się po tym podnieść…

Zapadła cisza. Na parapecie, wśród doniczek z miętą, wypasiony i czarny jak noc kot czekał na choć jeden promień słońca.

Mgła była coraz gęstsza. Lepkimi i wilgotnymi mackami powoli wdzierała się do najbardziej oddalonych od portu części miasta. Podopieczni Kindreda wzbraniali się, jak mogli, przed wyjściem w nieprzyjemny świat.

— No już, przestańcie się zachowywać jak dzieci — zdenerwował się, kiedy Maria podniosła rękę, by zamówić trzecie z kolei ciastko i przesunąć opuszczenie cieplutkiej i pachnącej świeżymi wypiekami restauracji jeszcze o kolejne kilka minut.

— Ale ta mgła wygląda jak z powieści Kinga — jęknęła, opuszczając dłoń. — Coś na pewno się w niej czai.

— Nic tam nie ma. Poza tym jesteśmy w Massachusetts, nie w Maine, a tylko w tamtych lasach można się natknąć na niektóre z paskudztw Stephena… — zaczął Kindred i przerwał, gdy oczy Marii zrobiły się wielkie jak stojące przed nią talerzyki. — Jest bardzo utalentowany. Mamy przez niego sporo roboty — dokończył.

— I ty chcesz, żebym wyszła na zewnątrz? — pisnęła dziewczyna. — Czy to znaczy, że w innych stanach też można się natknąć na jakieś cholerstwo? Zaraz, Bram Stoker jest z Irlandii, ale na przykład Anne Rice…?

Kindred odsunął krzesło i wstał.

— King, z tego, co mi wiadomo, jest jedynym Twórcą. Po innych pisarzach nie muszę sprzątać.

Blondynka się skrzywiła.

— Z tego, co ci wiadomo…

— Ale jeśli pytasz o wampiry, to pełno się ich kręci. Prędzej czy później na jakieś trafimy.

Maria oklapła.

— Chyba mamy zwycięzcę konkursu na najbardziej demotywującą przemowę świata. Świetna robota.

James siedział niewzruszony. Widocznie widział i słyszał już takie rzeczy, że niewiele było w stanie nim wstrząsnąć.

Przed natychmiastowym wyjściem uratowało ich zrządzenie losu.

— Matko Boska, co za potworna mgła! — Drzwi do kawiarni otworzyły się gwałtownie i do ciepłego wnętrza wpadł chłopak wyglądający, jakby go żywcem wyjęli z okładki magazynu dla surfingowców. — Beth, daj mi coś ciepłego!

— Herbatę? — zapytała pulchna kobieta za ladą.

— Tylko dolej mi tam czegoś ekstra, mam jeszcze robotę w porcie.

— Rick, to jest powód, żeby ci nie nalewać.

— Żartujesz? — obruszył się. — To by znaczyło, że będę tam jedyną trzeźwą osobą.

Oboje zaśmiali się z lokalnego dowcipu.

— Rick? — zapytał Kindred. — Patrick?

Chłopak o platynowych włosach i ciemnej opaleniźnie odwrócił się gwałtownie.

— Kogo moje oczy widzą?! — zawołał, po czym dodał półgębkiem, zerkając na Beth: — Wiesz co? Chlupnij mi tam podwójnie.

Przy stoliku zrobiło się ciasnawo.

— Nie spodziewałem się was tutaj — przyznał Patrick. — Zmienił się wam układ. Ty jesteś nowa, nie? — Zerknął na Marię. — Co robisz w tym podejrzanym towarzystwie?

— Zapycham się trzecią szarlotką, żeby nie musieć wychodzić na dwór — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Co na pewno nie przysłuży się mojej talii. A ty skąd znasz ten ponury duet?

— Wpadliśmy na siebie przy jednej robocie — powiedział chłopak. — To co tu robicie? Macie jakiś interes w mieście?

— Tylko przejeżdżamy. Coś nowego? — zapytał Kindred.

— Niespecjalnie. Jak to w Salem. Turyści. Czarne koty. Codzienne życie mieszkańców zmęczonych czarownicami. — Ściszył głos. — Choć chyba mamy drobny kłopot w porcie. Nic, z czym nie poradziłbym sobie sam — dodał szybko.

Maria jęknęła, kiedy dotarł do niej sens wypowiedzianych słów.

— Kiedy wspomniałeś o poznaniu się „przy robocie”, miałeś na myśli jedną z tych dziwnych rzeczy, prawda?

— Uch, no… — Chłopak zmieszał się i zerknął na Kindreda.

— Razem z siostrą namierzyli nowo powstałe wejście do piekła. Czasami lęgną się takie nielegalne bramy. Przyłożyłem rękę do bezkolizyjnego zamknięcia — wyjaśnił Kindred.

— Bezkolizyjnego… — powtórzyła dziewczyna.

— Nie było trupów — uściślił Rick. — Kindred to król eufemizmów.

— Co to za sytuacja, o której wspominałeś? — zainteresował się James, dotąd siedzący w milczeniu.

— Jak już musicie wiedzieć — zaczął chłopak — to chyba najlepiej będzie, jeśli zobaczycie to na własne oczy…

Mgła była tak gęsta i nieprzenikniona, że zanim cokolwiek zobaczyli, najpierw usłyszeli głosy.

— Jak zamierzasz wytłumaczyć fakt, że omal mnie nie przejechałeś tym cholernym wózkiem?!

— Musiałem ominąć magazyn, przez tę mgłę w ogóle go nie widziałem. Ściana wyskoczyła przede mną w ostatnim momencie.

— Tu nie ma żadnego magazynu! — Prawie przejechany nadal miał podwyższony poziom adrenaliny. — Ostatni stoi dobre kilkanaście metrów stąd, tutaj jest już tylko nabrzeże!

— A niby co to jest? Stoi tu jak byk! Może wybudowali jakiś ostatnio?

— Na pewno nie! Zaraz…

Zapadła cisza. Podążający w stronę głosów Kindred, Maria, James i Rick zobaczyli dwóch robotników stojących koło przechylonego pod dziwnym kątem wózka widłowego. Tuż za nimi widniała wysoka, metalowa ściana hangaru.

— Niech szlag trafi Salem i wszystkie jego czarownice! To znowu ten cholerny ruchomy hangar. Nienawidzę magii. Nie na to się pisałem. Nie mam tego w umowie! Nie mogę pracować w takich warunkach! — Wrzeszczący zamilkł na chwilę, bo musiał nabrać powietrza. — Pierdolę, chodźmy na piwo.

— Magiczny hangar? — zapytała szeptem Maria.

— Właśnie próbuję to rozszyfrować — przyznał Patrick. — Ale co robotnik, to inna historia.

— Znaczy jaka?

Rick milczał przez chwilę.

— Różna. Dziwaczna. I zmienna. Wiecie, to też powinniście usłyszeć od samych zainteresowanych. A ja przy okazji zaktualizuję informacje. Idziemy na piwo.

— To na pewno da się załatwić szybciej i prościej — wymamrotał Kindred.

— Potraktuj to jako część mojej nauki — poradziła mu Maria i podążyła za Patrickiem, zanim Kindred zdążył zaprotestować.

— Rick, a jak masz zamiar aktualizować te swoje dane? — marudził dalej, idąc za nimi.

— Myślę, że akurat to mogę wziąć na siebie — powiedziała dziewczyna z szerokim uśmiechem.

— Wszystko zaczęło się cztery… nie, pięć tygodni temu — powiedział Jack, jeden z robotników, ten bardziej nerwowy.

— Nie, nawet wcześniej — zaprotestował jego kumpel Goeff. — Przynajmniej od dwóch miesięcy ta piekielna trzynastka straszy ludzi w porcie.

— Czyli pojawia się i znika? Ojej, jakie to ciekawe! — zawołała Maria i dla lepszego efektu zatrzepotała rzęsami.

— Pojawia się, znika, a na dodatek przemieszcza — mruknął Jack. — Szkoda, że żaden z naszych szefów nie chce w to uwierzyć. Ale oni nie schodzą do portu. Mokro, zimno, mgliście i na dodatek śmierdzi. Albo rybami, albo ropą, nie mogą się zdecydować.

Maria postanowiła robić z siebie idiotkę i przysiadła się do dwóch robotników, udając, że usłyszała fragment ich rozmowy i po prostu nie mogła powstrzymać ciekawości. Nie przegonili jej, co wzięła za dobrą monetę. Jej towarzysze usiedli przy stoliku obok.

— Możecie powiedzieć o nim coś więcej? Uwieeeelbiam takie historie! — dopytywała słodkim głosem.

— Mgła! — Ostatnie pytanie najbardziej do nichprzemówiło.

— Kilka godzin przed pojawieniem się hangaru zawsze robi się straszna mgła. I śmierdzi jak na targu rybnym — powiedział Goeff.

Jack zastanawiał się chwilę dłużej.

— Hangar pojawia się w różnych miejscach, chociaż tylko w porcie. I zawsze, ale to zawsze ma na drzwiach wielki, wymalowany czerwoną farbą numer trzynaście.

— W sumie to nic więcej nie jesteśmy w stanie powiedzieć. Pojawia się raczej nierer… niegura… no, w różnych odstępach czasu — dodał Goeff, zerkając na zegarek. — Cholera, czary nie czary, musimy wracać do pracy.

Maria zrobiła dzióbek.

— Ojej, a tak ciekawie panowie mówią…

— Co poradzić, kochanie. Pieniądze same się nie zarobią.

Odruchowo przewróciła oczami. Co ty nie powiesz…

Kiedy za robotnikami zamknęły się drzwi, odwróciła się w stronę Kindreda i powiedziała już normalnym głosem:

— Hangar numer trzynaście. No jasne, to musiał być numer trzynaście…

Hangar rzeczywiście się przemieszczał. Kiedy wrócili do portu, zaklętego budynku nie było już na nabrzeżu. Po kilkunastu minutach przemierzania okolicy w gęstej mgle, znaleźli krwistą trzynastkę przycupniętą między zabudowaniami. Była mniejsza niż ostatnio, jakby dostosowywała rozmiar do przestrzeni, którą chciała zająć.

Próbowali ją obejść dookoła, dostać się do środka albo chociaż opukać.

— Drzwi zamknięte na głucho — podsumował poirytowany Kindred jakiś czas później, stając przed budynkiem. — Potem same ściany, albo ceglane i z drutem kolczastym, albo wysokie metalowe cholerstwo nie do sforsowania.

— Wcale nie musicie tu być — zauważył Rick, splatając ręce na piersi. — Poradzę sobie z tym. Pokazuję wam to tylko jako ciekawostkę.

— Aha, czyli ci przeszkadzamy? — sarknął Kindred.

— Kłopoty podążają za tobą jak cień. Nie potrzebuję ich w Salem — odparł Patrick. — Nie takich, które lubują się w twoim towarzystwie.

— Rozwiń temat — zaproponowała Maria, wciąż gapiąc się na olbrzymie wrota magazynu.

— Dam ci swój numer, to jest opowieść na kilka odcinków. — Rick puścił do niej oko. — I kilka głębszych. W każdym razie uważaj na niego.

— Mam oczy dookoła głowy.

— Zupełnie jakby tamta część portu była teraz odizolowana. — Kindred myślał na głos, ignorując rozmowę młodzieży. — To w sumie trochę dziwne…

Wyciągnął z kieszeni fajkę i próbował ją zapalić; wilgoć w powietrzu była jednak tak duża, że musiał zrezygnować. Potarł dłonie w rękawiczkach o siebie i schował do kieszeni.

Maria przeszła kilka kroków i popatrzyła na omawiany budynek. Popukała w drzwi. Metal wydał głuchy, twardy odgłos. Na prawo znajdowały się olbrzymie kontenery Na lewo, prawie niewidoczny przez irytującą pogodę, stał ceglany mur. Przynajmniej trzymetrowy.