W przyszłym roku o tej porze - Sophie Cousens - ebook + książka

W przyszłym roku o tej porze ebook

Cousens Sophie

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, która przebojem zdobyła szczyt listy bestsellerów „New York Timesa”. Uwielbiana przez kobiety na całym świecie. Owiń się kocem i przeczytaj tę odświeżającą komedię romantyczną. Tę, dla której rzesze czytelniczek tracą głowę.

Przygotuj się na najbardziej niezwykłą historię miłosną.

Quinn i Minnie urodzili się w sylwestra, w tym samym szpitalu, jedno po drugim. Lecz choć przyszli na ten świat niemal razem, ich życie nie mogłyby się różnić bardziej.

Trzydzieści lat później przeznaczenie krzyżuje ich drogi.

Może to czas na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 449

Oceny
4,2 (167 ocen)
83
52
23
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bubel

Nie polecam

Typowa szmira dla idiotek, do tego z błędami ortograficznymi. Dno.
62
Leojunior01

Dobrze spędzony czas

Lekka książka, którą przyjemnie się czyta z uśmiechem na twarzy. W sam raz na relaks :) polecam
00
iblab

Całkiem niezła

bardzo bardzo zły poradnik zakładania i prowadzenia firmy
00
Dzastinka4321

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna i niewymagająca lektura
00
2323aga

Całkiem niezła

Do przeczytanie, ale nie porywa
00

Popularność




Sylwester 2019

Syl­we­ster 2019

Klub Night Jam był zatło­czony, powie­trze aż pul­so­wało od gło­śnej muzyki, a ściany lepiły się od potu, alko­holu i pew­nie jesz­cze innych znacz­nie gor­szych sub­stan­cji. Min­nie z całej siły ści­skała dłoń Grega, kiedy usi­ło­wali prze­drzeć się przez zgro­ma­dzony przy wej­ściu tłum.

– Ni­gdy nie dopchamy się do baru! – krzyk­nął Greg.

– Co takiego?! – odkrzyk­nęła, bo nie nawy­kła do cięż­kich basów.

– Nie dosta­niemy niczego do picia przed pół­nocą. Na doda­tek nie mam poję­cia, w któ­rej sali odbywa się ta impreza Lucy – odparł Greg.

Ruchem ręki wska­zał pół­pię­tro, jakby chciał powie­dzieć, że powinni spró­bo­wać prze­ci­snąć się mię­dzy ludźmi w kie­runku ulo­ko­wa­nego tam tarasu. Min­nie zer­k­nęła na zega­rek – za dzie­sięć minut pół­noc. Jak na razie cały ten wie­czór dobit­nie dowo­dził, że ma mocne pod­stawy, aby na­dal nie­na­wi­dzić syl­we­stra. Czemu po pro­stu nie została w domu i nie poło­żyła się wcze­śniej spać? Zaraz jed­nak przy­po­mniała sobie, że odcięli jej ogrze­wa­nie, więc tak naprawdę przy­szła tu, żeby nie mar­z­nąć. Greg nale­gał na tę orga­ni­zo­waną przez kole­żankę z pracy imprezę, więc czu­łaby się okrop­nie, gdyby kazała swo­jemu chło­pa­kowi zja­wić się tutaj bez pary.

Min­nie pozwo­liła pocią­gnąć się przez pul­su­jący tłum i wresz­cie zdo­łali wydo­stać się z naj­więk­szego ści­sku. Kiedy wyszli na zewnątrz, mogli ode­tchnąć chłod­nym noc­nym powie­trzem, a dobie­ga­jące ze środka dud­niące basy nieco przy­ci­chły i ich natę­że­nie było zno­śne.

– Uwa­żaj, czło­wieku! – burk­nął Greg, odpy­cha­jąc jakie­goś pija­nego typa. Obrzu­cił go wście­kłym spoj­rze­niem, sta­ra­jąc się zwró­cić uwagę faceta, że roz­lewa na innych piwo. Miał nadzieję, że przy­naj­mniej prze­prosi, ale ten był za bar­dzo wsta­wiony, żeby w ogóle go to obe­szło.

– Ostrze­ga­łam, że sporo ryzy­ku­jesz, spę­dza­jąc syl­we­stra w moim towa­rzy­stwie – powie­działa Min­nie.

– Możesz już skoń­czyć z tym pechem? – Pokrę­cił głową.

– Ale to prawda, wcale nie zmy­ślam. W syl­we­stra i Nowy Rok zawsze przy­tra­fia mi się jakaś kata­strofa. Wcale bym się nie zdzi­wiła, gdyby lokal poszedł z dymem jesz­cze przed pół­nocą. Albo gdyby jakaś nie­wielka aste­ro­ida ude­rzyła dokład­nie tu, gdzie teraz stoję.

– Nie wydaje mi się, żeby ten wie­czór był mało udany przez two­jego pecha, raczej przez to, że zacią­gnę­łaś mnie na kola­cję do domu tego two­jego dziw­nego Alana gdzieś na dru­gim końcu galak­tyki. A teraz, gwiezdny dowódco, kiedy dotar­li­śmy wresz­cie na imprezę dwie sekundy przed pół­nocą, gdzie wszy­scy są już nie­źle napruci… – Greg przy­ci­snął palec do ucha, jakby wła­śnie słu­chał jakiejś wyobra­żo­nej trans­mi­sji. – Cen­trum kon­troli lotów infor­muje, że to nie jest wła­ściwa impreza!

– Wyra­żasz zgodę na prze­rwa­nie misji? – rzu­ciła Min­nie z nadzieją.

– Odma­wiam – odparł Greg.

Spo­ty­kali się od pię­ciu mie­sięcy. Poznała go pod­czas demon­stra­cji przed ratu­szem, w trak­cie pro­te­stu prze­ciw ogra­ni­czo­nemu dostę­powi do nie­dro­gich miesz­kań w Lon­dy­nie. Greg zja­wił się tam jako dzien­ni­karz, który miał napi­sać notatkę z tego wyda­rze­nia, Min­nie towa­rzy­szyła pani Melvin, wspie­ra­jąc kobietę, któ­rej dostar­czała jedze­nie nie­mal od początku ist­nie­nia swo­jej firmy. Wraz z przy­ja­ciółką Leilą przy­go­to­wała nawet trans­pa­rent z hasłem: „Masz prawo do dachu nad głową!”. Zużyły jed­nak zbyt dużo farby na literę „a” w pierw­szym wyra­zie, przez co roz­lany kleks przy­po­mi­nał raczej literę „y”. Pod­czas demon­stra­cji Min­nie, Leila i pani Melvin jakimś cudem zna­la­zły się tuż obok grupki ludzi prze­bra­nych za wiel­kie koty w cylin­drach i mono­klach. Jedna z kobiet miała nawet koszulkę z napi­sem: „Nie dla sta­rych kocu­rów z gru­bymi port­fe­lami!”. Greg pod­biegł do nich, żeby uwiecz­nić na zdję­ciu trans­pa­rent Min­nie na tle prze­ciwników boga­czy. Zwal­nia­jąc migawkę, nie prze­sta­wał się śmiać.

„Czemu się pan z nas nabija?”, obru­szyła się Min­nie.

„Może stare kocury wypchały grube port­fele tymi wszyst­kimi myszami?”, zażar­to­wał Greg, wska­zu­jąc na ich trans­pa­rent. Leila zer­k­nęła na napis i też par­sk­nęła śmie­chem, za to Min­nie prze­wró­ciła oczami.

„Tam jest napi­sane «masz», a nie «mysz»”, wyja­śniła, wojow­ni­czo opie­ra­jąc dłoń na bio­drze.

„Ale tak to wygląda, Min­nie”, wytknęła jej Leila.

„Myszko Min­nie, to zdję­cie na pewno trafi na pierw­szą stronę”, rzu­cił Greg z szel­mow­skim uśmie­chem.

„Ani mi się waż”, syk­nęła i roz­ba­wiona rzu­ciła się za nim w pościg, co rusz sztur­cha­jąc go nie­uda­nym trans­pa­ren­tem.

Lubiła męż­czyzn, któ­rzy potra­fili ją roz­śmie­szyć, więc od razu spodo­bał się jej ten przy­stojny facet o kan­cia­stej twa­rzy i sar­ka­stycz­nym poczu­ciu humoru. W jego wyglą­dzie pocią­ga­jąca była rów­nież schlud­nie przy­cięta broda i oku­lary w cha­rak­te­ry­stycz­nych czar­nych opraw­kach. A kiedy zaczęli się spo­ty­kać, Min­nie szybko odkryła, że Greg nie tylko w pracy uwiel­bia wymy­ślać chwy­tliwe nagłówki, ale opi­suje w ten spo­sób wszyst­kie jej poczy­na­nia. I kiedy potknęła się na stop­niu, natych­miast rzu­cał: „Pięk­ność potyka się o wła­sne nogi – tak, tak droga pani, wła­śnie zaczęły się schody”, a kiedy u niego w domu brała ostat­nie jabłko, natych­miast komen­to­wał z iście ame­ry­kań­skim akcen­tem: „Sprawa kra­dzieży z patery wciąż nie­roz­wią­zana – kto się­gnął po zaka­zany owoc? Może ama­tor kwa­śnych jabłek? A może ukra­dziono jabłko Adama?”. Uwiel­biał grę słów. Dzi­siaj jed­nak nie było mu do śmie­chu.

– Słu­chaj, po pro­stu tu zacze­kaj – rzu­cił z wes­tchnie­niem, roz­glą­da­jąc się po tara­sie. – Wrócę tam i spró­buję zna­leźć wła­ściwą salę.

– No cóż, gdyby jed­nak pod twoją nie­obec­ność tra­fiła mnie aste­ro­ida, mogę tylko poże­gnać się sło­wami: A nie mówi­łam – odparła Min­nie, siląc się na żar­to­bliwy ton. – No a poza tym szczę­śli­wego Nowego Roku!

Kiedy Greg znik­nął w środku, popa­trzyła na pano­ramę Lon­dynu i zadrżała. Mia­sto wyda­wało się jej takie spo­kojne w zesta­wie­niu z ner­wową atmos­ferą klubu. Ską­pane w sre­brzy­stym bla­sku księ­życa budynki i roz­cią­ga­jące się ponad nimi bez­chmurne nocne niebo. Żało­wała, że nie może tak zwy­czaj­nie prze­nieść się na pusty dach sąsied­niego wie­żowca, gdzie mogłaby wygod­nie zle­gnąć i podzi­wiać gwiazdy, nie nie­po­ko­jona przez nikogo.

– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem… – Goście klubu roz­po­częli odli­cza­nie. – Sie­dem, sześć, pięć…

Min­nie popa­trzyła na wszyst­kie te przy­tu­lone pary ocze­ku­jące na poca­łu­nek o pół­nocy. Cho­ciaż wła­ści­wie była zado­wo­lona, że Greg aku­rat gdzieś prze­padł i nie może tego zro­bić. Ni­gdy nie rozu­miała, dla­czego koniec roku należy uczcić w tak durny spo­sób, jak gru­powe cało­wa­nie się. I tego, że ludzie postę­pują jak bez­myślne lemingi podą­ża­jące za resztą stada.

– Cztery, trzy, dwa, jeden, SZCZĘ­ŚLI­WEGO NOWEGO ROKU!

Nocne niebo roz­bły­sło dzie­siąt­kami fajer­wer­ków, które roz­świe­tliły mia­sto desz­czem kolo­ro­wych świa­teł, przy­wo­dzą­cych na myśl minia­tu­rowe wszech­światy rodzące się wśród wybu­chów. Roz­ja­śniały na chwilę ciem­ność, by zaraz potem zbled­nąć, na powrót zapaść się w nie­byt. Min­nie nie mogła się nadzi­wić, że ludzie wkła­dają tyle wysiłku w przy­go­to­wa­nie cze­goś, co przy­po­mina lot spa­da­ją­cej gwiazdy. Maje­sta­tyczne, jakby ska­mie­niałe mia­sto u jej stóp spra­wiało wra­że­nie nie­wzru­szo­nego tym pod­nieb­nym sza­leń­stwem. Blask fajer­wer­ków wyła­wiał z mroku brudne kąty, pełne nie­do­pał­ków i porzu­co­nych pla­sti­ko­wych kie­lisz­ków, rzu­cał brzyd­kie refleksy na twa­rze pół­przy­tom­nych ludzi, koły­szą­cych się w pija­nym tłu­mie na tara­sie klubu. Jakaś grupka zata­cza­ją­cych się dziew­czyn w nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach wpa­dła na nią i Min­nie musiała przy­trzy­mać się balu­strady, żeby nie stra­cić rów­no­wagi.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin – mruk­nęła do sie­bie, a zaraz potem poczuła coś cie­płego i mokrego na ple­cach. Jedna z tych dziew­czyn wła­śnie na nią zwy­mio­to­wała.

Kiedy Greg wresz­cie wró­cił, tłum na tara­sie mocno się już prze­rze­dził, a Min­nie cze­kała na niego, sie­dząc na pod­ło­dze przy barierce.

– W co ty jesteś ubrana? – Zdzi­wił się na jej widok. – Gdzie twoja bluzka?

Min­nie upchnęła brudną część gar­de­roby do torebki, na sobie miała teraz szarą koszulkę na cien­kich postrzę­pio­nych ramiącz­kach.

– Jakaś dziew­czyna zarzy­gała mi bluzkę – wyja­śniła, obej­mu­jąc się moc­niej ramio­nami.

– Moi mili. Uwaga, wia­do­mość „tylko dla doro­słych”! –  zażar­to­wał Greg, przy­su­wa­jąc zwi­niętą dłoń do ust niczym mikro­fon. – Infor­ma­cja z ostat­niej chwili: dwie pełne miseczki w roz­mia­rze D w natar­ciu.

– Cóż, albo to, albo bluzka z rzu­ci­kiem z wymio­cin – mruk­nęła Min­nie, z zakło­po­ta­niem pod­cią­ga­jąc ramiączka nieco wyżej. Ni­gdy nie przy­szłoby jej do głowy wyjść mię­dzy ludzi w rów­nie ską­pym stroju, więc teraz czuła się nie­mal naga. – Udało ci się zna­leźć wła­ściwą imprezę?

Greg ski­nął głową i popro­wa­dził Min­nie przez klub, a potem w górę kolej­nymi scho­dami, by zatrzy­mać się przed obi­tymi czer­wo­nym aksa­mi­tem podwój­nymi drzwiami, któ­rych strze­gło dwóch łysych ochro­nia­rzy.

– Byłem w środku minutę temu… my na imprezę uro­dzi­nową – wyja­śnił Greg.

Ochro­niarz mach­nął ręką, żeby wcho­dzili, a kiedy go mijali, zer­k­nął na dekolt Min­nie, która czym prę­dzej skrzy­żo­wała ramiona na piersi.

Impreza odby­wa­jąca się za obi­tymi aksa­mi­tem drzwiami wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż zabawa w głów­nej sali klubu. Żad­nej ogłu­sza­ją­cej muzyki, wszy­scy ele­gancko ubrani i dobrze wycho­wani, kel­ne­rzy na bie­żąco napeł­niali szam­pa­nem kie­liszki i nikt nie wymio­to­wał nikomu na plecy. Zakrzy­wiona zewnętrzna ściana była cał­ko­wi­cie prze­szklona, dzięki czemu z pomiesz­cze­nia roz­cią­gał się wspa­niały pano­ra­miczny widok na całe mia­sto. Min­nie natych­miast poczuła się onie­śmie­lona. To była impreza dla boga­czy, na doda­tek taka, na któ­rej obo­wią­zy­wały stroje wie­czo­rowe, więc ona kom­plet­nie tu nie paso­wała. Wystar­cza­jąco czę­sto goto­wała dla ludzi tego pokroju, by wie­dzieć, jak reago­wali na kogoś takiego jak ona – będą trak­to­wać ją pro­tek­cjo­nal­nie albo, co gor­sza, w ogóle jej nie zauważą. W odpo­wied­nich ciu­chach mogłaby uda­wać kogoś, komu wcale na tym nie zależy, ale w ską­pej koszulce na ramiącz­kach nie było to moż­liwe.

– Greg – syk­nęła do swo­jego chło­paka – dla­czego mi nie powie­dzia­łaś, że stroje wie­czo­rowe są obo­wiąz­kowe?

– Stroje wie­czo­rowe to fili­styń­ski wymysł, Min­nie. Nie wło­żył­bym smo­kingu nawet na wła­sny pogrzeb. – Greg rozej­rzał się po sali i poma­chał do wyso­kiej blon­dynki w obci­słej czer­wo­nej sukience. – Lucy! – Dziew­czyna odwró­ciła się w ich stronę, posłała Gre­gowi uśmiech, a potem ruszyła do nich przez tłum. – Lepiej późno niż wcale, cześć – przy­wi­tał się Greg i wycią­gnął rękę, by dotknąć jej ramie­nia. – To jest Min­nie. Ktoś zwy­mio­to­wał jej na bluzkę, kiedy tu szli­śmy.

– Cześć. – Wydatne usta Lucy uło­żyły się w pełen współ­czu­cia uśmiech, zasła­nia­jąc ide­al­nie równe zęby. – Przy­kro mi. To nie­do­rzeczne, że zmu­szają czło­wieka do prze­py­cha­nia się mię­dzy pleb­sem, żeby dotrzeć do sali dla VIP-ów.

Min­nie pokrę­ciła głową i zbyła całe zda­rze­nie wzru­sze­niem ramion.

– Nie­zła impreza – zauwa­żyła, roz­glą­da­jąc się wokół. Alko­hol lał się stru­mie­niami. Cie­kawe, ile mogła kosz­to­wać taka zabawa.

– Mój chło­pak ma uro­dziny pierw­szego, więc uzna­li­śmy to za dosko­nały pre­tekst, żeby urzą­dzić naprawdę odjaz­do­wego syl­we­stra. – Lucy mach­nęła ręką, po czym odwró­ciła się z powro­tem do Min­nie. – Hej, Min­nie, Greg wspo­mi­nał, że ty też jesteś z pierw­szego stycz­nia?

– Och, wła­śnie, wszyst­kiego naj­lep­szego – zre­flek­to­wał się Greg, a Lucy popa­trzyła na niego ze zdu­mie­niem.

– Nawet nie zło­ży­łeś jej życzeń? Min­nie, lepiej od razu go rzuć! – Kole­żanka ze śmie­chem dała mu kuk­sańca w żebra, a on tylko zaczer­wie­nił się i spu­ścił wzrok.

– Wła­ści­wie to nie obcho­dzę uro­dzin. – Min­nie uśmiech­nęła się słabo.

Przez chwilę stali w mil­cze­niu.

– No więc, ekhm, Lucy pro­wa­dzi w naszej gaze­cie kolumnę kuli­narną – ode­zwał się wresz­cie Greg. – Sam chęt­nie bym się zała­pał na taką fuchę. Widzia­łem, Luce, że w zeszłym tygo­dniu odwie­dzi­łaś La Petite Assiette Rouge. Zazdrość mnie zżera.

– Ta robota ma też swoje ciemne strony, skar­bie. Przez te wszyst­kie kola­cyjki w knaj­pach z gwiazd­kami Miche­lina robię się coraz grub­sza. Czuję się jak gęś tuczona na foie gras – odparła Lucy.

Min­nie obrzu­ciła spoj­rze­niem jej smu­kłą, umię­śnioną syl­wetkę w obci­słej sukience z gatunku tych: tylko spójrz­cie, jaka jestem zgrabna!

– Och, bie­dac­two, musi być ci naprawdę ciężko – zakpił Greg, trą­ca­jąc ją łok­ciem. – Piękna, inte­li­gentna dziew­czyna siłą zmu­szana do jedze­nia wykwint­nych potraw. Obrońcy praw czło­wieka pew­nie już prze­bie­rają nogami!

Lucy odchy­liła głowę i par­sk­nęła zdu­szo­nym śmie­chem, a potem chwy­ciła Grega za ramię, zupeł­nie jakby bała się prze­wró­cić.

– Z tym gościem nie spo­sób się nudzić, prawda, Min­nie?

Min­nie ski­nęła głową, cho­ciaż w głębi ducha zasta­na­wiała się, czy te żar­to­bliwe nagłówki Grega nie robią się już iry­tu­jące.

– Mins też działa w branży gastro­no­micz­nej – dodał Greg, pro­stu­jąc się. – Pro­wa­dzi wła­sną firmę cate­rin­gową dostar­cza­jącą posiłki samot­nym star­szym ludziom.

– Brzmi inte­re­su­jąco – mruk­nęła Lucy i zer­k­nęła ponad ramie­niem Min­nie, a potem poma­chała komuś za jej ple­cami.

– Nie wydaje mi się, żeby przy­go­to­wy­wa­nie zapie­ka­nek dla star­szych ludzi liczyło się jako przy­na­leż­ność do „branży gastro­no­micz­nej”, ale dzięki, że tak dobrze o mnie myślisz, skar­bie. – Pogła­skała Grega po ple­cach.

– Obsłu­gu­jesz też imprezy? Może zetknę­ły­śmy się już wcze­śniej? – Lucy znów sku­piła uwagę na Min­nie.

– Nie sądzę, dostar­czamy zapie­kanki wyłącz­nie star­szym oso­bom. Firma nazywa się Mię­ciutko i Smacz­nie, dzia­łamy podob­nie jak Posiłki na Kół­kach. Szczy­cimy się zasadą: „Nasze dania nie kłują w zęby”.

Lucy zatrze­po­tała rzę­sami.

– Nie kłują w zęby? – rzu­ciła w końcu.

– Tak, cho­dziło o to, że nasze zapie­kanki są tak mięk­kie, że mogą je jeść też ludzie bez zębów – wyja­śniła Min­nie. – Taki, ekhm, żar­cik.

– Och, już rozu­miem. Ha, ha. – Lucy znów roze­śmiała się nie­mal bez­gło­śnie, marsz­cząc przy tym nos. – Można powie­dzieć, że… zęby na tym zja­dłaś!

Greg też par­sk­nął śmie­chem.

– To ci się udało, Luce. – Lekko szturch­nął przy­ja­ciółkę łok­ciem. – Pro­blem w tym, że firma naprawdę nie­źle by pro­spe­ro­wała, gdyby Min­nie nie roz­da­wała jedze­nia pół­darmo i nie zatrud­niała bandy nie­punk­tu­al­nych lese­rów.

– Prze­cież to nie­prawda, ani w jed­nym, ani w dru­gim przy­padku. – Min­nie aż pochy­liła głowę.

– W każ­dym razie to brzmi cał­kiem faj­nie – stwier­dziła Lucy. – Starsi ludzie są tacy uro­czy, nie uwa­ża­cie?

– Nie­któ­rzy są uro­czy, inni to totalne dupki, jak to w życiu – odparła Min­nie. W tym momen­cie Greg odkaszl­nął gło­śno, więc pokle­pała go z całej siły po ple­cach.

– Ale pla­nu­jesz roz­wi­jać firmę, prawda, Min? – Greg szybko odzy­skał zimną krew. – Takich ma aku­rat klien­tów, ale bez pro­ble­mów znaj­dzie nowych, może prze­cież obsłu­gi­wać wesela, imprezy fir­mowe, eventy dużego kali­bru, jest całe mul­tum moż­li­wo­ści. Może nawet Lucy da ci jakieś namiary?

– Jasne, jasne, chęt­nie pomogę – zapew­niła Lucy i poma­chała do kogoś na dru­gim końcu sali. – Słu­chaj­cie, muszę już pędzić, ale roz­go­ści­cie się, poczę­stuj­cie szam­pa­nem. Zamó­wi­li­śmy go o wiele za dużo. I nie przej­muj­cie się spóź­nie­niem, impreza dopiero się roz­kręca.

Lucy prze­chy­liła lekko głowę i posłała im wyćwi­czony uśmiech ele­ganc­kiej gospo­dyni, po czym, zarzu­ca­jąc dłu­gimi, jedwa­bi­stymi wło­sami, okrę­ciła się na pię­cie. Min­nie zauwa­żyła, że wzrok Grega powę­dro­wał w ślad za przy­ja­ciółką aż na drugi koniec sali.

Ponie­waż wciąż stali z pustymi rękami, jakiś kel­ner pod­su­nął im tacę z kie­lisz­kami szam­pana. Oboje wzięli po jed­nym i pró­bo­wali się nimi stuk­nąć, ale zupeł­nie im to nie wyszło, kie­li­szek Grega tra­fił Min­nie w nad­gar­stek. Czym prę­dzej cof­nął rękę i upił solidny łyk.

– Szczę­śli­wego Nowego Roku – powie­działa Min­nie.

– Szczę­śli­wego Nowego Roku – odparł Greg, po chwili namy­słu dodał – i wszyst­kiego, ekhm, naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin. Mam dla cie­bie, ekhm, pre­zent u sie­bie w miesz­ka­niu, tylko nie zdą­ży­łem go zapa­ko­wać, prze­pra­szam.

– Nie przej­muj się, prze­cież mówi­łam ci, żebyś nic mi nie kupo­wał.

Greg prze­stą­pił z nogi na nogę, roz­glą­da­jąc się ner­wowo po sali.

– Warto mieć wśród zna­jo­mych kogoś takiego jak Lucy Dono­hue. Mówi­łem ci, że ta dzi­siej­sza impreza to dobry pomysł. Zna każ­dego, kto liczy się w two­jej branży. Pamię­taj, dobre kon­takty zawsze mogą się przy­dać, Min­nie.

– Szcze­rze wąt­pię, by znała każ­dego, kto liczy się w branży zapie­ka­nek – odparła, siląc się na wytworny ton. – No chyba że cho­dzi o sze­fów kuchni ręcz­nie pro­du­ku­ją­cych pty­sie z foie gras i odro­biny frr­ran­cu­skiej frr­ran­cusz­czy­zny. – Min­nie wysta­wiła język, a potem par­sk­nęła śmie­chem.

– Nie mam poję­cia, czemu cią­gle to robisz. – Greg się obru­szył. – Prze­cież tylko pró­buję ci pomóc.

– Masz rację, prze­pra­szam – odparła, czu­jąc się skar­coną. Nie musiał jej tego wyty­kać. Zawsze była uszczy­pliwa, gdy czuła się nie­pew­nie, co osta­tecz­nie powo­do­wało jesz­cze gor­szy nastrój. Przy­gry­zła wargę i zaczęła bawić się wisior­kiem, Greg nato­miast skrzy­wił się z nie­za­do­wo­le­niem i zaci­snął zęby.

– No cóż, naj­wy­raź­niej dotrwa­łaś do pół­nocy, nie zamie­nia­jąc się w dynię czy czego tam się oba­wia­łaś.

– Mój pech nie koń­czy się wraz z wybi­ciem pół­nocy, działa przez cały syl­we­ster i Nowy Rok. I nie cho­dzi o to, że mogę zmie­nić się w dynię, tylko o takie dro­bia­zgi, jak to, że tamta dziew­czyna na mnie zwy­mio­to­wała albo że jadąc tutaj, zosta­wi­łam płaszcz w auto­bu­sie. Kiedy zbliża się Nowy Rok, zawsze przy­tra­fiają mi się podobne rze­czy.

– No cóż, ktoś wylał piwo na moje buty, a poza tym omi­nęła mnie pra­wie cała impreza uro­dzi­nowa kum­pla, bo utkną­łem w domu two­jego eks­cen­trycz­nego przy­ja­ciela. Może ja też mam pecha? – Greg dokoń­czył to zda­nie z prze­sad­nym uśmie­chem, takim, który mówił: „Żar­tuję, więc nie możesz poczuć się ura­żona”, a potem prze­su­nął wzrok na jej dekolt.

– Ta koszulka naprawdę za dużo odsła­nia? – zapy­tała Min­nie, lekko się przy tym krzy­wiąc.

– No cóż, Min, dobrze wiesz, że uwiel­biam ten widok, ale może reszta gości wola­łaby popa­trzeć na coś innego? –  Ski­nął głową.

– W porządku, pójdę do łazienki i spró­buję odra­to­wać bluzkę.

Po dro­dze zer­k­nęła jesz­cze na ekran komórki. Miała jedną nową wia­do­mość od Leili.

„Co sły­chać, wszystko w porządku? Mam cię rato­wać z rąk pory­wa­czy, wieźć na pogo­to­wie czy jesz­cze coś gor­szego?”.

Min­nie z uśmie­chem wystu­kała odpo­wiedź:

„Na razie nie jest tak źle. Zgu­bi­łam płaszcz i dałam się obrzy­gać jakiejś pija­nej lasce ;)”.

Leila była jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką i wspól­niczką w biz­ne­sie. Zało­żyły firmę cztery lata wcze­śniej i na­dal inwe­sto­wały w nią cały swój czas, ener­gię i pie­nią­dze. Min­nie podej­rze­wała nawet, że gdyby nie Leila, ni­gdy nie uda­łoby się jej utrzy­mać na powierzchni tak długo. Musiały sta­wić czoło tylu pro­ble­mom po dro­dze, że naj­ła­twiej byłoby po pro­stu zre­zy­gno­wać i wró­cić do pracy na eta­cie u kogoś. W fir­mie, gdzie pod koniec mie­siąca można ocze­ki­wać wypłaty, zamiast zli­czać przy­chody i koszty z nadzieją, że z tego, co zosta­nie, uda się wykroić dla sie­bie coś w rodzaju pen­sji.

„Nie­spo­dzianka… całego syl­we­stra przy­go­to­wy­wa­łam zapie­kanki, żeby­śmy jutro mogły zro­bić sobie wolne. Zabie­ram cię gdzieś z oka­zji uro­dzin, tylko włóż fajną kieckę”, odpi­sała Leila.

Min­nie uśmiech­nęła się, a potem w odpo­wie­dzi wysłała przy­ja­ciółce emotkę sukienki i drugą z wymio­tu­jącą buźką. W wia­do­mo­ści zwrot­nej dostała cały ekran emo­tek zapie­ka­nek i następny pełen wymio­tu­ją­cych buziek.

Roze­śmiała się w głos i napi­sała odpo­wiedź:

„Kocham cię, dzięki, Kró­lowo Zapie­ka­nek. Włożę tę sukienkę tylko i wyłącz­nie dla Cie­bie xxx”.

Ode­rwała wzrok od tele­fonu i wpa­dła pro­sto na kel­nera nio­są­cego tacę wypeł­nioną ele­ganc­kimi tar­tin­kami z kozim serem, które posy­pały się na nią.

– Boże, strasz­nie prze­pra­szam – jęk­nęła i padła na kolana, by pomóc bie­da­kowi uprząt­nąć to pobo­jo­wi­sko.

– To nie jest mój dzień – wes­tchnął chło­pak z nie­szczę­śliwą miną.

Miał nie wię­cej niż sie­dem­na­ście lat. Min­nie zauwa­żyła, że jego oku­lary są popla­mione mięk­kim serem, więc deli­kat­nie zdjęła mu je z nosa, wytarła o swoją koszulkę i wrę­czyła z powro­tem.

– Dobrze znam to uczu­cie – wyznała.

Kiedy wresz­cie udało im się jakoś uprząt­nąć bała­gan, okrą­żyła bar i ruszyła w głąb skąpo oświe­tlo­nego kory­ta­rza w poszu­ki­wa­niu toa­lety. Zaj­rzała naj­pierw do dam­skiej, ale przed lustrem tło­czyło się kilka kobiet zaję­tych popra­wia­niem maki­jażu i plot­kami. Naprawdę nie miała ochoty zapie­rać bluzki na ich oczach. Ruszyła dalej i chwilę póź­niej natknęła się na toa­letę dla nie­peł­no­spraw­nych, wypo­sa­żoną w umy­walkę i suszarkę do rąk. Ide­al­nie! Wyjęła czarną, jedwabną bluzkę z torebki i zaczęła spie­rać pod bie­żącą wodą naj­gor­sze zabru­dze­nia. Na szczę­ście lepka sub­stan­cja dała się łatwo usu­nąć, ale odór kwasu żołąd­ko­wego zmie­sza­nego z wódką i colą wże­rał się Min­nie w noz­drza. Nie potra­fiła wyobra­zić sobie Lucy Dono­hue w podob­nej sytu­acji.

Popa­trzyła na odbi­cie w lustrze i odru­chowo zało­żyła nie­sforne loki za uszy, jed­nak kiedy led­wie cof­nęła dłoń, te natych­miast opa­dły z powro­tem na twarz. Dopiero była u fry­zjerki, która obcięła je cen­ty­metr czy dwa kró­cej niż Min­nie chciała. W rezul­ta­cie teraz cią­gle opa­dały jej na oczy, a ona nie mogła zebrać ich w kucyk. Prze­su­nęła grzbie­tem palca pod oczami, żeby zetrzeć smugi roz­ma­za­nego tuszu, a następ­nie popra­wiła usta szminką w śliw­ko­wym odcie­niu. Dostała ją od Leili jako wcze­śniej­szy pre­zent uro­dzi­nowy. Sama ni­gdy nie wybra­łaby rów­nie śmia­łego koloru, ale jakimś cudem świet­nie paso­wał do jej cery. Zasta­na­wiała się nawet, czy przy­ja­ciółka przy­pad­kiem nie jest lepiej zorien­to­wana, co będzie dla niej odpo­wied­nie.

Naj­le­piej jak to moż­liwe wysu­szyła bluzkę pod suszarką do rąk i na powrót ją wło­żyła. Jesz­cze przez chwilę stała przed lustrem i wpa­try­wała się w swoje odbi­cie w tej wil­got­nej, pomię­tej i poroz­cią­ga­nej szmatce. To naj­ład­niej­sza rzecz w jej gar­de­ro­bie – dopa­so­wana blu­zeczka z czar­nego jedwa­biu z ozdob­nymi man­kie­tami. Naprawdę dro­giej firmy. Na szczę­ście tra­fiła na nią w skle­pie z uży­wa­nymi rze­czami. To zna­le­zi­sko bar­dzo ją wtedy ucie­szyło, a teraz miała wra­że­nie, jakby nawet bluzka przej­rzała jej oszu­stwa z odgry­wa­niem kogoś, kim tak naprawdę nie jest, i marsz­czyła się w ramach pro­te­stu.

– Do dzieła – rzu­ciła sta­now­czo, by prze­ko­nać samą sie­bie do powrotu na imprezę, a potem powoli ode­tchnęła.

Naprawdę nie powinna cią­gle psuć innym zabawy. Greg chciał tutaj przyjść, a ona chciała być z Gre­giem. Może jej limit pecha się wyczer­pał, przy­naj­mniej na dzi­siaj.

Chwy­ciła za klamkę, jed­nak kiedy ją naci­snęła, ta została jej w dłoni. Pchnęła drzwi, ale nawet nie drgnęły, a klamki nie dało się ponow­nie zamon­to­wać.

Zaczęła walić w drzwi.

– Halo, jest tam kto? Potrze­buję pomocy! Niech mi ktoś otwo­rzy!

W tym momen­cie dobie­ga­jąca zza drzwi muzyka zabrzmiała jesz­cze gło­śniej. Zupeł­nie jakby wła­śnie roz­po­czął się kon­cert kapeli na żywo, co zebrani w lokalu goście przy­jęli okla­skami i wiwa­tami. Teraz już nikt jej nie usły­szy. Będzie musiała pocze­kać, aż Greg po nią przyj­dzie.

Usia­dła na pod­ło­dze i popa­trzyła w sufit. Całe pomiesz­cze­nie wykle­jono gra­na­tową tapetą ozdo­bioną sre­brzy­stymi gwiazd­kami ukła­da­ją­cymi się w roz­ma­ite kon­ste­la­cje. Jej marze­nie się speł­niło, była sama i wpa­try­wała się w gwiazdy. Wyjęła komórkę, żeby napi­sać wia­do­mość do Grega, ale ekran był czarny.

– No jasne. – Min­nie ze śmie­chem pokrę­ciła głową.

Cokol­wiek by powie­dzieć o tym nowo­rocz­nym pechu, z pew­no­ścią nie można mu było odmó­wić poczu­cia humoru.

Nowy Rok 2020

Nowy Rok 2020

Min­nie obu­dziła się zdez­o­rien­to­wana, z gar­dłem wyschnię­tym na wiór. Pamię­tała, że całymi godzi­nami waliła w drzwi, osta­tecz­nie jed­nak musiała zapaść w sen. Nie miała poję­cia, która może być godzina. Za drzwiami pano­wała cisza, dud­niąca muzyka umil­kła. Pod­nio­sła się z pod­łogi, usi­łu­jąc dło­nią roz­ma­so­wać ścierp­nięty kark.

– Halo, jest tam kto?! Niech mnie ktoś wypu­ści! – zawo­łała.

Co jeśli wszy­scy poszli do domu i lokal został zamknięty na noc? Czy­tała o takich przy­pad­kach, o ludziach, któ­rzy spę­dzili wiele dni zatrza­śnięci w toa­le­cie, zanim ich zna­le­ziono. Pili wodę ze spłuczki i ogrze­wali się pro­wi­zo­rycz­nymi kocami zro­bio­nymi z papieru toa­le­to­wego. Ile zdoła tu wytrzy­mać, zanim zacznie jeść mydło? Znów waliła pię­ścią w drzwi, tym razem znacz­nie ener­gicz­niej.

– Ratunku! Pomocy!

– Halo? – Zza drzwi dobiegł męski głos.

– Tak, jestem tutaj! Dzięki Bogu. Klamka się uła­mała, nie mogę wyjść! – zawo­łała przez drzwi.

– Długo tam pani sie­dzi? – dopy­ty­wał męż­czy­zna, szar­piąc za klamkę z dru­giej strony.

– Wystar­cza­jąco długo – wyją­kała Min­nie.

– Dobra, chwi­leczkę, zaraz spro­wa­dzę pomoc – odparł nie­zna­jomy, a potem usły­szała odda­la­jące się kroki.

Nie mogła uwie­rzyć, że Greg jej nie szu­kał. Czyżby wyszedł do domu bez niej? Trzy, może cztery minuty póź­niej głos powró­cił.

– Dobra, już jestem. Przy­pro­wa­dzi­łem Luisa, który dys­po­nuje jakimś tysią­cem klu­czy.

– Nie mam poję­cia, jak to się mogło stać. – Usły­szała kolejny męski głos, tym razem znacz­nie star­szy. Po chwili w zamku zachro­bo­tał klucz.

– Chwi­leczkę, może ja spró­buję – roz­legł się ten pierw­szy głos, potem brzęk klu­czy i wresz­cie drzwi sta­nęły otwo­rem. – Kto by pomy­ślał, pierw­szy klucz i od razu strzał w dzie­siątkę. To się nazywa fart.

Min­nie zmru­żyła oczy ośle­piona świa­tłem pada­ją­cym z kory­ta­rza. Głos nale­żał do wyso­kiego bar­czy­stego męż­czy­zny o jasnych wło­sach i wyra­zi­stych brwiach o nieco ciem­niej­szym odcie­niu. Uśmie­chał się do niej cie­pło i ser­decz­nie. Miał czarne gar­ni­tu­rowe spodnie i ele­gancką białą koszulę, a na szyi roz­wią­zaną muszkę. W roz­pię­ciu koszuli dostrze­gła frag­ment opa­lo­nej skóry. Obok niego stał nie­wy­soki pulchny łysy męż­czy­zna z pełną nie­do­wie­rza­nia miną.

– Która godzina? – zapy­tała Min­nie, spo­glą­da­jąc to na jed­nego, to na dru­giego.

– Za pięt­na­ście ósma – odparł męż­czy­zna w muszce.

– To ja już pójdę – wtrą­cił ten niż­szy, po czym ode­braw­szy od tego wyso­kiego pęk klu­czy, ruszył przed sie­bie kory­ta­rzem, mam­ro­cząc przy tym coś pod nosem.

– Nie jest zbyt gada­tliwy – sko­men­to­wał męż­czy­zna w muszce.

Min­nie ruszyła kory­ta­rzem w ślad za nim do głów­nej sali, która oka­zała się zupeł­nie pusta. Z lamp u sufitu zwi­sały resztki ser­pen­tyn, na barze stała cała masa pustych kie­lisz­ków do szam­pana.

– Wszy­scy już poszli? Nie mogę uwie­rzyć, że spa­łam tak długo.

– Prze­pra­szam, chyba nie mie­li­śmy oka­zji się poznać. – Męż­czy­zna wycią­gnął do niej dłoń.

– A tak, Min­nie – odparła. Nie­zna­jomy uśmiech­nął się, ale naj­wy­raź­niej cze­kał na coś wię­cej, więc czym prę­dzej dodała: – Dziew­czyna Grega, a Greg pra­cuje z Lucy. To ona nas zapro­siła.

– Och, jasne, każdy gość jest mile widziany. Zdaje się, że Luce wspo­mi­nała o jakimś Gregu. Śmieszny Greg, zga­dza się?

– Śmieszny Greg. – Min­nie unio­sła brwi roz­ba­wiona myślą, że ktoś mógł tak nazy­wać jej faceta.

Męż­czy­zna roz­pro­sto­wał ramiona nad głową, by się prze­cią­gnąć, co szybko prze­szło w jedno potężne ziew­nię­cie.

– Prze­pra­szam, to zmę­cze­nie. Ale impreza była świetna.

– Nie dla mnie – mruk­nęła Min­nie cierpko.

– Rze­czy­wi­ście. – Męż­czy­zna skrzy­wił się prze­sad­nie, uświa­do­miw­szy sobie wła­sną gafę, a Min­nie nie zdo­łała powstrzy­mać uśmie­chu.

– Rozu­miem, że to była twoja impreza uro­dzi­nowa? Facet Lucy, zga­dza się? W takim razie chyba powin­nam ci podzię­ko­wać za moż­li­wość wzię­cia w niej udziału. – Min­nie zało­żyła ręce za plecy.

– Ależ nie ma za co. Teo­re­tycz­nie to moja impreza, ale w rze­czy­wi­sto­ści to Lucy zde­cy­do­wała, kogo zapro­sić – wyja­śnił nowy zna­jomy. W jego kie­szeni roz­dzwo­niła się komórka, więc wyjął apa­rat i zer­k­nął na wyświe­tlacz. – Prze­pro­szę cię na chwilę, muszę ode­brać.

– Jasne, nie ma sprawy. – Wzru­szyła ramio­nami, a on okrę­cił się na pię­cie i odszedł kilka kro­ków.

– Cześć, wszystko w porządku? – rzu­cił do słu­chawki. – Nie, jesz­cze nie wró­ci­łem… Wpadnę póź­niej… Wszyst­kie zamki spraw­dzi­łem wie­czo­rem przed wyj­ściem… Nie… Jasne. – Min­nie obser­wo­wała jego pro­fil. Miał zamknięte oczy przez całą roz­mowę. – W porządku, pod­jadę i to spraw­dzę, ale daj mi jesz­cze parę godzin, bła­gam.

Roz­łą­czył się, a kiedy zauwa­żył, że Min­nie mu się przy­gląda, posłał jej ner­wowy uśmiech.

– Wszystko w porządku?

– Jasne, prze­pra­szam za to. – Nowy zna­jomy pokrę­cił głową i pod­szedł do ogrom­nej prze­szklo­nej ściany.

– Jakim cudem tylko ty tutaj jesz­cze zosta­łeś? – zapy­tała.

Męż­czy­zna odwró­cił się w jej stronę i obrzu­cił ją badaw­czym spoj­rze­niem, a następ­nie wyja­śnił:

– To pew­nie zabrzmi kiczo­wato, ale zawsze sta­ram się zoba­czyć pierw­szy wschód słońca w nowym roku. Pomy­śla­łem, że jeśli wyjdę z innymi, pew­nie go prze­ga­pię, bo aku­rat będę sie­dział w tak­sówce czy coś w tym rodzaju. – Przy tych sło­wach wycią­gnął ręce w stronę okna. – A czy można wyobra­zić sobie lep­sze miej­sce do podzi­wia­nia wschodu słońca?

– Całe mnó­stwo – odparła Min­nie. – Pusty­nia, szczyt wspa­nia­łej góry albo moje wła­sne przy­tulne łóżko z wido­kiem wprost na ekran tele­wi­zora. I naj­le­piej, żeby było to nagra­nie, bym nie musiała się zry­wać o świ­cie.

Męż­czy­zna prze­chy­lił głowę, mru­żąc z roz­ba­wie­niem oczy. Teraz już nie wyglą­dał na zestre­so­wa­nego.

– No cóż, ale skoro i tak nie śpimy, nie potrze­bu­jemy żad­nego nagra­nia. Zapra­szam bli­żej.

Min­nie pode­szła do okna i oparła dłoń o szybę. Pierw­sze pro­mie­nie słońca poja­wiły się nad hory­zon­tem, a gruba war­stwa chmur nabrała różo­wa­wego odcie­nia, rzu­ca­jąc cie­płą poświatę na zimne, szare mia­sto. Wie­żowce wyraź­nie odci­nały się na tle nieba, a ich strze­li­ste syl­wetki sta­no­wiły ostry kon­trast w sto­sunku do mięk­kich linii obło­ków.

– Robi wra­że­nie – musiała przy­znać. – Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio wsta­łam tak wcze­śnie, żeby obej­rzeć wschód słońca.

– To mój ulu­biony dzień w roku – powie­dział męż­czy­zna. – Kolejna szansa, by zacząć wszystko od nowa, nie sądzisz?

– Zabawne, bo dla mnie to naj­bar­dziej nie­lu­biany dzień w roku – wyznała Min­nie. – Ser­decz­nie go nie­na­wi­dzę.

– A nie powin­naś, bo to dzień moich uro­dzin. Nie możesz go nie­na­wi­dzić – obru­szył się nowy zna­jomy, a jego znu­żone sza­rawe oczy bły­snęły z oży­wie­niem.

Odwró­ciła się do niego i powoli zamru­gała.

– Ja też mam tego dnia uro­dziny – rzu­ciła.

– Nie­moż­liwe.

– Nie żar­tuję. Przy­się­gam, że tak jest.

Popa­trzył na nią spod zmru­żo­nych powiek i cof­nął pod­bró­dek, robiąc scep­tyczną minę. Odwró­cił głowę w stronę okna, za któ­rym niebo roz­pa­lało się czer­wie­nią.

– Sama popatrz – mruk­nął. – Cóż za cudowne wido­wi­sko.

Min­nie przyj­rzała mu się uważ­nie, pod­czas gdy on nie odry­wał wzroku od nieba. Nie potra­fi­łaby chyba okre­ślić jakieś jed­nej kon­kret­nej cechy jego twa­rzy, a jed­nak razem dawały efekt syner­gii, two­rząc har­mo­nijną całość. Męż­czy­zna zda­wał się czuć cał­kiem dobrze we wła­snej skó­rze, czego ona rzadko doświad­czała. W pew­nym momen­cie nie­ocze­ki­wa­nie odwró­cił się w jej stronę i przy­ła­pał ją na tym pod­glą­da­niu, więc czym prę­dzej prze­nio­sła spoj­rze­nie na widok za oknem.

– Wiesz, chyba ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem nikogo, kto obcho­dziłby uro­dziny tego samego dnia, co ja – powie­dział.

– To naprawdę eli­tarny klub. Dosta­niesz ode mnie kartę człon­kow­ską. – Min­nie urwała, nie wie­dzieć czemu bar­dzo prze­jęta. – Słu­chaj, prze­pra­szam, wiem, że powin­nam znać twoje imię, skoro byłam na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym na twoją cześć, ale przy­szłam tu jako osoba towa­rzy­sząca Grega, a on mi go nie zdra­dził. Przy­da­łoby się je znać, jeśli mam przy­go­to­wać sper­so­na­li­zo­waną kartę człon­kow­ską.

– To ja prze­pra­szam, jestem Quinn.

– Quinn? – Min­nie aż otwo­rzyła sze­roko usta. – Quinn Hamil­ton?

– Zga­dza się, Quinn Hamil­ton.

– Quinn Hamil­ton uro­dzony w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym roku w szpi­talu w Hamp­stead?

– Ow­szem. – Zmarsz­czył brwi, bo naj­wy­raź­niej na­dal nic nie rozu­miał.

– To ty – wark­nęła Min­nie i aż zaci­snęła zęby. – To ty ukra­dłeś mi imię.

Sylwester 1989 roku

Syl­we­ster 1989 roku

Con­nie Cooper spoj­rzała na kobietę leżącą na łóżku obok. A kon­kret­nie na jej nogi, dłu­gie, lśniące i gład­kie jak u lalki Bar­bie. Jak to w ogóle moż­liwe w jej sta­nie? Con­nie zer­k­nęła na wła­sne krót­kie, pulchne koń­czyny, pokryte czar­nymi wło­sami już chyba cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści. Trzeba było ogo­lić je przed przy­jaz­dem do szpi­tala – przy­naj­mniej te miej­sca, do któ­rych jesz­cze dosię­gała.

Kobieta na sąsied­nim łóżku otarła czoło kre­mową, obszytą koronką chu­s­teczką. Tym­cza­sem włosy Con­nie i jej szpi­talna koszula były już cał­kiem prze­po­cone, uży­cie w tym przy­padku chu­s­teczki przy­po­mi­na­łoby próby osu­sze­nia pokładu Tita­nica papie­ro­wym ręcz­ni­kiem. Jej sąsiadka miała lśniące, jasne włosy, na doda­tek schlud­nie zwią­zane deli­katną żółtą wstążką – wstążką! Kto w ogóle ma w domu takie rze­czy? Con­nie po pro­stu zebrała ciemne i szorst­kie włosy jedną z gumek recep­tu­rek, któ­rymi Bill spi­nał narzę­dzia. Kobiety miały jed­nak coś wspól­nego – wiel­kie brzu­chy wyraź­nie rysu­jące się pod opię­tymi koszu­lami szpi­tal­nymi.

– Zupeł­nie jak na zatło­czo­nym dworcu auto­bu­so­wym czy coś w tym rodzaju, chyba wszyst­kie babki z pół­noc­nego Lon­dynu zmó­wiły się, żeby uro­dzić wła­śnie dzi­siaj – zażar­to­wała Con­nie, ale sąsiadka nie zare­ago­wała. Spra­wiała wra­że­nie obo­la­łej i wręcz wyczer­pa­nej. – Pani też trzyma skrzy­żo­wane nogi, żeby docze­kać pół­nocy?

– Skąd – odparła tamta znu­żo­nym gło­sem. – Po pro­stu chcia­ła­bym już uro­dzić. Męczę się tak od dwóch dni, a skur­cze to przy­cho­dzą, to odcho­dzą.

– Myśla­łam, że może liczy pani na te pie­nią­dze z nagrody – powie­działa. – A tak przy oka­zji, jestem Con­nie.

– Tara – odparła blon­dynka, cho­ciaż wydu­kała coś w rodzaju „Ta… raaa”, bo naj­wy­raź­niej chwy­cił ją kolejny skurcz, a potem zaczęła wydmu­chi­wać powie­trze krót­kimi ury­wa­nymi odde­chami.

Con­nie już miała coś powie­dzieć, jed­nak osta­tecz­nie musiała skon­cen­tro­wać uwagę na wła­snym ciele, bo i ona poczuła skur­cze. Wstała i zaczęła cho­dzić po sali. W pew­nym momen­cie musiała przy­trzy­mać się ramy pustego łóżka i zgięta wpół, cze­kała aż ból ustąpi. Dopiero po chwili odwró­ciła się w stronę towa­rzyszki i powie­działa:

– Źle to robisz, oddy­chasz za płytko i brzmisz zupeł­nie jak owieczka.

– Owieczka? – Tara wyglą­dała teraz na zaże­no­waną.

– Wła­śnie, a trzeba oddy­chać z głębi brzu­cha, żeby brzmieć jak krowa albo jesz­cze lepiej jak hipo­po­tam. Spró­buj wyda­wać z sie­bie odgłosy hipo­po­tama.

– Nie będę wyda­wać żad­nych odgło­sów hipo­po­tama. – Tara gwał­tow­nie pokrę­ciła głową. – To nie­do­rzeczne.

Con­nie wzru­szyła ramio­nami. Koły­sała się w przód i w tył, opie­ra­jąc cię­żar na jed­nej nodze i zaci­ska­jąc palce na ramie szpi­tal­nego łóżka.

– Naprawdę nie sły­sza­łaś o nagro­dzie dla pierw­szego dziecka uro­dzo­nego w latach dzie­więć­dzie­sią­tych? Chyba jesteś jedyna.

– A, tak, rze­czy­wi­ście. – Tara ski­nęła głową. – Zdaje się, że ktoś wspo­mi­nał o tym, gdy byłam na jed­nej z wizyt przed­po­ro­do­wych. Nie wie­dzia­łam, że wyzna­czyli też nagrodę pie­niężną.

– Może któ­raś z nas się na nią zała­pie – mruk­nęła Con­nie, a potem wydała z sie­bie cichy, gar­dłowy jęk. – Ale musisz wresz­cie się pod­nieść, nie uro­dzisz malu­cha, leżąc pła­sko na ple­cach.

– Jestem potwor­nie zmę­czona, nie mam już siły. – Tara odparła cicho.

– Ina­czej się nie da – prze­ko­ny­wała Con­nie. – Trzeba wstać i cho­dzić, żeby gra­wi­ta­cja zro­biła swoje.

Tara nie­chęt­nie usia­dła na łóżku i opu­ściła stopy na pod­łogę, cho­ciaż widać było, że każdy ruch sta­no­wił dla niej ogromny wysi­łek.

– O, nie, znowu, nie mogę… nie dam rady. – Kobieta z jękiem osu­nęła się na pod­łogę, jakby przy­gnie­ciona nie­wi­doczną, lecz potężną siłą.

– Spró­buj wstać. – Con­nie wycią­gnęła do niej rękę. – Uwierz mi, od razu poczu­jesz się lepiej. – Pomo­gła nowej zna­jo­mej się pod­nieść, zachę­ca­jąc ją, by z całej siły oparła się na jej przed­ra­mio­nach. Tara koły­sała się przy tym w przód i w tył, sapiąc i poję­ku­jąc z wysiłku. Zaci­snęła powieki. – W porządku, nad odde­chem będziemy musiały jesz­cze popra­co­wać, ale przy­naj­mniej sto­isz.

W tym momen­cie podwójne drzwi sali otwo­rzyły się i weszła położna w błę­kit­nym far­tuszku.

– Jak się mie­wa­cie, moje panie? Przy­kro mi, że musie­li­śmy poło­żyć was razem, ale jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam, żeby tyle malu­chów jed­no­cze­śnie pchało się na świat. Więc to chyba dobrze, że nie mia­łam żad­nych pla­nów na syl­we­stra, prawda? – Zachi­cho­tała.

– Wszy­scy liczą na tę nagrodę – stwier­dziła Con­nie. – Cho­ciaż ta dziew­czyna tutaj twier­dzi, że w ogóle o niej nie sły­szała.

Tara jakoś prze­trwała naj­gor­szy atak bólu, a teraz wpa­try­wała się szkli­stym wzro­kiem w coś za oknem. Con­nie przyj­rzała się jej uważ­nie, dosko­nale ją rozu­miała – sama rodziła poprzed­nie dziecko cztery dni.

– Och, nie sły­szała pani? – zdu­miała się położna. – Redak­cja „Lon­don News” zaofe­ro­wała okrą­głą sumkę pierw­szemu dziecku uro­dzo­nemu w Lon­dy­nie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Wszyst­kim nam zależy, żeby przy­szło ono na świat wła­śnie w naszym szpi­talu. Cho­ciaż gdyby mnie ktoś pytał, to sądzę, że te pismaki nie wie­dzą, co robić z pie­niędzmi.

– Pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów – dodała Con­nie.

Już ona by wie­działa, jak zago­spo­da­ro­wać taką sumę. Odda­liby wresz­cie pie­nią­dze rodzi­com Billa. Wyna­ję­liby więk­szy dom. A ona może nawet kupi­łaby maleń­stwu zupeł­nie nowe ubranka, żeby nie musiało dona­szać rze­czy po trójce star­szych kuzy­nów i bra­cie. Nie powinna jed­nak robić sobie nadziei. W całym Lon­dy­nie tysiące innych kobiet myśli teraz pew­nie dokład­nie o tym samym.

– Zna­leźli spon­sora, jakie­goś pro­du­centa pie­lu­szek. Zdaje się, że gwa­ran­tują też dar­mowe dostawy pie­luch do końca życia – dodała położna.

– Teraz to już kole­żanka na pewno skrzy­żuje nogi, żeby docze­kać pół­nocy. – Con­nie się roze­śmiała, zaraz jed­nak jej śmiech prze­szedł w gwał­towne dysze­nie, a brzuch ści­snęła kolejna fala bólu.

– W porządku, niech pani wska­kuje do łóżka, pani Hamil­ton. – Położna zwró­ciła się do Tary. – Muszę spraw­dzić, jak się sprawy mają. – Zacią­gnęła zasłonę wokół łóżka i wło­żyła gumowe ręka­wiczki, a kiedy kilka minut póź­niej skoń­czyła bada­nie, tylko pokrę­ciła głową. – W takim tem­pie na pewno nie uro­dzi pani dzi­siaj, wciąż tylko sześć cen­ty­me­trów. Musi się pani ruszać, spa­ce­ro­wać po oddziale.

– To wła­śnie jej mówi­łam! – zawo­łała Con­nie przez zasłonkę.

– Ale długo jesz­cze? – jęk­nęła Tara płacz­li­wie. – Jestem już taka zmę­czona, tak bar­dzo chce mi się spać.

Gdzieś w głębi kory­ta­rza roz­legł się dzwo­nek, więc położna pośpiesz­nie ścią­gnęła ręka­wiczki i umyła ręce.

– Zaraz wrócę, żeby zba­dać też panią, pani Cooper.

Po tych sło­wach wypa­dła z sali rów­nie gwał­tow­nie, jak się tu zja­wiła, a podwójne drzwi waha­dłowe zako­ły­sały się za nią z gło­śnym skrzyp­nię­ciem. Tym­cza­sem Con­nie usły­szała dobie­ga­jące zza prze­pie­rze­nia ciche, nie­mal dzie­cięce łka­nie. Z tru­dem pod­nio­sła się z łóżka i odsu­nęła pla­sti­kową zasłonkę, by znów móc widzieć sąsiadkę.

– No nie, nie wolno się teraz mazać, mamy robotę do wyko­na­nia – rzu­ciła.

– Dłu­żej nie dam rady, nie spa­łam od dwóch dni.

– A gdzie twój facet?

– Ode­sła­łam go do domu. On też od dwóch dni nie zmru­żył oka. Uzna­łam, że lepiej, aby przy­naj­mniej jedno z nas się wyspało – wyja­śniła Tara, a potem instynk­tow­nie zwi­nęła się w kłę­bek, zdjęta kolejną falą bólu.

Con­nie też czuła nad­cho­dzący skurcz, jed­nak ujęła nad­gar­stek Tary i deli­kat­nie unio­sła jej twarz ku sobie. Tara poję­ki­wała zupeł­nie jak przy­du­szony kociak.

– No nie, tym razem kot. Co ci mówi­łam? Czy mówi­łam, że masz krzy­czeć jak kot albo owca, czy może raczej jak hipo­po­tam? Musisz wyda­wać te dźwięki z głębi trzewi, no już, rób to, co ja.

Con­nie dobyła gdzieś z prze­pony niskie, wzno­szące się dźwięki przy­wo­dzące na myśl mucze­nie krowy, a Tara natych­miast się zaru­mie­niła i popa­trzyła z nie­po­ko­jem w stronę drzwi.

– Nie wstydź się, jeste­śmy tu same. No dalej – zachę­cała. Jej towa­rzyszka mruk­nęła coś bez prze­ko­na­nia, na co Con­nie aż wykrzy­wiła twarz z wysiłku. – Niżej, gło­śniej, znacz­nie gło­śniej! MUUUUUUU… – wręcz zary­czała.

Tara popa­trzyła na nią w osłu­pie­niu, zaraz jed­nak sama spró­bo­wała, tym razem naśla­du­jąc Con­nie ze znacz­nie więk­szym zaan­ga­żo­wa­niem. Ta w mil­cze­niu ski­nęła głową. Począt­kowo Tara na­dal oddy­chała ostroż­nie, pró­bu­jąc nie wypaść z roli dobrze wycho­wa­nej damy, osta­tecz­nie jed­nak odpu­ściła i zaczęła naśla­do­wać głę­bo­kie odde­chy towa­rzyszki nie­doli.

– To pomaga, prawda? A teraz przy­klęk­nij tak jak ja. – Przy tych sło­wach Con­nie opa­dła na czwo­raki i koły­sała się w przód i w tył.

Tara posłusz­nie poszła w jej ślady. Skur­cze Con­nie sta­wały się coraz sil­niej­sze, aż miała ochotę krzy­czeć, usi­ło­wała jed­nak pano­wać nad sobą, głów­nie ze względu na Tarę. Poka­zy­wała jej, jak należy oddy­chać, by łatwiej to wszystko prze­trwać. Koły­sały się więc razem w przód i w tył, teraz już bez­gło­śnie.

– Zro­bi­łaś przed poro­dem mani­kiur? – zapy­tała po chwili Con­nie, widząc ide­al­nie poma­lo­wane paznok­cie Tary.

– Ow­szem. – Tara wycią­gnęła przed sie­bie dłoń. –  Czemu?

– Zro­bi­łaś też sobie depi­la­cję bikini woskiem i w ogóle? – rzu­ciła Con­nie z uśmie­chem.

– To dosyć oso­bi­ste pyta­nie – odparła, marsz­cząc przy tym brwi.

Tara na­dal poru­szała się powoli w przód i w tył, kiedy nagle spo­mię­dzy poślad­ków mimo­wol­nie wyrwał się jej dono­śny dźwięk. Chwilę trwało, zanim uświa­do­miła sobie, co wła­śnie zaszło. Zasło­niła usta dło­nią, co Con­nie skwi­to­wała wybu­chem ser­decz­nego śmie­chu.

– Nie­długo wydo­staną się stam­tąd znacz­nie gor­sze rze­czy, więc nie przej­muj się tak jed­nym pierd­nię­ciem, panno porząd­nicka.

Tara ukryła twarz w dło­niach i też wybuch­nęła śmie­chem. To był taki melo­dyjny wysoki ton.

– A niech mnie, to jest twój śmiech? – zdu­miała się Con­nie. – Nawet on spra­wia wra­że­nie, jakby był cią­gle spięty.

Po czym obie zanio­sły się chi­cho­tem tak histe­rycz­nym, że nie były w sta­nie prze­stać.

– Ow­szem, tak wła­śnie się śmieję, a co w tym złego? – prych­nęła w końcu wręcz spła­kana Tara.

– Och, prze­stań mnie roz­śmie­szać, prze­stań, bo wszystko boli mnie jesz­cze bar­dziej – jęk­nęła Con­nie, przy­ci­ska­jąc jedną dłoń do brzu­cha, a drugą wachlu­jąc twarz.

W ciągu kilku następ­nych godzin Con­nie nauczyła Tarę, jak się relak­so­wać i odpusz­czać. I jak się poru­szać, by uła­twić dziecku przyj­ście na świat. Jak oddy­chać, muczeć, war­czeć i krzy­czeć bez przej­mo­wa­nia się, co mogą pomy­śleć inni. Skur­cze stały się bar­dziej regu­larne i przy­brały na czę­sto­tli­wo­ści. Wresz­cie coś się działo.

– Znasz płeć dziecka? – zain­te­re­so­wała się Con­nie, kiedy dzięki wła­ści­wemu oddy­cha­niu obie zdo­łały jakoś prze­trwać kolejny skurcz.

– Chło­piec – odparła Tara.

– Wybra­łaś już imię? – dopy­ty­wała.

– To za wiele, za wiele… nie dam rady, Con­nie. – Tara znów się roz­pła­kała.

– Nie trać ener­gii na maza­nie się – skar­ciła ją Con­nie. –  No dalej, rób to, co ja, przej­dziemy przez to razem. No więc, jakie dasz mu imię?

– Mąż chciałby, żeby był John, tak jak on. A ja nie wiem, może Roger? – odparła Tara, grzbie­tem dłoni ocie­ra­jąc pot z czoła. Con­nie zmarsz­czyła nos, a Tara na widok jej miny par­sk­nęła śmie­chem. – A więc nie Roger.

– Prze­pra­szam. – Con­nie też się roze­śmiała.

Kolejny skurcz chwy­cił je nie­mal jed­no­cze­śnie, ich ciała spra­wiały wra­że­nie wręcz zsyn­chro­ni­zo­wa­nych. Trzy­mały się za ręce i mocno je ści­skały, oddy­cha­jąc w jed­nym ryt­mie.

– Gdzie te położne? – wydy­szała Tara. – Trzeba zadzwo­nić po Johna.

– Możesz mi wie­rzyć, co prawda robi­łam to tylko raz, ale w takich sytu­acjach faceci jedy­nie prze­szka­dzają – odparła Con­nie, ciężko dysząc. Kiedy pod­nio­sła wzrok, zoba­czyła, że Tara pod­czoł­gała się do łóżka i waliła głową o jego ramę. Koły­sząc się jak kaczka, Con­nie pode­szła do niej i pogła­dziła ją po ple­cach.

– Hej, jutro ta chwila będzie jedy­nie złym wspo­mnie­niem. Popatrz na mnie, chcesz wie­dzieć, jakie imię wybra­łam dla swo­jego maleń­stwa? – Con­nie odcią­gnęła Tarę od łóżka. – Już w dzie­ciń­stwie to zapla­no­wa­łam. – Tara wresz­cie na nią spoj­rzała. – Quinn. Moja rodzina nosiła to nazwi­sko od dawien dawna. Bab­cia była z Quin­nów i zawsze powta­rzała, że to nazwi­sko kryje w sobie szczę­ście Irland­czy­ków, ponoć ni­gdy się jesz­cze nie zda­rzyło, żeby któ­ryś z Quin­nów miał w życiu pecha. – Tara na­dal koły­sała się w przód i w tył, więc Con­nie nie była pewna, czy w ogóle ją sły­szy. – Pierw­szego uro­dzi­łam synka, no i Bill uparł się, żeby nazwać go po nim Wil­liam. Dla­tego zapo­wie­dzia­łam, że następny maluch, nie­ważne chło­piec czy dziew­czynka, dosta­nie na imię Quinn.

Położna, która wła­śnie wkro­czyła do sali, zastała je klę­czące na pod­ło­dze i trzy­ma­jące się za ręce.

– Wygląda na to, że obie zaraz uro­dzi­cie – rzu­ciła i pomo­gła Con­nie wró­cić do łóżka. – No już, musimy spraw­dzić pani roz­war­cie, pani Cooper.

Con­nie i Tara razem męczyły się tak jesz­cze przez cztery godziny.

Mąż Tary, John, wró­cił już do szpi­tala, ale ona kazała mu zacze­kać pod salą, dopóki akcja poro­dowa nie będzie bar­dziej zaawan­so­wana.

– Potrze­buję wyłącz­nie Con­nie – wyja­śniła położ­nej.

Zwol­niły się pry­watne sale, jed­nak Tara nie chciała się prze­nieść. Zresztą, kiedy Bill wresz­cie dotarł, rów­nież Con­nie nale­gała, żeby zacze­kał w pocze­kalni, dopóki ktoś go nie zawoła.

– Tak się tylko upew­nię – pró­bo­wała zro­zu­mieć położna – chce­cie, żeby wasi mężo­wie zacze­kali przed salą, bo zamier­za­cie rodzić we dwie?

Con­nie i Tara zgod­nie przy­tak­nęły.

O wpół do dwu­na­stej obie były już gotowe do par­cia.

– Dobrze, naj­wyż­sza pora prze­wieźć was do sal poro­do­wych – stwier­dziły położne i uparły się, że należy je w końcu roz­dzie­lić.

Con­nie i Tara tra­fiły na oddzielne łóżka, któ­rymi wywie­ziono je z sali. Po raz ostatni chwy­ciły się za ręce.

– Powo­dze­nia – wychry­piała Con­nie.

– Dzię­kuję. – Tara led­wie była w sta­nie poru­szać ustami.

– No cóż, założę się, że jedna z was uro­dzi nasze pierw­sze maleń­stwo lat dzie­więć­dzie­sią­tych – stwier­dziła położna pcha­jąca łóżko Con­nie.

– W całym szpi­talu nie ma pacjentki, która byłaby bli­żej szczę­śli­wego roz­wią­za­nia – dodała pie­lę­gniarka zaj­mu­jąca się Tarą.

Jadąc na salę poro­dową, Con­nie zauwa­żyła Billa cze­ka­ją­cego na nią na krze­sełku. Na jej widok natych­miast sta­nął na równe nogi i zło­żył gazetę, którą czy­tał.

– Nie spie­szy­łaś się, kobieto, cze­kam tu na cie­bie całe wieki – mruk­nął.

– Nie robię tego dla two­jej wygody, Bill – burk­nęła Con­nie. – Wszystko w odpo­wied­nim cza­sie.

Bill usiadł z powro­tem na krze­sełku i zaci­snął usta.

Con­nie parła przez następne pół godziny. Potrze­bo­wała do tego całej ener­gii, jaka jej pozo­stała, nie miała siły na dal­sze poga­wędki. W któ­rymś momen­cie Bill wstał, popa­trzył na zega­rek, a potem rzu­cił z lek­kim gry­ma­sem:

– Może dasz radę wstrzy­mać się jesz­cze kilka minut, skar­bie, za dwie minuty pół­noc.

Con­nie wydała z sie­bie gar­dłowy krzyk, od któ­rego wręcz pękały bębenki, niczym samica pte­ro­dak­tyla bro­niąca potom­stwa przed dra­pież­ni­kiem. Obie położne aż pod­sko­czyły, a Bill natych­miast wró­cił na krze­sełko, gdzie odtąd sie­dział przy­gar­biony, nie­spo­koj­nie krę­cąc kciu­kami młynki.

– Widzę już główkę – oznaj­miła jedna z położ­nych.

Par­cie stało się nie­mal nie do znie­sie­nia. Jed­nak kiedy Con­nie już miała wra­że­nie, że eks­plo­duje, zalała ją fala ulgi.

– Pro­szę – ode­zwała się położna. – Ma pani śliczną córeczkę.

W sali zapa­dła cisza, wszy­scy zebrani z nie­po­ko­jem cze­kali na pierw­szy krzyk nowo­rodka. I rze­czy­wi­ście, powie­trze roz­darł płacz, któ­remu chwilę póź­niej zawtó­ro­wało zawo­dze­nie zza cien­kiej szpi­tal­nej ściany.

– Wszystko w porządku? – Con­nie z nie­po­ko­jem spo­glą­dała po twa­rzach pie­lę­gnia­rek.

– W jak naj­lep­szym – odparła jedna z nich, po czym owi­nęła dziew­czynkę w pie­luszkę i poło­żyła ją na piersi mamy.

– Byli­śmy pierwsi. – Bill stwier­dził sta­now­czo. – Na pewno nasze zaczęło pła­kać pierw­sze. Udało ci się dotrwać do pół­nocy, skar­bie, świet­nie się spi­sa­łaś, nikt nie może zaprze­czyć, że Con­nie Cooper to dzielna dziew­czyna.

Ale Con­nie w ogóle go nie słu­chała, była zbyt zajęta wpa­try­wa­niem się w buzię cudow­nego maleń­stwa spo­czy­wa­ją­cego teraz w jej ramio­nach.

Nowy Rok 1990

Nowy Rok 1990

Następ­nego ranka, kiedy Con­nie cichutko nuciła maleń­stwu, Bill przy­szedł do szpi­tala z Wil­lia­mem.

– A kogo my tu mamy? – zapy­tał, sta­wia­jąc synka na pod­ło­dze. Chło­piec natych­miast ruszył w stronę Con­nie z wycią­gnię­tymi rącz­kami.

– Mama!

– Chcesz poznać swoją nową sio­strzyczkę, Wil­lia­mie? –  zapy­tała i pokle­pała obok sie­bie posła­nie. Synek natych­miast wspiął się na łóżko, więc teraz trzy­mała w obję­ciach dwójkę swo­ich dzieci. – To malutka Quinn.

Unio­sła rączkę synka, żeby i on mógł deli­kat­nie pogła­dzić buzię maleń­stwa.

– Już nie możesz jej nazwać Quinn – rzu­cił Bill.

– Jak to? – Con­nie natych­miast pod­nio­sła na niego wzrok.

– Bo tak chce nazwać swo­jego dzie­ciaka ta druga kobieta, ta, co wygrała pie­nią­dze.

– Co takiego? – prych­nęła szep­tem, po czym ostroż­nie odło­żyła córeczkę do łóżeczka obok. – O czym ty mówisz, Bill?

– Cały czas trą­bią o tym w radiu. Ten dzie­ciak, który zgar­nął całą forsę, tylko dla­tego że uro­dził się minutę przed naszą małą, dostał na imię Quinn. Na­dal twier­dzę, że my byli­śmy pierwsi. Idę o zakład, że położne zmó­wiły się, żeby zapi­sać naj­pierw tego, kto ład­niej będzie wyglą­dał na zdję­ciach w gaze­cie. – Bill wes­tchnął z nie­za­do­wo­le­niem, pocie­ra­jąc potęż­nymi dłońmi łysą głowę.

– Quinn? Nazwała swoje dziecko Quinn? – Con­nie nie wie­rzyła wła­snym uszom.

– Aha, więc teraz nie możemy nazwać tak naszej małej, bo wyj­dziemy na głup­ków. Wszę­dzie o nich trą­bią, ten mały Quinn jest sławny, a na doda­tek wszy­scy teraz myślą, że Quinn to imię dla chłopca. – Wciąż oszo­ło­miona Con­nie słu­chała go w mil­cze­niu. – Zawsze podo­bało mi się imię Min­nie dla dziew­czynki – cią­gnął Bill. – Co myślisz, Will? Malutka Min­nie. Może nie śpi na for­sie, ale na pewno jest śliczna. – Nachy­lił się, żeby poca­ło­wać żonę w czoło i pogła­dzić poli­czek córeczki zro­go­wa­cia­łymi pal­cami tyn­ka­rza.

Con­nie czuła się zbyt zmę­czona, by o tym wszyst­kim myśleć. Musiała się prze­spać. Musiała nakar­mić maleń­stwo. I musiała obmy­ślić plan, w jaki spo­sób ma sobie pora­dzić z opieką nad nowo­rod­kiem i sta­wia­ją­cym pierw­sze kroki syn­kiem jed­no­cze­śnie. Póź­niej pokłóci się z Bil­lem w spra­wie imie­nia dla ich córeczki.

Jed­nak kiedy wró­cili do domu i Con­nie zła­pała tro­chę snu, mały Quinn Hamil­ton, pierw­sze uro­dzone w Lon­dy­nie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych dziecko, tra­fił już nawet do ogól­no­kra­jo­wych wia­do­mo­ści. „Naj­więk­szy szczę­ściarz w kraju!”, krzy­czały nagłówki, „Zwy­cię­ski Quinn!”, eks­cy­to­wał się pro­wa­dzący jakiś pro­gram w tele­wi­zji śnia­da­nio­wej. Teraz to imię stra­ciło dla Con­nie cały urok, a gazety nie prze­sta­wały jej drę­czyć wizją for­tuny, która była w zasięgu ręki. Poza tym Bill już zwra­cał się do córeczki Min­nie. Sie­działa na kana­pie i kar­miła małą, a w tele­wi­zji wła­śnie prze­pro­wa­dzano wywiad z Tarą.

„Ktoś powie­dział mi, że Quinn to imię przy­no­szące szczę­ście i muszę przy­znać, że mój synek jak dotąd jest wiel­kim szczę­ścia­rzem”, tłu­ma­czyła Tara z uśmie­chem. Blond włosy miała sta­ran­nie upięte na tę oka­zję, cerę świeżą i wręcz pro­mienną. W ogóle nie wyglą­dała na kobietę, która dopiero co uro­dziła. Con­nie spu­ściła wzrok na córeczkę.

– Nie mogę uwie­rzyć, że ukra­dła twoje imię. – Cicho wes­tchnęła, już czuła napły­wa­jące jej do oczu gorące łzy. Miała istny nawał mleka i zro­biła się okrop­nie płacz­liwa, ale jeśli teraz pozwoli łzom pły­nąć, może już ni­gdy nie zdoła ich zatrzy­mać. Zaci­snęła powieki, by się opa­no­wać, i szep­nęła do maleń­stwa: – Hej, zale­d­wie minutę spóź­niona.

Nowy Rok 2020

Nowy Rok 2020

– Chwi­leczkę. – Quinn uniósł palec, by jej prze­rwać. – Nazy­wasz się Min­nie Cooper?

Oboje sie­dzieli na pod­ło­dze w pro­mie­niach słońca. Min­nie zało­żyła dło­nie na kark i poru­szała głową na boki, by roz­cią­gnąć mię­śnie.

– Uwie­rzysz, że moi rodzice przez kilka pierw­szych tygo­dni nie zorien­to­wali się nawet, jak to w ogóle brzmi? Za to przez całą szkołę nasłu­cha­łam się samo­cho­do­wych żar­tów.

– No cóż, przy­kro mi, że dosta­łaś imię na cześć samo­chodu – rzu­cił Quinn z uśmie­chem. – Nie sądzę jed­nak, żeby moja mama tak zapa­mię­tała tę histo­rię.

– To na pewno – mruk­nęła Min­nie. – Prze­cież nie przy­zna się, że ukra­dła czy­jeś imię.

Quinn zmie­nił pozy­cję, by popa­trzeć jej pro­sto w oczy.

– Uwie­rzysz, że uro­dzi­li­śmy się w tym samym szpi­talu, dokład­nie tego samego dnia i dzieli nas zale­d­wie kilka minut róż­nicy? – spy­tał pod­eks­cy­to­wany. – Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo podob­nego zbiegu oko­licz­no­ści? A teraz tak zwy­czaj­nie spo­ty­kamy się tutaj, na doda­tek w dniu naszych uro­dzin. To nie­sa­mo­wite!

Min­nie odwza­jem­niła jego spoj­rze­nie. Przez całe dotych­cza­sowe życie sporo roz­my­ślała o tym czło­wieku. Miała świa­do­mość absur­dal­no­ści tego, że nie znosi kogoś, kogo ni­gdy nawet nie spo­tkała, o kim nic nie wie­działa, a jed­nak tak wła­śnie było. Matka opo­wia­dała, że pewien chło­piec ukradł jej imię, a razem z nim ukradł jej szczę­ście. Kiedy Min­nie przy­tra­fiało się jakieś nieszczę­ście, matka zawsze mówiła: „Uro­dzi­łaś się pod pechową gwiazdą, skar­bie”. Był to odwieczny refren jej dzie­ciń­stwa. Pamięć natych­miast pod­su­nęła jej obrazy kolej­nych podob­nych sytu­acji.

W dniu siód­mych uro­dzin Min­nie wpa­dła do odsło­nię­tej stu­dzienki kana­li­za­cyj­nej i zła­mała kości stopy.

„Robot­nik przy­sięga, że odwró­cił się góra na parę sekund”, rela­cjo­no­wał ratow­nik z pogo­to­wia, usi­łu­jąc wycią­gnąć Min­nie z pułapki.

„Moja córka po pro­stu uro­dziła się pod pechową gwiazdą”, wyja­śniła Con­nie, nachy­la­jąc się nad wlo­tem stu­dzienki. „Coś takiego ni­gdy nie przy­tra­fi­łoby się Quinn Cooper!”, dodała.

Przed trzy­na­stymi uro­dzi­nami rodzice pozwo­lili Min­nie urzą­dzić w domu syl­we­stra dla przy­ja­ciół. Zapro­siła dwa­na­ścioro rówie­śni­ków z klasy, mię­dzy innymi chłopca, w któ­rym się pod­ko­chi­wała, Cal­luma Peter­sona. Dzie­się­cioro z zapro­szo­nych gości roz­cho­ro­wało się na grypę w tygo­dniu poprze­dza­ją­cym imprezę. Na przy­ję­ciu poja­wili się jedy­nie Cal­lum i Mary Ste­phens. Min­nie spę­dziła cały wie­czór, obser­wu­jąc, jak Cal­lum i Mary obści­skują się na kana­pie. Prze­rwali ten mara­ton poca­łun­ków jedy­nie na chwilę, łapiąc oddech, gdy mama Min­nie przy­nio­sła im świeżo upie­czone prze­ką­ski. A kiedy nachy­liła się, żeby uprząt­nąć z ławy tacę z nie­tknię­tymi pasz­te­ci­kami, szep­nęła córce do ucha, pusz­cza­jąc przy tym oko: „To ni­gdy nie przy­tra­fi­łoby się…”.

„Wiem, wiem”, syk­nęła Min­nie w odpo­wie­dzi, „Quinn Cooper”.

Histo­ria o ukra­dzio­nym imie­niu Min­nie szybko obro­sła legendą w ich rodzi­nie. Matka raczyła wszyst­kich opo­wie­ścią o tej nie­spra­wie­dli­wo­ści zawsze, gdy tylko nada­rzyła się oka­zja.

„Nie żeby Con­nie miała o to żal”, w takich chwi­lach ojciec doda­wał ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem.

„Och, zamknij się już. Ta napu­szona damulka męczy­łaby się z poro­dem jesz­cze wiele godzin, gdyby nie ja”, odci­nała się wtedy Con­nie.

Bill z synem zawsze żar­to­wali, gdy tylko wypły­nął ten temat, a cho­ciaż mama uda­wała, że nic sobie z tego nie robi, Min­nie dostrze­gała w jej oczach cier­pie­nie. Con­nie miała zeszyt pełen wycin­ków z gazet i roz­ma­itych pamią­tek z cza­sów dzie­ciń­stwa obojga dzieci. Wycią­gała je w oko­licy uro­dzin czy świąt. Były tam stare har­mo­no­gramy z pły­wac­kich zawo­dów Min­nie, dyplomy z kon­kur­sów mate­ma­tycz­nych Willa, no i oczy­wi­ście stare wyda­nie „Lon­don News” z dnia uro­dzin córki, z nagłów­kiem z pierw­szej strony obwiesz­cza­ją­cym naro­dziny Quinna. Gdy docie­rała do tego wycinka, na jej twa­rzy poja­wiał się wyraz nie­mal naboż­nej powagi.

Min­nie nie przy­szło do głowy, że kie­dy­kol­wiek spo­tka tego czło­wieka. Cza­sami zasta­na­wiała się wręcz, czy cała ta histo­ryjka jest praw­dziwa. Jako nasto­latka pró­bo­wała odszu­kać go w sieci, ale w mediach spo­łecz­no­ścio­wych nie zna­la­zła żad­nego Quinna Hamil­tona w swoim wieku. A jed­nak pro­szę bar­dzo, ten męż­czy­zna naprawdę ist­niał, a nawet sie­dział z nią teraz na pod­ło­dze. Ponad metr osiem­dzie­siąt przy­stoj­niaka, uśmie­cha­ją­cego się ser­decz­nie, zupeł­nie jakby znali się od wie­ków.

– Jeśli to cię pocie­szy, to wcale nie czuję, żeby to imię w jakiś szcze­gólny spo­sób przy­no­siło mi szczę­ście – ode­zwał się Quinn.

– Wygląda na to, że cał­kiem nie­źle sobie radzisz – odparła Min­nie. – Ta wczo­raj­sza impreza praw­do­po­dob­nie kosz­to­wała wię­cej niż zara­biam w ciągu roku.

– Pie­nią­dze to nie wszystko. – Wzru­szył ramio­nami.

Min­nie aż się skrzy­wiła. Tak mówią ludzie, któ­rzy te pie­nią­dze mają.

– Hej, może sko­czymy na śnia­da­nie? Chcę dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o mojej uro­dzi­no­wej bliź­niaczce. Ja sta­wiam. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić, żeby wyna­gro­dzić ci kra­dzież imie­nia. – Zerwał się z miej­sca i wycią­gnął do niej dłoń, poma­ga­jąc jej wstać.

Min­nie się zawa­hała. Kusiło ją, żeby przy­jąć pro­po­zy­cję, ale pew­ność sie­bie Quinna budziła w niej opór. Zresztą to prze­cież Nowy Rok. Z doświad­cze­nia wie­działa, że nic dobrego nie może się jej przy­tra­fić w dniu uro­dzin.

– Przy­kro mi, ale nie mogę – rzu­ciła w końcu. – Muszę wra­cać do domu, wziąć prysz­nic i dowie­dzieć się, gdzie podziewa się mój chło­pak. Pew­nie się o mnie mar­twi.

– Jasne. – Quinn spu­ścił wzrok i zmierz­wił dło­nią gęste włosy. – Może przy innej oka­zji?

– Może – przy­tak­nęła, się­ga­jąc po torebkę.

– Nie jesteś tak naprawdę zła o tę sprawę z imie­niem, co? – upew­nił się jesz­cze. – Prze­cież to tylko imię.

– Może dla cie­bie – mruk­nęła w odpo­wie­dzi, odrzu­ca­jąc opa­da­jące na twarz włosy.

Wspól­nie ruszyli do głów­nego wyj­ścia, Quinn przy­trzy­mał drzwi pro­wa­dzące na ulicę.

– Słu­chaj, skoro nie pozwa­lasz się zapro­sić na śnia­da­nie, to może cho­ciaż dasz mi swój numer? – popro­sił. –  Prze­cież muszę jakoś wydę­bić od cie­bie tę kartę człon­kow­ską.

– Kartę człon­kow­ską?

– Klubu Uro­dzo­nych Pierw­szego Stycz­nia.

– Ach, jasne. No cóż, bez pro­blemu znaj­dziesz mnie na Face­bo­oku. Nie ma tam wielu użyt­kow­ni­ków o nazwie Min­nie Cooper bez samo­chodu jako zdję­cia pro­fi­lo­wego.

W końcu spoj­rzała na niego. Stał tuż obok, przy­trzy­mu­jąc jej drzwi. Poczuła gęsią skórkę na ramio­nach, więc skrzy­żo­wała je na pier­siach.

– Nie masz płasz­cza? – zdzi­wił się Quinn.

– Zgu­bi­łam po dro­dze.

– W takim razie poży­czę ci swój, bo ina­czej zamar­z­niesz.

– Nic mi nie będzie.

Min­nie prze­chy­liła lekko głowę, jej towa­rzysz ani drgnął. Poczuła się wytrą­cona z rów­no­wagi jego fizyczną bli­sko­ścią, aż zakrę­ciło się jej w gło­wie. Był tak bli­sko, że wręcz czuła cie­pło jego torsu. Pach­niał roz­grzaną skórą i wypra­so­waną bawełną. Mimo­wol­nie obli­zała usta. Trwało to zale­d­wie ułamki sekund, ale Quinn i tak musiał to zauwa­żyć, bo lekko się uśmiech­nął. Zmarsz­czyła brwi i szybko wymknęła się pod jego ramie­niem na ulicę. Ten facet ewi­dent­nie przy­wykł do tego, że bab­kom na jego widok miękną kolana. Wąt­pliwe, by któ­raś odmó­wiła mu cze­go­kol­wiek, a co dopiero wspól­nego śnia­da­nia.

– No cóż, wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, Zło­dzieju Imion! – rzu­ciła jesz­cze na odchodne.

– Tobie też, Uro­dzi­nowa Bliź­niaczko! – odparł wsparty o fra­mugę drzwi. Kiedy się uśmie­chał, w policzku poja­wił się dołe­czek.

Min­nie prze­bie­gła przez jezd­nię i czym prę­dzej znik­nęła w jed­nej z bocz­nych uli­czek, byle jak naj­da­lej od klubu. Z tru­dem zapa­no­wała nad chę­cią obej­rze­nia się, żeby spraw­dzić, czy Quinn na­dal ją obser­wuje. Kiedy doszła do głów­nej ulicy, niebo nagle się zachmu­rzyło, a zaraz potem spa­dły cięż­kie kro­ple desz­czu.

1 stycznia 2020

1 stycz­nia 2020

Min­nie wysia­dła z auto­busu linii pięć­dzie­siąt sześć w poło­wie Essex Road, tuż przed Sains­bury’s. Kilka zagu­bio­nych duszy­czek już cze­kało na otwar­cie sklepu. Chod­nik przed pubem naprze­ciwko zasłany był pla­sti­ko­wymi kie­lisz­kami, a deszcz nie zdo­łał jesz­cze zmyć nie­do­pał­ków i nie­do­je­dzo­nych dań na wynos, które walały się przy prze­peł­nio­nych koszach na śmieci. Na­dal lało jak z cebra, więc osła­nia­jąc głowę rękami, ruszyła bie­giem w głąb uliczki, przy któ­rej miesz­kała. Kiedy dotarła wresz­cie pod drzwi, zaczęła prze­trzą­sać zawar­tość torebki w poszu­ki­wa­niu klu­czy, jed­nak na próżno. Przez chwilę stała nie­ru­chomo, prze­mo­czona i drżąca z zimna, a potem ner­wo­wym ruchem opróż­niła torebkę na scho­dach w nadziei, że klu­cze zaplą­tały się gdzieś mię­dzy sta­rymi para­go­nami i nie­licz­nymi kosme­ty­kami. Popa­trzyła na ten sto­sik prze­mo­czo­nych od desz­czu dro­bia­zgów, po czym przy­mknęła oczy i powoli wypu­ściła powie­trze. Klu­cze do domu były w kie­szeni płasz­cza, tego samego, który zosta­wiła w auto­bu­sie poprzed­niego wie­czoru. No jasne. Dzi­siaj prze­cież ma uro­dziny, nic nie może się udać.

Min­nie unio­sła głowę i spoj­rzała w okno swo­jego miesz­ka­nia, gdzie dostrze­gła przy­ci­śnięty do szyby pysz­czek sza­rego kocura.

– Och, Lucky, bie­dac­two! – jęk­nęła. – Pew­nie umie­rasz z głodu.

Czym prę­dzej scho­wała szpar­gały do torebki i naci­snęła guziki domo­fonu do dwóch pozo­sta­łych miesz­kań. Może ktoś się nad nią zli­tuje. Przy­naj­mniej mogłaby nała­do­wać komórkę, wysu­szyć się i zadzwo­nić do wła­ści­ciela miesz­ka­nia, żeby przy­je­chał z zapa­so­wym klu­czem. Nikt jed­nak nie odpo­wie­dział.

*

– Co tak wcze­śnie? – zdzi­wiła się Leila, kiedy pół godziny póź­niej wpu­ściła Min­nie do swo­jego miesz­ka­nia. – Sądzi­łam, że umó­wi­ły­śmy się dopiero na lunch?

Leila miesz­kała w Stoke Newing­ton w pół­noc­now­schod­niej czę­ści Lon­dynu, trzy­dzie­ści minut auto­bu­sem od lokum Min­nie. Ze swoim chło­pa­kiem Ianem zaj­mo­wała miesz­ka­nie na ostat­nim pię­trze daw­nego komu­nal­nego budynku. Nie­szcze­gól­nego beto­no­wego klocka z kory­ta­rzami wysma­ro­wa­nymi graf­fiti. Miesz­ka­nie było jed­nak sło­neczne i przy­tulne.

Leila stała teraz w progu owi­nięta różo­wym szla­fro­kiem w jed­no­rożce, z przodu wid­niał poły­sku­jący różowy napis: „Budzę w tobie zwie­rzę?”. Włosy we wszyst­kich kolo­rach tęczy zebrała na czubku głowy w luźny kok, spod feerii jaskra­wych barw wyła­niały się pierw­sze odro­sty w brą­zo­wa­wym odcie­niu. Min­nie czę­sto porów­ny­wała przy­ja­ciółkę do gwiazdy fil­mo­wej z lat pięć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia, bo Leila, pomi­ja­jąc wie­lo­barwne włosy, miała ape­tyczne krą­gło­ści i oczy o głę­bo­kim, uwo­dzi­ciel­skim spoj­rze­niu spo­glą­da­jące spod pół­przy­mknię­tych powiek. Cho­ciaż jej aktu­alny poranny strój nie­ko­niecz­nie pod­kre­ślał te atuty.

– Zgu­bi­łam klu­cze od domu i przez całą noc byłam zatrza­śnięta w klu­bo­wej toa­le­cie – wyja­śniła Min­nie, wcho­dząc do środka. Kiedy przy­ja­ciółka usi­ło­wała ją przy­tu­lić, natych­miast powstrzy­mała ją ruchem ręki. – Lepiej nie, jestem prze­mo­czona.

– Toa­leta w noc­nym klu­bie? – Leila aż ukryła twarz w dło­niach. – Bie­da­czy­sko, znowu ten twój pech. – Wycią­gnęła rękę, by pokle­pać przy­ja­ciółkę po gło­wie, zupeł­nie jakby ta była domo­wym ulu­bień­cem. – Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, Min – dodała, gła­dząc ją po policzku.

– Dzięki. – Min­nie uszczyp­nęła się w grzbiet nosa, a potem gło­śno wcią­gnęła powie­trze do płuc.

– Tylko spójrz na sie­bie, prze­mo­kłaś do suchej nitki! Wchodź szybko! Jestem pod wra­że­niem, że odwa­ży­łaś się wyjść do klubu, chyba naprawdę musisz lubić tego Grega. – Min­nie ruszyła w ślad za przy­ja­ciółką wąskim kory­ta­rzem do łazienki, gdzie Leila wrę­czyła jej ścią­gnięty z haczyka posza­rzały różowy ręcz­nik. Był sztywny jak kawa­łek tek­tury, zupeł­nie jakby prano go o kil­ka­set razy za dużo w tem­pe­ra­tu­rze miliona stopni. – Weź gorący prysz­nic, a potem poży­czę ci jakieś suche ciu­chy na prze­bra­nie – zapro­po­no­wała.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, Min­nie! – Dole­ciał ją głos Iana z głębi miesz­ka­nia.

Min­nie wsu­nęła głowę do salonu. Ian sie­dział w samych bok­ser­kach na niskiej beżo­wej kana­pie i grał na xbo­xie, stopy oparł o odwró­coną do góry nogami skrzynkę po poma­rań­czach, która słu­żyła im jako sto­lik. Krótko przy­cięte włosy scho­wał pod czer­woną bejs­bo­lówką, a na ramie­niu miał nowy, wciąż jesz­cze zaczer­wie­niony tatuaż „Player One”.

– Dzięki, Ian. Nowy tatuaż?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki