W śnieżną noc - John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle - ebook

W śnieżną noc ebook

John Green, Maureen Johnson, Myracle Lauren

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzy gwiazdy literatury młodzieżowej, z kultowym pisarzem Johnem Greenem na czele, napisały na czas Gwiazdki trzy połączone ze sobą opowiadania.

Punktem wyjścia jest burza śnieżna, która w Wigilię kompletnie zasypuje miasteczko Gracetown. Na tle lśniących białych zasp pięknie prezentują się prezenty przewiązane wstążeczkami i kolorowe światełka połyskujące w nocy wśród wirujących płatków śniegu. Śnieżyca zamienia małe górskie miasteczko w prawdziwie romantyczne ustronie. A przynajmniej tak się wydaje... Bo przecież przedzieranie się z unieruchomionego pociągu przez mroźne pustkowia zazwyczaj nie kończy się upojnym pocałunkiem z czarującym nieznajomym. I nikt nie oczekuje, że dzięki wyprawie przez metrowe zaspy do Waffle House uda się odkryć uczucie do wieloletniej przyjaciółki. Albo że powrót prawdziwej miłości rozpocznie się od nieprzyzwoicie wczesnej porannej zmiany w Starbucksie. Jednak w śnieżną noc, kiedy działa magia Świąt, zdarzyć może się wszystko…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
3,9 (87 ocen)
30
28
17
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kelayno

Z braku laku…

chyba najgorsza książka tego autora
00
jamadori89

Dobrze spędzony czas

Mroźny powiew młodzieńczej miłości w środku gorącego lata ❤️
00
Patokaloka2

Z braku laku…

Dość ciężko szło mi się przez tą książkę może Spowodowane jest to tym że są w niej trzy zupełnie inne historie. Była to typowa średniawka jak dla mnie, fajna na zimę do przeczytania wieczorem ale przeczytacie i zapomnicie. W porównaniu do nnych młodzieżówek tá czytało mi się zdecydowanie dłużej. Choć uważam, że zgranie 3 pisarzy ze sobą jest świetne!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Let It Snow. Three holiday romances

The Jubilee Express copyright © Maureen Johnson, 2008A Cheertastic Christmas Miracle copyright © John Green, 2008The Patron Saint of Pigs copyright © Lauren Myracle, 2008 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem do reprodukcji w całości lub we fragmencie w jakiejkolwiek formie.

Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2014

ISBN 978-83-64481-68-0

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Netflix 2019 ILUSTRACJE: studiogstock / www.freepik.com REDAKCJA: Renata Otolińska KOREKTA: Iwona Huchla REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocławwww.bukowylas.pl

Dressler Dublin Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected], www.dressler.com.pl

Skład wersji elektronicznej: [email protected]

Maureen Johnson

Hamishowi, który nauczył mnie, jak sobie radzić na zaśnieżonym stoku, mówiąc: „Jedź w dół bardzo szybko, a gdy coś stanie ci na drodze, skręcaj!”. I tym wszystkim, którzy ciężko harują za fasadą wszelkich korporacji, tym, którzy muszą trzy tysiące razy dziennie powtarzać „grande latte”, każdej duszy, która musiała radzić sobie z zepsutym czytnikiem kart kredytowych w świątecznym szczycie… Wam dedykuję tę opowieść.

Rozdział 1

Była Wigilia Bożego Narodzenia.

A mówiąc dokładniej, wigilijne popołudnie. Jednak zanim wprowadzę was w wir akcji, muszę coś wyznać. Wiem z doświadczenia, że jeśli ta kwestia wypłynie później, zaskoczy was tak bardzo, że nie będziecie mogli skoncentrować się na niczym innym.

Otóż nazywam się Jubilatka Dougal. A teraz dam wam chwilę, byście mogli ochłonąć.

Bo jeśli powie się to wprost i od razu, nie jest tak źle, ale wyobraźcie sobie, że jesteście w połowie zajmującej historii (którą niedługo przedstawię), a ja nagle spuszczam na was taką bombę: „Tak przy okazji, mam na imię Jubilatka”. Nie mielibyście pojęcia, co począć z tym fantem.

Wiem, że Jubilatka brzmi jak pseudo jakiejś striptizerki. Zapewne myślicie, że moją pasją jest taniec na rurze. Ale to nieprawda. Gdybyście mnie zobaczyli, od razu byście się domyślili (a przynajmniej mam taką nadzieję), że nie jestem striptizerką. Mam szesnaście lat i ciemne włosy obcięte na pazia. Czasami noszę okulary, a czasami szkła kontaktowe. Śpiewam w chórze oraz biorę udział w konkursach matematycznych, no i gram w hokeja na trawie, a sport ten bynajmniej nie kojarzy się ze zmysłowym wdziękiem i błyszczącym od oliwki ciałem, czyli z głównymi atrybutami striptizerskiego fachu. (Nic do nich nie mam, gdyby jakaś to czytała. Po prostu nie jestem jedną z nich. A moje obiekcje wobec tego zawodu budzi głównie lateks. Uważam, że może być niezdrowy dla skóry, bo nie przepuszcza powietrza).

Przede wszystkim przeszkadza mi, że Jubilatka to nie imię, lecz bohaterka jakichś obchodów. Nikt nie wie dokładnie jakich. Słyszeliście kiedyś, że ktoś urządza jubileusz? A jeśli tak, to czy byście na niego poszli? Bo ja nie. Kojarzy się z imprezą, na którą należy wynająć wielki nadmuchiwany zamek, obwiesić drzewa chorągiewkami, a potem wdrożyć skomplikowany plan usunięcia tony śmieci.

Jak się zastanowić, to jubileusz chyba może konkurować tylko z zabawą ludową.

Moje imię ściśle wiąże się z tą opowieścią, która, jak już wspomniałam, rozpoczęła się w wigilijne popołudnie. Był to jeden z tych dni, gdy czułam, że życie… po prostu mnie lubi. Egzaminy semestralne dobiegły końca, a do szkoły wracaliśmy dopiero po Nowym Roku. Siedziałam sama w domu, który wydawał się przytulny i bezpieczny. Miałam na sobie nowe ciuchy naszykowane specjalnie na ten wieczór: czarną spódniczkę, rajstopy, ogniście czerwoną koszulkę i nowe czarne buty za kostkę. Piłam latte z eggnogiem[1], którą sama sobie przygotowałam. Zapakowane prezenty kusiły ułożone w zgrabny stosik. Wszystko to poprzedzało czekające mnie wielkie wydarzenie: o szóstej miałam pójść do mojego chłopaka Noaha Price’a  na doroczny rodzinny wigilijny Smorgasbord[2].

Doroczny Rodzinny Smorgasbord Price’ów to kamień milowy w historii naszego związku. To właśnie podczas zeszłorocznej imprezy zaczęliśmy ze sobą chodzić. Przed tamtym Smorgasbordem Noah Price był tylko gwiazdą na moim firmamencie… stałą, znaną, jasną, ale lśniącą daleko poza moim zasięgiem. Znałam go od czwartej klasy, lecz wyłącznie tak, jak zna się osobowości telewizyjne. Kojarzyłam nazwisko, oglądałam program. Oczywiście Noah fizycznie znajdował się nieco bliżej, ale z jakiegoś powodu takie osoby w realnym życiu wydają się nawet bardziej odległe i nieosiągalne niż celebryci. Bliskość wcale nie oznacza zażyłości.

Noah zawsze mi się podobał, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, by próbować poznać go bliżej. Takie pragnienie nie wydawało się rozsądne. Był ode mnie rok starszy, trzydzieści kilka centymetrów wyższy, szeroki w ramionach, miał piękne oczy i bujną czuprynę. Był po prostu ideałem – sportowcem, naukowcem, szychą w szkolnym samorządzie – takim facetem, który w wyobrażeniu przeciętnej osoby umawia się wyłącznie z modelkami, tajnymi agentkami albo kobietami, na których cześć nazywa się laboratoria badawcze.

Zatem kiedy zaprosił mnie, bym wpadła na El Smorgasbord w Wigilię zeszłego roku, oczy niemalże wyszły mi z orbit ze zdumienia i z ekscytacji. Przez trzy dni po tym zaproszeniu chodziłam jak błędna. Było ze mną tak kiepsko, że zanim poszłam na przyjęcie, musiałam trenować chodzenie po linii prostej w swoim pokoju. Nie miałam zielonego pojęcia, czy Noah mnie zaprosił, bo mu się podobam, czy zmusiła go do tego mama (nasi rodzice się znali), czy dlatego, że przegrał jakiś zakład. Moi przyjaciele też byli podekscytowani, ale oni i tak rozumieli chyba więcej niż ja. Twierdzili, że Noah obserwował mnie na konkursach matematycznych, śmiał się, gdy usiłowałam żartować z trygonometrii, i pytał o mnie w rozmowach ze znajomymi.

To była jakaś paranoja. Cała sytuacja wydawała mi się tak abstrakcyjna, jakbym dowiedziała się nagle, że na przykład ktoś napisał o mnie książkę.

Gdy już dotarłam na miejsce, usadowiłam się bezpiecznie w kąciku i spędziłam większą część wieczoru na rozmowie z siostrą Noaha, która (choć ją uwielbiam) nie jest zbyt głęboka. Według mnie nie da się powiedzieć zbyt wiele o ulubionej marce bluz z kapturem, zanim konwersacja zabrnie w ślepą uliczkę. Tymczasem Elise potrafi mistrzowsko rozwijać podobne wątki. Ma naprawdę wiele przemyśleń na temat bluz z kapturem.

Udało mi się w końcu przerwać rozmowę, gdy mama Noaha wniosła kolejny półmisek i mogłam się wymówić pretekstem: „Och, wybacz, ale to wygląda przepysznie”. Niestety to coś okazało się marynowaną rybą. Już miałam zrejterować, lecz gospodyni przyjęcia mnie powstrzymała:

– Proszę, spróbuj choć kawałeczek.

Zjadłam więc, ponieważ z charakteru jestem trochę lemingiem. Lecz tym razem uległość wyszła mi na dobre, bo okazało się, że Noah mnie obserwuje.

– Cieszę się, że spróbowałaś ryby – powiedział.

Zapytałam go dlaczego, bo naprawdę podejrzewałam, że to jakiś rodzaj zakładu. („Dobra, zaproszę ją, ale dacie mi dwadzieścia dolców, jeśli ją namówię, żeby wciągnęła marynowaną rybę”).

Ale Noah odrzekł:

– Bo ja też ją jadłem.

Nadal stałam z zachwycającym wyrazem totalnego ogłupienia na twarzy, kiedy dodał:

– I nie mógłbym cię pocałować, gdybyś ty również jej nie spróbowała.

Było to równocześnie niesmaczne i upojnie romantyczne. Mógł przecież pójść do łazienki i wyszorować zęby, tymczasem został i czaił się na mnie przy rybie. Wymknęliśmy się więc do garażu i całowaliśmy się pod półką z elektronarzędziami. Taki był początek naszego związku.

Zatem ta szczególna Wigilia, o której chcę wam opowiedzieć, nie była zwykłą Wigilią, lecz naszą pierwszą rocznicą. Trudno uwierzyć, że za nami już rok. Minął zdecydowanie za szybko…

Musicie bowiem wiedzieć, że Noah jest zawsze niezwykle zajęty. Niemal na pewno gdy pojawił się na świecie, maleńki, pomarszczony i różowiutki, został wypisany ze szpitala najszybciej, jak się dało, by mógł zdążyć na kolejne spotkanie. Jako uczeń ostatniej klasy, członek drużyny piłki nożnej i przewodniczący rady uczniów wolnego czasu miał jak na lekarstwo. Przez rok naszego związku spotkaliśmy się raptem na kilkunastu prawdziwych randkach, na których byliśmy tylko we dwoje. Wychodzi średnio jedna na miesiąc. Za to uczestniczyliśmy razem w wielu wydarzeniach. Noah i Jubilatka na kiermaszu ciast zorganizowanym przez radę uczniów! Noah i Jubilatka na loterii fantowej drużyny piłkarskiej! Noah i Jubilatka na imprezie dobroczynnej, w świetlicy, na spotkaniu organizacyjnym przed zjazdem absolwentów…

Noah zdawał sobie z tego sprawę i dlatego, choć na dzisiejszej Wigilii miało być mnóstwo gości, zapewnił mnie, że na pewno znajdziemy czas tylko dla siebie. Miał się postarać załatwić wszystkie swoje obowiązki wcześniej i obiecał, że jeżeli wytrzymamy dwie godziny na przyjęciu, wymkniemy się do jego pokoju, wymienimy prezentami i obejrzymy razem Jak Grinch ukradł święta. Potem odwiezie mnie do domu i po drodze zatrzymamy się gdzieś na chwilę…

Nie mógł jednak przewidzieć, że moi rodzice zostaną aresztowani i oczywiście wszystkie plany wezmą w łeb.

Wiecie, co to jest Świąteczna Wioska Flobie? To integralny element mojego życia, więc z góry zakładam, iż wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale ostatnio usłyszałam, że za często coś zakładam, toteż śpieszę wyjaśnić.

Świąteczna Wioska Flobie to kolekcja ceramicznych domków, z których można ustawić miniaturową wioskę. Rodzice zaczęli je zbierać jeszcze przed moimi narodzinami, więc oglądałam maleńkie brukowane uliczki, od kiedy nauczyłam się samodzielnie stać. Mamy wszystko – most z cukrowych lasek, Jezioro Lukrowe, sklep z żelkami, piernikową piekarnię, aleję Kandyzowaną. Kolekcja nie jest mała, więc rodzice kupili specjalny stół, na którym ją rozstawiają. Zajmuje on środek naszego salonu od Święta Dziękczynienia do Nowego Roku. Potrzeba aż siedmiu listew zasilających, żeby wszystko działało. Aby choć trochę zminimalizować szkodliwy dla środowiska pobór energii, zmusiłam ich, żeby wyłączali zasilanie przynajmniej na noc, ale musiałam stoczyć niezłą batalię.

Otrzymałam imię po domku nr 4, czyli po Auli Jubilata. To największy budynek w kolekcji oraz miejsce, w którym przygotowuje się i pakuje upominki. Jest wyposażony w kolorowe światełka, a także taśmociąg z prezentami obsługiwany przez malutkie elfy, które się obracają, jakby zdejmowały paczki z podajnika. Każdy z nich ma prezent przyklejony do dłoni, więc tak naprawdę wyglądają jak grupa torturowanych istot skazanych na rytmiczne podnoszenie i odkładanie tej samej paczki, dopóki świat się nie skończy albo silnik nie popsuje. Gdy byłam mała, zwróciłam na to uwagę mamy. Odpowiedziała, że nic nie rozumiem. Możliwe. Na pewno do tej kwestii mamy różne podejście, biorąc pod uwagę fakt, że mama uznała te miniaturowe budynki za wystarczająco ważne, by z nazwy jednego z nich stworzyć imię dla swojej pociechy.

Kolekcjonerzy Flobie mają na punkcie Świątecznej Wioski lekkiego szmergla. Organizują konwenty, prowadzą kilkanaście poważnych stron w sieci i wydają cztery czasopisma. Niektórzy próbują usprawiedliwiać swoją manię twierdzeniem, że domki Flobie to dobra inwestycja. Bo są warte kupę pieniędzy, co zresztą jest prawdą. Zwłaszcza te z numerami seryjnymi, które można kupić w sklepie Flobie wyłącznie w Wigilię. Mieszkamy w Richmond w stanie Wirginia, czyli w odległości raptem osiemdziesięciu kilometrów od Charlotte, gdzie znajduje się sklep, tak więc co roku dwudziestego trzeciego wieczorem moi rodzice ruszają do Flobie samochodem pełnym koców, krzeseł oraz zapasów, żeby całą noc siedzieć w kolejce i czekać.

Do tej pory produkowano sto budynków z numerami seryjnymi, lecz w zeszłym roku ograniczono tę liczbę do dziesięciu. I wtedy zrobił się niezły ambaras. Już sto budynków to było o niebo za mało, więc gdy ich liczba dziesięciokrotnie zmalała, pazury poszły w ruch i w powietrzu zawirowały powyrywane kłaki. W zeszłym roku klienci zaczęli się kłócić o miejsca w kolejce, a sprzeczka szybko przerodziła się w karczemną awanturę. Okładali się po głowach zrolowanymi katalogami Flobie, ciskali w siebie puszkami pierników, tratowali krzesła i wylewali ciepławą colę na przybrane mikołajowymi czapeczkami głowy przeciwników. Bójka była na tyle zaciekła i na tyle zabawna, że pokazano ją w lokalnych wiadomościach. Po tym incydencie Flobie zapewniło, że „podejmie kroki”, aby podobne ekscesy się nie powtórzyły, ale ja w to nie uwierzyłam. Takiej reklamy nie da się kupić za żadne pieniądze.

Nie pamiętałam jednak o tamtych wydarzeniach, gdy rodzice wyruszyli po budynek nr 68, czyli Elfi Hotel. I nadal nie zaprzątałam sobie tym głowy, pijąc latte z eggnogiem i zabijając czas przed pójściem do Noaha. Pomyślałam tylko przelotnie, że chyba się trochę spóźniają. Zazwyczaj wracali z Flobie w porze lunchu w Wigilię, a tymczasem była już prawie czwarta. Zabrałam się więc do świątecznych obowiązków, żeby czymś się zająć. Nie mogłam zadzwonić do Noaha… Wiedziałam, że ma urwanie głowy z przygotowaniami do Smorgasbord. Udekorowałam wstążkami i jemiołą prezenty dla niego. Włączyłam listwy zasilające Świąteczną Wioskę, zmuszając zniewolone elfy do harówki. Puściłam kolędy. Właśnie wyszłam, żeby włączyć lampki przed domem, gdy ujrzałam, że w moją stronę zmierza Sam, jak zawsze krokiem szturmowca.

Sam jest naszym prawnikiem, co tak naprawdę oznacza, że jest naszym sąsiadem, który, tak się składa, pracuje również jako niezwykle ważny prawnik w Waszyngtonie. To dokładnie taki człowiek, jakiego byś zatrudnił do przejęcia wielkiej korporacji albo do reprezentowania cię w sądzie, gdy ktoś pozwie cię o miliard dolarów. Niestety styl bycia ma dość obcesowy. Chciałam go zaprosić, żeby spróbował mojego latte z eggnogiem, ale nie dopuścił mnie do słowa.

– Mam złe nowiny – oznajmił, wprowadzając mnie do mojego własnego domu. – Doszło do kolejnego incydentu we Flobie. Pogadamy w środku. Wejdź.

Mówił takim tonem, że pomyślałam, iż rodzice zginęli. Wyobraziłam sobie góry Elfich Hoteli spadające z taśmy dostawczej i zasypujące wszystkich w pobliżu. Widziałam zdjęcia Elfiego Hotelu – miał ostre wieżyczki z lasek cukrowych, które mogły z łatwością przebić człowieka na wylot. A jeśli ktoś miał kiedyś zginąć od Elfiego Hotelu, to tylko moi starsi.

– Rodzice zostali aresztowani – wyjaśnił. – Siedzą w więzieniu.

– Kto siedzi w więzieniu? – zapytałam, ponieważ nie zawsze nadążam za biegiem wydarzeń, a także dlatego że łatwiej mi było sobie wyobrazić rodziców powalonych przez latający Elfi Hotel niż zakutych w kajdanki.

Sam tylko popatrzył na mnie, czekając, aż się ogarnę.

– Doszło do kolejnej awantury, kiedy rano wystawiono na sprzedaż nowe budynki – wytłumaczył po chwili. – Rozpętała się kłótnia o miejsce w kolejce, a twoi rodzice brali w niej udział. Policja nakazała zebranym się rozejść, ale oni nie posłuchali. Zostali więc aresztowani razem z kilkoma innymi klientami. Zatrzymano w sumie pięć osób. Mówią o tym w wiadomościach.

Nogi się pode mną ugięły, więc opadłam na kanapę.

– Dlaczego nie zadzwonili? – zapytałam.

– Przysługiwała im tylko jedna rozmowa – wyjaśnił. – Skontaktowali się ze mną, bo myśleli, że ich wyciągnę z aresztu. Ale nie mogę tego zrobić.

– Co to znaczy, że pan nie może?

Stwierdzenie, że Sam nie może wydostać moich rodziców z paki, było absurdalne. To tak, jakby pilot samolotu oznajmił nagle przez głośniki: „Witam wszystkich. Właśnie sobie przypomniałem, że nie bardzo umiem wylądować. Będę więc latał w kółko, aż ktoś wpadnie na lepszy pomysł”.

– Zrobiłem, co mogłem – oznajmił Sam – ale sędzia nie chce ustąpić. Ma dosyć afer z Flobie, więc zamierza zrobić z tego pokazową sprawę. Rodzice prosili, żebym zaprowadził cię na dworzec. Mam tylko godzinę, potem muszę wrócić na gorące ciasteczka i kolędowanie. Jak szybko możesz się spakować?

Przemawiał do mnie tym szorstkim tonem, którego zapewne używał, gdy dobijał przesłuchiwanego pytaniem, dlaczego właściwie uciekał z miejsca zbrodni cały umazany krwią. Nie był zadowolony, że takie zadanie spadło na niego w Wigilię. Mimo to przydałaby mi się choć odrobina empatii.

– Spakować? Dworzec? Dlaczego?

– Jedziesz pociągiem do dziadków na Florydę – oświadczył. – Nie udało mi się zarezerwować lotu. Wszystkie są odwołane z powodu śnieżycy.

– Jakiej śnieżycy?

– Jubilatko – Sam zaczął mówić bardzo wolno, doszedłszy do wniosku, że jestem chyba najgorzej poinformowaną osobą na świecie – zbliża się do nas największa od pięćdziesięciu lat śnieżyca!

Mój umysł wciąż nie działał, nic do mnie nie docierało.

– Nie mogę jechać – odparłam. – Mam się dzisiaj spotkać z Noahem. I są święta. Co z Bożym Narodzeniem?

Sam wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że Boże Narodzenie jest poza jego kontrolą i system prawny nic nie może zrobić.

– Ale… dlaczego nie mogę po prostu zostać w domu? To jakiś obłęd!

– Rodzice nie chcieli, żebyś siedziała sama przez święta.

– Mogę pójść do Noaha! Ja muszę tam pójść!

– Słuchaj – zniecierpliwił się – wszystko jest już załatwione. Nie damy rady skontaktować się teraz z rodzicami. Są przesłuchiwani. Kupiłem ci bilet i nie masz zbyt wiele czasu. Musisz się natychmiast spakować.

Spojrzałam na rozmigotane światełka maleńkiego miasteczka na stole. Widziałam cienie przeklętych elfów, które pracowały w Auli Jubilata, ciepły blask cukierni pani Muggin, powolny, lecz radosny ruch Elfiego Ekspresu jadącego po torach.

Jedyne pytanie, jakie mi przyszło do głowy, brzmiało następująco:

– A… co będzie z wioską?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Tradycyjny angielski koktajl na bazie mleka, śmietany, jajek i cukru, a czasami również alkoholu (przyp. tłum.).

2 Przyjęcie w formie szwedzkiego stołu (przyp. tłum.).

John Green

Ilene Cooper, która niejeden raz przeprowadziła mnie przez zawieruchę

Rozdział 1

Razem z JP i Diuk oglądaliśmy właśnie czwartego z kolei Bonda, kiedy moja mama zadzwoniła po raz szósty w ciągu ostatnich pięciu godzin. Nawet nie spojrzałem na ekran komórki. Wiedziałem, że to ona. Diuk wzniosła oczy do nieba i zatrzymała film.

– Czy ona myśli, że ty się dokądś wybierasz? Jest śnieżyca.

Wzruszyłem ramionami i odebrałem telefon.

– No i klapa – oznajmiła mama. W tle donośny głos przynudzał coś o tym, jak ważne jest bezpieczeństwo ojczyzny.

– Przykro mi, mamo. Straszna lipa.

– To jakiś absurd! – jęknęła. – Nie możemy dostać się na absolutnie żaden lot, nie mówiąc o powrotnym do domu.

Od trzech dni tkwili w Bostonie, dokąd pojechali na konferencję lekarską, i mama była przygnębiona perspektywą świąt w Bostonie. Tak jakby miasto leżało w strefie działań wojennych. A ja, prawdę mówiąc, nawet się z tego wszystkiego cieszyłem. Zawsze podobały mi się dramaty i komplikacje wywołane złą pogodą. Im gorszą, tym lepiej, jeśli mam być szczery.

– Rzeczywiście kiszka – odrzekłem.

– Ma się przejaśnić do rana, ale wszystko się poprzesuwało. Nie mogą nam nawet zagwarantować, że będziemy w domu choćby jutro. Tato usiłuje wynająć samochód, lecz są bardzo długie kolejki. A nawet jeśli mu się uda, to dotrzemy najwcześniej na ósmą lub dziewiątą rano, choćbyśmy jechali całą noc! Przecież nie możemy spędzić świąt osobno!

– Pójdę do Diuk – uspokoiłem mamę. – Jej rodzice już zaproponowali, żebym przeniósł się do nich. Pójdę tam, otworzę podarunki i opowiem, jak rodzice mnie zaniedbują, a może wtedy Diuk odda mi kilka swoich prezentów, bo trzeba współczuć biedakowi, którego mama nie kocha. – Zerknąłem na Diuk, a ona się uśmiechnęła.

– Tobin! – prychnęła mama z dezaprobatą. Nieszczególnie lubiła żartować, co w jej zawodzie jest akurat pożądaną cechą. Chyba nikt by nie chciał, żeby chirurg onkolog powitał go w gabinecie taką choćby opowieścią: Facet wchodzi do baru, a barman pyta: „Co dla pana?”. Klient odpowiada: „A co pan ma?”. Barman na to: „Nie wiem, co ja mam, ale pan ma czerniaka w czwartym stadium rozwoju”.

– Chcę tylko powiedzieć, że sobie poradzę. Zamierzacie nocować w hotelu?

– Raczej tak, chyba że tato zdobędzie samochód. Znosi to wszystko z anielską cierpliwością.

– Na pewno – odrzekłem, zerkając na JP, który powiedział bezgłośnie: „Kończ już”. Bardzo chciałem wrócić na kanapę na moje miejsce między przyjaciółmi i dalej podziwiać, jak James Bond zabija ludzi na różne przemyślne sposoby.

– W domu wszystko w porządku? – upewniła się mama. Boże, ratuj!

– Tak, pewnie. To znaczy pada śnieg, ale są tu ze mną Diuk i JP. I nie mogą mnie zostawić, bo zamarzliby na śmierć, gdyby próbowali wrócić piechotą do domu. Oglądamy właśnie filmy z Bondem. Mamy prąd i w ogóle wszystko jest okay.

– Dzwoń do mnie, gdyby coś się wydarzyło. Cokolwiek.

– Jasne.

– No dobrze – powiedziała. – Dobrze. Boże, tak mi przykro, Tobin. Kocham cię. Przepraszam.

– To naprawdę nic takiego – zapewniłem ją szczerze. Byłem sam w wielkim domu bez nadzoru dorosłych, za to z najlepszymi przyjaciółmi. Nie mam nic do moich rodziców, są naprawdę spoko i tak dalej, ale nie czułbym się rozczarowany, gdyby zostali w Bostonie do Nowego Roku.

– Zadzwonię z hotelu – obiecała jeszcze mama.

Najwyraźniej JP usłyszał jej słowa, bo kiedy się z nią żegnałem, wymamrotał: „Nie mam co do tego żadnych wątpliwości”.

– Uważam, że ona cierpi na lęk separacyjny – oznajmił, gdy się w końcu rozłączyłem.

– Są święta – usprawiedliwiłem mamę.

– A dlaczego nie przyjdziesz na Boże Narodzenie do mnie? – zapytał.

– Przez denne żarcie – odrzekłem. Obszedłem kanapę i zająłem swoje miejsce na środkowej poduszce.

– Rasista! – oburzył się JP.

– To nie jest przejaw rasizmu – zaprotestowałem.

– Powiedziałeś właśnie, że koreańskie jedzenie jest denne.

– Wcale nie – wsparła mnie Diuk, sięgając po pilota, by włączyć film. – Powiedział, że koreańskie żarcie jest denne w wykonaniu twojej mamy.

– No właśnie – przyznałem. – Jedzenie u Keuna mi smakuje.

– Ale z ciebie upośladek – powiedział JP, co mówi zawsze, gdy nie znajduje riposty. I jak na ripostę wynikającą z jej braku, ta nawet nie jest taka zła. Diuk puściła film, a JP dodał: – Powinniśmy zadzwonić do Keuna.

Diuk znów wcisnęła pauzę i przechyliła się nade mną.

– JP?

– Tak?

– Czy mógłbyś na chwilę zamknąć dziób i pozwolić mi w spokoju rozkoszować się nieprzyzwoicie seksownym ciałem Daniela Craiga?

– To takie gejowskie – obruszył się JP.

– Jestem dziewczyną – podkreśliła Diuk. – Nie ma nic gejowskiego w tym, że pociągają mnie mężczyźni. Gdybym powiedziała, że ty masz seksowne ciało, to by było gejowskie, bo jesteś zbudowany jak kobieta.

– Ale go pojechałaś – wtrąciłem.

Diuk przeniosła wzrok na mnie i dodała:

– Choć w porównaniu z tobą JP to niedościgniony wzór męskości.

Ja też nie znalazłem dobrej riposty, więc oznajmiłem:

– Keun jest w pracy. W Wigilię płacą mu podwójnie.

– No tak – przyznał mi rację JP. – Zapomniałem, że Waffle House jest jak Lindsay Lohan: zawsze otwarty dla chętnych.

Zaśmiałem się, a Diuk tylko zmarszczyła brwi i znów włączyła film. Daniel Craig wyszedł z wody w bokserkach udających kąpielówki. Diuk westchnęła, a JP się skrzywił. Po kilku minutach do moich uszu dobiegł cichy szelest – to JP używał nici dentystycznej. Miał bowiem niciową obsesję.

– Obrzydliwość – oznajmiłem. Diuk zatrzymała film i łypnęła na mnie groźnie, ale nie dostrzegłem w jej spojrzeniu prawdziwej złości. Zmarszczyła swój maleńki nos i ściągnęła usta. Zawsze potrafiłem poznać po jej oczach, czy jest na mnie naprawdę wkurzona, a tym razem nadal migotał w nich uśmiech.

– Co? – zapytał JP z nicią dentystyczną wciśniętą między trzonowce i zwisającą mu z ust.

– Używanie nici w towarzystwie. To jest… Proszę, przestań.

Niechętnie spełnił moją prośbę, ale musiał mieć ostatnie słowo.

– Mój stomatolog mówi, że nigdy nie widział zdrowszych dziąseł. Przenigdy.

Przewróciłem oczami ze zniecierpliwieniem. Diuk założyła za ucho niesforny lok i po raz kolejny włączyła Bonda. Przez chwilę oglądałem film, a potem spojrzałem w okno. Odległe latarnie uliczne oświetlały wirujący śnieg, który wyglądał jak miliardy miniaturowych spadających gwiazd. Choć martwiłem się sytuacją rodziców i było mi żal, że spędzą święta poza domem, pragnąłem, by śnieżyca trwała jeszcze długo.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lauren Myracle

Tacie i ślicznemu górskiemu miasteczku Brevard w Karolinie Północnej… Oboje są pełni niezwykłego uroku.

Rozdział 1

Bycie mną jest słabe. Bycie mną w tę potencjalnie cudowną noc, z potencjalnie cudownym śniegiem zalegającym w półtorametrowych zaspach pod oknami mojej sypialni, jest podwójnie słabe. Biorąc pod uwagę fakt, że to Boże Narodzenie, wynik się potraja. A gdy dodamy do tego smutną, bolesną, druzgocącą nieobecność Jeba, ogłuszy nas donośne dong-dong! To dzwon oznajmiający przekroczenie górnej skali Słabometru.

Wokół świąteczne dzwonki i śmiechy, a u mnie ponure gongi deprechy. Bosko.

Przecież jesteś małym, wesołym, figowym puddingiem, powiedziałam do siebie, marząc, by Dorrie i Tegan pospieszyły się i już przyszły. Nie wiedziałam, co to jest figowy pudding, ale kojarzył mi się z daniem, które stoi i stygnie na samym końcu stołu, bo nikt nie ma na nie ochoty. Jestem jak ono. Zimna, samotna i pewnie z zakalcem.

Brrrr. Nie cierpię się nad sobą użalać, dlatego zadzwoniłam do Tegan i Dorrie z prośbą, żeby wpadły. Ale ich ciągle nie było, a ja nie mogłam się powstrzymać od litowania się nad sobą.

Bo tak bardzo tęskniłam za Jebem.

Bo nasze rozstanie, które nastąpiło raptem tydzień temu i bolało jak świeża rana, było wyłącznie moją winą.

Bo napisałam do Jeba mail (żałosny?), bardzo, bardzo prosząc o spotkanie w Starbucksie i o rozmowę. Ale nie przyszedł. Nawet nie zadzwonił.

Bo po tym, jak wczoraj czekałam na niego ponad dwie godziny, tak dogłębnie znienawidziłam życie i siebie, że powlokłam się przez parking do Fantastic Sam’s i poprosiłam fryzjerkę, by obcięła mi włosy, a to, co zostało, zafarbowała na różowo. Co też zrobiła, bo czy to jej problem, że chciałam popełnić fryzjerskie samobójstwo?

Jak widać, miałam powody do rozżalenia: byłam oskubanym różowym kurczakiem o złamanym sercu, przepełnionym odrazą do siebie.

– O rety, Addie – jęknęła moja mama wczoraj po południu, gdy w końcu wróciłam do domu. – To… dosyć radykalna zmiana fryzury. I koloru. Zafarbowałaś swoje piękne, jasne włosy.

Posłałam jej spojrzenie, mówiące: „Może mnie jeszcze bardziej dobijesz?”, na które odpowiedziała ostrzegawczym przekrzywieniem głowy oznaczającym: „Uważaj, kochanie. Wiem, cierpisz, ale to nie znaczy, że masz się na mnie wyżywać”.

– Przepraszam – rzuciłam. – Chyba jeszcze się nie przyzwyczaiłam.

– Cóż… to rzeczywiście wymaga przyzwyczajenia. A co cię do tego skłoniło?

– Nie wiem. Potrzebowałam zmiany.

Odłożyła trzepaczkę. Przygotowywała wiśniową jubilatkę, nasz tradycyjny wigilijny deser. Oczy mnie aż zapiekły od ostrej woni mielonych wiśni.

– Czy ma to może coś wspólnego z wydarzeniami na imprezie u Charliego w zeszłą sobotę? – zapytała mama.

Gorący rumieniec wypełzł na moje policzki.

– Nie wiem, o czym mówisz. – Zmrużyłam oczy. – A poza tym skąd wiesz, co się wydarzyło u Charliego?

– Kochanie, co wieczór płaczesz tak długo, aż nie zaśniesz…

– Wcale nie.

– I rozmawiasz przez telefon z Dorrie lub Tegan dwadzieścia cztery na siedem.

– Podsłuchujesz moje rozmowy? – wściekłam się. – Podsłuchujesz własną córkę?!

– Trudno to nazwać podsłuchiwaniem, gdy się nie ma wyboru.

Gapiłam się na nią z otwartymi ustami. Udawała, że jest taka matczyna w świątecznym fartuchu, przygotowując wiśniową jubilatkę według rodzinnego przepisu, a tymczasem była… była…

Nie wiedziałam kim, ale miałam pewność, że to niewłaściwe, złe i podłe słuchać rozmów innych osób.

– I nie mów „dwadzieścia cztery na siedem” – odparowałam. – Jesteś za stara, żeby tak mówić.

Mama wybuchnęła śmiechem, co wkurzyło mnie jeszcze bardziej, zwłaszcza że szybko nad sobą zapanowała i spojrzała w ten maminy sposób: „Biedulka, jest nastolatką. Musi swoje wycierpieć”.

– Och, Addie – powiedziała. – Chciałaś się ukarać, kochanie?

– No super! – oburzyłam się. – To chyba nie jest najmilszy komentarz na temat czyjejś nowej fryzury! – rzuciłam jeszcze i popędziłam do pokoju, by popłakać bez świadków.

Dobę później nadal leżałam w łóżku, choć wyszłam wieczorem na wiśniową jubilatkę i rano na otwieranie prezentów, ale nie sprawiło mi to żadnej przyjemności. Z całą pewnością nie przepełniał mnie magiczny i radosny nastrój świąt Bożego Narodzenia. Właściwie to wcale nie byłam pewna, czy nadal wierzę w cały ten magiczny i radosny nastrój.

Przewróciłam się na drugi bok i wzięłam iPoda z nocnego stolika. Wybrałam listę utworów zatytułowaną Szare dni, zawierającą chyba wszystkie melancholijne piosenki, jakie kiedykolwiek powstały, i wcisnęłam odtwarzanie. Mój iPenquin ponuro zamachał skrzydłami, gdy w jego plastikowym korpusie zabrzmiało Fools in Love.

Wróciłam do głównego menu i przewijałam ikony, aż trafiłam na folder „Zdjęcia”. Wiedziałam, że wkraczam na niebezpieczne terytorium, ale nie obchodziło mnie to. Podświetliłam album, którego szukałam, i go otworzyłam.

Pojawiła się pierwsza fotka, którą zrobiłam Jebowi ukradkiem komórką trochę ponad rok temu. Tamtego dnia też padał śnieg, więc w jego ciemnych włosach widać było białe płatki. Miał na sobie dżinsową kurtkę, choć panował mróz, i pomyślałam wtedy, że może on i jego mama nie są zbyt zamożni. Słyszałam, że przeprowadzili się tu z Rezerwatu Czirokezów, który znajdował się około stu sześćdziesięciu kilometrów od Gracetown. Uważałam, że to czadowe. Jeb był taki egzotyczny.

W każdym razie chodziliśmy razem na zajęcia z angielskiego, a Jeb z tym kruczoczarnym końskim ogonem i zamglonym spojrzeniem wydawał mi się niewiarygodnie pociągający. Był też baaardzo poważny, co dla mnie stanowiło zupełnie nowe doświadczenie, ponieważ podchodzę do wszystkiego z dość dużym luzem. Każdego dnia pochylał się nad ławką i pilnie notował, a ja zerkałam ukradkiem, zachwycając się jego lśniącymi włosami i wysokimi kośćmi policzkowymi, najpiękniejszymi, jakie w życiu widziałam. Lecz nawet gdy prezentowałam swoją nieodparcie uroczą stronę, Jeb ciągle był tak pełen rezerwy, że wręcz zakrawało to na wyniosłość.

Gdy zasięgnęłam rady przyjaciółek w tej niezwykle problematycznej kwestii, Dorrie zasugerowała, że może Jeb nie czuje się komfortowo w naszym małym górskim miasteczku, w którym wszyscy są osobnikami rasy białej, prawdziwymi południowcami i prawdziwymi chrześcijanami.

– A co w tym złego? – zapytałam obronnym tonem jako posiadaczka wszystkich trzech wymienionych cech.

– Nic – odrzekła Dorrie. – Mówię tylko, że być może chłopak czuje się obco. Być może. – Jako jedna z dwójki – dosłownie – dzieciaków pochodzenia żydowskiego w całej szkole, chyba wiedziała, o czym mówi.

Pomyślałam, że może rzeczywiście Jeb czuje się obco. Czy to dlatego jada obiady z Nathanem Krugle’em, który był outsiderem i nosił wyłącznie koszulki z kolekcji Star Trek? Czy to dlatego rano, zanim otwarto szkołę, stał oparty o ścianę z rękoma w kieszeniach, zamiast przyłączyć się do naszego grona plotkującego o Idolu? I może nie ulegał mojemu czarowi na angielskim, bo czuł się zbyt skrępowany, żeby się otworzyć?

Im dłużej o tym rozmyślałam, tym bardziej się martwiłam. Nikt nie powinien się czuć obco we własnej szkole – zwłaszcza ktoś tak zachwycający jak Jeb i zwłaszcza że my, jego koledzy z klasy, byliśmy bardzo sympatyczni.

No, przynajmniej ja, Dorrie, Tegan i nasza paczka. Byliśmy bardzo mili. Inni niekoniecznie, oni bywali nieuprzejmi. Tak jak Nathan Krugle, rozgoryczony osobnik z pretensjami do świata. Szczerze mówiąc, męczyła mnie myśl, jakie szalone idee Nathan może zasiać w umyśle Jeba.

I nagle pewnego dnia, gdy znów obsesyjnie rozważałam wszystkie te kwestie, moja troska przerodziła się w złość, no bo halo! Dlaczego Jeb wolał spędzać czas z Nathanem Krugle’em, a nie ze mną?

Tak więc podczas lekcji angielskiego dźgnęłam go długopisem i powiedziałam:

– Na litość boską, Jeb, mógłbyś się chociaż uśmiechnąć?

Drgnął nerwowo, zrzucając książkę na podłogę, a ja poczułam się głupio. Spoko, Addie, pomyślałam, może następnym razem zatrąbisz mu do ucha?

Lecz wtedy jego usta nieznacznie się wygięły w uśmiechu, a w oczach zamigotało rozbawienie. I coś jeszcze – coś, co sprawiło, że moje serce zabiło szybciej. Jeb lekko się zarumienił, a potem schylił się szybko, żeby podnieść książkę.

A więc to tak, zrozumiałam pełna wyrzutów sumienia – on jest po prostu nieśmiały.

Opierając się o poduszkę, wpatrywałam się w zdjęcie Jeba na iPodzie, aż ból stał się całkiem nieznośny.

Wcisnęłam środkowy przycisk i pojawiło się następne. Z „wielkiego blitzkriegu” w Parku Hollyhock, który odbył się w zeszłą Wigilię, kilka tygodni po tym, gdy powiedziałam Jebowi, żeby się, na litość boską, uśmiechnął. Ponieważ Wigilia to jeden z tych dni, które ciągną się w nieskończoność, a człowiek tylko z niecierpliwością czeka, aż wreszcie nadejdzie Boże Narodzenie, wybraliśmy się całą paczką do Parku Hollyhock, żeby choć na chwilę wyrwać się z domów. Namówiłam kolegę, żeby zadzwonił po Jeba, a on jakimś cudem zgodził się pójść z nami.

Wyprawa skończyła się bitwą na śnieżki, chłopaki przeciwko dziewczynom, i była naprawdę imponująca. Dorrie, Tegan i ja zbudowałyśmy fort oraz opracowałyśmy system działania, polegający na tym, że Tegan lepiła, ja podawałam, a Dorrie ze śmiertelną precyzją miotała pociskami we wrogów. Wygrywałyśmy z chłopakami, dopóki Jeb nie zaszedł nas od tyłu i nie unieszkodliwił mnie, popychając całym ciężarem ciała w stertę kulek. Śnieg dostał mi się do nosa i bolało jak diabli, ale byłam zbyt rozbawiona, żeby się tym przejmować. Ze śmiechem przewróciłam się na plecy, a twarz Jeba znalazła się ledwie kilka centymetrów od mojej.

Ten właśnie moment Tegan uchwyciła na fotografii zrobionej komórką. Jeb jak zawsze miał na sobie dżinsową kurtkę – jasny błękit seksownie kontrastował z jego ciemną karnacją – i też się śmiał. Patrząc na nasze rozpromienione twarze, przypomniałam sobie, że nie odsunął się ode mnie od razu. Oparł się na łokciach tak, by mnie nie przygniatać, a jego śmiech łagodnie przeszedł w niewypowiedziane pytanie, od którego poczułam gorąco w brzuchu.

Po bitwie śnieżnej postanowiliśmy pójść na mocha latte, tylko we dwójkę. Propozycja wyszła ode mnie, ale on zgodził się bez chwili wahania. Poszliśmy do Starbucksa i usiedliśmy w fioletowych fotelach przy wejściu. Ja byłam podekscytowana, on onieśmielony. A potem stał się śmielszy, a może po prostu bardziej zdeterminowany. Wyciągnął rękę i ujął moją dłoń. Byłam tak zaskoczona, że rozlałam kawę.

– Na litość boską, Addie – powiedział. Jego grdyka drgnęła. – Mógłbym cię chociaż pocałować?

Moje serce oszalało i nagle to ja byłam tą onieśmieloną, co naprawdę nigdy się nie zdarza. Jeb wyjął mi kubek z rąk, odstawił na stół, a potem pochylił się i musnął moje usta swoimi. Kiedy się odsunął, jego oczy były ciepłe jak płynna czekolada. Uśmiechnął się do mnie i poczułam, że ja też się rozpuszczam jak czekolada.

To była najwspanialsza Wigilia na świecie.

– Hej, Addie! – zawołał mój młodszy braciszek z dołu, gdzie wraz z rodzicami grał na Wii, którą dostał pod choinkę. – Poboksujesz się ze mną?

– Nie, dzięki! – odkrzyknęłam.

– A w tenisa zagrasz?

– Nie.

– W kręgle?

Jęknęłam. Gra na Wii nie była szczytem moich marzeń, ale Chris miał tylko osiem lat i próbował poprawić mi humor.

– Może później – odpowiedziałam.

– Dobra – zgodził się i dał mi spokój.

Usłyszałam jeszcze, jak przekazuje rodzicom:

– Odmówiła.

Moja melancholia się pogłębiła. Mama, tata i Chris spędzali czas razem, wesoło wywijając nunczako i okładając się po twarzach, podczas gdy ja siedziałam tutaj, ponura i samotna.

I czyja to wina? – zapytałam samą siebie.

Och, przymknij dziób – odpowiedziałam sobie.

Przewinęłam kolejne zdjęcia.

Jeb z szerokim uśmiechem pozujący z babeczkami Reese’s. Wiedział, że je uwielbiam, i zrobił mi niespodziankę, przynosząc je pewnego dnia.

Jeb w lecie, bez koszuli, na imprezie nad basenem u Megan Montgomery. Boże, był po prostu piękny!

Jeb, uroczo pokryty pianą podczas akcji mycia samochodów, którą zorganizowaliśmy w Starbucksie, żeby zebrać pieniądze. Wpatrywałam się w niego, a wszystko mi w środku miękło. To był bardzo wesoły dzień – nie tylko wesoły, ale też dobry, bo mieliśmy szczytny cel. Christina, kierowniczka mojej zmiany w Starbucksie, zaczęła rodzić przed terminem i chcieliśmy jej pomóc w zapłaceniu rachunków za szpital, których nie pokrywało ubezpieczenie.

Jeb zgłosił się na ochotnika i harował bez wytchnienia. Przyszedł o dziewiątej i został do trzeciej, szorował, pucował kolejne samochody i wyglądał tak, że jego fotka powinna się znaleźć w kalendarzu z najseksowniejszymi facetami wszechświata. Zrobił o wiele więcej, niż wymagały od niego obowiązki mojego chłopaka, a ja byłam przeszczęśliwa. Kiedy ostatnie auto wyjechało z parkingu, objęłam go i uniosłam twarz do jego twarzy.

– Nie musiałeś pracować tak ciężko – powiedziałam, wdychając jego mydlany zapach. – Wystarczył mi już pierwszy samochód.

Chciałam z nim poflirtować, robiąc aluzję do sceny w filmie Jerry Maguire, gdy Renée Zellweger mówi do Toma Cruise’a: „Wystarczyło mi twoje »Cześć«”, ale Jeb zmarszczył brwi.

– Tak? To dobrze – powiedział – ale chyba nie wiem, co masz na myśli.

– Ha-ha – roześmiałam się, zakładając, że domaga się więcej pochwał. – To urocze, że zostałeś do końca, ale jeśli chciałeś zrobić na mnie wrażenie… to nie musiałeś. Tylko tyle.

Spojrzał zdziwiony.

– Myślałaś, że myję samochody, by zrobić na tobie wrażenie?

Policzki zaczęły mnie palić, gdy zaświtało mi, że on nie żartuje.

– Już tak nie myślę.

Próbowałam się od niego odsunąć zawstydzona, lecz mnie nie puścił. Pocałował mnie w czubek głowy i powiedział:

– Addie, mama wychowywała mnie samotnie.

– I?

– I wiem, jakie to może być trudne. Tylko tyle.

Przez chwilę się dąsałam, co było totalnie słabe. Lecz choć wiedziałam, że Jeb chciał pomóc Christinie z dobrych pobudek, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby jego motywacja była choć odrobinę związana z moją osobą.

Przytulił mnie.

– Ale cieszę się, że zrobiłem na tobie wrażenie – szepnął, a ja poczułam jego usta na swojej skórze. Czułam też ciepło ciała Jeba przez mokrą koszulkę. – Niczego nie pragnę bardziej, niż robić wrażenie na mojej dziewczynie.

Nie byłam jeszcze gotowa przestać się dąsać.

– A zatem twierdzisz, że jestem twoją dziewczyną?

Zaśmiał się, jakbym spytała, czy niebo nadal jest niebieskie. Nie pozwoliłam mu się wymigać od odpowiedzi, tylko wysunęłam się z jego objęć. Spojrzałam pytająco: I co ty na to?

Ciemne oczy Jeba zrobiły się poważne. Ujął mnie za ręce.

– Addie, jesteś moją dziewczyną. Będziesz nią zawsze.

Mocno zacisnęłam powieki, ponieważ to wspomnienie było zbyt przytłaczające. Zbyt przytłaczające, zbyt trudne, jakbym straciła kawałek siebie, bo tak właśnie czułam. Wcisnęłam wyłącznik na iPodzie i ekran poczerniał. Muzyka ucichła, a mój iPenguin przestał tańczyć. Wydał smutny dźwięk, jakby pytał: „Odrzucasz mnie?”, więc odpowiedziałam mu:

– Tak, i ciebie, i samą siebie, Pengy.

Opadłam na poduszkę, zagapiłam się w sufit i zaczęłam myśleć o tym, dlaczego się między nami popsuło. Dlaczego przestałam być dziewczyną Jeba? Znałam oczywistą odpowiedź (no cóż, kretynko, nie trzeba było iść na tę imprezę), ale nie mogłam przestać obsesyjnie analizować, jak doszliśmy do tego punktu, ponieważ już przed zabawą u Charliego nie układało nam się najlepiej. Nie dlatego, że Jeb mnie nie kochał, bo wiem, że to nieprawda. A  ja kochałam go aż do bólu.

Myślę, że problem polegał na tym, jak okazywaliśmy sobie miłość. Albo, w wypadku Jeba, jak jej nie okazywał – a przynajmniej tak to odbierałam. Zdaniem Tegan, która namiętnie ogląda doktora Phila, Jeb i ja mówiliśmy innymi językami miłości.

Chciałam, żeby był czuły, romantyczny i uczuciowy, tak jak w Starbucksie, gdy pocałowaliśmy się po raz pierwszy w minioną Wigilię. Miesiąc później dostałam tam pracę i pomyślałam: Cudownie, będziemy mogli przeżywać nasz pocałunek ciągle i ciągle na nowo.

Ale tak się nie stało, ani razu. Mimo że często tam do mnie wpadał i dawałam mu do zrozumienia, że chcę, by mnie pocałował, on jedynie przechylał się nad ladą i ciągnął za troczki mojego zielonego fartucha, mówiąc:

– Hej, kawiareczko.

Co było słodkie, ale… nie wystarczało mi.

To jedno. Były też inne sprawy. Na przykład chciałam, aby dzwonił co wieczór, powiedzieć mi dobranoc, a on czuł się niezręcznie, ponieważ miał małe mieszkanie.

– Nie chcę, żeby mama słyszała nasze czułe słówka – wyjaśnił.

Innym chłopcom jakoś nie przeszkadzało trzymanie się z dziewczynami za ręce na szkolnym korytarzu, ale gdy tylko ja próbowałam to zrobić, Jeb szybko ściskał moją dłoń i równie szybko puszczał.

– Nie lubisz mnie dotykać? – zapytałam.

– Oczywiście, że lubię – odrzekł. Jego oczy nabrały tego wyrazu, który chciałam wywołać, a kiedy się odezwał głos miał ochrypły. – Wiesz o tym, Addie. Uwielbiam być z tobą sam na sam. Ale chcę, byśmy byli naprawdę sami, kiedy jesteśmy sam na sam.

Przez długi czas, mimo że wszystko to mi doskwierało, zachowywałam te wątpliwości dla siebie. Nie chciałam być zrzędliwą babą.

Ale w okolicach naszej półrocznicy (dałam Jebowi playlistę najbardziej romantycznych piosenek na świecie, on nie dał mi nic) coś we mnie pękło. Ogarnęło mnie rozgoryczenie, ponieważ byłam z człowiekiem, którego kochałam, i chciałam, żeby układało się między nami idealnie, ale nie mogłam starać się o wszystko sama. A jeśli to czyniło ze mnie zrzędliwą babę, trudno.

Wracając do tej półrocznicy. Jeb widział, że nie jestem szczęśliwa, i dopytywał dlaczego, aż w końcu odpowiedziałam:

– A jak sądzisz?

– Dlatego, że nic ci nie dałem? – zapytał. – Nie wiedziałem, że wprowadzamy taki zwyczaj.

– A powinieneś – mruknęłam. Nazajutrz podarował mi wisiorek z serduszkiem z maszyny na ćwierćdolarówki, jedynie wyjął go z plastikowego jajka i przełożył do pudełeczka na biżuterię. Byłam głęboko rozczarowana. A następnego dnia Tegan wzięła mnie na bok i powiedziała, iż Jeb się martwi, że nie spodobał mi się prezent, ponieważ go nie noszę.

– Kupił go w Diuku i Diuszesie – wyjaśniłam. – Dokładnie taki sam naszyjnik wisi w maszynie na ćwierćdolarówki przy wejściu. Opatrzony napisem: Każdy może to wygrać!

– A wiesz, ile ćwierćdolarówek musiał wrzucić, zanim go zdobył? – zapytała Tegan. – Trzydzieści osiem. Musiał kilka razy rozmieniać pieniądze u kasjerki.

Zapadła przytłaczająca cisza.

– To znaczy…?

– Chciał ci dać właśnie ten wisiorek. Z sercem.

Nie podobało mi się, jak Tegan na mnie patrzy. Odwróciłam wzrok.

– To i tak mniej niż dziesięć dolarów.

Przyjaciółka milczała. Byłam zbyt przerażona, żeby na nią spojrzeć. W końcu powiedziała:

– Wiem, że wcale nie mówisz poważnie, Addie. Nie zachowuj się kretyńsko.

Nie chciałam zachowywać się kretyńsko i oczywiście wcale nie miało dla mnie znaczenia, ile kosztował prezent. Ale najwyraźniej chciałam od Jeba więcej, niż on mógł mi ofiarować, i im dłużej to trwało, tym podlej oboje się czuliśmy.

Kilka miesięcy minęło i nie zgadniecie! – przez moje zachowanie Jeb nadal czuł się podle i vice versa. Nie zawsze, ale o wiele za często na zdrowy związek.

– Chciałabyś, żebym był kimś, kim nie jestem – powiedział w wieczór przed zerwaniem. Siedzieliśmy w corolli jego mamy pod domem Charliego, ale jeszcze nie weszliśmy do środka. Gdybym mogła cofnąć się do tamtej chwili i w ogóle nie wysiąść z samochodu, zrobiłabym to natychmiast. Bez sekundy wahania.

– To nieprawda – odrzekłam. Trafiłam dłonią na rozdarcie z boku fotela i zanurzyłam palce w wypełniającej go gąbce.

– Prawda, Addie.

Zmieniłam taktykę.

– No dobrze, a nawet jeśli, czy to naprawdę coś złego? Ludzie się dla siebie zmieniają. Weź jakąkolwiek historię o miłości, wielkiej miłości, i zobaczysz, że ludzie muszą chcieć się zmienić, jeśli ma się im ułożyć. Jak w Shreku, kiedy Fiona mówi, że ma dość bekania, puszczania bąków i tak dalej. Shrek na to: „Jestem ogrem, musisz się z tym pogodzić”. A Fiona pyta: „A jeżeli nie umiem?”. I Shrek pije magiczny napój, który zmienia go w przystojnego księcia. Robi to z miłości do Fiony.

– To było w drugim Shreku – zaprotestował Jeb – nie w pierwszym.

– Nieważne.

– Potem Fiona uświadomiła sobie, że wcale nie chce, by Shrek był przystojnym księciem. Pragnęła, żeby znów był ogrem.

Zmarszczyłam czoło. Nie tak to zapamiętałam.

– Rzecz w tym, że on chciał się dla niej zmienić – podkreśliłam.

Jeb westchnął.

– Dlaczego zawsze to facet musi się zmieniać?

– Dziewczyna też może – zgodziłam się. – Oczywiście. Chodzi mi tylko o to, że jeśli kogoś kochasz, powinieneś chcieć to okazać. Ponieważ mamy w życiu tyko jedną szansę. Jedną jedyną. – Poczułam, że znów ogarnia mnie rozpacz. – Czy nie mógłbyś spróbować, chociażby dlatego, że wiesz, jakie to dla mnie ważne?

Jeb zapatrzył się w okno po stronie kierowcy.

– Chciałabym… chciałabym, żebyś wsiadł za mną do samolotu i zaśpiewał dla mnie serenadę, jak Robbie dla Julii w Od wesela do wesela – wyznałam. – Chciałabym, żebyś wybudował dla mnie dom, jak Noah dla Allie w Pamiętniku. Chciałabym, żebyś płynął ze mną po oceanie na dziobie transatlantyku! Jak ten chłopak w Titanicu, pamiętasz?

Jeb odwrócił się.

– Ten, który się utopił?

– No przecież nie chcę, żebyś się utopił! Nie chodzi o samo tonięcie. Chodzi o to, byś kochał mnie tak bardzo, że zgodziłbyś się utonąć, gdyby to było konieczne. – Głos mi się załamał. – Potrzebuję… potrzebuję wielkiego gestu.

– Addie, wiesz, że cię kocham.

– Albo chociaż średniego. – Nie potrafiłam odpuścić.

Frustracja i cierpienie walczyły na twarzy Jeba.

– Czy nie możesz po prostu wierzyć w naszą miłość i nie kazać mi jej co sekundę udowadniać?

Najwyraźniej nie, jak wykazało to, co stało się później. Nie „co się stało”, tylko „co zrobiłam”. Ponieważ byłam głupia, beznadziejna, i wypiłam tyle piwa, że było warte trzydzieści osiem ćwierćdolarówek, jeśli nie więcej. A może nie trzydzieści osiem, ale sporo. Co wcale mnie nie usprawiedliwia.

Weszliśmy do domu, lecz każde ruszyło w inną stronę, ponieważ nadal byliśmy skłóceni. Ja wylądowałam w suterenie z Charliem i kilkoma innymi chłopakami, a Jeb został na górze. Dowiedziałam się później, że dołączył do jakichś kinomanów, którzy oglądali Niezapomniany romans w pokoju rodziców Charliego. To było tak koszmarnie ironicznie, że mogłoby być nawet śmieszne, gdyby nie było takie smutne.

Graliśmy z chłopakami w monety na picie piwa i Charlie mnie podpuszczał, bo jest diabłem wcielonym. Kiedy skończyliśmy, zapytał, czy mogę z nim porozmawiać, a ja jak idiotka posłusznie powędrowałam za nim do pokoju jego starszego brata. Byłam trochę zdziwiona, bo nigdy nie miałam zbyt serdecznych relacji z Charliem, choć należał do paczki, z którą trzymaliśmy. Był co prawda arogantem, lizusem i ogólnie rzecz biorąc upośladkiem, jak mawia pewien Koreańczyk ze szkoły, ale taki już był Charlie. Ponieważ wyglądał niczym model z katalogów Hollistera, mógł sobie być upośladkiem i uchodziło mu to na sucho.

W pokoju brata Charlie posadził mnie na łóżku i wyznał, że potrzebuje rady w sprawie Brenny, dziewczyny z naszego roku, z którą czasami się umawiał. Posłał mi też spojrzenie mówiące: „Wiem, że jestem atrakcyjny, i zamierzam to wykorzystać”, po czym dodał, iż Jeb ma wielkie szczęście, że chodzi z tak fantastyczną kobietą jak ja.

Prychnęłam i odpowiedziałam coś w stylu:

– Jasne, daj spokój.

– Macie jakieś problemy? – zapytał. – No nie mów! Jesteście świetną parą.

– Dlatego Jeb jest gdzieś na górze i robi Bóg wie co, a ja z tobą tutaj. – Dlaczego jestem z tobą tutaj? Pamiętam, że mnie to zdziwiło. Podobnie jak to, kto zamknął drzwi.

Charlie z przejęciem wypytywał mnie o szczegóły, był uroczy i współczujący, a kiedy się rozkleiłam, przysunął się bliżej, żeby mnie pocieszyć. Zaprotestowałam, lecz przycisnął usta do moich warg i w końcu uległam. Zabiegał o mnie naprawdę przystojny, charyzmatyczny chłopak i kogo to obchodziło, że wcale mu na mnie nie zależy?

Mnie. Nawet w chwili, gdy zdradzałam Jeba, obchodziło mnie to! Ciągle na nowo odtwarzałam tamten moment i to właśnie mnie dobijało. Bo co ja sobie myślałam? Przeżywaliśmy z Jebem trudne chwile, ale nadal go kochałam. Kochałam go wtedy i kocham teraz. Zawsze będę go kochała.

Dopiero wczoraj, gdy nie pojawił się w Starbucksie, jasno i wyraźnie dał mi do zrozumienia, że on już mnie nie kocha.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.