19 razy Katherine - John Green - ebook + książka

19 razy Katherine ebook

John Green

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Colin gustuje wyłącznie w dziewczynach o imieniu Katherine. A te zawsze go rzucają. Stało się tak już dziewiętnaście razy… Uwielbiający anagramy, zmęczony życiem chłopak wyrusza w po­dróż po Ameryce ze swoim najlepszym przyjacielem Hassanem. Chłopcy mają w kieszeni dziesięć tysięcy dolarów, goni ich krwiożercza dzika świnia, ale za to nie towarzyszy im ani jedna Katherine. Colin rozpoczyna pracę nad Teorematem o Zasadzie Przewidywalności Katherine, za pomocą którego ma nadzieję przepowiedzieć przyszłość każdego związku, pomścić Porzuconych tego świata i w końcu zdobyć tę Jedyną…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 284

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kacik_monstery

Całkiem niezła

Czytając ją czułam się jakbym trafiła w środek niekończącego się lata. Pozbawiona obowiązków. Po prostu wolna.
00

Popularność




(pierwszy)

Ran­kiem następ­nego dnia po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej, kiedy to rzu­ciła go dzie­więt­na­sta z kolei dziew­czyna o imie­niu Kathe­rine, Colin Sin­gle­ton, nie­gdyś uzna­wany za cudowne dziecko, posta­no­wił wziąć kąpiel. Zde­cy­do­wa­nie wolał brać kąpiel niż prysz­nic, gdyż jedną z jego pod­sta­wo­wych zasad życio­wych było ni­gdy nie robić na sto­jąco tego, co można zro­bić na leżąco. Gdy tylko zaczęła lecieć gorąca woda, Colin wszedł do wanny, usiadł i z dziw­nie obo­jętną miną przy­glą­dał się, jak poziom wody się pod­nosi, stop­niowo zakry­wa­jąc jego skrzy­żo­wane nogi. Zare­je­stro­wał, choć bez szcze­gól­nego prze­ję­cia, że jest już zde­cy­do­wa­nie za wysoki na tę wannę – wyglą­dał w niej niczym doro­sła osoba uda­jąca małe dziecko.

Woda zale­wała jego szczu­pły, choć nie­zbyt umię­śniony brzuch, a Colin myślał o Archi­me­de­sie. Jako czte­ro­la­tek prze­czy­tał książkę o tym grec­kim filo­zo­fie, który pod­czas kąpieli zauwa­żył, że obję­tość bryły można zmie­rzyć obję­to­ścią wypar­tej przez nią cie­czy. Doko­naw­szy tego odkry­cia, krzyk­nął ponoć: „Eureka!”, po czym nagi wybiegł na ulice mia­sta. Autor książki twier­dził, że wiele donio­słych odkryć wień­czył taki wła­śnie moment obja­wie­nia. Colin bar­dzo chciał doko­nać wielu donio­słych odkryć, więc kiedy mama wró­ciła wie­czo­rem do domu, zapy­tał:

– Mamu­siu, czy ja kie­dyś wykrzyknę „Eureka!”?

– Kotku – odpo­wie­działa, bio­rąc go za rękę – co się stało?

– Chcę wykrzyk­nąć „Eureka!” – wyja­śnił takim tonem, jakim inne dziecko powie­dzia­łoby, że marzy o Wojow­ni­czym Żół­wiu Ninja.

Mama pogła­dziła go wierz­chem dłoni po policzku i uśmiech­nęła się, nachy­la­jąc się tak bli­sko, że wyczuł zapach kawy i kosme­ty­ków.

– Oczy­wi­ście, maleńki. Na pewno tak będzie.

Jed­nak matki kła­mią. Wszyst­kie.

Colin wziął głę­boki wdech i zsu­nął się do wanny, zanu­rza­jąc głowę. Pła­czę, pomy­ślał, otwie­ra­jąc oczy, by popa­trzeć przez szczy­piącą od mydła wodę. Czuję się, jak­bym pła­kał, więc chyba pła­czę, ale nie mogę tego spraw­dzić, ponie­waż jestem pod wodą. Jed­nak nie pła­kał. O dziwo, czuł się na to zbyt przy­gnę­biony. Zbyt mocno zra­niony. Tak jakby Kathe­rine zabrała ze sobą tę jego część, która była zdolna do pła­czu.

Wyjął zatyczkę z odpływu, wstał, a następ­nie wytarł się i ubrał. Kiedy wyszedł z łazienki, zoba­czył, że na łóżku sie­dzą mama i tata. Obec­ność obojga rodzi­ców w jego pokoju ni­gdy nie była dobrym zna­kiem. W ciągu kilku ostat­nich lat ozna­czała, że:

1. Bab­cia/dzia­dek/cio­cia Zuzia (któ­rej nie zna­łeś, i to wielka szkoda, bo możesz wie­rzyć nam na słowo, była wspa­niałą kobietą) nie żyje.

2. Przez dziew­czynę o imie­niu Kathe­rine zanie­dbu­jesz naukę.

3. Dzieci powstają w wyniku aktu, który kie­dyś wyda ci się intry­gu­jący, ale na razie być może troszkę cię prze­razi. Poza tym ludzie cza­sami wyko­nują czyn­no­ści zwią­zane z robie­niem dzieci, ale tak naprawdę nie­ma­jące tego na celu, jak na przy­kład cało­wa­nie się nie tylko po twa­rzy.

Ni­gdy nie ozna­czało to, że:

4. Dziew­czyna o imie­niu Kathe­rine dzwo­niła, kiedy sie­dzia­łeś w wan­nie. Prze­pra­sza. Na­dal cię kocha, zro­zu­miała, że popeł­niła okropny błąd, i czeka na cie­bie w salo­nie.

Mimo wszystko Colin żywił irra­cjo­nalną nadzieję, że rodzice przy­szli do jego pokoju, by prze­ka­zać mu wie­ści z kate­go­rii czwar­tej. Zasad­ni­czo był pesy­mi­stą, ale w kwe­stii wszyst­kich Kathe­rine czy­nił wyją­tek: zawsze miał nadzieję, że do niego wrócą. Wez­brało w nim tak silne prze­ko­na­nie, iż ją kocha, a ona kocha jego, że aż poczuł w ustach meta­liczny smak adre­na­liny, bo może to jesz­cze nie koniec, może znów poczuje jej dłoń w swo­jej i usły­szy pewny, zuchwały głos, który zni­żała do szeptu, by powie­dzieć „Kocham cię”, szybko i cicho, tak jak zawsze. Wyzna­wała mu miłość, jakby ujaw­niała tajem­nicę, i to wiel­kiej wagi.

Tato wstał i pod­szedł do niego.

– Kathe­rine zadzwo­niła na moją komórkę – powie­dział. – Nie­po­koi się o cie­bie.

Poło­żył dłoń na ramie­niu syna, po czym obaj postą­pili krok do przodu i się objęli.

– Bar­dzo się mar­twimy – wyznała mama. Była drobną kobietą o krę­co­nych brą­zo­wych wło­sach z poje­dyn­czym pasmem siwi­zny nad czo­łem. – I jeste­śmy zasko­czeni – dodała. – Co się stało?

– Nie wiem – cicho odrzekł Colin w ramię ojca. – Po pro­stu… miała mnie dosyć. Zmę­czyła się. Tak powie­działa.

Wtedy mama się roz­pła­kała. Przez chwilę przy­tu­lali się całą trójką w gma­twa­ni­nie rąk. W końcu Colin wyplą­tał się z objęć rodzi­ców i usiadł na łóżku. Czuł nie­po­ha­mo­waną potrzebę, by natych­miast pozbyć się ich z pokoju, i miał wra­że­nie, że jeżeli zaraz nie wyjdą, to wybuch­nie. Dosłow­nie. Jego wnętrz­no­ści roz­pry­sną się po ścia­nach, a cudowny umysł roz­maże się po kapie przy­kry­wa­ją­cej łóżko.

– Trzeba będzie zna­leźć chwilę, żeby osza­co­wać różne moż­li­wo­ści – powie­dział tato, który dosko­nale potra­fił sza­co­wać. – Nie cho­dzi mi o to, by szu­kać dobrej strony tej sytu­acji, ale wygląda na to, że będziesz miał wię­cej wol­nego czasu tego lata. Może zapi­szesz się na letni kurs na Nor­th­we­stern?

– Naprawdę muszę pobyć tro­chę sam, przy­naj­mniej dzi­siaj – odrzekł Colin, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój, żeby rodzice wyszli, zanim jed­nak eks­plo­duje. – Może sza­co­wa­niem zaj­miemy się jutro?

– Oczy­wi­ście, kotku – zgo­dziła się mama. – Sie­dzimy w domu cały dzień. Przyjdź do nas, kiedy będziesz chciał. Kochamy cię. Jesteś zupeł­nie wyjąt­ko­wym czło­wie­kiem, Coli­nie, nie wolno ci myśleć ina­czej przez tę dziew­czynę, bo jesteś naj­wspa­nial­szym, naj­by­strzej­szym chło­pa­kiem…

I wła­śnie wtedy ten zupeł­nie wyjąt­kowy, naj­wspa­nial­szy i naj­by­strzej­szy chło­pak rzu­cił się do łazienki i porzy­gał się jak kot. W sumie było to coś w rodzaju eks­plo­zji.

– Synku! – prze­ra­ziła się mama.

– Chcę tylko zostać sam – powtó­rzył z łazienki. – Pro­szę.

Gdy wró­cił do pokoju, rodzi­ców już nie było.

Przez następ­nych czter­na­ście godzin, nie robiąc przerw na jedze­nie, picie czy ponowne wymio­to­wa­nie, Colin prze­glą­dał księgę tego­rocz­nych absol­wen­tów, którą dostał zale­d­wie cztery dni wcze­śniej. Prócz typo­wych dla takiej publi­ka­cji bania­luk zawie­rała wpisy od sie­dem­dzie­się­ciu dwóch kole­gów i kole­ża­nek. Dwa­na­ście z nich było zwy­kłymi auto­gra­fami, pięć­dzie­siąt sześć osób podzi­wiało jego inte­li­gen­cję, dwa­dzie­ścia pięć dekla­ro­wało, że chcia­łoby go poznać lepiej, jede­na­ście, że faj­nie było go mieć na zaję­ciach z angiel­skiego, sie­dem użyło zwrotu „zwie­racz źre­nicy”3, a sie­dem­na­ście udzie­lało osza­ła­mia­ją­cej rady: „Zacho­waj luz!”. Colin Sin­gle­ton mógł zacho­wać luz mniej wię­cej tak jak płe­twal błę­kitny mógł zacho­wać smu­kłą syl­wetkę czy Ban­gla­desz bogac­two. Praw­do­po­dob­nie tych sie­dem­na­ście osób żar­to­wało. Zasta­na­wiało go też, jakim cudem dwu­dzie­stu pię­ciu uczniów z klasy, z więk­szo­ścią któ­rych cho­dził do jed­nej szkoły przez dwa­na­ście lat, chciało poznać go lepiej? Jakby do tej pory nie mieli takiej moż­li­wo­ści.

Ale przede wszyst­kim przez tych czter­na­ście godzin odczy­ty­wał wciąż na nowo wpis od Kathe­rine XIX:

Col, za wszyst­kie miej­sca, w któ­rych byli­śmy. I w któ­rych będziemy. Szep­czę bez ustanku: „Kocham Cię”. K-a-t-h-e-r-i-n-e

W końcu uznał, że dla kogoś w jego sta­nie łóżko jest zbyt wygodne, więc zszedł z niego i poło­żył się na ple­cach na pod­ło­dze, pro­stu­jąc nogi. Ukła­dał ana­gramy do „Kocham cię”, aż tra­fił na taki, który mu się spodo­bał: „Cicho, męka”. A potem leżał w cichej męce i powta­rzał w myślach wpis, który znał na pamięć. Chciało mu się pła­kać, ale zamiast tego czuł tylko tępy ból pod splo­tem sło­necz­nym. Płacz coś dodaje: płacz to ty plus łzy. Nato­miast to, co prze­ży­wał Colin, było jakimś kosz­mar­nym prze­ci­wień­stwem pła­czu. To było ty minus coś. Bez­u­stan­nie roz­my­ślał nad tym jed­nym sło­wem „kocham”, szar­pany palą­cym bólem pod żebrami.

Bolało jak naj­gor­sze cięgi, jakie kie­dy­kol­wiek zebrał. A zebrał ich cał­kiem sporo.

(drugi)

Bolało tak mniej wię­cej do dzie­sią­tej wie­czo­rem, kiedy to kor­pu­lentny, kędzie­rzawy mło­dzie­niec libań­skiego pocho­dze­nia wpadł bez puka­nia do jego pokoju. Colin uniósł głowę i spoj­rzał na gościa ponuro.

– Co to, kurde, ma być? – spy­tał Has­san pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Rzu­ciła mnie – wyja­śnił Colin.

– To wiem. Słu­chaj, sitz­pin­kler4, naprawdę marzę o tym, żeby cię pocie­szyć, ale mógł­bym teraz uga­sić pożar domu zawar­to­ścią mojego pęche­rza. – Prze­mknął koło łóżka i otwo­rzył drzwi do łazienki. – Boże drogi, Sin­gle­ton, coś ty jadł? Śmier­dzi jak… AAAA! RZYGI! RZYGI! FUJ!

Colin pomy­ślał: Racja, toa­leta, zapo­mnia­łem spu­ścić wodę.

– Wybacz, jeśli nie tra­fi­łem – powie­dział Has­san po powro­cie. Usiadł na kra­wę­dzi łóżka i trą­cił stopą bez­władne ciało Colina. – Musia­łem zaty­kać nos obiema rękami, więc Magiczna Różdżka dyn­dała swo­bod­nie. Praw­dziwe waha­dło mocy! – Colin się jed­nak nie zaśmiał. – Boże, musisz być w fatal­nej for­mie, ponie­waż a) dow­cipy o Magicz­nej Różdżce są moją spe­cjal­no­ścią, b) kto zapo­mina spłu­kać wła­sne wymio­ciny?

– Chcę wpeł­znąć w jakąś dziurę i umrzeć – bez­na­mięt­nie wyznał Colin wprost w kre­mowy dywan.

– O kurde! – sko­men­to­wał Has­san, powoli wypusz­cza­jąc powie­trze.

– Pra­gną­łem w życiu tylko tego, by Kathe­rine mnie kochała i bym mógł osią­gnąć coś zna­czą­cego. No i popatrz. No popatrz tylko…

– Patrzę. I zapew­niam cię, kafir5, że nie podoba mi się ten widok. I zapach też, jeśli mogę dodać. – Has­san poło­żył się na łóżku, pozwa­la­jąc przy­ja­cie­lowi jesz­cze przez chwilę roz­pa­czać.

– Zupełna porażka. A jeżeli już nic się nie zmieni? Jeżeli za dzie­sięć lat będę ślę­czał w jakiejś pier­dzie­lo­nej klitce nad księgą przy­cho­dów i uczył się na pamięć wyni­ków base­ballu, łudząc się, że „moja” dru­żyna sko­pie innym tyłki, i nie będę miał Kathe­rine ani ni­gdy nie zro­bię nic zna­czą­cego, i zostanę kom­plet­nym zerem?

Has­san usiadł, kła­dąc dło­nie na kola­nach.

– Widzisz, dla­tego musisz uwie­rzyć w Boga. Ponie­waż ja nawet nie liczę na to, że będę miał wła­sną klitkę, a jestem szczę­śliwy jak świ­nia w kupie gnoju.

Colin wes­tchnął, bo choć Has­san nie był wcale tak bar­dzo reli­gijny, czę­sto w żar­tach usi­ło­wał go nawra­cać.

– Jasne. Wiara w Boga. Super­po­mysł! Chciał­bym też wie­rzyć, że polecę w prze­strzeń kosmiczną na grzbie­cie gigan­tycz­nego pin­gwina i bzyknę Kathe­rine XIX w sta­nie nie­waż­ko­ści.

– Sin­gle­ton, nie spo­tka­łem jesz­cze czło­wieka, któ­remu wiara w Boga byłaby bar­dziej potrzebna niż tobie.

– A tobie potrzebne są stu­dia – odpa­ro­wał Colin. Has­san mruk­nął coś pod nosem. Skoń­czył liceum wcze­śniej niż kum­pel, ale wziął sobie rok wol­nego, mimo że przy­jęto go na Uni­wer­sy­tet Loy­ola w Chi­cago. Ponie­waż znów nie zapi­sał się na zaję­cia w seme­strze jesien­nym, zano­siło się, że rok wol­nego wkrótce przej­dzie w dwa lata.

– Nie zmie­niaj tematu – zapro­te­sto­wał. – To nie ja jestem tak zdo­ło­wany, że nie mogę dźwi­gnąć się z pod­łogi ani spłu­kać wła­snych rzy­gów, koleś. A wiesz dla­czego? Bo Bóg jest ze mną.

– Prze­stań mnie drę­czyć. – Wysiłki kolegi na­dal nie roz­ba­wiły Colina.

Has­san zerwał się z łóżka, usiadł okra­kiem na ple­cach przy­ja­ciela i przy­trzy­mał go za ramiona.

– Nie ma Boga prócz Allaha, a Maho­met jest jego Pro­ro­kiem! – zawo­łał. – Powta­rzaj za mną, sitz­pin­kler! La ilaha illa-llah!6 – Colin zaczął się w końcu śmiać, z tru­dem łapiąc oddech pod cię­ża­rem Has­sana, który też wybuch­nął śmie­chem. – Pró­buję oca­lić twój chudy tyłek przed pie­kłem!

– Złaź ze mnie, bo ina­czej znajdę się tam dość prędko – wysa­pał Colin.

Has­san wstał i nagle zapy­tał poważ­nie:

– No więc na czym dokład­nie polega pro­blem?

– Pro­blem polega dokład­nie na tym, że mnie rzu­ciła. Że jestem samotny. O Boże, znów jestem samotny! A poza tym prze­gra­łem życie, gdy­byś nie zauwa­żył. Jestem skoń­czony. Jestem tylko „byłym”! Byłym chło­pa­kiem Kathe­rine XIX. Byłym cudow­nym dziec­kiem. Byłym poten­cjal­nym geniu­szem. Aktu­al­nym bez­war­to­ścio­wym zerem. – Jak wiele razy wyja­śniał Has­sa­nowi, ist­nieje ogromna róż­nica mię­dzy okre­śle­niami „cudowne dziecko” i „geniusz”.

Cudowne dzieci bar­dzo szybko uczą się tego, co inni już wie­dzą, geniu­sze zaś odkry­wają to, czego nikt inny jesz­cze nie wie. Cudowne dzieci kują, geniu­sze two­rzą. Zna­ko­mita więk­szość cudow­nych dzieci wcale nie wyra­sta na cudow­nych doro­słych. Nie­stety Colin miał nie­malże abso­lutną pew­ność, że on sam należy do tej nie­szczę­snej więk­szo­ści.

Has­san usiadł na łóżku i pogła­dził się po zaro­śnię­tym szcze­ciną dru­gim pod­bródku.

– Czy praw­dzi­wym pro­ble­mem jest Kathe­rine, czy twój geniusz?

– Tak bar­dzo ją kocham – odrzekł Colin. Ale tak naprawdę w jego umy­śle oba pro­blemy były ze sobą ści­śle powią­zane. Cho­dziło o to, że ten wyjąt­kowy, wspa­niały, bystry chło­pak… Cóż, wcale taki nie był. Czuł, że nie ma żad­nego zna­cze­nia jako czło­wiek. Colin Sin­gle­ton, słynny cudowny dzie­ciak, słynny wete­ran związ­ków z Kathe­rine’ami, słynny nerd i sitz­pin­kler, nie miał zna­cze­nia ani dla Kathe­rine XIX, ani dla świata. Zupeł­nie nagle nie był niczyim chło­pa­kiem i niczyim geniu­szem. A to – by użyć trud­nego słowa, któ­rego można się spo­dzie­wać po nie­prze­cięt­nie inte­li­gent­nej oso­bie – było naprawdę słabe.

– Ponie­waż kwe­stia geniu­szu – kon­ty­nu­ował Has­san, jakby Colin wcale nie wyznał miło­ści – się nie liczy. Cho­dzi ci tylko o sławę.

– Wcale nie. Chcę mieć jakieś zna­cze­nie – pod­kre­ślił Colin.

– Jasne. Jak powie­dzia­łem, pra­gniesz sławy. Sława równa się dzi­siaj popu­lar­no­ści. A nie będziesz następną ame­ry­kań­ską top model, na sto pro­cent. Chcesz więc być następ­nym ame­ry­kań­skim top geniu­szem, a teraz po pro­stu – nie odbie­raj tego zbyt oso­bi­ście – bia­do­lisz, że to się jesz­cze nie stało.

– Nie poma­gasz – mruk­nął Colin w dywan. Po chwili uniósł twarz i spoj­rzał na przy­ja­ciela.

– Wsta­waj – zarzą­dził Has­san, wycią­ga­jąc do niego rękę. Colin chwy­cił ją, pod­cią­gnął się, a potem pró­bo­wał puścić, ale przy­ja­ciel tylko wzmoc­nił uścisk. – Kafir, masz bar­dzo skom­pli­ko­wany pro­blem, który można bar­dzo łatwo roz­wią­zać.

(trzeci)

– Wyru­szamy w podróż samo­cho­dem – oznaj­mił Colin. U jego stóp stała wypchana torba i leżał ple­cak wypa­ko­wany książ­kami. Chłopcy i rodzice Colina sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie na dwóch iden­tycz­nych czar­nych skó­rza­nych sofach.

Mama ryt­micz­nie krę­ciła głową niczym zde­gu­sto­wany metro­nom.

– Ale dokąd? – zapy­tała. – I dla­czego?

– Bez urazy, pro­szę pani – odrzekł Has­san, kła­dąc stopy na sto­liku do kawy (czego nie wolno było robić) – ale umyka pani sedno. Nie ist­nieje żadne „dokąd” ani „dla­czego”.

– Pomyśl o tym wszyst­kim, co mógł­byś robić w waka­cje, Coli­nie. Mógł­byś pouczyć się san­skrytu – ode­zwał się tato. – Wiem, że bar­dzo ci na tym zale­żało7. Naprawdę będziesz szczę­śliwy, jeż­dżąc samo­cho­dem bez celu? To do cie­bie nie­po­dobne. Zacho­wu­jesz się, jak­byś ska­pi­tu­lo­wał.

– Przed czym, tato?

Tato się zasta­no­wił. Zawsze się zasta­na­wiał po usły­sze­niu pyta­nia, a następ­nie for­mu­ło­wał wypo­wiedź peł­nymi zda­niami bez żad­nych zająk­nięć czy powtó­rzeń – jakby nauczył się jej na pamięć.

– Z przy­kro­ścią to mówię, Coli­nie, ale jeśli chcesz się dalej roz­wi­jać inte­lek­tu­al­nie, musisz pra­co­wać znacz­nie cię­żej niż do tej pory. Ina­czej możesz zmar­no­wać swój poten­cjał.

– W zasa­dzie – odparł Colin – wydaje mi się, że już go zmar­no­wa­łem.

Być może to dla­tego, że Colin ni­gdy w życiu nie roz­cza­ro­wał swo­ich rodzi­ców: nie pił, nie brał nar­ko­ty­ków, nie palił papie­ro­sów, nie malo­wał oczu czarną kredką, nie prze­sia­dy­wał po nocach, nie dosta­wał złych ocen, nie prze­kłuł sobie języka ani nie wyta­tu­ował na ple­cach: „KATHE­RINE FORE­VER”. Może czuli się winni, że go w jakimś sen­sie zawie­dli i to przez nich zna­lazł się w opła­ka­nym poło­że­niu? A może chcieli spę­dzić kilka tygo­dni sami, żeby na nowo roz­nie­cić ogień miło­ści? W każ­dym razie pięć minut po przy­zna­niu się do zmar­no­wa­nia poten­cjału Colin Sin­gle­ton sie­dział za kie­row­nicą swo­jego dłu­ga­śnego sza­rego old­smo­bile’a zna­nego jako Kata­falk Sza­tana.

– Dobra, teraz tylko musimy pod­je­chać do mnie – oznaj­mił Has­san – wziąć tro­chę ciu­chów i jakimś cudem prze­ko­nać moich rodzi­ców, żeby puścili mnie w podróż po Ame­ryce.

– Możesz powie­dzieć, że zna­la­złeś pracę, na przy­kład na jakimś obo­zie czy coś w tym rodzaju – pod­po­wie­dział Colin.

– Jasne, tylko że nie zamie­rzam okła­my­wać mamy, bo tylko skoń­czone bydlę łże wła­snej matce.

– Hm.

– No, ale ktoś inny mógłby ją okła­mać. Jakoś bym to prze­żył.

– Dobra – zgo­dził się Colin.

Kilka minut póź­niej zapar­ko­wali na dru­giego w dziel­nicy Raven­swood w Chi­cago i wysko­czyli z auta. Colin wpadł do domu tuż za przy­ja­cie­lem. Mama Has­sana drze­mała w fotelu w sta­ran­nie urzą­dzo­nym salo­nie.

– Hej, mamo! – zawo­łał chło­pak. – Pobudka!

Prze­bu­dziła się i z uśmie­chem przy­wi­tała chłop­ców po arab­sku. Colin zaczął mówić w tym samym języku:

– Rzu­ciła mnie dziew­czyna, jestem bar­dzo przy­gnę­biony, więc razem z Has­sa­nem wybie­ramy się na… hm… takie waka­cje, kiedy zwie­dza się świat samo­cho­dem. Nie znam tego słowa po arab­sku.

Pani Har­bish pokrę­ciła głową i wydęła usta.

– A nie mówi­łam, żebyś nie zada­wał się z dziew­czy­nami? – powie­działa po angiel­sku z wyraź­nym obcym akcen­tem. – Has­san jest grzecz­nym chłop­cem, nie zaj­muje się „rand­ko­wa­niem”. I popatrz, jaki jest szczę­śliwy. Powi­nie­neś brać z niego przy­kład.

– Tego wła­śnie będzie mnie uczył pod­czas wyjazdu – zapew­nił ją Colin, choć trudno byłoby bar­dziej minąć się z prawdą. Has­san wto­czył się z powro­tem do pokoju, tasz­cząc czę­ściowo zapiętą torbę, z któ­rej wysy­py­wały się ubra­nia.

– Ohi­boke8, mamo – powie­dział, schy­la­jąc się, żeby poca­ło­wać ją w poli­czek.

Wtem do salonu wszedł ubrany w piżamę pan Har­bish.

– Ni­gdzie nie poje­dziesz! – oświad­czył po angiel­sku.

– Tato! Muszę. Spójrz na niego. Jest zupeł­nie zdo­ło­wany. – Colin zer­k­nął na pana Har­bi­sha, sta­ra­jąc się wyglą­dać na moż­li­wie naj­bar­dziej zdo­ło­wa­nego. – Poje­dzie ze mną albo beze mnie, a tak przy­naj­mniej będzie miał kogoś, kto się nim zaopie­kuje.

– Colin to dobry chło­pak – zapew­niła męża pani Har­bish.

– Będę dzwo­nił codzien­nie – dodał Has­san. – Nie wyje­dziemy wcale na długo. Wró­cimy, gdy tylko mu się poprawi.

Colin, impro­wi­zu­jąc, wpadł na pomysł.

– Chcę zała­twić Has­sa­nowi pracę – zwró­cił się do pana Har­bi­sha. – Obaj musimy się nauczyć, że naprawdę warto ciężko pra­co­wać.

Pan Har­bish przy­jął jego słowa pomru­kiem apro­baty, po czym zwró­cił się do syna:

– Przede wszyst­kim musisz się nauczyć, że nie warto oglą­dać tej okrop­nej Sędzi Judy. Jeżeli przed upły­wem tygo­dnia zadzwo­nisz z infor­ma­cją, że masz robotę, to możesz sobie zostać, jak długo zechcesz i gdzie zechcesz.

Has­san jakby nie zauwa­żył przy­tyku.

– Dzię­kuję, tato – wymam­ro­tał potul­nie.

Uca­ło­wał mamę w oba policzki i pospie­szył do drzwi.

– Co za drań! – wybuch­nął, gdy już zna­lazł się bez­piecz­nie w Kata­falku. – Może oskar­żać mnie o leni­stwo, ale ubli­żać naj­lep­szej w Ame­ryce tele­wi­zyj­nej sędzi, to już totalne prze­gię­cie!

Has­san zapadł w sen koło pierw­szej w nocy, a Colin, roz­bu­dzony dzięki kupio­nej na sta­cji kawie z dużą ilo­ścią śmie­tanki oraz upo­jony poczu­ciem samot­no­ści na auto­stra­dzie nocą, pędził na połu­dnie przez India­na­po­lis drogą I-65. Noc była cie­pła jak na począ­tek czerwca, a ponie­waż w Kata­falku Sza­tana w tym tysiąc­le­ciu nie dzia­łała kli­ma­ty­za­cja, Colin uchy­lił okna. Cudowne w pro­wa­dze­niu samo­chodu było to, że na tyle pochła­niało uwagę – auto zapar­ko­wane na pobo­czu, może to gliny; zwol­nij; trzeba wyprze­dzić tego tira; włącz migacz; spójrz w tylne lusterko; sprawdź mar­twe pole i, dobrze, na lewy pas – że nie czuł palą­cej dziury w brzu­chu.

By zająć czymś myśli, przy­po­mi­nał sobie inne dziury w innych wnętrz­no­ściach. Pomy­ślał o arcy­księ­ciu Fran­ciszku Fer­dy­nan­dzie zamor­do­wa­nym w roku 1914. Spo­glą­da­jąc na krwa­wiącą ranę w swo­jej piersi, arcy­książę powie­dział:

– To dro­biazg.

Mylił się. Bez wąt­pie­nia arcy­książę Fran­ci­szek Fer­dy­nand miał zna­cze­nie dla świata, choć nie był ani cudow­nym dziec­kiem, ani geniu­szem: zamach na niego dał począ­tek pierw­szej woj­nie świa­to­wej, więc następ­stwem jego śmierci było 8 528 831 kolej­nych.

Colin tęsk­nił za Kathe­rine. Tęsk­nota roz­bu­dzała go bar­dziej niż kawa, więc kiedy Has­san godzinę wcze­śniej zapro­po­no­wał, że go zmieni za kie­row­nicą, Colin się nie zgo­dził. Pro­wa­dze­nie samo­chodu poma­gało mu – zwol­nić do stu dzie­się­ciu; Boże, ależ mi wali serce, nie zno­szę smaku kawy; ale jestem nakrę­cony; wyprze­dzić cię­ża­rówkę; dobrze; na prawy pas; a teraz tylko moje reflek­tory prze­ciwko ciem­no­ści. Dzięki temu samot­ność nie roz­dzie­rała go na strzępy. Pro­wa­dze­nie auta było czymś w rodzaju myśle­nia – jedy­nym, jaki mógł znieść. Ale mimo to tuż poza zasię­giem przed­nich świa­teł cią­gle maja­czyła myśl: zosta­łem porzu­cony. Przez dziew­czynę o imie­niu Kathe­rine. Po raz dzie­więt­na­sty.

Jeśli cho­dzi o dziew­czyny (a w wypadku Colina czę­sto o nie cho­dziło), każdy ma swój typ. Jego typu nie okre­ślały cechy fizyczne, lecz lin­gwi­styczne: lubił imię Kathe­rine. Nie Katy, Kat, Kitty czy Cathy, Rynn, Trina, Kay, Kate lub, Boże broń, Cathe­rine. K-A-T-H-E-R-I-N-E. Do tej pory cho­dził z dzie­więt­na­stoma dziew­czy­nami. Wszyst­kie miały na imię Kathe­rine. I wszyst­kie – co do jed­nej – go porzu­ciły.

Colin wie­rzył, że na świe­cie ist­nieją dwa rodzaje ludzi: Porzu­ca­jący i Porzu­cani. Wiele osób uważa się za repre­zen­tan­tów obu kate­go­rii naraz, ale mylą się: czło­wiek ma pre­dys­po­zy­cje albo do jed­nego losu, albo do dru­giego. Porzu­ca­jący nie zawsze muszą łamać serca, a Porzu­cani nie zawsze muszą mieć serca zła­mane, lecz wszyst­kich cha­rak­te­ry­zuje inkli­na­cja w tę lub w tamtą stronę9.

Może Colin powi­nien był już przy­wyk­nąć do rytmu uczu­cio­wych wzlo­tów i upad­ków? Prze­cież uma­wia­nie się z kimś koń­czy się zawsze tak samo, czyli kiep­sko. Jeśli się nad tym zasta­no­wić, co Colin robił czę­sto, wszyst­kie związki koń­czą się (1) zerwa­niem, (2) roz­wo­dem albo (3) śmier­cią. Lecz Kathe­rine XIX była inna – czy może inna się wyda­wała. Kochała go, a on żar­li­wie odwza­jem­niał jej miłość. I na­dal tak było – odkrył, że jadąc teraz samo­cho­dem, cały czas powta­rza w myślach: „Kocham cię, Kathe­rine”. To imię brzmiało ina­czej, gdy odno­siło się do niej. Prze­sta­wało być tylko imie­niem, na punk­cie któ­rego od dawna miał obse­sję, a sta­wało się sło­wem opi­su­ją­cym wyłącz­nie tę jedyną, sło­wem pach­ną­cym bzem, okre­śla­ją­cym błę­kit jej oczu i dłu­gość rzęs.

Na tyl­nym sie­dze­niu Has­san sapał i powar­ki­wał, jakby śnił, że jest owczar­kiem nie­miec­kim. Wiatr wpa­dał przez uchy­lone okna, a Colin wciąż dumał o Porzu­ca­ją­cych, Porzu­ca­nych i o arcy­księ­ciu. Czuł nie­usta­jące pale­nie w brzu­chu. To jest dzie­cinne i żało­sne, myślał. Jesteś żenu­jący. Daj sobie spo­kój, daj sobie spo­kój, daj sobie spo­kój. Ale w sumie nie do końca wie­dział, co ozna­cza „to”.

Katherine I: Początek (początku)

Rodzice uwa­żali go za zupeł­nie zwy­kłe dziecko aż do pew­nego czerw­co­wego poranka. Colin, który miał wów­czas dwa­dzie­ścia pięć mie­sięcy, sie­dział w wyso­kim krze­sełku, jedząc śnia­da­nie nie­okre­ślo­nego warzyw­nego pocho­dze­nia, a jego ojciec po dru­giej stro­nie małego kuchen­nego stołu czy­tał „Chi­cago Tri­bune”. Malec był chudy jak na swój wiek, ale wysoki, i miał wielką szopę brą­zo­wych loków, które ota­czały jego głowę z iście ein­ste­inow­ską nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią.

– „Wydra­pana gra­hama” – powie­dział, prze­łknąw­szy kęs. – Nie chcę zie­lo­nego – dodał, mając na myśli swój posi­łek.

– Co mówisz, kolego?

– „Wydra­pana gra­hama”. Popro­szę frytki, dzię­kuję10.

Tato odwró­cił gazetę i spoj­rzał na nagłó­wek na fron­to­wej stro­nie. To było pierw­sze wspo­mnie­nie Colina: ojciec powoli opusz­cza­jący gazetę i uśmie­cha­jący się do niego. Oczy miał okrą­głe ze zdu­mie­nia i rado­ści, a uśmiech pro­mienny.

– CINDY! NASZ SYN CZYTA GAZETĘ! – zawo­łał.

Rodzice Colina nale­żeli do tych ludzi, któ­rzy naprawdę, ale to naprawdę lubią czy­tać. Mama uczyła fran­cu­skiego w pre­sti­żo­wej i dro­giej szkole Kal­man w cen­trum, a tata był pro­fe­so­rem socjo­lo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Nor­th­we­stern, na pół­noc od mia­sta. Zatem po „Wydrze pana Gra­hama” rodzice zaczęli z Coli­nem czy­tać wszę­dzie i zawsze – głów­nie po angiel­sku, ale cza­sami też z fran­cu­skich ksią­że­czek z obraz­kami.

Cztery mie­siące póź­niej zapi­sali go do przed­szkola dla wybit­nie uzdol­nio­nych dzieci. Nie­stety przed­szkole oznaj­miło, że chło­piec repre­zen­tuje zbyt wysoki poziom, a poza tym nie przyj­mują malu­chów nie­przy­uczo­nych do noc­nika. Skie­ro­wali Colina do psy­cho­loga na Uni­wer­sy­te­cie Chi­ca­gow­skim.

I tak cudowne dziecko, nie zawsze powstrzy­mu­jące mocz, wylą­do­wało w małym, pozba­wio­nym okien gabi­ne­cie na South Side na roz­mo­wie z panią pro­fe­sor w rogo­wych oku­la­rach. Pani kazała mu znaj­do­wać sche­maty w cią­gach liczb i liter oraz prze­sta­wiać wie­lo­kąty. Pytała, który obra­zek nie pasuje do reszty. Zada­wała nie­skoń­cze­nie wiele cudow­nych pytań i Colin ją za to uwiel­biał. Do tej pory więk­szość pytań doty­czyła tego, czy się zsi­kał w majtki i czy mógłby łaska­wie zjeść jesz­cze tro­chę tych nie­szczę­snych warzyw.

Po godzin­nym prze­słu­cha­niu pani pro­fe­sor oznaj­miła:

– Chcia­ła­bym ci podzię­ko­wać za nie­zwy­kłą cier­pli­wość, Coli­nie. Jesteś bar­dzo wyjąt­ko­wym dziec­kiem.

„Jesteś bar­dzo wyjąt­ko­wym dziec­kiem”. Colin miał czę­sto sły­szeć to zda­nie, a mimo to jakimś spo­so­bem ni­gdy nie miał go dość.

Pani w rogo­wych oku­la­rach zapro­siła do gabi­netu mamę Colina. Opo­wia­dała jej o tym, że syn jest bły­sko­tliwy i wyjąt­kowy, a Colin bawił się drew­nia­nymi kloc­kami z lite­rami alfa­betu. Wbił sobie drza­zgę, prze­ra­bia­jąc KULA na LUKA – był to pierw­szy ana­gram, jaki pamię­tał.

Pani pro­fe­sor wyja­śniła mamie, że tak uzdol­nio­nego chłopca trzeba wspie­rać, ale nie wywie­rać na niego nad­mier­nej pre­sji, i ostrze­gła:

– Pro­szę nie mieć wygó­ro­wa­nych ocze­ki­wań. Dzieci takie jak Colin bar­dzo szybko prze­twa­rzają infor­ma­cje. Potra­fią w nie­zwy­kły spo­sób kon­cen­tro­wać się na zada­niach. Ale Colin ma takie same szanse na zdo­by­cie Nagrody Nobla jak każde inne prze­cięt­nie inte­li­gentne dziecko.

Tego wie­czoru ojciec poda­ro­wał mu nową książkę: Bra­ku­jący ele­ment Shela Silver­ste­ina. Colin sie­dział na kana­pie obok taty i małymi rącz­kami prze­rzu­cał wiel­kie strony, czy­ta­jąc szybko i prze­ry­wa­jąc tylko po to, by zapy­tać, czy „może” ozna­cza to samo co „morze”. Kiedy skoń­czył, zde­cy­do­wa­nym gestem zamknął ksią­żeczkę.

– Podo­bała ci się? – zapy­tał tato.

– Tak – potwier­dził chło­piec. Lubił książki, ponie­waż uwiel­biał sam akt czy­ta­nia, magię prze­mie­nia­jącą linie na papie­rze w słowa w jego gło­wie.

– A o czym była? – dopy­ty­wał ojciec.

Colin poło­żył książkę na kola­nach taty i odpo­wie­dział:

– Kółko zgu­biło swoją część. Ta część jest w kształ­cie pizzy.

– W kształ­cie pizzy czy kawałka pizzy? – Tato z uśmie­chem pogła­dził syna wielką dło­nią po gło­wie.

– Masz rację, tatu­siu. Kawałka pizzy. I kółko jej szuka. Znaj­duje dużo nie­pa­su­ją­cych czę­ści, aż w końcu tra­fia na swój kawa­łek. Ale zosta­wia go. I to już koniec.

– Nie czu­jesz się cza­sami jak kółko, któ­remu bra­kuje kawałka? – zadu­mał się ojciec.

– Tatu­siu, ja nie jestem kół­kiem, jestem chłop­cem.

Uśmiech ojca przy­gasł: cudowne dziecko umiało czy­tać, ale nie rozu­miało. Gdyby tylko Colin pojął, że bra­kuje mu jakiejś czę­ści, że nie­umie­jęt­ność dostrze­że­nia sie­bie w histo­rii o kółku sta­nowi pro­blem nie do napra­wie­nia, wie­działby, że reszta świata z cza­sem go dogoni. Odwo­łu­jąc się do innej histo­rii, którą znał na pamięć, ale nie do końca rozu­miał: gdyby tylko wie­dział, że opo­wieść o żół­wiu i zającu doty­czy cze­goś wię­cej niż żół­wia i zająca, zaosz­czę­dziłby sobie sporo roz­cza­ro­wań.

Trzy lata póź­niej poszedł do pierw­szej klasy w szkole Kal­man – za darmo, ponie­waż jego mama tam pra­co­wała – i był zale­d­wie o rok młod­szy od swo­ich kole­gów. Ojciec zmu­szał go do coraz bar­dziej wytę­żo­nej nauki, ale Colin nie nale­żał do tych cudow­nych dzieci, które idą na stu­dia w wieku jede­na­stu lat. A poza tym rodzice chcieli, by edu­ka­cja syna prze­bie­gała w miarę nor­mal­nym try­bem ze względu na, jak to ujmo­wali, „korzy­ści towa­rzy­skie”.

Jed­nak życie towa­rzy­skie Colina ni­gdy nie wyglą­dało korzyst­nie. Nie­zbyt dobrze szło mu zawie­ra­nie przy­jaźni. Po pro­stu miał zain­te­re­so­wa­nia cał­kiem odmienne niż kole­dzy. Na przy­kład ulu­bio­nym zaję­ciem Colina pod­czas przerw było uda­wa­nie robota. Pod­cho­dził do Roberta Case­mana sztyw­nym kro­kiem z bez­wład­nie zwie­szo­nymi ramio­nami i mono­ton­nym gło­sem oznaj­miał:

– JESTEM ROBO­TEM. ODPO­WIEM NA KAŻDE PYTA­NIE. CHCESZ WIE­DZIEĆ, KTO BYŁ CZTER­NA­STYM PRE­ZY­DEN­TEM USA?

– No dobra – mówił Robert – mam pyta­nie: czemu jesteś takim upier­dem, Krzywy Kinolu?

Mimo że imię Colina wyma­wiało się ina­czej, ulu­bioną zabawą Roberta Case­mana w pierw­szej kla­sie było prze­zy­wa­nie go „Krzy­wym Kino­lem”, dopóki Colin się nie roz­pła­kał, co nastę­po­wało dość szybko, ponie­waż był, jak to ujmo­wała mama, „wraż­li­wym chłop­cem”. Prze­cież on tylko chciał się poba­wić w robota. Co w tym złego?

W dru­giej kla­sie Robert Case­man i jego ferajna tro­chę doj­rzeli. W końcu zro­zu­mieli, że „słowa nie ranią, za to kije i kamie­nie kości poła­mią”, więc wymy­ślili Ręczną Roz­rywkę11. Kazali Coli­nowi kłaść się na ziemi (a on z jakie­goś powodu się zga­dzał), po czym czte­rech kole­siów chwy­tało go za koń­czyny i każdy cią­gnął w swoją stronę. Przy­po­mi­nało to roz­cią­ga­nie na kole tor­tur, tyle że w wyko­na­niu sied­mio­lat­ków nie gro­ziło śmier­cią, za to było poni­ża­jące i głu­pie. Colin czuł się przez to, jakby nikt go nie lubił, co wła­ści­wie było prawdą. Pocie­szała go jedy­nie myśl, że pew­nego dnia będzie coś zna­czył. Będzie sławny, a oni nie. Mama twier­dziła, że przede wszyst­kim dla­tego go drę­czą.

– Są po pro­stu zazdro­śni – wyja­śniała. Ale Colin wie­dział lepiej. Nie byli zazdro­śni, lecz zwy­czaj­nie go nie lubili. Cza­sami prawda bywa bar­dzo pro­sta.

Zatem Colin i jego rodzice odczuli wielką ulgę, gdy tuż po roz­po­czę­ciu trze­ciej klasy chło­pak zaist­niał towa­rzy­sko, zdo­by­wa­jąc (prze­lot­nie) serce naj­ład­niej­szej ośmio­latki w Chi­cago.

(czwarty)

Colin zje­chał na par­king w pobliżu Padu­cah w Ken­tucky około trze­ciej nad ranem. Odchy­lił opar­cie fotela, aż spo­częło na nogach przy­ja­ciela leżą­cego na tyl­nym sie­dze­niu, i zasnął. Obu­dził się jakieś cztery godziny póź­niej, bo przy­gnie­ciony Has­san ener­gicz­nie wierz­gał.

– Kafir, cał­kiem zdrę­twia­łem! Prze­suń to cho­ler­stwo do przodu, bła­gam.

Coli­nowi śniła się Kathe­rine. Pocią­gnął dźwi­gnię i opar­cie fotela gwał­tow­nie się wypro­sto­wało.

– Ja pier­dzielę – jęk­nął Has­san. – Czyżby wczo­raj coś zde­chło w moich ustach?

– Śpię – burk­nął Colin.

– Bo czuję w nich smak otwar­tego grobu. Zapa­ko­wa­łeś pastę do zębów?

– To ma wła­sną nazwę. Fetor hepa­ti­cus12. Docho­dzi do tego w póź­nym sta…

– Nikogo to nie obcho­dzi – prze­rwał mu Has­san, który mówił tak zawsze, gdy przy­ja­ciel zaczy­nał pędzić w nie­pla­no­wa­nym kie­runku. – Pasta?

– Kosme­tyczka w tor­bie w bagaż­niku – odpo­wie­dział Colin.

Has­san trza­snął drzwiami, a po chwili łup­nął też pokrywą bagaż­nika, więc Colin prze­tarł oczy i stwier­dził, że pew­nie i tak już nie zaśnie. Pod­czas gdy przy­ja­ciel klę­czał na beto­nie twa­rzą w kie­runku Mekki, Colin poszedł do toa­lety (graf­fiti w kabi­nie zada­wało pyta­nie: „CHCESZ DUP­NĄĆ LOLKA?”. Colin zasta­na­wiał się, czy cho­dzi o zapa­le­nie trawy, czy może nie­jaki Lolek ofe­ruje usługi sek­su­alne, a potem pierw­szy raz od chwili, gdy leżał bez ruchu na dywa­nie w sypialni, oddał się swo­jej naj­więk­szej pasji. Uło­żył ana­gram: „dup­nąć Lolka” – „kol­nąć pudla”).

Wyszedł w cie­pły pora­nek i usiadł przy stole pik­ni­ko­wym naprze­ciwko przy­ja­ciela, który kato­wał blat scy­zo­ry­kiem przy­cze­pio­nym do klu­czy.

– Co robisz? – Colin zło­żył ramiona na stole i oparł na nich głowę.

– Kiedy byłeś w ubi­ka­cji, usia­dłem przy tym stole pik­ni­ko­wym w jakimś Pier­dzie­lo­wie w sta­nie Ken­tucky i zauwa­ży­łem, że ktoś wyciął na nim napis „BÓG NIE­NA­WI­DZI GIEJA”, co prócz tego, że sta­nowi orto­gra­ficzny kosz­mar, jest nie­do­rzeczne. Prze­ra­biam go więc na „Bóg nie­na­wi­dzi bagie­tek”. Z czym trudno się nie zgo­dzić. Wszy­scy nie­na­wi­dzą bagie­tek.

– J’aime les bagu­et­tes – wymam­ro­tał Colin.

– Ty aime wiele dur­nych rze­czy.

Kiedy Has­san mozo­lił się nad tym, by Bóg nie­na­wi­dził bagie­tek, myśli Colina powę­dro­wały nastę­pu­ją­cym torem: (1) bagietki, (2) Kathe­rine XIX, (3) rubi­nowy naszyj­nik, który jej kupił pięć mie­sięcy i sie­dem­na­ście dni wcze­śniej, (4) więk­szość rubi­nów pocho­dzi z Indii, (5) nie­gdyś pod­le­ga­ją­cych Zjed­no­czo­nemu Kró­le­stwu, któ­rego (6) pre­mie­rem był Win­ston Chur­chill, i (7) czy to nie cie­kawe, że wielu dobrych poli­ty­ków, takich jak Chur­chill i Gan­dhi, było łysych, pod­czas gdy (8) wielu złych dyk­ta­to­rów, takich jak Hitler, Sta­lin i Sad­dam Husajn, nosiło wąsy? Ale (9) Mus­so­lini nosił wąsy tylko cza­sami i (10) wielu dobrych naukow­ców miało wąsy, na przy­kład Włoch Rug­gero Oddi, który (11) odkrył (i nazwał swoim imie­niem) zwie­racz prze­wodu żół­cio­wego, będący jed­nym z mniej zna­nych zwie­raczy, podob­nie jak (12) zwie­racz źre­nicy.

Skoro o zwie­ra­czu mowa: Has­san Har­bish poja­wił się w szkole Kal­man w dzie­sią­tej kla­sie, po całej deka­dzie pobie­ra­nia nauki w domu. Był cał­kiem bystry, choć oczy­wi­ście nie zasłu­gi­wał na miano cudow­nego dziecka. Tej jesieni zaczął cho­dzić na zaję­cia z rachun­ków razem z Coli­nem, który był dzie­wią­to­kla­si­stą. Ale nie roz­ma­wiali ze sobą, ponie­waż Colin cał­kiem zre­zy­gno­wał z nawią­zy­wa­nia przy­jaźni z oso­bami nie­ma­ją­cymi na imię Kathe­rine. Nie­na­wi­dził pra­wie wszyst­kich uczniów Kal­man, co i tak nie miało zna­cze­nia, bo oni w znacz­nej więk­szo­ści rów­nież go nie­na­wi­dzili.

Mniej wię­cej dwa tygo­dnie po roz­po­czę­ciu roku szkol­nego Colin zgło­sił się na zaję­ciach, a pani Soren­stein powie­działa:

– Słu­cham cię, Coli­nie?

Chło­pak przy­ci­skał pal­cami lewe oko w geście świad­czą­cym o wyraź­nym cier­pie­niu.

– Mogę na chwilę wyjść? – zapy­tał.

– Czy to nie może pocze­kać?

– Oba­wiam się, że do zwie­ra­cza źre­nicy wpa­dła mi rzęsa – wyja­śnił Colin, a klasa ryk­nęła śmie­chem. Pani Soren­stein pozwo­liła mu wyjść, więc poszedł do łazienki i patrząc w lustro, wycią­gnął rzęsę z oka, w któ­rym rze­czy­wi­ście znaj­duje się zwie­racz źre­nicy.

Po lek­cji przy­siadł na sze­ro­kich kamien­nych scho­dach przed tyl­nym wej­ściem do szkoły, żeby zjeść kanapkę z masłem orze­cho­wym bez gala­retki. I tam zna­lazł go Has­san.

– Słu­chaj – powie­dział – jestem w szkole dopiero dzie­wiąty raz w życiu, a jed­nak jakoś zaku­ma­łem, co można, a czego nie można mówić. I na pewno nie należy opo­wia­dać o swoim zwie­ra­czu.

– To część oka – wyja­śnił obron­nym tonem Colin. – Wyka­za­łem się wie­dzą.

– Słu­chaj, koleś, musisz wie­dzieć, do kogo się zwra­casz. To hasło powa­la­łoby na kon­fe­ren­cji oftal­mo­lo­gicz­nej, ale na lek­cji rachun­ków wszy­scy się tylko zasta­na­wiali, jakim cudem wetkną­łeś sobie rzęsę aku­rat tam.

I tak się zaprzy­jaź­nili.

– Muszę przy­znać, że nie mam naj­lep­szego zda­nia o Ken­tucky – oznaj­mił Has­san.

Colin pod­niósł głowę i oparł pod­bró­dek na przed­ra­mie­niu. Przez chwilę toczył wzro­kiem po par­kingu. Ni­gdzie nie było widać jego bra­ku­ją­cego kawałka.

– Tutaj też wszystko mi o niej przy­po­mina. Pla­no­wa­li­śmy wycieczkę do Paryża. Wiesz, ja nawet nie mia­łem ochoty jechać do Paryża, ale lubi­łem sobie wyobra­żać, jaka Kathe­rine będzie pod­eks­cy­to­wana w Luw­rze. Cho­dzi­li­by­śmy do ele­ganc­kich restau­ra­cji i może pili czer­wone wino. Nawet spraw­dza­li­śmy hotele w Inter­ne­cie. Chcie­li­śmy na to wydać kasę z Dzie­cia­ków bystrza­ków13.

– Stary, jeśli Ken­tucky przy­po­mina ci Paryż, to jeste­śmy w czar­nej dupie.

Colin usiadł pro­sto i spoj­rzał na zanie­dbany traw­nik przy par­kingu. A potem skie­ro­wał wzrok na sto­li­kowe ręko­dzieło Has­sana.

– Bagu­et­tes – wyja­śnił.

– O rany! Dawaj klu­czyki.

Colin się­gnął do kie­szeni i leni­wym ruchem rzu­cił klu­czyki nad sto­łem. Has­san zła­pał je, wsta­jąc, i skie­ro­wał się do Kata­falku Sza­tana. Nie­po­cie­szony Colin po chwili ruszył za nim.

Sześć­dzie­siąt kilo­me­trów dalej, na­dal w Ken­tucky, Colin zwi­nął się w kłę­bek, opie­ra­jąc głowę o okno pasa­żera, i zaczął wresz­cie zapa­dać w sen, gdy nagle Has­san zawo­łał:

– Naj­więk­szy Drew­niany Kru­cy­fiks na Świe­cie – następny zjazd!

– Nie będziemy oglą­dali Naj­więk­szego Drew­nia­nego Kru­cy­fiksu na Świe­cie.

– Ależ tak! Musi być kolo­salny!

– Hass, po co mie­li­by­śmy go oglą­dać?

– Jeste­śmy w podróży! Tu cho­dzi o przy­godę! – Has­san ude­rzył pię­ścią w kie­row­nicę, żeby pod­kre­ślić swój entu­zjazm. – Doni­kąd nam się nie spie­szy. Naprawdę chcesz umrzeć, nie zoba­czyw­szy Naj­więk­szego Drew­nia­nego Kru­cy­fiksu na Świe­cie?

Colin prze­my­ślał sprawę.

– Tak. Po pierw­sze, żaden z nas nie jest chrze­ści­ja­ni­nem. Po dru­gie, spę­dze­nie waka­cji na oglą­da­niu kre­tyń­skich przy­droż­nych atrak­cji do niczego nie pro­wa­dzi, a po trze­cie, kru­cy­fiksy przy­po­mi­nają mi o niej.

– O kim?

– O niej.

– Kafir, ona była ate­istką!

– Nie zawsze – miękko odrzekł Colin. – Dawno temu nosiła krzy­żyk. Zanim zaczę­li­śmy ze sobą cho­dzić. – Wyj­rzał przez okno na rosnące na pobo­czu sosny, które szybko zosta­wały za nimi. Jego nie­omylna pamięć przy­wo­łała obraz srebr­nego kru­cy­fiksu.

– Jako sitz­pin­kler budzisz moją odrazę – oznaj­mił Has­san, ale dodał gazu i minął zjazd.

(piąty)

Dwie godziny po minię­ciu Naj­więk­szego Drew­nia­nego Kru­cy­fiksu na Świe­cie Has­san wró­cił do tematu:

– A wie­dzia­łeś w ogóle, że Naj­więk­szy Drew­niany Kru­cy­fiks na Świe­cie znaj­duje się wła­śnie w Ken­tucky? – zapy­tał pod­nie­sio­nym gło­sem, żeby prze­krzy­czeć hałas dobie­ga­jący zza otwar­tego okna. Wysta­wiał przez nie rękę, która drżała pod napo­rem powie­trza.

– Dowie­dzia­łem się dopiero dzi­siaj – przy­znał Colin. – Ale wiem, że naj­więk­szy drew­niany kościół na świe­cie znaj­duje się w Fin­lan­dii.

– Nikogo to nie obcho­dzi – odparł Has­san.

„Nikogo to nie obcho­dzi” poma­gało Coli­nowi poła­pać się w tym, czego ludzie chcieli słu­chać. Zanim poznał Has­sana, ni­gdy tego nie wie­dział, ponie­waż słu­cha­cze albo akcep­to­wali jego wywody dla świę­tego spo­koju, albo go igno­ro­wali. Albo, jak w wypadku Kathe­rine, naj­pierw akcep­to­wali, a potem igno­ro­wali. Dzięki wydłu­ża­ją­cej się liście rze­czy, które nikogo nie obcho­dziły14, uda­wało mu się pro­wa­dzić roz­mowy nie­zbyt odbie­ga­jące od nor­mal­no­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. I tu tłu­macz bez­rad­nie roz­kłada ręce. Język angiel­ski jest rajem dla sza­ra­dzi­stów, w prze­ci­wień­stwie do języka pol­skiego. Ale zapra­szamy czy­tel­ni­ków do inte­lek­tu­al­nego wysiłku. Może ktoś podej­mie wyzwa­nie? (przyp. tłum.) (Przy­pisy, jeśli nie zostały ozna­czone ina­czej, pocho­dzą od autora). [wróć]

2. W prze­kła­dzie Jolanty Kozak (przyp. tłum.). [wróć]

3. Wię­cej na ten temat póź­niej. [wróć]

4. Nie­miec­kie slan­gowe okre­śle­nie ofermy, dosłow­nie ozna­cza­jące męż­czy­znę, który sika na sie­dząco. Ach, ci zwa­rio­wani Niemcy – mają nazwy na wszystko. [wróć]

5.Kafir to nie­uprzejme arab­skie słowo ozna­cza­jące kogoś nie­bę­dą­cego muzuł­ma­ni­nem, zazwy­czaj tłu­ma­czone jako „nie­wierny”. [wróć]

6. Islam­skie wyzna­nie wiary, trans­li­te­ro­wane z arab­skiego: „Nie ma Boga prócz Allaha”. [wróć]

7. Choć to żało­sne, tato mówił prawdę. Colin rze­czy­wi­ście chciał się uczyć san­skrytu. To coś w rodzaju Mount Eve­re­stu mar­twych języ­ków. [wróć]

8. „Kocham cię” po arab­sku. [wróć]

9. Gra­ficzne przed­sta­wie­nie tej kon­cep­cji może pomóc ją zro­zu­mieć. Colin wyobra­żał sobie dycho­to­mię Porzu­ca­jący/Porzu­cany jako krzywą Gaussa. Więk­szość ludzi pla­suje się gdzieś pośrodku, np. są albo umiar­ko­wa­nymi Porzu­ca­jącymi, albo umiar­ko­wa­nymi Porzu­canymi. Na obu bie­gu­nach znaj­dują się Kathe­rine’y i Coli­no­wie.[wróć]

10. Jak każda sprytna małpka Colin dys­po­no­wał boga­tym słow­nic­twem i ubogą orto­gra­fią. Nie wie­dział, że Gra­ham pisany wielką literą to imię, a „wydra” i „pana” to osobne słowa. Wybaczmy mu. Miał tylko dwa lata. [wróć]

11. Nazwę tę, tak dla ści­sło­ści, wymy­ślił Colin. Inni nazy­wali to ćwi­cze­nie „roz­cią­ga­niem”, ale pew­nego razu tuż przed roz­po­czę­ciem zabawy, Colin zawo­łał: „Tylko nie rób­cie mi Ręcz­nej Roz­rywki!”. Okre­śle­nie było tak trafne, że z miej­sca się przy­jęło. [wróć]

12. Rze­czy­wi­ście ta dole­gli­wość nazywa się fetor hepa­ti­cus i jest symp­to­mem póź­nego sta­dium cho­rób wątroby. Oddech wtedy ma zapach gni­ją­cego trupa. [wróć]

13. Wię­cej na ten temat póź­niej, ale w skró­cie – jakiś rok wcze­śniej Coli­nowi wpa­dło tro­chę gotówki. [wróć]

14. Prócz wielu, wielu innych nastę­pu­jące tematy zde­cy­do­wa­nie nikogo nie obcho­dziły: zwie­racz źre­nicy, mitoza, archi­tek­tura baroku, żarty, w któ­rych puentą jest rów­na­nie fizyczne, bry­tyj­ska monar­chia, rosyj­ska gra­ma­tyka oraz istotna rola, jaką ode­grała sól w histo­rii ludz­ko­ści. [wróć]