Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W antropocenie nie ma biernych obserwatorów
Wszyscy jesteśmy uczestnikami
Antropocen to epoka, w której obecnie żyjemy i wywieramy przeogromny wpływ na naszą planetę. Nowa książka Johna Greena to zbiór fascynujących esejów pochodzących z nowatorskiego podcastu autora. Green od dawna analizuje różne aspekty życia na ziemi z człowiekiem w roli głównej, przyznając im oceny w pięciogwiazdkowej skali. Od klawiatury QWERTY i zachodów słońca do bernikli kanadyjskiej i Pingwinów z Madagaskaru. Te zabawne, wielowymiarowe minirecenzje obrazują sprzeczności, w jakie obfituje nasze życie. Jako gatunek mamy moc zbyt wielką, a jednocześnie niewystarczającą – ten paradoks stał się wyraźnie widoczny, kiedy zmierzyliśmy się z pandemią, która nas rozdzieliła i zbliżyła zarazem.
John Green po raz kolejny udowadnia swój mistrzowski talent do opowiadania i porywa miłością do świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Moja powieść Żółwie aż do końca ukazała się w październiku 2017 roku. Spędziłem tamten miesiąc w trasie promocyjnej, a kiedy wróciłem do domu w Indianapolis, przyszło mi zająć się przecieraniem szlaku łączącego zainstalowany na drzewie domek naszych dzieci z pokoikiem, w którym zarówno moja żona, jak i ja często pracujemy. Pokoikiem, który – w zależności od światopoglądu – można nazwać albo biurem, albo składzikiem.
Nie chodziło wcale o przecieranie szlaku w sensie metaforycznym. Mówię o oczyszczeniu całkiem rzeczywistej ścieżki biegnącej przez las. Żeby tego dokonać, musiałem usunąć dziesiątki mocno się pleniących inwazyjnych wiciokrzewów, które podduszają znaczną część środkowej Indiany, i wykopać panoszący się bluszcz. Następnie wysypałem powstałą dróżkę ścinkami drzewnymi, a jej krawędzie wyłożyłem cegłami. Pracowałem nad ścieżką po 10–12 godzin na dobę, pięć lub sześć dni w tygodniu przez cały miesiąc. Kiedy wreszcie skończyłem, zmierzyłem czas przejścia od naszego biura do domku na drzewie. Pięćdziesiąt osiem sekund. Miesiąc zajęło mi więc wytyczenie pięćdziesięcioośmiosekundowej trasy przez lasek.
Jakiś tydzień później, kiedy przeglądałem zawartość jednej z szuflad w poszukiwaniu pomadki ochronnej do ust, nagle i niespodziewanie straciłem równowagę. Świat zaczął krążyć wokół mnie, wirować. Znienacka stałem się maleńką łódeczką na pełnym, wzburzonym morzu. Dostałem oczopląsu, zacząłem wymiotować. Odwieziono mnie do szpitala. Przez kolejne tygodnie świat nie przestawał wirować. Stwierdzono, że mam zapalenie błędnika, chorobę ucha wewnętrznego, która mimo niezwykle dźwięcznej łacińskiej nazwy – labyrinthitis – jest zdecydowanie nędznym doświadczeniem.
Rekonwalescencja po zapaleniu błędnika oznaczała tygodnie spędzone w łóżku, bez możliwości czytania, oglądania telewizji czy bawienia się z dziećmi. Byłem pozostawiony sam na sam z myślami – czasami sennie wałęsającymi się po niebie, czasami wprawiającymi mnie w przerażenie swoim natręctwem i natarczywością. W trakcie tych długich dni spędzanych w bezruchu mój umysł nieustannie wędrował, błądząc po przeszłości.
Pisarkę Allegrę Goodman zapytano kiedyś: „Kogo byś wybrała na autora historii swojego życia?”. Odpowiedziała: „Wydaje mi się, że sama ją piszę. Ale ponieważ jestem powieściopisarką, ta historia jest zakodowana”. Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że niektórzy ludzie wierzą w swoją znajomość pisarskiego kodu. Chętnie na przykład zakładają, że ja sam, jako autor, podzielam poglądy postaci występujących w mojej książce. Albo zadają mi pytania, jakbym po prostu był jedną z tych postaci. Pewien znany krytyk zapytał mnie kiedyś, czy i ja – podobnie jak narrator Żółwi aż do końca – odczuwam ataki paniki w trakcie pocałunku.
Sam pewnie zachęcałem do zadawania takich pytań, ponieważ wypowiadałem się publicznie o swojej chorobie umysłowej1, ale mimo wszystko częste opowiadanie o sobie w kontekście literackiej fikcji zaczęło mnie męczyć i z lekka destabilizować. Odpowiedziałem tamtemu krytykowi, że nie, całowanie nie wzbudza we mnie niepokoju, ale istotnie, zdarza mi się doświadczać ataków paniki, podczas których strach jest bardzo intensywny. Mówiąc to, poczułem pewne oddalenie od samego siebie, tak jakby moja jaźń nie była tak naprawdę mną, ale czymś, co usiłuję sprzedać albo przynajmniej wynająć w zamian za pochlebne recenzje.
Zdrowiejąc po przebytym zapaleniu błędnika, uświadomiłem sobie, że nie chcę już dłużej stosować w swoim pisaniu żadnego kodu.
Przez kilka miesięcy 2000 roku pracowałem jako kapłan stażysta w szpitalu dziecięcym. Zapisałem się na uczelnię duszpasterską i zamierzałem zostać pastorem Kościoła episkopalnego, ale czas spędzony w szpitalu pokrzyżował te plany. Nie mogłem poradzić sobie z tragediami, które tam widziałem. Nadal nie mogę. Zamiast więc kształcić się na duszpasterza, przeprowadziłem się do Chicago i zatrudniłem w agencji pracowników tymczasowych jako osoba do przepisywania tekstów. Trafiłem stamtąd do redakcji czasopisma „Booklist” – dwutygodnika krytyczno-literackiego – gdzie moja praca polegała na wprowadzaniu danych do komputera.
Kilka miesięcy później dostałem pierwszą szansę, żeby samodzielnie zrecenzować książkę. Jedna z redaktorek spytała mnie, czy lubię romanse. Odpowiedziałem, że je uwielbiam, a wtedy ona wręczyła mi egzemplarz powieści, której akcja rozgrywała się w siedemnastowiecznym Londynie. Przez następne pięć lat zrecenzowałem dla „Booklist” kilkaset tytułów – od książek obrazkowych ukazujących życie Buddy po zbiory wierszy. Kiedy wykonywałem tę pracę, zafascynował mnie obowiązujący w „Booklist” format recenzji. Opisy były ograniczone do 175 słów, co oznaczało, że każdemu zdaniu przypadały wielorakie funkcje. Recenzja musiała książkę przedstawić i jednocześnie ją zanalizować. Komplementy trzeba było zmieścić tuż obok zastrzeżeń.
W „Booklist” nie stosuje się ocen w pięciogwiazdkowej skali. Czemu by one miały służyć? W 175 słowach można potencjalnym czytelnikom przekazać znacznie więcej, niż zdoła powiedzieć jakakolwiek ocena liczbowa. Z pięciogwiazdkowej skali zaczęto korzystać w tekstach krytycznych zaledwie kilka dekad temu. Choć recenzenci filmowi używali jej już w latach 50. XX wieku, to hotele ocenia się w ten sposób od 1979 roku, a książki dopiero od chwili, gdy Amazon zaczął publikować opinie czytelników.
Skala pięciogwiazdkowa nie jest tak naprawdę przydatna dla ludzi, tylko dla systemów agregowania danych – i dlatego nie znalazła powszechnego zastosowania przed erą internetu. Dla sztucznej inteligencji wyciąganie wniosków dotyczących jakości książki z recenzji zawierającej 175 słów jest trudnym zadaniem, podczas gdy oceny gwiazdkowe są dla niej idealne.
Odczuwam pokusę, żeby posłużyć się zapaleniem błędnika jako metaforą: w moim życiu brakowało równowagi, a więc w drastyczny sposób dotknęła mnie choroba zmysłu równowagi. Spędziłem miesiąc, wytyczając prostą linię leśnej ścieżki, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że życie nigdy nie biegnie prostymi drogami, lecz porusza się w gąszczu splątanych, przyprawiających o zawrót głowy labiryntów. Nawet teraz tworzę strukturę tego wstępu właśnie na kształt labiryntu, w którym wracam do miejsc wcześniej już pozostawionych za sobą.
Ale czynienie z własnej choroby tego typu symbolu jest właśnie tym, czemu starałem się przeciwstawić w powieściach Żółwie aż do końca i Gwiazd naszych wina: przynajmniej zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne oraz nowotwory próbowałem tam przedstawić nie jako bitwy, które należy wygrać, nie jako symboliczne przejawy naszych wad charakteru ani cokolwiek innego, tylko jako schorzenia, z którymi trzeba próbować żyć najlepiej, jak się da. Nie zachorowałem na zapalenie błędnika dlatego, że wszechświat chciał mi udzielić lekcji na temat równowagi. Próbowałem więc żyć z tą chorobą najlepiej, jak się dało. Po sześciu tygodniach mój stan zasadniczo się poprawił, ale jeszcze dziś zdarzają mi się gwałtowne zawroty głowy, które mnie przerażają. Teraz wiem już instynktownie – inaczej, niż to było dawniej – że świadomość jest zjawiskiem przejściowym i kruchym. Można powiedzieć, i to wcale nie w sensie metaforycznym, że życie ludzkie jest próbą godzenia sprzecznych interesów.
W miarę jak zdrowiałem, zacząłem się zastanawiać, co zrobić z resztą życia. Wróciłem do zwyczaju nagrywania z bratem czwartkowych wideoklipów i cotygodniowych podcastów, ale nadal nie pisałem. Od czasu, kiedy ukończyłem 14 lat, tamta jesień i zima były najdłuższym okresem, w którym nawet nie spróbowałem napisać czegokolwiek dla czytelników. I chyba brakowało mi pisania – w taki sposób, w jaki brakuje nam kogoś, kogo dawniej kochaliśmy.
Porzuciłem redakcję „Booklist” i Chicago w 2005 roku, ponieważ moja żona Sarah zapisała się na uczelnię w Nowym Jorku. Kiedy ją ukończyła, przenieśliśmy się do Indianapolis, gdzie Sarah zaczęła pracę dla miejskiego muzeum sztuki jako kuratorka galerii współczesnej. Od tego czasu niezmiennie tu mieszkamy.
Pracując w „Booklist”, czytałem tak dużo, że nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na słowo „antropocen”, ale musiało to być około 2002 roku. Jest to określenie zaproponowane jako nazwa obecnej epoki geologicznej, w której ludzie wywierają znaczny wpływ na naszą planetę i jej bioróżnorodność. Nie ma chyba niczego bardziej ludzkiego niż wyolbrzymianie znaczenia ludzi, ale w XXI wieku jesteśmy istotnie niezwykle potężną siłą działającą na Ziemi.
Mój brat Hank, który rozpoczynał życie zawodowe jako biochemik, tak mi to kiedyś tłumaczył: „Dla każdego z nas osobiście największym problemem są inni ludzie. Jesteśmy wrażliwi na innych, zależymy od nich. A wyobraź sobie, że jesteś dwudziestopierwszowieczną rzeką albo pustynią, albo niedźwiedziem polarnym. Twoim największym problemem nadal pozostają ludzie. Także i w tym przypadku jesteś na nich wrażliwy i zależysz od nich”.
Hank towarzyszył mi w podróży promocyjnej jesienią 2017 roku. Żeby zabić czas w trakcie długiej jazdy samochodem od miasta do miasta, zabawialiśmy się w wyszukiwanie najbardziej absurdalnych ocen formułowanych przez użytkowników Google’a na temat miejsc, które mijaliśmy. Na przykład użytkownik o imieniu Lucas dał Parkowi Narodowemu Badlands2 jedną gwiazdkę. „Za mało gór” – poskarżył się.
W latach, kiedy przestałem już być recenzentem książkowym, zapanowała powszechna moda na recenzje i wszystko mogło stać się przedmiotem oceny. Skalę pięciogwiazdkową zaczęto stosować nie tylko do książek i filmów, lecz także do toalet publicznych czy fotografów ślubnych. Lek, który zażywam w związku z zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym, ma ponad 1100 ocen na stronie Drugs.com, a jego wypadkowy wynik to 3,8. Pewna scena w filmowej adaptacji mojej książki Gwiazd naszych wina została nakręcona na ławce w Amsterdamie; ławka doczekała się już setek recenzji w Google’u. (Moja ulubiona – trzygwiazdkowa – brzmi: „Jest to ławka”).
Kiedy tak dziwowaliśmy się z Hankiem, jak wszechobecny stał się nagle zwyczaj recenzowania wszystkiego w pięciogwiazdkowej skali, powiedziałem mu, że kilka lat wcześniej miałem pomysł, żeby napisać recenzję bernikli kanadyjskiej3.
Hank zastanowił się i powiedział: „Antropocen… ZRECENZOWANY”.
W istocie już wcześniej, bo w 2014 roku, napisałem kilka recenzji – między innymi tę o berniklach kanadyjskich i o dietetycznej wersji napoju dr pepper. Na początku 2018 roku wysłałem te teksty Sarah i spytałem, co o nich sądzi.
Kiedy pisałem recenzje książkowe, starałem się, żeby nigdy nie było w nich „mojej osoby”. Wyobrażałem sobie, że jestem bezstronnym obserwatorem piszącym z zewnątrz. Te wczesne teksty, których tematem był dietetyczny dr pepper czy bernikla kanadyjska, tworzone były właśnie w ten sposób, z zastosowaniem trzecioosobowego, wszystkowiedzącego narratora, tyle że w tekście należącym do literatury faktu. Kiedy Sarah je przeczytała, stwierdziła, że w antropocenie nie występują niezaangażowani obserwatorzy – istnieją tylko uczestnicy. Wytłumaczyła mi, że kiedy ludzie piszą recenzje, tworzą tak naprawdę pewien rodzaj pamiętnika: oto, czego doświadczyłem, jedząc w tej restauracji albo strzygąc się u tego fryzjera. Ja zaś napisałem 1500 słów na temat dietetycznego dra peppera, nie wspominając ani razu o swojej niezmiennej, osobistej miłości do tego napoju.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczynałem odzyskiwać zmysł równowagi, przeczytałem ponownie pracę mojej przyjaciółki i mentorki Amy Krouse Rosenthal, zmarłej kilka miesięcy wcześniej. Napisała kiedyś: „Do wszystkich, którzy próbują się rozeznać, co robić z własnym życiem: ZWRACAJCIE UWAGĘ NA TO, NA CO ZWRACACIE UWAGĘ. To właściwie jedyna wskazówka, jakiej potrzebujecie”. Moja uwaga stała się tak pokiereszowana, a mój świat zrobił się tak hałaśliwy, że przestałem zwracać uwagę na to, na co zwracam uwagę. Ale kiedy za radą Sarah spróbowałem włożyć w tworzone recenzje więcej siebie samego, po raz pierwszy od lat poczułem, że przynajmniej staram się w ten sposób zwracać uwagę na to, na co zwracam uwagę.
Ta książka zaistniała najpierw jako podcast. Próbowałem w nim kreślić obraz różnych sprzeczności ludzkiego życia, których sam doświadczałem: jak to możliwe, że potrafimy być tak współczujący i zarazem tak okrutni, tak wytrwali i tak podatni na zniechęcenie. Przede wszystkim chciałem pojąć sprzeczności ludzkiej potęgi: jest ona jednocześnie zbyt wielka i niedostatecznie wielka. Jesteśmy wystarczająco potężni, żeby radykalnie wpłynąć na klimat i bioróżnorodność Ziemi, ale brakuje nam mocy, aby zdecydować, jaki ma być ten wpływ. Potrafimy wydostać się z ziemskiej atmosfery. Ale nie potrafimy uchronić przed cierpieniem tych, których kochamy.
Chciałem też opisać pewne miejsca, w których moje prywatne życie łączy się z wielkimi siłami antropocenu. Na początku 2020 roku, po dwóch latach od chwili, kiedy zacząłem pisać podcast, objawiła się siła szczególnie potężna w postaci nieznanego wcześniej koronawirusa. Zacząłem wtedy skupiać się na tej jedynej sprawie, o której byłem w stanie pisać. Pośród panującego kryzysu – a pisząc te słowa w kwietniu 2021 roku, jestem wciąż w jego gąszczu – widzę wiele powodów do lęku i żalu. Ale widzę też ludzi współpracujących ze sobą, dzielących się z innymi wiedzą, którą wspólnie zdobyliśmy, widzę ludzi współdziałających, by nieść pomoc i opiekę chorym i słabym. Nawet kiedy jesteśmy od siebie oddzieleni, pozostajemy ze sobą związani. Tak jak powiedziała Sarah: nie ma obserwatorów, są wyłącznie uczestnicy.
Pod koniec życia wybitny autor i ilustrator Maurice Sendak powiedział w programie Fresh Air („Świeże powietrze”) na antenie stacji NPR: „Często płaczę, bo brakuje mi ludzi. Często płaczę, bo ludzie umierają, a ja nie potrafię temu zapobiec. Oni ode mnie odchodzą, a ja tym bardziej ich kocham”.
Dodał jeszcze: „W miarę jak się starzeję, odkrywam, że kocham świat”.
Przez całe swoje dotychczasowe życie zakochiwałem się w świecie, ale zacząłem tę miłość odczuwać dopiero parę lat temu. Zakochać się w świecie to nie znaczy zignorować czy przeoczyć cierpienia ludzi i innych istot. Dla mnie przynajmniej zakochać się w świecie to wpatrywać się w nocne niebo i poczuć, jak umysł płynie pośród piękna i oddalenia gwiazd. To przytulić płaczące dzieci albo przyglądać się rozwijającym się w czerwcu liściom platanowca. Ilekroć zaczynam odczuwać kłucie w mostku i ucisk w gardle, a do oczu napływają mi łzy, mam ochotę odwrócić się od uczuć. Pragnę w takich chwilach odwołać się do ironii albo czegokolwiek innego, co pozwoliłoby mi uciec od żywych emocji. Wszyscy przecież dobrze wiemy, jak kończy się zakochanie. Ale mimo wszystko pragnę zakochać się w świecie, chcę, żeby ta miłość mnie otworzyła. Dopóki tu jestem, chcę odczuwać najwięcej, jak się da.
Sendak zakończył tamtą rozmowę słowami, które okazały się jego ostatnią publiczną wypowiedzią: „Przeżyj swoje życie. Przeżyj swoje życie. Przeżyj swoje życie”.
Oto moja własna próba, by tego dokonać.
Jest maj 2020 roku, a mój mózg się do tego nie nadaje.
Coraz częściej stwierdzam, że mówię o „tym”, nie używając nazw i nie odczuwając potrzeby ich stosowania. Wszyscy bowiem współuczestniczymy w tak wszechogarniającym ludzkim doświadczeniu, że odnoszące się do niego zaimki nie wymagają wymieniania poprzedzających je rzeczowników. Przerażenie i cierpienie obecne są wszędzie. Chciałbym, żeby moje pisanie pozwalało na oddech. A jednak przerażenie i cierpienie wsączają się także i w moje słowa, tak jak światło przeciska się przez okienne żaluzje, jak woda znajduje sobie drogę mimo zamkniętych drzwi.
Przypuszczam, że czytacie te słowa w przyszłości. Być może na tyle odległej od mojej teraźniejszości, że „to” już minęło. Wiem, że nigdy nie minie bez reszty: następna normalność będzie się różnić od poprzedniej. Ale jakaś następna normalność nadejdzie – i mam nadzieję, że właśnie w niej żyjecie, a ja żyję w niej razem z Wami.
Na razie muszę trwać w „tym” i znajdować pocieszenie, gdzie się da. A w ostatnich czasach pocieszeniem są dla mnie przeboje z musicali.
* * *
W 1909 roku węgierski pisarz Ferenc Molnár wystawił w Budapeszcie swą nową sztukę Liliom. Tytułowy bohater – trochę zaburzony i chwilami agresywny młody naganiacz, zachęcający ludzi do przejażdżek na karuzeli – zakochuje się w kobiecie o imieniu Julie. Kiedy dziewczyna zachodzi w ciążę, Liliom planuje rabunek, by zdobyć środki na utrzymanie mającej się powiększyć rodziny. Napad okazuje się jednak katastrofą i Liliom traci życie. Trafia na 16 lat do czyśćca, po czym uzyskuje pozwolenie na jednodniowe odwiedziny u nastoletniej już córki Louise.
Dramat Liliom okazał się w Budapeszcie kompletną klapą, ale Molnár nie należał do autorów cierpiących na brak pewności siebie. Wciąż wystawiał swoje dzieło w różnych krajach Europy, a potem także i w USA, gdzie w 1921 roku przełożona na angielski sztuka otrzymała dobre recenzje i odniosła umiarkowany sukces kasowy.
Kompozytor Giacomo Puccini chciał dokonać operowej adaptacji tekstu Molnára, ale pisarz odmówił sprzedania mu praw, bo chciał, „żeby «Liliom» został zapamiętany jako sztuka Molnára, a nie jako opera Pucciniego”. Zamiast Pucciniemu sprzedał prawa Richardowi Rodgersowi i Oscarowi Hammersteinowi, duetowi autorskiemu tworzącemu widowiska muzyczne, świeżo po sukcesie musicalu Oklahoma!. W ten sposób Molnár sprawił, że Liliom został zapamiętany właściwie wyłącznie jako zatytułowany Karuzela musical spółki Rodgers i Hammerstein; jego premiera odbyła się w 1945 roku.
W musicalu dwukrotnie śpiewana jest piosenka Rodgersa i Hammersteina Nigdy nie będziesz szła sama: za pierwszym razem ma ona podtrzymać na duchu świeżo owdowiałą Julie; za drugim – po latach śpiewają ją Louise koledzy z klasy w trakcie uroczystości zakończenia szkoły. Louise początkowo nie chce przyłączyć się do chóru – jest na to zbyt przybita – ale choć ojciec pozostaje dla niej niewidoczny, czuje jego obecność i wsparcie i w końcu też zaczyna śpiewać.
Słowa piosenki4 odwołują się do najbardziej oczywistych obrazów. Mówią, że powinniśmy „iść przez wiatr i przez deszcz”, co jest niezbyt precyzyjnym odniesieniem do burzy. Słyszymy też, że trzeba „iść z nadzieją w sercu”, co z kolei wydaje się nachalnym banałem. Dowiadujemy się, że „po burzy przychodzi złociste niebo i słodka, dźwięczna pieśń skowronka”. W rzeczywistości zaś po burzy wszędzie leżą połamane gałęzie, zwisają zerwane przewody elektryczne i szaleją wezbrane rzeki.
A jednak na mnie słowa tej piosenki działają. Może chodzi o powtarzającą się frazę „Idź przed siebie”. Wierzę w takie oto dwa fundamentalne fakty związane z kondycją ludzką: 1. musimy wciąż iść naprzód; 2. nikt z nas nigdy nie idzie sam. Możemy czuć się osamotnieni (w istocie często będziemy się czuć osamotnieni), ale nawet w miażdżących żarnach odosobnienia nie jesteśmy sami. Tak jak w przypadku Louise podczas uroczystości zakończenia szkoły: nawet ci, którzy są daleko – albo wręcz nas zostawili – wciąż są z nami i zachęcają nas, byśmy nadal szli przed siebie.
Tę piosenkę śpiewali wszyscy: od Franka Sinatry przez Johnny’ego Casha po Arethę Franklin. Ale najsłynniejsze stało się wykonanie zespołu Gerry and the Pacemakers z 1963 roku. Podobnie jak Beatlesi, także i ten zespół pochodził z Liverpoolu, jego menedżerem również był Brian Epstein, producentem zaś i aranżerem nagrań – George Martin. Stosownie do swojej nazwy5 Pacemakersi zmodyfikowali rytm piosenki, zwiększając jej tempo i dodając nieco bigla do utworu utrzymanego pierwotnie w duchu lamentu; ich wykonanie wspięło się na szczyty brytyjskich list przebojów.
Niemal natychmiast kibice klubu piłkarskiego FC Liverpool zaczęli śpiewać tę piosenkę wspólnie podczas meczów swojej drużyny. Tamtego lata legendarny menedżer liverpoolskich piłkarzy powiedział Gerry’emu Marsdenowi, głównemu wokaliście Pacemakersów: „Gerry, synu, ja ci dałem drużynę piłkarską, a ty nam dałeś pieśń”.
Dziś tytuł Nigdy nie będziesz szedł sam jest wyryty w kutym żelazie i zawieszony nad bramą liverpoolskiego stadionu Anfield. Słynny duński obrońca Daniel Agger ma wytatuowane na kłykciach prawej ręki litery YNWA6. Od dziesięcioleci jestem kibicem Liverpoolu7 i ta piosenka jest dla mnie tak silnie związana z klubem, że ilekroć słyszę jej pierwsze dźwięki, stają mi w pamięci wszystkie okazje, przy których śpiewałem ją wraz z innymi kibicami – czasem w uniesieniu, czasem w rozpaczy.
Kiedy zmarł Bill Shankly8, w 1981 roku, Gerry Marsden zaśpiewał Nigdy nie będziesz szedł sam w trakcie ceremonii pogrzebowej; piosenka była zresztą wykonywana podczas wielu pogrzebów fanów Liverpoolu. Dla mnie cudowną wręcz cechą tego utworu jest to, że tak dobrze funkcjonuje zarówno przy okazji pogrzebów, jak i uroczystości zakończenia szkoły, a także jako triumfalna pieśń w duchu właśnie-pokonaliśmy-Barcelonę-w-Lidze-Mistrzów! Jak powiedział kiedyś były zawodnik i menedżer Liverpoolu Kenny Dalglish: „Mieści się w niej niepowodzenie i smutek, mieści się też sukces”. Jest to piosenka o trzymaniu się razem – nawet kiedy twoje marzenia zostają wywrócone i zniweczone. Jest to piosenka zarówno o burzy, jak i o złocistym niebie.
Na pierwszy rzut oka może wydawać się dziwne, że najpopularniejsza na świecie piosenka piłkarska wywodzi się z teatru muzycznego. Ale przecież futbol jest teatrem, a kibice robią z niego teatr muzyczny. Hymn West Ham United nosi tytuł Zawsze będę puszczał bańki. Na początku każdego meczu można zobaczyć tysiące dorosłych ludzi puszczających na trybunach mydlane bańki i śpiewających słowa: „Zawsze będę puszczał bańki, piękne bańki płynące w powietrzu / Lecą tak wysoko, prawie do samego nieba / A potem, tak jak moje marzenia, pękają i znikają”. Z kolei kibice Manchesteru United przerobili Hymn bojowy Republiki Julii Ward Howe z czasów amerykańskiej wojny domowej i śpiewają na meczach: „Glory, Glory Man United”9. Kibice Manchesteru City śpiewają zaś Blue Moon, przebój Rodgersa i Harta z 1934 roku.
Wszystkie te piosenki zostały rozsławione przez śpiewające je społeczności. Są one potwierdzeniem jedności w smutku i w radosnym triumfie: niezależnie od tego, czy bańka wzlatuje w górę, czy pęka, śpiewamy razem.
Tekst Nigdy nie będziesz szedł sam jest kiczowaty, ale nie jest niesłuszny. Piosenka nie twierdzi, że świat jest miejscem sprawiedliwym czy szczęśliwym. Po prostu wzywa nas do ciągłego marszu naprzód – z nadzieją w sercach. I nawet jeśli zaczynając śpiew, nie wierzysz – podobnie jak Louise w końcowych fragmentach Karuzeli – w złociste niebo czy w dźwięczne trele skowronka, wierzysz w nie odrobinę bardziej, kiedy kończysz.
W marcu 2020 roku internet obiegło nagranie, w którym grupa brytyjskich sanitariuszy śpiewała Nigdy nie będziesz szedł sam swoim współpracownikom znajdującym się za szybą na oddziale intensywnej terapii. Sanitariusze chcieli w ten sposób umocnić swych kolegów. Cóż to za wspaniałe słowo: u-mocnić. Choć nasze marzenia pękają i znikają, wciąż śpiewamy sobie samym i innym, wzajemnie przekazując sobie moc.
Nigdy nie będziesz szedł sam ma u mnie cztery i pół gwiazdki.
Kiedy miałem dziewięć albo dziesięć lat, oglądałem w planetarium Centrum Nauki w Orlando pokaz, w trakcie którego prowadzący – nie zdradzając swym głosem jakichkolwiek emocji – tłumaczył, że mniej więcej za miliard lat jasność Słońca wzrośnie o 10% w stosunku do wartości obecnej, co prawdopodobnie spowoduje galopujące parowanie oceanów. Za cztery miliardy lat powierzchnia Ziemi będzie tak gorąca, że zacznie się topić. Za siedem lub osiem miliardów lat Słońce stanie się czerwonym olbrzymem i będzie się rozszerzać, aż w końcu nasza planeta zostanie przez nie wessana, a wszelkie istniejące ziemskie dowody na to, co kiedykolwiek myśleliśmy, powiedzieliśmy czy zrobiliśmy, zostaną pochłonięte przez ognistą kulę plazmy.
Dziękujemy za wizytę w Centrum Nauki w Orlando. Wyjście znajduje się po państwa lewej stronie.
Przez większą część ostatnich 35 lat dochodziłem do siebie po tamtym pokazie. Później dowiedziałem się, że wiele gwiazd, które widzimy na nocnym niebie – wśród nich Arktur10 – to czerwone olbrzymy. Czerwonych olbrzymów jest bardzo dużo. Często zdarza się, że gwiazdy powiększają się i pochłaniają pobliskie układy słoneczne, wcześniej nadające się do zamieszkania. Nic więc dziwnego, że martwimy się końcem świata. Ciągle przecież rozmaite światy dożywają swoich dni.
Sondaż przeprowadzony w 2012 roku w 20 krajach pokazał istniejące między nimi duże różnice, jeśli chodzi o procent ludzi wierzących, że za ich życia ludzkość zakończy swą egzystencję. We Francji odsetek ten wynosił 6%; w Stanach Zjednoczonych – 22%. To ma sens. Francja była przecież ojczyzną kaznodziejów wieszczących apokalipsę; na przykład biskup Marcin z Tours11 pisał: „Nie ulega wątpliwości, że Antychryst już się narodził”. Ale działo się to dawno – w IV wieku. Amerykańskie wieszczenie apokalipsy to czasy znacznie nam bliższe: od przepowiedni Shakera, że koniec świata nastąpi w 1794 roku, do ustaleń radioewangelisty Harolda Campinga, że apokalipsa nadejdzie w roku 1994, z późniejszą poprawką – kiedy przepowiednia się nie spełniła – że jednak w roku 1995. Później Camping poszedł jeszcze dalej: oznajmił, że końcowy etap rozpocznie się 21 maja 2011 roku, po tym zaś terminie nadejdzie „pięć miesięcy ognia piekielnego i plag spadających na Ziemię, od których co dzień ginąć będą miliony ludzi, a do kulminacji dojdzie 21 października 2011 roku, kiedy nastąpi ostateczna zagłada świata”. Kiedy nic takiego się nie wydarzyło, Camping oświadczył: „Przyznajemy z pokorą, że pomyliliśmy się co do terminów”. Dla porządku należałoby dodać, że nikt, kto mówił o sobie „my”, nigdy nie przyznał niczego z pokorą. Przypominają mi się słowa wypowiedziane kiedyś przez mojego wykładowcę religii, profesora Donalda Rogana: „Nigdy nie przepowiadaj końca świata. Prawie na pewno się pomylisz, a jeśli nawet będziesz miał rację, i tak nie będzie w pobliżu nikogo, kto by ci pogratulował”.
Osobista apokalipsa Campinga nadeszła w 2013 roku, w którym umarł, dożywszy 92 lat. Częściowo przynajmniej strach przed końcem świata musi wyrastać z naszej dziwnej rzeczywistości, w której wiemy, że nasz świat się skończy, i to wkrótce. W tym sensie apokaliptyczne niepokoje mogą być produktem ubocznym zadziwiającego ludzkiego upodobania do narcyzmu. Jakże bowiem świat miałby przetrwać śmierć swego najważniejszego mieszkańca – czyli mnie? Ale myślę, że działają tu też inne czynniki. Wiedza, że nasz czas się skończy, częściowo przynajmniej płynie ze świadomości, iż inne gatunki także się skończyły.
„Współcześni ludzie” – jak mówią o nas paleontolodzy – są obecni na Ziemi mniej więcej od 250 tysięcy lat. To jest nasz tak zwany okres istnienia, czyli czas, w którym jesteśmy odrębnym gatunkiem. Współczesne słonie są od nas co najmniej 10 razy starsze – ich okres istnienia sięga wstecz aż do epoki pliocenu, która skończyła się ponad 2,5 miliona lat temu. Alpaki istnieją mniej więcej od 10 milionów lat – a więc 40 razy dłużej niż my. Hatterie – rodzaj gadów żyjących w Nowej Zelandii – pojawiły się około 240 milionów lat temu. Trwają więc na Ziemi tysiąc razy dłużej niż my – od czasów poprzedzających rozpad superkontynentu zwanego Pangeą.
Jesteśmy młodsi niż niedźwiedzie polarne i kojoty, płetwale błękitne i wielbłądy. Jesteśmy też o wiele młodsi niż liczne gatunki, które doprowadziliśmy do wymarcia – od ptaka dodo po ogromne szczerbaki z rodzaju megaterium.
Wiosną 2020 roku, kilka tygodni po tym, jak pojawienie się nowego koronawirusa spowodowało w USA zamykanie szkół i pustoszenie sklepów spożywczych, ktoś przysłał mi zbiór moich wypowiedzi, w których publicznie wspominałem o swoim lęku przed nadejściem pandemii jakiejś zakaźnej choroby. W podcaście zatytułowanym 10 rzeczy, których się boję umieściłem gdzieś blisko szczytu listy „globalną pandemię, która przyniesie rozpad ludzkich norm”. Kilka lat wcześniej w nagraniu wideo poświęconym historii świata spekulowałem, co mogłoby się wydarzyć, gdyby jutro pojawił się jakiś superzarazek i rozprzestrzenił się za pośrednictwem światowych szlaków handlowych. A w 2019 roku w jednym z podcastów powiedziałem: „Wszyscy musimy się przygotować na globalną pandemię, o której wszyscy wiemy, że nadchodzi”. A jednak nie zrobiłem nic, żeby się przygotować. Przyszłość, przy całej swej nieuniknioności, zawsze wydaje mi się niejasna i mglista – aż przestaje taka być.
Kiedy zamknięto szkołę moich dzieci i kiedy odnalazłem maskę, którą kupiłem przed laty, budując dla nich domek na drzewie, żeby zminimalizować wdychanie pyłu przy piłowaniu drewna – ale na długo przed uświadomieniem sobie w pełni zasięgu pandemii – zadzwoniłem do Hanka, mojego brata. Powiedziałem mu, że jestem przestraszony. Z nas dwóch to Hank jest tym zrównoważonym, rozsądnym i spokojnym. Zawsze taki był. Moje biologiczne starszeństwo nigdy nie przeszkodziło nam w tym, by to właśnie Hank był mądrym starszym bratem. Od małego praktykuję pewien sposób uśmierzania swoich niepokojów: odwołuję się do Hanka. Mój własny mózg nie umie w wiarygodny sposób poinformować mnie, czy istotnie jakieś postrzegane przeze mnie niebezpieczeństwo jest realne, spoglądam więc na Hanka. Widzę, że mój brat nie panikuje, a zatem mówię sobie, że jestem bezpieczny. Gdyby coś naprawdę było nie w porządku, Hank nie byłby w stanie emanować taką spokojną pewnością siebie.
Powiedziałem więc Hankowi, że się boję.
– Nasz gatunek to przetrwa – odpowiedział z lekką nutką zakłopotania w głosie.
– Gatunek przetrwa? Tylko tyle masz mi do powiedzenia???
Hank zamilkł na chwilę. Po jego oddechu słyszałem, że wewnętrznie drży – takim samym drżeniem, jakie on wyczuwał we mnie przez wszystkie lata naszego życia.
– Tyle mogę ci powiedzieć – dodał po chwili.
Powiedziałem mu, że kupiłem 60 puszek bezcukrowego dra peppera, więc mogę pić po dwie puszki dziennie przez cały czas lockdownu.
Dopiero wtedy usłyszałem dobrze znany śmiech, ten śmiech, który zawsze znaczył mój-straszy-brat-to-naprawdę-facet-z–charakterkiem.
– Jak na kogoś, kto od czterdziestu lat martwi się nadchodzącą pandemią – powiedział – słabo się orientujesz, na czym pandemie naprawdę polegają.
Jedna z reguł marketingu w handlu detalicznym mówi, że aby zwiększyć sprzedaż, firmy powinny kreować w klientach potrzebę pośpiechu. „Wkrótce koniec megawyprzedaży!”, „Zostało już tylko kilka biletów!”. Te reklamowe groźby, szczególnie w epoce handlu elektronicznego, prawie zawsze są fikcyjne. Ale działają skutecznie, stanowiąc odbicie naszych apokaliptycznych wizji: jeśli poczujemy, jak pilna jest sprawa w dziedzinie jakiegoś ludzkiego eksperymentu, może rzeczywiście uda nam się wziąć do roboty, niezależnie od tego, czy chodzi o ratowanie dusz, by umożliwić im Wniebowstąpienie, czy o przeciwdziałanie zmianom klimatu.
Staram się pamiętać o tym, że w IV wieku niepokój eschatologiczny Marcina z Tours musiał wydawać mu się czymś równie realnym, jak mnie wydają się moje dzisiejsze lęki. Tysiąc lat temu powodzie i zarazy postrzegano jako apokaliptyczne znaki, ponieważ były one przejawem działania potęg wykraczających poza ludzkie rozumienie. W czasach kiedy dorastałem, w epoce narodzin komputerów i bomby wodorowej, do roli takich apokaliptycznych zagrożeń lepiej nadawały się pluskwa milenijna12 i zima nuklearna13. Dziś niepokoje tego typu koncentrują się czasem wokół wizji sztucznej inteligencji wymykającej się spod kontroli albo niszczących nasz gatunek pandemii, na które okażemy się kompletnie nieprzygotowani. Moje lęki najczęściej przyjmują formę obaw o klimat lub o ekologię – a więc o sprawy, które kilka dekad temu nie zaprzątały tak powszechnie uwagi człowieka.
Ludzie już przynieśli ze sobą katastrofę ekologiczną. Wystarczyło 250 tysięcy lat, by nasze zachowanie doprowadziło do wyginięcia wielu gatunków i sprowadzenia na wiele innych stanu zagrożenia wyginięciem. To nie tylko jest godne ubolewania, lecz także okazuje się w coraz większym stopniu nieuzasadnione. Prawdopodobnie przed tysiącami lat nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co robimy, polując na rozmaite duże ssaki aż do ich wybicia. Ale dobrze wiemy, co robimy dziś. Wiemy, jak można poruszać się po powierzchni Ziemi w mniej niszczący sposób. Moglibyśmy zdecydować, że będziemy zużywać mniej energii, jeść mniej mięsa i wycinać mniej lasów. A jednak tego nie robimy. W konsekwencji dla wielu istot żywych ludzkość jest apokalipsą.
Niektóre systemy wierzeń mieszczą w sobie kosmologie cykliczne – na przykład eschatologia hinduistyczna operuje pojęciem okresów trwających wiele miliardów lat, zwanych kalpa, podczas których świat przechodzi cykl powstania, trwania i, na koniec, upadku. Ale w eschatologiach linearnych koniec trwania ludzkości określany jest często jako „koniec świata”, chociaż nasze zniknięcie z powierzchni Ziemi prawdopodobnie nie będzie oznaczać końca świata ani też końca życia na świecie.
Ludzie stanowią zagrożenie dla swego własnego gatunku i dla wielu innych, ale planeta nas przetrwa. W gruncie rzeczy wystarczy zapewne kilka milionów lat, żeby życie na Ziemi otrząsnęło się z wyrządzonych przez nas szkód. Życie podnosiło się już po znacznie poważniejszych wstrząsach. Dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu, w okresie wymierania permskiego, temperatura wód powierzchniowych w oceanach dochodziła do 40ºC. Wymarło wtedy 95% gatunków14, a przez kolejne pięć milionów lat Ziemia była „martwą strefą” z nielicznymi przejawami życia.
Sześćdziesiąt sześć milionów lat temu uderzenie asteroidy spowodowało powstanie tak ogromnej chmury pyłu, że na dwa lata zapanowały na Ziemi ciemności, praktycznie uniemożliwiające proces fotosyntezy i prowadzące do wyginięcia 75% zwierząt lądowych. W porównaniu z tamtymi katastrofami nie jesteśmy szczególnie istotni. Kiedy już Ziemia się nas pozbędzie, powie sobie coś takiego: „No cóż, ta ludzka ospa była nieprzyjemna, ale przynajmniej nie zapadłam na Zespół Wielkiej Asteroidy”.
Z ewolucyjnego punktu widzenia naprawdę trudnym zadaniem było przejście od komórek prokariotycznych do eukariotycznych, a później od organizmów jednokomórkowych do wielokomórkowych. Ziemia ma mniej więcej cztery i pół miliarda lat, co jest wielkością, której nie jestem w stanie ogarnąć swoim rozumem. Może łatwiej będzie wyobrazić sobie, że dotychczasowa historia Ziemi to jeden rok kalendarzowy: jej powstanie to 1 stycznia, a dziś mamy 31 grudnia, godzinę 23.59. Przy tej skali pierwsze formy życia pojawiły się na Ziemi około 25 lutego. Pierwsze organizmy fotosyntetyzujące narodziły się pod koniec marca. Formy wielokomórkowe – dopiero w sierpniu albo wrześniu. Pierwsze dinozaury, takie jak eoraptor, pojawiły się około 230 milionów lat temu, czyli 13 grudnia w naszej jednorocznej skali. Uderzenie asteroidy, zwiastujące koniec dinozaurów, nastąpiło około 26 grudnia. Homo sapiens zaś stał się częścią historii Ziemi dopiero 31 grudnia o godzinie 23.4815.
Spójrzmy na to jeszcze inaczej. Przejście od organizmów jednokomórkowych do wielokomórkowych zajęło Ziemi około trzech miliardów lat. Przejście od Tyrannosaurusa rexa do ludzi umiejących czytać i pisać, odkopywać skamieliny, kreślić osie czasu i martwić się o swój własny koniec – mniej niż 70 milionów lat. O ile nie zdołamy zlikwidować wszystkich istot wielokomórkowych na naszym globie, Ziemia nie będzie musiała przechodzić tej całej drogi od początku i da sobie radę – chyba że wyparują oceany, a planeta zostanie strawiona przez Słońce.
Ale nas już wtedy nie będzie, podobnie jak i naszej pamięci – zbiorowej i skumulowanej. Sądzę, że to właśnie perspektywa unicestwienia zasobów ludzkiej pamięci jest w jakiejś mierze tym, co przeraża mnie najbardziej w wizji końca ludzkości. Jestem przekonany, że jeśli w lesie przewraca się drzewo, odgłos jego upadku powstaje nawet wtedy, kiedy w pobliżu nie ma nikogo, kto by go usłyszał. Jeśli natomiast nie będzie nikogo, kto by odtworzył płyty z nagraniami Billie Holiday, jej piosenki nigdy już nie zabrzmią. Wyrządziliśmy w swej historii wiele cierpienia, ale stworzyliśmy też mnóstwo innych rzeczy.
Wiem, że świat nas przeżyje – a nawet stanie się bez nas w pewnym sensie bardziej żywy. Będzie więcej śpiewających ptaków. Więcej wędrujących zwierząt. Więcej roślin przebijających się przez nasze chodniki, przywracających dzikość planecie, którą skolonizowaliśmy. Oczami wyobraźni widzę, jak w ruinach domów, które wybudowaliśmy, śpią kojoty. Wyobrażam sobie, jak jeszcze setki lat po naszym zniknięciu na plaże wyrzucane są plastikowe odpady. Wyobrażam sobie, jak ćmy – pozbawione sztucznych świateł, w których stronę mogłyby się kierować – zwracają się ku Księżycowi.
Odczuwam pewną pociechę, wiedząc, że życie będzie trwało, nawet kiedy my już trwać przestaniemy. Ale upierałbym się, że kiedy nasze światło już zgaśnie, Ziemię spotka wielka tragedia, bo – choć wiem, że ludzie mają skłonność do nadmiernej pompy – uważam nas za zdecydowanie najciekawsze zjawisko, jakie kiedykolwiek zaistniało na naszej planecie.
Łatwo się zapomina, jak wspaniali jesteśmy, jak dziwni i cudowni. Dzięki fotografii i sztuce każdy z nas widział rzeczy, których w gruncie rzeczy nigdy nie zobaczy: powierzchnię Marsa, bioluminescencyjne ryby w głębi oceanu, siedemnastowieczną dziewczynę z kolczykiem z perłą. Dzięki empatii odczuwaliśmy emocje, których inaczej nigdy nie bylibyśmy w stanie poczuć. Dzięki bogatemu światu wyobraźni widzieliśmy wielkie i małe apokalipsy.
Jesteśmy jedyną częścią znanego wszechświata mającą świadomość, że stanowi część wszechświata. Wiemy, że krążymy wokół gwiazdy, która pewnego dnia nas pochłonie. Jesteśmy jedynym gatunkiem, który ma świadomość własnego okresu istnienia.
Organizmy złożone mają zwykle krótsze okresy istnienia niż organizmy proste, a ludzkość stoi przed ogromnymi wyzwaniami. Musimy znaleźć sposób, żeby przetrwać – poradzić sobie w świecie, w którym mamy dość mocy, by ogrzać całą planetę, ale nie dość, żeby przestać ją ogrzewać. Być może będziemy nawet musieli przetrwać zanikanie naszego własnego znaczenia, w miarę jak technologia będzie w coraz większym stopniu przejmować to, co do tej pory robiliśmy sami – i robić to lepiej od nas. Ale jesteśmy w lepszej sytuacji, żeby stawić czoło naszym największym problemom, niż byliśmy 100 albo 1000 lat temu. Zasoby ludzkiej mądrości zbiorowej są większe niż kiedykolwiek wcześniej, dysponujemy większymi bogactwami, większą wiedzą zgromadzoną przez naszych przodków.
Jesteśmy też szokująco, wręcz głupio, wytrwali. Nasi dalecy przodkowie prawdopodobnie stosowali wiele różnych strategii polowania i łowienia ryb, a jedną z najpowszechniej wykorzystywanych było polowanie uporczywe. Polega ono na upartym tropieniu zwierzyny przez łowcę i zależy po prostu od jego wytrwałości. Myśliwi potrafili ścigać zdobycz godzinami. Za każdym razem, kiedy się oddalała, wznawiali pościg, a kiedy uciekała po raz kolejny, oni również po raz kolejny wznawiali pościg, a kiedy zwierzyna znów uciekała… Aż w końcu tropione zwierzę było zbyt wyczerpane, by kontynuować ucieczkę. To dzięki tej strategii przez dziesiątki tysięcy lat zjadaliśmy istoty, które były szybsze i silniejsze od nas.
Po prostu. Idziemy. Przed siebie. Zajęliśmy siedem kontynentów, włącznie z takim, który jest dla nas stanowczo zbyt zimny. Przepłynęliśmy oceany w poszukiwaniu lądów, których wcześniej nie widzieliśmy i nie mieliśmy pewności, że zdołamy je znaleźć. Jedno z moich ulubionych określeń to „zawzięty jak buldog”. Uwielbiam wytrwałe pogonie buldogów – czy w ogóle psów – ich gotowość do wysiłku, determinację. Zrozumcie mnie dobrze: buldogi są naprawdę zawzięte jak buldogi. Ale one same powinny o sobie mówić, że są zawzięte jak ludzie. Wykazują ludzką determinację.
Przez większość życia sądziłem, że jesteśmy w czwartej ćwiartce ludzkiej historii, a może nawet już w jej ostatnich dniach. Ale niedawno zacząłem wierzyć, że tego typu rozpacz jedynie pogarsza i tak już nie za duże szanse na długoterminowe przetrwanie. Musimy walczyć, wierząc, że jest o co i że jesteśmy warci tego, żeby się o siebie bić – bo jesteśmy. Postanowiłem więc uwierzyć, że wcale nie zbliżamy się do apokalipsy, że koniec nie nadchodzi i że znajdziemy sposób, żeby przetrwać zbliżające się zmiany.
Octavia Butler16 napisała: „Zmiana jest jedyną nieuniknioną, nieodpartą i trwałą rzeczywistością w całym wszechświecie”. A kimże ja jestem, żeby twierdzić, że nie, że myśmy już skończyli się zmieniać? Kimże jestem, żeby twierdzić, że Butler nie miała racji, kiedy pisała: „Przeznaczeniem nasion ziemskiego życia17 jest zakorzenić się pośród gwiazd”? Dziś więc wierzę raczej, że nasza wytrwałość i nasze zdolności przystosowawcze pozwolą nam zmieniać się wraz z naszym światem jeszcze przez długi, bardzo długi czas.
Jak na razie, patrząc na te marne 250 tysięcy lat, trudno jest przyznać okresowi trwania ludzkości więcej niż jedną gwiazdkę. Ale choć początkowo zareagowałem na słowa brata niepokojem, dziś sam je wypowiadam – i w nie wierzę. Hank miał rację. Jak zawsze. Gatunek przetrwa zarówno to wszystko, jak i wiele innych przyszłych wyzwań.
Tak więc, kierując się nadzieją i wypatrując przyszłości, przyznaję naszemu okresowi trwania cztery gwiazdki.
Jedną z nierozwiązanych zagadek komety Halleya jest jej nazwa: nikt naprawdę nie wie, jak należy ją zapisywać. Pochodzi ona bowiem od nazwiska astronoma, który sam się podpisywał na różne sposoby, czasem Hailey, czasem Halley, a kiedy indziej Hawley. Uważa się, że dziś cechą języka jest jego duża płynność, przejawiająca się choćby powstaniem emoji czy zmieniającym się znaczeniem słowa „dokładnie” – ale przynajmniej wiemy, jak zapisywać nasze własne nazwiska. Będę tu stosował wersję „kometa Halleya” – z góry przepraszając za to wszystkich Hawleyów i Haileyów.
Jest to jedyna kometa okresowa, którą regularnie daje się obserwować z Ziemi gołym okiem. Kometa Halleya pokonuje wydłużoną orbitę eliptyczną wokół Słońca w ciągu 74–79 lat – a więc raz na przyzwoicie długie ludzkie życie rozświetla przez kilka tygodni nocne niebo. Albo i dwa razy na jedno życie – jeśli rzecz się dobrze zaplanuje. Na przykład amerykański pisarz Mark Twain urodził się, kiedy kometa jaśniała na niebie nad Missouri. Siedemdziesiąt cztery lata później napisał: „Zjawiłem się wraz z kometą Halleya w 1835 roku. W przyszłym roku kometa znów ma się zbliżyć i spodziewam się, że wraz z nią odejdę”. I tak też się stało: Twain zmarł w 1910 roku, kiedy kometa Halleya powróciła. Pisarz miał niesamowity dar, jeśli chodzi o strukturę narracyjną, szczególnie w przypadku własnych wspomnień.
Siedemdziesiąt sześć lat później, pod koniec zimy 1986 roku kometa znów się pojawiła. Wikipedia podaje, że „warunki do obserwacji z Ziemi były najbardziej niesprzyjające w ciągu ostatnich 2000 lat”; odległość komety od Ziemi była znacznie większa niż przy poprzednich okazjach. To oddalenie – w połączeniu z wielkim wzrostem natężenia sztucznych świateł na naszej planecie – sprawiło, że w wielu miejscach kometa była niewidoczna dla nieuzbrojonego oka.
Mieszkałem wtedy w Orlando na Florydzie, w mieście, które nocą wysyła w niebo ogromnie dużo światła, ale w weekend, na który przypadła największa jasność komety, pojechaliśmy z tatą do rezerwatu leśnego Ocala, gdzie mieliśmy małą chatę. Pod sam koniec dnia, który nadal uważam za jeden z lepszych w moim życiu, zobaczyłem wreszcie kometę przez ornitologiczną lornetkę taty.
Już przed tysiącami lat ludzie mogli wiedzieć, że kometa Halleya co jakiś czas powraca. W Talmudzie mowa o „gwieździe, która pojawia się co siedemdziesiąt lat i sprawia, że kapitanowie statków błądzą”. Ale w tamtych czasach ludzie nierzadko z biegiem lat zapominali o tym, czego się nauczyli. A zresztą, jak się nad tym zastanowić, może to fenomen nie tylko tamtych czasów.
W każdym razie Edmond18 Halley zauważył, że w 1682 roku kometa, którą obserwował, miała podobną orbitę jak komety opisane w latach 1607 i 1531. Halley wciąż myślał o tym samym obiekcie, kiedy 14 lat później pisał do Isaaca Newtona: „Utwierdzam się coraz bardziej w przekonaniu, że od owego 1531 roku widzieliśmy tę kometę już trzy razy”. Przewidywał też, że jej kolejny powrót nastąpi w 1758 roku. Tak też się stało – i to wtedy nazwano ją jego nazwiskiem.
Ponieważ myśląc o historii, tak często koncentrujemy się na czynach i odkryciach jednostek, łatwo zapominamy, iż to nowe prądy myślowe i historyczne siły napędzają przemiany w naszym rozumieniu świata. Choć nie można zaprzeczyć, że Halley prawidłowo przewidział powrót komety, to inny współczesny mu uczony, Robert Hooke, już wcześniej wyraził „całkiem nowy pogląd”, że niektóre komety mogą pojawiać się okresowo. Jeśli nawet odłożymy na bok domniemaną wiedzę o okresowości komet zawartą już w Talmudzie, inni obserwatorzy nieba wpadli na podobne pomysły mniej więcej w tym samym czasie co Halley. Siedemnastowieczna Europa – w której żyli Newton i Hooke, a także Boyle, Galileusz, Gascoigne i Pascal – była sceną tylu wielkich przełomów w naukach przyrodniczych i matematyce nie tylko ze względu na to, że w tym samym miejscu i czasie przyszło na świat wielu niezwykle mądrych ludzi, lecz także dlatego, że właśnie wtedy rodziło się myślenie analityczne właściwe dla rewolucji naukowej. Także dlatego, że takie instytucje jak Royal Society (Towarzystwo Królewskie) umożliwiały członkom dobrze wykształconych elit skuteczną wymianę wiedzy – no i dlatego, że Europa nagle stała się bogata jak nigdy wcześniej. Nie przypadkiem rewolucja naukowa w Wielkiej Brytanii zbiegła się w czasie z początkiem brytyjskiego udziału w transatlantyckim handlu niewolnikami i uzyskiwaniem coraz większych bogactw z kolonii i niewolniczej pracy.
Musimy więc myśleć o Halleyu w tym kontekście – nie jako o wyjątkowym geniuszu, który wyszedł z rodziny mydlarzy i odkrył kometę, ale jako o osobie poszukującej i ciekawej świata, będącej – jak i my wszyscy – „banieczką na fali imperium”, jak to ujął w pamiętnych słowach Robert Penn Warren19.
Powiedziawszy to wszystko, przyznajmy: Halley był znakomitością. Oto tylko jeden z przykładów jego umiejętności myślenia lateralnego20, wymieniony w książce Johna i Mary Gribbinów Out of the Shadow of a Giant („Wyjść z cienia giganta”): poproszony o wyznaczenie sumarycznego pola powierzchni wszystkich angielskich hrabstw, Halley „wziął wielką mapę Anglii i wyciął z niej największe pełne koło, jakie zdołał na niej narysować”. Koło odpowiadało obszarowi o średnicy 69,33 mili (111,62 kilometrów). Potem Halley zważył zarówno wycięte koło, jak i resztę mapy i stwierdził, że obszar Anglii jest czterokrotnie większy niż obszar zawarty w kole. Otrzymany przez niego rezultat odbiegał zaledwie o 1% od wyników współczesnych obliczeń.
Erudycja i ciekawość poznawcza Halleya sprawiły, że listę jego osiągnięć czyta się, jakby została zaczerpnięta z powieści Juliusza Verne’a. Jego wynalazkiem był dzwon nurkowy do poszukiwania skarbów na zatopionych statkach. Halley stworzył wczesny model kompasu magnetycznego i poczynił wiele ważnych obserwacji dotyczących ziemskiego pola magnetycznego. Bardzo inspirujące były jego pisma na temat cyklu hydrologicznego. Halley przetłumaczył prace arabskiego astronoma Al-Battaniego z X wieku na temat zaćmień i analizując je, stwierdził, że Księżyc porusza się po swej orbicie coraz szybciej. Opracował również pierwszą tabelę aktuarialną21, kładąc fundament pod systemy ubezpieczeń na życie.
Halley sfinansował też publikację trzytomowych Principiów22 Newtona, ponieważ – jak pisała historyczka Julie Wakefield – wiodąca angielska instytucja naukowa, czyli Towarzystwo Królewskie, „cały swój budżet przeznaczony na publikacje lekkomyślnie wydała na historię ryb”. Halley od razu uświadomił sobie znaczenie Principiów, uważanych za jedną z najważniejszych książek w historii nauki23. „Zostaliśmy teraz w rzeczy samej dopuszczeni do uczty bogów – pisał o tym dziele. – Błędne myślenie nie gnębi już dociekliwej ludzkości swoim mrokiem”.
Oczywiście nie wszystkie pomysły Halleya okazały się trafne. Błędne myślenie nadal gnębiło (i wciąż gnębi) dociekliwą ludzkość. Twierdził on na przykład – częściowo w oparciu o dokonane przez Newtona mylne obliczenia gęstości Księżyca – że wewnątrz naszej Ziemi znajduje się druga Ziemia, z własną atmosferą i, być może, z własnymi mieszkańcami.
W 1986 roku, kiedy kometa Halleya znów się pojawiła, charakterystyczne dla rewolucji naukowej podejście do kumulowania wiedzy było już tak rozpowszechnione, że nawet osoby na poziomie trzecioklasisty – takie jak ja – wiedziały o warstwowej budowie wnętrza Ziemi. Tamtego dnia w leśnym rezerwacie Ocala skleciliśmy z tatą ławkę, przybijając gwoździami parę kantówek do kawałka pnia. Nie była to szczególnie wyrafinowana ciesiołka, ale jeśli dobrze pamiętam, praca ta zajęła nam niemal cały dzień. Potem rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kilka parówek na hot dogi i rozpoczęliśmy oczekiwanie na zupełną ciemność – na tyle w każdym razie zupełną, na ile było to możliwe w centralnej części stanu Floryda w 1986 roku.
Nie wiem, jak wyjaśnić znaczenie, jakie miała dla mnie ta ławka, jak bardzo liczyło się to, że tato i ja skonstruowaliśmy coś razem. No więc tamtej nocy siedzieliśmy obok siebie na naszej ławce, która ledwo nas mieściła, i co chwila przekazywaliśmy jeden drugiemu lornetkę, wpatrując się w kometę Halleya – białą smugę na ciemnogranatowym niebie.
Rodzice sprzedali tamtą chatkę już prawie 20 lat temu, ale zanim to nastąpiło, spędziłem tam weekend z Sarah. Dopiero zaczynaliśmy wtedy ze sobą chodzić. Usadowiliśmy się na ławce, która nadal tam stała i wciąż dawała radę utrzymać nasz ciężar, choć po jej masywnych nogach chodziło mnóstwo termitów, a kantówki były zwichrowane.
Kometa Halleya nie jest zwartą, kulistą miniplanetą przemieszczającą się w przestrzeni kosmicznej, jak to sobie kiedyś wyobrażałem. Chodzi raczej o liczne, oddzielne kawałki skał złączone w całość w kształcie orzeszka ziemnego – o „brudną śnieżkę”, jak to ujął astronom Fred Whipple. W sumie jądro brudnej śnieżki Halleya ma piętnaście kilometrów długości i osiem szerokości, ale jej ogon ze zjonizowanego gazu i cząstek pyłu może osiągać w przestrzeni kosmicznej długość 100 milionów kilometrów. W 837 roku, gdy kometa zbliżyła się do Ziemi bardziej niż kiedy indziej, jej ogon rozciągał się na więcej niż połowę widocznego nieba. Kiedy Mark Twain leżał na łożu śmierci w 1910 roku, Ziemia akurat przeszła przez ogon komety. Ludzie kupowali wtedy maski gazowe i przeciwkometowe parasole, żeby chronić się przed gazami.
A jednak w gruncie rzeczy kometa Halleya nie stanowi dla nas żadnego zagrożenia. Ma prawdopodobnie takie same rozmiary jak obiekt, który uderzył w Ziemię przed 66 milionami lat, doprowadzając do wymarcia dinozaurów i wielu innych gatunków, ale nie jest na kursie kolizyjnym z Ziemią. Wziąwszy to pod uwagę, odnotujmy, że w 2061 roku kometa Halleya będzie ponad pięć razy bliżej Ziemi, niż była w 1986 roku. Na nocnym niebie będzie ją widać lepiej niż Jowisza czy jakąkolwiek gwiazdę. Będę miał wtedy 83 lata – o ile dopisze mi szczęście.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. John Green cierpi na zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne (przyp. tłum.). [wróć]
2. Park w Dakocie Południowej obejmujący m.in. największy w USA obszar trawiastej prerii oraz ukształtowane przez erozję twory skalne (przyp. tłum.). [wróć]
3. Po polsku ten ptak z podrodziny gęsi jest czasem nazywany potocznie, choć niezbyt prawidłowo, gęsią kanadyjską (przyp. tłum.). [wróć]
4. Której angielski tytuł można tłumaczyć zarówno jako „Nigdy nie będziesz szła sama”, jak i „Nigdy nie będziesz szedł sam” (przyp. tłum.). [wróć]
5. Ang. pacemaker – osoba, która nadaje tempo, np. w biegach długodystansowych (przyp. tłum.). [wróć]
6. Od angielskiego tytułu piosenki You’ll Never Walk Alone (przyp. tłum.). [wróć]
7. Dlaczego? Kiedy miałem 12 lat, grałem w szkolnej drużynie piłkarskiej. Oczywiście byłem beznadziejny i rzadko wychodziłem na boisko. Mieliśmy w drużynie jednego dobrego zawodnika o imieniu James. Chłopak pochodził z Anglii i mówił nam, że w jego kraju istnieją zawodowe zespoły piłkarzy, a na ich meczach tysiące kibiców stoi obok siebie, ramię przy ramieniu, i śpiewa piłkarskie pieśni. Zapewniał nas, że najlepszym angielskim klubem jest Liverpool. Uwierzyłem mu (przyp. aut.). [wróć]
8. Bill Shankly (1913–1981) – szkocki trener piłkarski (przyp. tłum.). [wróć]
9. Zamiast „Glory! Glory! Hallelujah!” jak w oryginale Hymnu (przyp. tłum.). [wróć]
10. Najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Wolarza (przyp. tłum.). [wróć]
11. Święty Marcin uznany za patrona Francji, biskup Tours żyjący w IV w., urodził się prawdopodobnie w Panonii, stanowiącej obecnie część Węgier (przyp. tłum.). [wróć]
12. Problem roku 2000 – potencjalne zagrożenie dla systemów komputerowych związane z nastaniem roku 2000 i pojawieniem się cyfry „2” w zapisach daty rocznej (przyp. tłum.). [wróć]
13. Teoria drastycznego spadku temperatury na Ziemi w wyniku wojny nuklearnej (przyp. tłum.). [wróć]
14. Wskaźnik ten dotyczy organizmów morskich; w przypadku gadów, płazów i owadów był on niższy (przyp. tłum.). [wróć]
15. Rolnictwo, duże ludzkie wspólnoty i budowle monolityczne powstały w ostatniej minucie tego roku. Rewolucja przemysłowa, obie wojny światowe, wynalezienie koszykówki, nagrań dźwiękowych, zmywarki do naczyń i pojazdów poruszających się szybciej niż konie – to wszystko dorobek ostatnich kilku sekund (przyp. aut.). [wróć]
16. Octavia Butler (1947–2006) – amerykańska pisarka science fiction; cyt. za: Octavia Butler, Przypowieść o talentach, przeł. Jacek Chełminiak, Warszawa 2003 (przyp. tłum.). [wróć]
17. Ang. Earthseed – nawiązanie do wymyślonej przez Butler fikcyjnej religii głoszącej, że wszelkie nasiona ziemskiego życia można transplantować do warunków pozaziemskich (przyp. tłum.). [wróć]
18. A może Edmund (przyp. aut.). [wróć]
19. Robert Penn Warren, Gubernator, przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 1962 (przyp. tłum.). [wróć]
20. Umiejętność nowatorskiego, niestereotypowego spojrzenia na problem (przyp. tłum.). [wróć]
21. Tabela wskazująca prawdopodobieństwo, że osoba w danym wieku umrze przed swymi kolejnymi urodzinami (przyp. tłum.). [wróć]
22.Philosophiae naturalis principia mathematica (Matematyczne zasady filozofii naturalnej) – fundamentalne dzieło Newtona, pierwsze wydanie łacińskie w 1687 r. (przyp. tłum.). [wróć]
23. W książce Out of the Shadow of a Giant Mary i John Gribbinowie twierdzą – nie podważając oczywiście wagi Principiów – że wykorzystywały one, a czasem nawet najzwyczajniej przywłaszczały sobie wyniki uzyskane przez innych badaczy, szczególnie Roberta Hooke’a. Piszą oni: „Słynna historia o spadającym jabłku, zauważonym w roku 1665 – roku zarazy – jest mitem, wymyślonym przez Newtona dla podtrzymania jego (fałszywego) twierdzenia, jakoby wpadł on na pomysł prawa powszechnego ciążenia przed Hookiem”. Jest w jakimś sensie pocieszające, że nawet Isaac Newton wyolbrzymiał znaczenie swoich dokonań w czasach zarazy (przyp. aut.). [wróć]