Gwiazd naszych wina - John Green - ebook + audiobook + książka

Gwiazd naszych wina ebook

John Green

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Światowy fenomen, bestsellerowa powieść, na podstawie której powstał film – w polskich kinach od 6 czerwca 2014

Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat. Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany. Tak zaczyna się dla niej podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.

Wnikliwa, odważna, pełna humoru i ostra Gwiazd naszych wina to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena. Autor, pisząc o nastolatkach, ale nie tylko dla nich, w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości.

"Inteligentniejsza, mocniejsza Love Story dla pokolenia Internetu”. FAMILY CIRCLE

„Powieść o życiu i śmierci oraz o ludziach złapanych w ich pułapkę. (…) Śmiejesz się, płaczesz i wracasz po więcej”. Marcus Zusak

„Elektryzująca opowieść (…) Niezwykły splot radości i smutku”. Jodi Picoult

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 298

Oceny
4,5 (103 oceny)
69
20
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
yuna96

Nie oderwiesz się od lektury

Jako nastolatka uwielbiałam ten film i bardzo dłuugo odkładałam przeczytanie książki. Cieszę się że w końcu to zrobiłam. To ten rzadki przypadek w którym książka i film świetnie się uzupełniają i istnieją w harmonii ze sobą nawzajem. Dzięki lekturze zyskujemy dodatkowe informacje na temat bohaterów i możemy jeszcze lepiej ich rozumieć.
00
halcik28

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu piękna 🥹
00
ksiazkowapanipsycholog

Nie oderwiesz się od lektury

reread. na nowo zakochałam się w tej powieści
00
martuo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam przeczytaj książkę :)
00
javenexe

Nie oderwiesz się od lektury

😍
00

Popularność




Książka ta jest fikcją literacką, podobnie jak wszystkie opisane w niej postaci, miejsca i wydarzenia. Wszyscy jej bohaterowie są wytworem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, firm, miejsc oraz osób, żywych bądź zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.

Tytuł oryginału: The Fault In Our Stars

Copyright © 2012 by John Green

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem do reprodukcji w całości lub we fragmencie w jakiejkolwiek formie.

This edition published by arrangement with Dutton Children’s Books, a division of Penguin Young Readers Group, a member of Penguin Group (USA) Inc.

Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2013

ISBN 978-83-64481-39-0

FOTOSY Z FILMU GWIAZD NASZYCH WINA: James Bridges REDAKCJA: Sztuka i Słowo S.C.: Daria Demidowicz-Domanasiewicz KOREKTA: Iwona Huchla REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocławwww.bukowylas.pl, e-mail: [email protected]

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznej: [email protected]

Dla Esther Earl

Była pora przypływu. Holenderski Tulippan stał zwrócony twarzą do oceanu.

– Łączy, odpowiada, truje, odkrywa i maskuje. Popatrz tylko, nadchodzi i odchodzi, zabierając wszystko ze sobą.

– Co to takiego? – zapytałam.

– Woda – odparł Tulippan. – No i czas.

Peter van Houten,Cios udręki

Od autora

To właściwie nie ma być nota od autora, lecz przypomnienie tego, co zostało napisane drobnym drukiem kilka stron wcześniej: niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wymyśliłem ją.

Ani powieści, ani ich czytelnicy nie zyskują na dociekaniach, jakie fakty może skrywać dana historia. Właściwie tego typu usiłowania podważają koncepcję, że zmyślone opowieści mogą mieć jakiekolwiek znaczenie, a przecież stanowi ona podstawowe założenie naszego gatunku.

Będę zatem wdzięczny za współpracę w tej materii.

1

Pod koniec zimy siedemnastego roku mojego życia mama stwierdziła, że wpadłam w depresję. Zapewne doszła do tego wniosku, bo rzadko wychodziłam z domu, spędzałam długie godziny w łóżku, ciągle czytałam tę samą książkę, mało co jadłam i całkiem sporo wolnego czasu, którego miałam w nadmiarze, poświęcałam na rozmyślania o śmierci.

W każdej ulotce, na każdej stronie internetowej i w ogóle we wszelkich materiałach dotyczących raka wśród efektów ubocznych choroby zawsze wymieniana jest depresja. Lecz tak naprawdę ona nie jest skutkiem ubocznym raka. Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też jest skutkiem ubocznym umierania. Właściwie prawie wszystko nim jest).Tak czy siak, mama uznała, że potrzebuję pomocy, więc zawiozła mnie do lekarza rodzinnego, doktora Jima, który przyznał, że rzeczywiście tonę w totalnie obezwładniającej depresji klinicznej, a zatem należy zaordynować mi odpowiednie leki, a ponadto wysłać mnie na cotygodniowe zajęcia grupy wsparcia.

Do grupy, której skład bezustannie się zmieniał, należeli młodzi ludzie na różnych etapach rozwoju choroby nowotworowej. Dlaczego jej skład się zmieniał? Efekt uboczny umierania.

Oczywiście, spotkania grupy były koszmarnie przygnębiające. Odbywały się co środa w podziemiu kościoła episkopalnego, mieszczącego się w kamiennym gmachu zbudowanym na planie krzyża. Siadaliśmy wszyscy w kręgu, w samym środku tego krzyża, dokładnie tam, gdzie nałożyłyby się na siebie dwie belki i gdzie znalazłoby się serce Jezusa.

Zwróciłam na to uwagę, ponieważ Patrick, lider grupy wsparcia i jej jedyny pełnoletni uczestnik, na każdym koszmarnym spotkaniu mówił o uświęconym Sercu Jezusa i o tym, jak to my, młodzi chorzy na raka, siedzimy dokładnie w samym jego środku i tak dalej.

A oto jak przebiegały spotkania w Sercu Bożym: sześcioro, siedmioro albo dziesięcioro nastolatków wchodziło/wjeżdżało na wózkach do sali, raczyło się nędznym poczęstunkiem złożonym z ciasteczek i lemoniady, siadało w Kręgu Zaufania i wysłuchiwało Patricka, który po raz tysięczny relacjonował przygnębiającą historię swojego życia, czyli mówił o tym, że miał nowotwór jąder i lekarze uważali, że umrze, ale nie umarł, i proszę – oto on, nadal żywy, zupełnie dorosły, w kościelnej piwnicy, w sto trzydziestym siódmym najładniejszym mieście Ameryki, rozwiedziony, uzależniony od gier komputerowych, niemający przyjaciół, ledwie wiążący koniec z końcem dzięki eksploatowaniu swojej nowotworowej przeszłości, mozolnie dążący do zdobycia dyplomu magisterskiego, choć on i tak nie poprawi jego perspektyw zawodowych, czekający, jak my wszyscy, na miecz Damoklesa, niosący wyzwolenie, któremu umknął wiele lat temu, gdy rak odebrał mu oba jajka, lecz oszczędził to, co tylko najbardziej wspaniałomyślny człowiek mógłby nazwać życiem.

I TY TEŻ MOŻESZ MIEĆ TYLE SZCZĘŚCIA!

Potem się przedstawialiśmy: Imię. Wiek. Diagnoza. I jak się dzisiaj czujemy. Jestem Hazel, mówiłam, gdy nadchodziła moja kolej. Szesnaście lat. Pierwotnie rak tarczycy, z imponującą satelitarną kolonią od dawna osiadłą w płucach. I czuję się dobrze.

Gdy już prezentacje obeszły całe kółko, Patrick zawsze pytał, czy ktoś chciałby się podzielić swoimi przeżyciami. I wówczas zaczynało się prawdziwe pandemonium wsparcia: wszyscy opowiadali o sile, walce i wygrywaniu, o remisji i tomografii. Muszę oddać sprawiedliwość Patrickowi: pozwalał nam też mówić o śmierci. Ale większość obecnych nie umierała. Większość miała dożyć wieku dorosłego, tak jak on.

(Co oznaczało, że wszystko to było podszyte sporą dozą rywalizacji, ponieważ każdy chciał pokonać nie tylko nowotwór, ale też pozostałych obecnych w sali. Zdaję sobie sprawę, że to nieracjonalne, ale kiedy ci oznajmiają, że masz na przykład dwadzieścia procent szans na przeżycie pięciu lat, włącza się matematyka i uświadamiasz sobie, że to jak jeden do pięciu… Rozglądasz się więc i kalkulujesz tak, jak by to zrobiła każda zdrowa osoba: muszę przeżyć czworo z tu obecnych).

Jedynym pozytywnym akcentem na tych spotkaniach był chłopak imieniem Isaac, chudy młodzieniec o pociągłej twarzy i prostych, jasnych włosach opadających na jedno oko. To właśnie oczy były jego problemem. Trafił mu się jakiś fantastycznie nieprawdopodobny nowotwór oczu. Jedno usunięto mu, gdy był dzieckiem, a teraz nosił koszmarnie grube okulary, przez które jego oczy (i to prawdziwe, i to szklane) wyglądały na nadnaturalnie ogromne, tak jakby cała głowa składała się głównie z gałek ocznych. Z tego, czego zdołałam się dowiedzieć przy tych rzadkich okazjach, kiedy Isaac dzielił się przeżyciami z grupą, nawrót choroby stanowił śmiertelne zagrożenie dla jego drugiego oka.

Porozumiewaliśmy się z Isaakiem niemalże wyłącznie za pomocą westchnień. Za każdym razem, gdy ktoś rekomendował nową dietę antynowotworową, wdychanie zmielonej płetwy rekina czy coś w tym rodzaju, chłopak zerkał na mnie i wzdychał dyskretnie. Ja nieznacznie kręciłam głową i wzdychałam w odpowiedzi.

A zatem grupa wsparcia była kompletnie denna i po kilku tygodniach na samą myśl o niej miałam ochotę kopać i wrzeszczeć. Akurat tej środy, kiedy miałam poznać Augustusa Watersa, siedziałam na kanapie z mamą i oglądałam trzeci etap dwunastogodzinnego maratonu z poprzedniego sezonu America’s Next Top Model (który, prawdę mówiąc, już widziałam, ale co tam), wszelkimi sposobami usiłując się wykręcić od wyjścia z domu.

Ja: Odmawiam chodzenia na grupę wsparcia.

Mama: Jednym z symptomów depresji jest brak zainteresowania formami aktywnego spędzania czasu.

Ja: Proszę, pozwól mi oglądać America’s Next Top Model. To jest aktywne spędzanie czasu.

Mama: To jest pasywne spędzanie czasu.

Ja: Mamo! Proszę.

Mama: Hazel, jesteś już nastolatką, nie małym dzieckiem. Musisz mieć przyjaciół, wychodzić z domu i prowadzić normalne życie.

Ja: Jeżeli chcesz, żebym była nastolatką, nie posyłaj mnie na grupę wsparcia. Kup mi fałszywy dowód osobisty, żebym mogła chodzić do klubów, pić wódkę i brać haszysz.

Mama: Zacznijmy od tego, że haszyszu się nie bierze.

Ja: Widzisz, wiedziałabym takie rzeczy, gdybyś załatwiła mi fałszywy dowód.

Mama: Pójdziesz na grupę wsparcia.

Ja: Błeee!

Mama: Hazel, zasługujesz na normalne życie.

To zamknęło mi usta, choć nie bardzo rozumiałam, jak uczestniczenie w spotkaniach grupy wsparcia wpasowuje się w definicję „normalnego życia”. Zgodziłam się pójść – jednak najpierw wynegocjowałam prawo do nagrania półtora odcinka programu, który miał mnie ominąć.

Chodziłam na grupę wsparcia z tych samych powodów, z których pozwalałam pielęgniarkom po zaledwie półtorarocznej edukacji truć mnie chemikaliami o egzotycznych nazwach: chciałam zadowolić rodziców. Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera.

Mama zaparkowała na okrągłym podjeździe z tyłu kościoła o 16.56. Udawałam, że poprawiam coś przy butli z tlenem, żeby zyskać chociaż sekundę.

– Chcesz, żebym ci to zaniosła?

– Nie trzeba – odrzekłam. Cylindryczny zielony zbiornik ważył tylko kilka kilogramów, a poza tym i tak ciągnęłam go za sobą na małym metalowym wózku. Butla dostarczała mi dwa litry tlenu na minutę za pośrednictwem wąsów tlenowych – przejrzystej rurki, która rozdzielała się na karku, zawijała za uszami i ponownie łączyła pod nosem. Całe to urządzenie było niezbędne, ponieważ moje płuca w roli płuc spisywały się beznadziejnie.

– Kocham cię – powiedziała mama, gdy wysiadłam.

– Ja ciebie też, mamo. Do zobaczenia o szóstej.

– Zaprzyjaźnij się z kimś! – zawołała przez opuszczone okno, kiedy się oddalałam.

Nie chciałam jechać windą, ponieważ jazda windą w grupie wsparcia to czynność symptomatyczna dla Ostatnich Dni. Zeszłam więc po schodach. Wzięłam sobie ciastko, nalałam trochę lemoniady do plastikowego kubka, a potem się odwróciłam.

Patrzył na mnie chłopak.

Na pewno nigdy wcześniej go nie widziałam. Był wysoki i smukły, choć muskularny. Plastikowe krzesełko, jakich używają dzieci w podstawówce, wydawało się pod nim śmiesznie małe. Miał mahoniowe włosy, proste i krótkie. Wyglądał, jakby był w moim wieku, może o rok starszy. Siedział, opierając się kością ogonową o krawędź krzesła, w pozie agresywnie niedbałej, z jedną dłonią do połowy wsuniętą do kieszeni ciemnych dżinsów.

Odwróciłam wzrok, nagle świadoma swoich rozlicznych niedoskonałości. Miałam na sobie stare dżinsy, które niegdyś były obcisłe, ale teraz wisiały w niewłaściwych miejscach, oraz żółtą koszulkę z emblematem zespołu, którego już nawet nie lubiłam. Do tego ta fryzura: byłam ostrzyżona na pazia i nawet się nie pofatygowałam, żeby przed wyjściem przeczesać włosy szczotką. Co więcej, miałam śmiesznie okrągłe policzki – efekt uboczny terapii. Wyglądałam jak proporcjonalnie zbudowana osoba z balonem zamiast głowy. Nie wspominając o opuchniętych kostkach u nóg. Znów zerknęłam na niego i okazało się, że nadal mnie obserwuje.

Przyszło mi do głowy, że nareszcie rozumiem, dlaczego to się nazywa k o n t a k t wzrokowy.

Weszłam w krąg i usiadłam przy Isaacu, w odległości dwóch krzeseł od tamtego chłopaka. Znów zerknęłam. A on wciąż na mnie patrzył.

Powiem wprost: był przystojny. Jeśli nieatrakcyjny chłopak uporczywie się w ciebie wgapia, to w najlepszym wypadku uznajesz jego zachowanie za krępujące, a w najgorszym za formę napastowania. Ale przystojny chłopak… no cóż.

Wyjęłam telefon i nacisnęłam przycisk, żeby sprawdzić godzinę – 16.59. Krąg zapełnił się nieszczęśnikami w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, a potem Patrick rozpoczął od modlitwy o pogodę ducha: „Panie, daj mi siłę, abym zmienił to, co zmienić mogę; daj mi cierpliwość, abym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego”. A ten facet nadal się we mnie wpatrywał. Poczułam, że się rumienię.

W końcu uznałam, że najodpowiedniejsza strategia to też zacząć się gapić. Przecież chłopaki nie mają monopolu na takie zachowanie. Zatem wpiłam się w niego przenikliwym wzrokiem, podczas gdy Patrick po raz tysięczny opowiadał o swojej bezjajeczności i tak dalej. Rozpoczęliśmy pojedynek na spojrzenia. Po chwili przystojniak uśmiechnął się i wreszcie zwrócił swoje błękitne oczy w inną stronę. Kiedy znów na mnie popatrzył, uniesieniem brwi oznajmiłam: „Ja wygrałam”.

Wzruszył ramionami. Patrick mówił dalej, aż w końcu nadszedł czas na przedstawienie się.

– Isaac, może ty będziesz dzisiaj pierwszy. Wiem, że czekają cię trudne chwile.

– Tja – potwierdził Isaac. – Na imię mi Isaac. Mam siedemnaście lat. I wygląda na to, że za kilka tygodni przejdę operację, po której stracę wzrok. Nie żebym narzekał czy coś, ponieważ wiem, że wielu z nas ma gorzej, ale cóż, bycie ślepcem jest do bani. Jakoś daję radę dzięki pomocy mojej dziewczyny. I takich przyjaciół jak Augustus. – Skinął głową w stronę chłopaka, który w ten sposób zyskał imię. – No i tak… – westchnął. Patrzył teraz na swoje dłonie, które złożył w kształt tipi. – Nic nie można na to poradzić.

– Możesz na nas polegać, Isaacu – odezwał się Patrick. – Powiedzcie to Isaacowi. Wszyscy monotonnym głosem wyskandowaliśmy:

– Możesz na nas polegać.

Następnie przyszła kolej na Michaela. Dwanaście lat. Białaczka. Od zawsze chorował na białaczkę. Czuł się dobrze. (A przynajmniej tak twierdził. Przyjechał windą).

Lida miała szesnaście lat i była dość ładna, by nasz przystojniak mógł zawiesić na niej oko. Była stałą członkinią grupy – miała właśnie długi okres remisji nowotworu wyrostka robaczkowego. Do tej pory nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Powiedziała – jak za każdym poprzednim razem, kiedy brałam udział w spotkaniu – że czuje się s i l n a. Odebrałam to jako przechwałkę, czując, jak delikatny strumień tlenu łaskocze mnie w nozdrza.

Jeszcze pięć innych osób musiało się przedstawić, zanim dotarliśmy do niego. Uśmiechnął się lekko. Głos miał niski, chrapliwy i zabójczo seksowny.

– Nazywam się Augustus Waters – oznajmił. – Mam siedemnaście lat. Półtora roku temu zawarłem przelotną znajomość z kostniakomięsakiem, ale dziś przyszedłem tutaj na prośbę Isaaca.

– A jak się czujesz? – zapytał Patrick.

– O, świetnie. – Augustus Waters uśmiechnął się kątem ust. – Jak na rollercoasterze, który cały czas jedzie w górę, przyjacielu.

Gdy nadeszła moja kolej, powiedziałam:

– Jestem Hazel. Mam szesnaście lat. Guz tarczycy z przerzutami do płuc. Czuję się dobrze.

Godzina mijała szybko. Omawiano walki, zwycięskie bitwy w wojnach skazanych na przegraną. Żywiono się nadzieją. Wychwalano i potępiano rodziny. Uzgodniono, że przyjaciele po prostu tego nie rozumieją. Popłynęły łzy. Zaoferowano pocieszenie. Ani Augustus Waters, ani ja nie odzywaliśmy się, dopóki Patrick nie zaproponował:

– Augustusie, może zechciałbyś podzielić się z grupą swoimi obawami.

– Moimi obawami?

– Tak.

– Boję się zapomnienia – wyznał bez chwili wahania. – Boję się tego niczym ślepiec ciemności.

– Za wcześnie na takie uwagi – wtrącił Isaac z lekkim uśmiechem.

– Wyraziłem się niedelikatnie? – zafrasował się Augustus. – Potrafię być ślepy na uczucia innych ludzi.

Isaac zaśmiał się, ale Patrick uniósł palec w karcącym geście.

– Augustusie, proszę, wróćmy do ciebie i twoich walk. Powiedziałeś, że boisz się zapomnienia?

– Tak – potwierdził chłopak.

Patrick wyglądał na zagubionego.

– Czy, hm, czy ktoś chciałby jakoś to skomentować?

Nie chodziłam do normalnej szkoły od trzech lat. Moimi najlepszymi przyjaciółmi byli rodzice. Trzecim przyjacielem był pisarz, który nie miał nawet pojęcia o moim istnieniu. Należałam do osób raczej nieśmiałych, nie do takich, które w klasie ciągle siedzą z ręką w górze.

A mimo to tym razem postanowiłam się odezwać. Niepewnie podniosłam dłoń i Patrick, wyraźnie zachwycony, natychmiast zawołał:

– Hazel!

Na pewno uznał, że się wreszcie otworzyłam, że staję się Częścią Grupy.

Popatrzyłam na Augustusa Watersa, który odwzajemnił moje spojrzenie. Oczy miał tak błękitnie, że aż przejrzyste.

– Nadejdzie czas – zaczęłam – gdy wszyscy będziemy martwi. Nadejdzie czas, gdy nie pozostanie ani jeden człowiek, który by pamiętał, że ktokolwiek kiedykolwiek żył czy że nasz gatunek czegokolwiek dokonał. Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał Arystotelesa lub Kleopatrę, a co dopiero ciebie. Wszystko, co zrobiliśmy, zbudowaliśmy, napisaliśmy, wymyśliliśmy albo odkryliśmy, pójdzie w zapomnienie, a to – wykonałam szeroki gest – zupełnie straci sens. Może ta chwila nadejdzie szybko, a może jest odległa o miliony lat, ale nawet jeśli przetrwamy śmierć naszego słońca, nie będziemy istnieć wiecznie. Był czas, gdy organizmy nie miały świadomości, i nadejdzie czas, gdy znów będą jej pozbawione. Nie myśl o tym, że zapomnienie jest nieuniknione. Wierz mi, że wszyscy tak robią.

Dowiedziałam się tego od wspomnianego wcześniej trzeciego najlepszego przyjaciela, Petera van Houtena, żyjącego w odosobnieniu autora Ciosu udręki, książki w moim mniemaniu najbliższej Biblii. Peter van Houten był jedynym znanym mi człowiekiem, który zdawał się (a) rozumieć, jak to jest umierać, lecz (b) jednak nie umrzeć.

Kiedy skończyłam, zapadła dość długa cisza, a ja patrzyłam, jak na twarz Augustusa wypełza uśmiech – nie krzywy uśmieszek chłopaka, który chciał wyglądać seksownie, gdy się we mnie wgapiał, ale prawdziwy uśmiech, wręcz za szeroki na jego twarz.

– Niech to gęś! – powiedział cicho. – Niezły z ciebie numer.

Żadne z nas nie odezwało się więcej do zakończenia spotkania. Na koniec musieliśmy wszyscy wziąć się za ręce i Patrick odmówił modlitwę.

– Panie Jezu Chryste, zebraliśmy się tutaj w Twoim Sercu, dosłownie w Twoim Sercu, ponieważ dotknęła nas choroba. Tylko Ty znasz nas tak dobrze, jak my znamy siebie. Poprowadź nas ku życiu i światłu przez ten czas próby. Modlimy się za oczy Isaaca, za krew Michaela i Jamiego, za kości Augustusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdrowił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która przekracza wszelkie zrozumienie. Nosimy w sercach tych, których znaliśmy i kochaliśmy, a którzy odeszli do Twego domu: Marię, Kade’a, Josepha, Haley, Abigail, Angelinę, Taylor, Gabriela…

Lista była długa. Wielu ludzi na tym świecie już zmarło. I podczas gdy Patrick monotonnym głosem odczytywał litanię imion z kartki papieru, ponieważ była za długa, żeby nauczyć się jej na pamięć, ja z zamkniętymi oczami starałam się zachować modlitewny nastrój, ale przede wszystkim wyobrażałam sobie dzień, w którym moje imię znajdzie się w tym zestawieniu, na samym jego końcu, gdy wszyscy już przestają słuchać.

Kiedy Patrick umilkł, wygłosiliśmy tę durną mantrę – BĘDĘ ŻYŁ DZIŚ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFIĘ – i spotkanie dobiegło końca. Augustus Waters dźwignął się z krzesła i podszedł do mnie. Chód miał tak samo krzywy jak uśmiech. Był ode mnie znacznie wyższy, ale stanął w pewnej odległości, więc nie musiałam odchylać głowy, by spojrzeć mu w oczy.

– Jak się nazywasz? – zapytał.

– Hazel.

– A pełne nazwisko?

– Hazel Grace Lancaster.

Już miał powiedzieć coś więcej, kiedy podszedł do nas Isaac.

– Poczekaj chwilę – poprosił Augustus, unosząc palec, a potem zwrócił się do kolegi: – Było znacznie gorzej, niż uprzedzałeś.

– Mówiłem ci, że to przygnębiające.

– To po co bierzesz w tym udział?

– Nie wiem. Może trochę pomaga?

Augustus spytał go na ucho, myśląc, że nie usłyszę:

– Czy ona często tu przychodzi?

Nie dosłyszałam odpowiedzi Isaaca, ale Augustus rzekł:

– Rozumiem. – Ujął przyjaciela za oba ramiona i cofnął się pół kroku. – Opowiedz Hazel, co się wydarzyło w klinice.

Isaac oparł się dłonią o stolik z przekąskami i skupił na mnie spojrzenie swojego wielkiego oka.

– Dobra. Poszedłem rano do kliniki i wyznałem chirurgowi, że wolałbym być głuchy niż ślepy. A on na to: „To nie działa w ten sposób”, więc ja: „Tja, rozumiem, że to tak nie działa. Mówię tylko, że wolałbym być głuchy niż ślepy, gdybym miał wybór, choć przecież wiem, że go nie mam”. A facet odpowiedział: „Dobra wiadomość jest taka, że nie będziesz głuchy”. Odrzekłem więc: „Dziękuję za zapewnienie, że nie ogłuchnę z powodu raka oka. Mam wielkie szczęście, że taki intelektualny gigant jak pan zgodził się mnie operować”.

– Prawdziwy kozak – uznałam. – Postaram się zachorować na nowotwór oka, żeby tylko go poznać.

– Powodzenia. No dobra, muszę lecieć. Czeka na mnie Monica. Chcę się na nią napatrzeć, póki mogę.

– Gramy w Counterinsurgence jutro? – zapytał Augustus.

– No pewnie. – Isaac okręcił się na pięcie i wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Augustus odwrócił się do mnie.

– Dosłownie – powiedział.

– Dosłownie? – zdziwiłam się.

– Znajdujemy się dosłownie w Sercu Jezusa – wyjaśnił. – Myślałem, że to kościelna piwnica, a tymczasem to dosłownie Serce Jezusa.

– Ktoś powinien mu o tym powiedzieć – zauważyłam. – Chyba niebezpiecznie jest trzymać w swoim sercu młodzież chorą na raka.

– Sam bym mu powiedział – wtrącił Augustus – ale niestety dosłownie utknąłem w Jego Sercu, więc mnie nie usłyszy.

Zaśmiałam się. Pokręcił głową, spoglądając na mnie.

– Co? – zapytałam.

– Nic – odrzekł.

– To dlaczego tak na mnie patrzysz?

Uśmiechnął się półgębkiem.

– Bo jesteś piękna. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, a jakiś czas temu postanowiłem nie odmawiać sobie prostych życiowych przyjemności. – Zapadła krótka niezręczna cisza. Augustus przebił się przez nią. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że wszystko i tak skończy się zapomnieniem, jak przed chwilą wyjątkowo klarownie wyłożyłaś.

Parsknęłam, westchnęłam czy może odetchnęłam, co i tak zabrzmiało jak kaszlnięcie, po czym zaprotestowałam:

– Nie jestem…

– Przypominasz zbuntowaną Natalie Portman. Natalie Portman z filmu V jak vendetta.

– Nie widziałam go.

– Naprawdę? – zdziwił się. – Piękna, rozczochrana dziewczyna zadziera z władzami i wbrew własnej woli zakochuje się w pewnym mężczyźnie, choć wie, że ma on kłopoty. Czy to nie brzmi jak twoja biografia?

Flirtował każdą sylabą. Mówiąc szczerze, ekscytował mnie. Nie wiedziałam nawet, że faceci mogą mnie ekscytować – nie w ten sposób, nie w rzeczywistości.

Obok nas przeszła jakaś młodsza dziewczynka.

– Jak leci, Aliso? – zapytał.

Uśmiechnęła się i wymamrotała:

– Cześć, Augustusie.

– Dziewczyna z Memoriala – wyjaśnił. Memorial był dużym szpitalem klinicznym. – A ty gdzie się leczysz?

– W Dziecięcym – odrzekłam, a mój głos zabrzmiał dużo słabiej, niż tego chciałam. Augustus pokiwał głową. Najwyraźniej rozmowa dobiegła końca. – No cóż… – powiedziałam, niepewnie wskazując głową schody, które miały nas wyprowadzić z Dosłownego Serca Jezusa. Przechyliłam wózek i ruszyłam. Augustus pokuśtykał obok mnie. – Do zobaczenia następnym razem – zasugerowałam.

– Powinnaś go obejrzeć – oznajmił. – To znaczy film V jak vendetta.

– Dobra. Postaram się.

– Nie. Ze mną. W moim domu – wyjaśnił. – Teraz.

Zatrzymałam się.

– Ledwie cię znam, Augustusie Watersie. Równie dobrze możesz maniakalnie mordować ludzi siekierą.

Pokiwał głową.

– Słusznie, Hazel Grace. – Minął mnie. Jego szerokie ramiona rozpychały zieloną koszulkę polo. Plecy miał proste, choć lekko przechylał się w prawo, z powodu protezy nogi, jak się domyśliłam. Kostniakomięsak czasami odbiera kończynę, żeby sobie spróbować człowieka. A jak mu posmakuje, bierze też resztę.

Poszłam za nim na górę, ale zostałam w tyle. Poruszałam się powoli, gdyż wchodzenie po schodach nie stanowiło ulubionego ćwiczenia dla moich płuc.

Potem wyszliśmy z Jezusowego Serca na parking. Wiosenne powietrze osiągnęło chłodną stronę doskonałości, a późnopopołudniowe słońce niebiańsko raniło nasze oczy[1].

Mama jeszcze nie przyjechała, co wydało mi się dziwne, ponieważ do tej pory zawsze na mnie czekała. Rozejrzałam się i zauważyłam, jak wysoka, kształtna brunetka wgniata Isaaca w kamienną ścianę świątyni, całując go zaborczo. Znajdowali się na tyle blisko, że moich uszu dobiegały specyficzne dźwięki, które wydawali, a także słyszałam, jak on powtarza: „Zawsze”, a ona odpowiada: „Zawsze”.

Nagle koło mnie stanął Augustus i szepnął:

– Oni mocno wierzą w zasadę Publicznego Okazywania Uczuć.

– O co chodzi z tym „zawsze”? – Siorbanie zyskało na intensywności.

– To ich motto. Będą się z a w s z e kochali i tak dalej. Ostrożnie szacując, powiedziałbym, że w ciągu ostatniego roku użyli tego słowa jakieś cztery miliony razy.

Podjechały kolejne dwa samochody, do których wsied­li Michael oraz Alisa. Zostaliśmy tylko ja i Augustus, obserwujący Isaaca i Monicę, którzy poczynali sobie coraz śmielej, jakby wcale nie opierali się o ścianę miejsca kultu. Isaac sięgnął do jej piersi pod koszulką i zaczął ją miętosić, trzymając dłoń nieruchomo i poruszając tylko palcami. Zastanawiałam się, czy to może być przyjemne. Wcale tak nie wyglądało, ale postanowiłam wybaczyć Isaacowi, ponieważ miał niedługo stracić wzrok. Zmysły muszą się nasycić, póki człowiek czuje jeszcze głód i tak dalej.

– Wyobraź sobie, że po raz ostatni jedziesz do szpitala – odezwałam się cicho. – Po raz ostatni w ogóle jedziesz samochodem.

Nie patrząc na mnie, Augustus odparł:

– Psujesz mi nastrój, Hazel Grace. Usiłuję obserwować pierwszą miłość z jej cudowną nieporadnością.

– Wydaje mi się, że on sprawia jej ból – zauważyłam.

– Tak, trudno orzec, czy próbuje ją podniecić, czy wykonać badanie piersi. – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i wyjął – Panie, zlituj się – paczkę papierosów. Otworzył ją i włożył papierosa do ust.

– Ty tak na poważnie? – zdumiałam się. – Uważasz, że to jest fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.

– Jakie wszystko? – zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.

– Całą sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny, nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka, płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego. O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.

– Hamartia? – zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby. Niestety miał piękną linię szczęki.

– Tragiczna skaza – wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam, że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała, żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju.

Czułam, jak narasta we mnie ta dziwna mieszanina rozczarowania i złości. Nawet nie wiem tak naprawdę, co to było za uczucie, tylko że mnie przepełniało i że chciałam walnąć Augustusa, a równocześnie wymienić moje płuca na takie, które potrafią być płucami. Stałam w trampkach na samej krawędzi krawężnika z kulą na łańcuchu w postaci zbiornika z tlenem i dokładnie w chwili, gdy mama podjechała, poczułam, jak ktoś chwyta mnie za rękę.

Wyrwałam dłoń, ale odwróciłam się do niego.

– Nie zabijają, dopóki ich nie zapalisz – powiedział, kiedy samochód zatrzymał się przy nas. – A ja nigdy żadnego nie zapaliłem. Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.

– Metafora – powtórzyłam z powątpiewaniem. Mama czekała.

– Owszem, metafora – zapewnił.

– Czyli wybierasz swoje zachowania ze względu na ich metaforyczny wydźwięk… – podsumowałam.

– O, tak. – Uśmiechnął się. Szerokim, głupkowatym, prawdziwym uśmiechem. – Głęboko wierzę w metafory, Hazel Grace.

Odwróciłam się do samochodu. Zastukałam w okno. Otworzyło się.

– Idę na film do Augustusa Watersa – powiedziałam. – Proszę, nagraj dla mnie kilka kolejnych odcinków maratonu ANTM.

1 Nawiązanie do wiersza Emily Dickinson Bywa światła Pochylenie.

2

Augustus prowadził katastrofalnie. Zarówno zatrzymywaniu, jak i ruszaniu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie. Pas toyoty SUV wrzynał się w moje ciało za każdym razem, gdy Augustus hamował, a moja głowa leciała w tył, gdy przyspieszał. Być może byłam zdenerwowana – w końcu jechałam z obcym chłopakiem do jego domu, boleśnie świadoma tego, że moje beznadziejne płuca utrudnią wszelkie próby obrony przed niechcianymi awansami – ale prowadził tak zaskakująco fatalnie, że właściwie nie myślałam o niczym innym.

Przejechaliśmy może półtora kilometra w szarpanym milczeniu, zanim się usprawiedliwił:

– Trzy razy oblałem egzamin na prawko.

– Nie mów!

Zaśmiał się, kiwając głową.

– No cóż, nie mam odpowiedniego wyczucia w protezie, a nie potrafię nauczyć się wciskać gaz lewą nogą. Lekarze twierdzą, że większość osób po amputacjach nie ma problemów z jeżdżeniem, ale… rozumiesz. Nie ja. W każdym razie wybrałem się na egzamin po raz czwarty i szło mi tak jak teraz. – Pół kilometra przed nami światło zmieniło się na czerwone. Augustus wdepnął hamulec, a ja zawisłam w trójkątnych objęciach pasa bezpieczeństwa. – Przepraszam. Przysięgam, że staram się być delikatny. No i pod koniec egzaminu byłem pewien, że znowu oblałem, a tymczasem instruktor powiedział: „Jazda z tobą jest nieprzyjemna, ale bezpieczna w sensie technicznym”.

– Nie wiem, czy się z nim zgadzam – odpowiedziałam. – Wyczuwam w tym Bonus Rakowy.

Bonusy Rakowe to drobne przyjemności należne dzieciom z nowotworami i nienależne tym zdrowym: piłki do kosza z autografami sportowych sław, bezkarne nieodrabianie zadań domowych, niezasłużone prawo jazdy i tak dalej.

– Ta – powiedział. Zapaliło się zielone. Napięłam się, a Augustus wcisnął gaz do dechy.

– Wiesz, że są samochody z ręcznym sterowaniem dla ludzi, którzy nie mogą używać nóg? – zasugerowałam.

– Ta – powtórzył. – Może kiedyś. – Westchnął w sposób, który wzbudził we mnie wątpliwości, czy wierzy w jakiekolwiek „kiedyś”. Wiedziałam, że kostniakomięsak jest w znacznym stopniu uleczalny, ale mimo to…

Istnieje wiele sposobów, żeby określić czyjeś przybliżone nadzieje na przeżycie, nie pytając wprost. Użyłam więc klasycznego:

– Chodzisz do szkoły?

Zazwyczaj rodzice w którymś momencie zabierają cię ze szkoły, najczęściej wtedy, kiedy spodziewają się, że niedługo kopniesz w kalendarz.

– Ta – potwierdził. – Do North Central. Ale straciłem rok i jestem w drugiej klasie. A ty?

Zastanawiałam się, czy nie skłamać. W końcu nikt nie lubi trupów. Ale w efekcie powiedziałam prawdę.

– Nie, rodzice wycofali mnie trzy lata temu.

– Trzy lata? – powtórzył ze zdumieniem.

Przedstawiłam Augustusowi w skrócie historię mojego Cudu: gdy miałam trzynaście lat, zdiagnozowano u mnie raka tarczycy czwartego stopnia. (Nie wspomniałam mu o tym, że postawiono diagnozę trzy miesiące po tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Odebrałam to tak: Gratulacje! Stałaś się kobietą. A teraz możesz umrzeć). Powiedziano nam, że jest nieuleczalny.

Przeszłam operację o nazwie „radykalna limfadenektomia szyjna”, która jest mniej więcej tak przyjemna jak jej nazwa. Potem były naświetlania. Następnie wypróbowali chemioterapię na guzach, które pojawiły się w płucach. Guzy zmalały, a potem urosły. Wówczas miałam już czternaście lat. Płuca zaczęły wypełniać się płynem. Wyglądałam dość koszmarnie – dłonie i stopy miałam spuchnięte jak balony, skórę popękaną, usta ciągle sine. Istnieje taki lek, dzięki któremu człowiek nie czuje się tak okropnie przerażony tym, że nie może oddychać, i mnóstwo tego wlewano w moje żyły przez wkłucie centralne, a prócz niego jeszcze kilka innych specyfików. Mimo to jest jednak coś nieprzyjemnego w tonięciu, zwłaszcza gdy odbywa się ono stopniowo przez kilka miesięcy. W końcu wylądowałam na ­OIOM-ie z zapaleniem płuc, a mama uklękła przy moim łóżku i zapytała: „Jesteś gotowa, skarbie?”. Odpowiedziałam, że jestem. Tato tylko powtarzał, że mnie kocha, głosem nie tyle łamiącym się, ile złamanym. Mówiłam mu, że też go kocham. Wszyscy trzymaliśmy się za ręce, a ja nie mogłam złapać oddechu. Moje płuca walczyły desperacko, rzęziły, wypychały mnie z łóżka w poszukiwaniu pozycji, która zapewni im choć trochę powietrza, a ja byłam zażenowana ich desperacją, zdegustowana, że po prostu nie odpuszczą. Pamiętam, jak mama mówiła, że jest dobrze, że ze mną jest dobrze, że będzie dobrze, a ojciec tak bardzo starał się nie płakać, że kiedy w końcu zanosił się szlochem, co zdarzało się regularnie, brzmiał on jak prawdziwe trzęsienie ziemi. I pamiętam, że nie chciałam być przytomna.

Wszyscy sądzili, że to już koniec, ale moja pani onkolog, doktor Maria, zdołała jakoś wyciągnąć ze mnie trochę płynu i wkrótce antybiotyki, które dostawałam na zapalenie płuc, zaczęły działać.

Doszłam do siebie i po niedługim czasie zostałam włączona do grupy testującej leki eksperymentalne, tak słynne w Republice Rakonii dla Niepracujących. Lekarstwo nazywało się Phalanxifor, a jego molekuły były obmyślone tak, by łączyły się z komórkami rakowymi i spowalniały ich wzrost. Nie działało na mniej więcej siedemdziesiąt procent chorych. Ale na mnie zadziałało. Guzy zmalały.

I takie pozostały. Wiwat, Phalanxifor! Przez ostatnie półtora roku moje przerzuty prawie się nie powiększyły, dzięki czemu mam płuca, które co prawda słabo sprawdzają się w swojej roli, ale możliwe, że dzięki butli z tlenem i dziennej dawce Phalanxiforu będą dawały radę jeszcze przez jakiś nieokreślony czas.

Mówiąc szczerze, mój Wielki Cud kupił mi jedynie odrobinę czasu. (Nie znałam jeszcze wielkości tej odrobiny). Ale opowiadając o nim Augustusowi, odmalowałam obraz w samych różowych barwach, podkreślając cudowność tego Cudu.

– W takim razie teraz musisz wrócić do liceum – uznał.

– Niestety nie mogę – odrzekłam – ponieważ zdałam już zaocznie maturę. Uczę się teraz w MCC. – To był nasz lokalny college.

– Dziewczyna z college’u! – powiedział, kiwając głową. – To wyjaśnia tę aurę wyrafinowania. – Uśmiechnął się do mnie kpiąco. Żartobliwie pacnęłam go w ramię. Wyczułam pod skórą mięsień, napięty i imponujący.

Z piskiem opon skręciliśmy na osiedle otoczone dwuipółmetrowym tynkowanym murem. Jego dom był pierwszy po lewej. Dwupiętrowy, w stylu kolonialnym. Gwałtownie zaparkowaliśmy na podjeździe.

Weszłam za Augustusem do środka. Na drewnianej tabliczce na drzwiach wygrawerowano kursywą słowa: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”. Okazało się, że całe mieszkanie przybrane jest podobnymi mądrościami. Nad wieszakiem wisiała sentencja: „Dobrych przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć”. Natomiast haftowana poducha w umeblowanym antykami salonie obiecywała: „W ciężkich chwilach rodzi się prawdziwa miłość”. Augustus zauważył, że ją czytam.

– Rodzice nazywają je motywatorami – wyjaśnił. – Są wszędzie.

Mama i tata mówili na niego Gus. Przygotowywali właśnie enchillady w kuchni (witraż nad zlewem głosił entuzjastycznie: „Rodzina jest wieczna”). Mama nakładała kurczaka na tortille, które tata zwijał i umieszczał w szklanym naczyniu żaroodpornym. Nie wydawali się zaskoczeni moim przyjściem, co miało sens: to, że czułam się wyjątkowa przy Augustusie, wcale nie znaczyło, że taka byłam naprawdę. Może co wieczór sprowadzał do domu inną dziewczynę, żeby ją obłapiać podczas oglądania filmu.

– To jest Hazel Grace – przedstawił mnie.

– Wystarczy tylko Hazel – sprostowałam.

– Jak się masz, Hazel? – przywitał mnie ojciec Gusa. Był wysoki – niemalże wzrostu syna – i chudy tak, jak ludzie w wieku rodziców zazwyczaj nie bywają.

– Okay – odrzekłam.

– Jak było na grupie wsparcia u Isaaca?

– Fantastycznie – oznajmił Gus z ironią.

– Ależ z ciebie maruda – zganiła go mama. – Hazel, tobie się podobało?

Wahałam się przez chwilę, nie wiedząc, czy skalibrować odpowiedź tak, żeby zadowoliła Augustusa, czy jego rodziców.

– Większość uczestników jest naprawdę miła – powiedziałam w końcu.

– To samo odkryliśmy podczas leczenia Gusa w Memorialu, jeśli chodzi o rodziny chorych – wyznał ojciec. – Wszyscy byli tacy mili. I silni. W najcięższych chwilach Bóg stawia na naszej drodze najlepszych ludzi.

– Szybko, dajcie mi poduchę i nici, muszę uwiecznić nowy motywator – oznajmił Augustus. Jego ojciec wyglądał na lekko dotkniętego, ale Gus objął go za szyję swoim długim ramieniem i powiedział: – Żartuję, tato. Lubię te szalone motywatory. Naprawdę. Tylko nie mogę się do tego przyznawać, bo jestem nastolatkiem.

Ojciec wzniósł oczy do nieba.

– Mam nadzieję, że zjesz z nami kolację? – zapytała mama. Była niską brunetką, nieco myszowatą.

– Chyba tak – odpowiedziałam. – Muszę być w domu przed dziesiątą. Ale niestety nie jadam mięsa.

– Nie ma sprawy. Zrobimy dla ciebie kilka wegetariańskich – zapewniła.

– Zwierzaki są zbyt milusie? – zakpił Gus.

– Chcę zminimalizować liczbę zgonów, za które ponoszę odpowiedzialność – wyjaśniłam.

Gus już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał.

Jego mama przerwała ciszę:

– Uważam, że to wspaniałe podejście.

Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, że te enchillady to Słynne Enchillady Watersów, których grzech nie spróbować, że Gus też musi wracać o dziesiątej i że zupełnie nie ufają ludziom, którzy każą wracać swoim dzieciom o innej godzinie, i czy chodzę do szkoły – „uczy się w college’u”, wtrącił Augustus – i że pogoda jest naprawdę absolutnie przecudowna jak na marzec, a na wiosnę wszystko jest takie świeże, i ani razu nie zapytali mnie o tlen i diagnozę, co było dziwne i miłe, a potem Augustus oznajmił:

– Obejrzymy V jak vendetta, żeby Hazel zobaczyła swojego filmowego sobowtóra, Natalie Portman z dwudziestego pierwszego wieku.

– Telewizor w salonie jest do waszej dyspozycji – radośnie zapewnił tata.

– Chyba będziemy oglądali w piwnicy.

Ojciec zaśmiał się.

– Zawsze warto spróbować! W salonie.

– Ale chciałbym pokazać Hazel Grace piwnicę – obruszył się Augustus.

– Wystarczy tylko Hazel – poprawiłam go.

– Pokaż więc Tylko Hazel piwnicę – zaproponował ojciec – a potem przyjdźcie na górę i obejrzyjcie film w salonie.

Augustus wydął policzki, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, obrócił się i ruszył do przodu.

– Dzięki – mruknął.

Zeszłam za nim po wyłożonych dywanem schodach do obszernej sypialni w piwnicy. Wokół pokoju na wysokości moich oczu biegła półka zastawiona koszykarskimi memorabiliami: dziesiątki pucharów ze złotymi plastikowymi ludzikami w wyskoku, kozłującymi albo wykonującymi wsad do niewidocznego kosza. Było tam też mnóstwo piłek i sportowych butów z autografami.

– Grałem kiedyś w kosza – wyjaśnił.

– Musiałeś być całkiem niezły.

– Nie byłem kiepski, ale wszystkie te buty i piłki to Bonusy Rakowe. – Podszedł do telewizora, obok którego leżała wielka sterta płyt z filmami i grami ułożona w nieforemną piramidę. Schylił się i wyłowił V jak vendetta. – Byłem typowym białym dzieciakiem z Indiany – wyjaśnił. – Całym sercem optowałem za wskrzeszeniem zaginionej sztuki rzutu z półdystansu. Pewnego dnia ćwiczyłem rzuty osobiste – po prostu stałem na linii rzutów wolnych w sali gimnastycznej North Central i rzucałem piłkami ze stojaka. Nagle poczułem, że zupełnie nie rozumiem, z jakiego powodu metodycznie przerzucam kulisty obiekt przez obiekt w kształcie pierścienia. Wydało mi się to najgłupszym zajęciem na świecie.

Pomyślałem o małych dzieciach, które wkładają cylindryczny kołek w okrągły otwór. Robią to raz po raz całymi miesiącami, kiedy już pojmą, na czym to polega, a koszykówka jest zasadniczo trochę bardziej aerobową wersją tego samego ćwiczenia. W każdym razie przez długi czas ćwiczyłem rzuty osobiste. Trafiałem osiemdziesiąt razy z rzędu, to mój rekord, ale im więcej trenowałem, tym częściej czułem się jak dwulatek. A potem z jakiegoś powodu pomyślałem o płotkarzach. Dobrze się czujesz?

Przysiadłam na rogu niepościelonego łóżka. Nie zamierzałam nic sugerować, skądże! Po prostu trochę się męczyłam, kiedy musiałam za długo stać. Stałam w salonie, potem były schody i jeszcze stałam w sypialni, co dla mnie oznaczało naprawdę dużo stania, a nie chciałam na przykład zemdleć. Byłam taką trochę wiktoriańską damą ze skłonnością do omdleń.

– Nic mi nie jest – odpowiedziałam. – Słucham, co mówisz. O płotkarzach?

– Tak, o płotkarzach. Nie wiem dlaczego. Zacząłem rozmyślać o tym, jak biegają przez płotki, skaczą przez te zupełnie umowne przedmioty postawione na ich drodze. Ciekaw byłem, czy pomyśleli kiedyś: „Bieglibyśmy szybciej, gdybyśmy pozbyli się tych płotków”.

– Te refleksje dopadły cię przed diagnozą? – zapytałam.

– Tak, to była tylko wisienka na torcie. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Dzień egzystencjalnych rzutów osobistych okazał się też ostatnim dniem mojej dwunożności. Decyzję o amputacji od samej operacji dzielił tylko weekend. Przeżyłem namiastkę tego, przez co teraz przechodzi Isaac.

Skinęłam głową. Lubiłam Augustusa Watersa. Naprawdę, naprawdę, naprawdę go lubiłam. Podobało mi się, że jego opowieść skończyła się na kimś innym. Podobał mi się jego głos. Podobało mi się, że przeżył dzień egzystencjalnych rzutów osobistych. Podobało mi się, że był profesorem mianowanym na Wydziale Lekko Krzywych Uśmiechów z drugą posadą na Wydziale Głosu, Dzięki Któremu Moja Skóra Bardziej Przypominała Skórę. I podobało mi się, że ma dwa imiona. Zawsze lubiłam ludzi o dwóch imionach, bo można było sobie wybrać, jak się będzie do nich zwracać: Gus czy Augustus? Ja zawsze byłam tylko Hazel, jednowartościową Hazel.

– Masz rodzeństwo? – zapytałam.

– Proszę? – zdziwił się, trochę rozkojarzony.

– Wspomniałeś o obserwowaniu dzieci, które się bawią.

– A, nie. Mam siostrzeńców, po przyrodnich siostrach, które są ode mnie starsze. Mają… TATO, ILE LAT MAJĄ JULIE I MARTHA?

– Dwadzieścia osiem!

– Mają dwadzieścia osiem lat. Mieszkają w Chicago. Obie poślubiły bardzo zamożnych prawników. A może bankierów. Nie pamiętam. Ty masz rodzeństwo?

Pokręciłam głową.

– To jak brzmi twoja historia? – zapytał, siadając obok w bezpiecznej odległości.

– Już ci ją opowiedziałam. Zdiagnozowano u mnie…

– Nie, nie historia choroby. T w o j a historia. Zainteresowania, koniki, pasje, dziwne fetysze i tak dalej.

– Hm – odpowiedziałam.

– Nie mów mi, że należysz do tych ludzi, którzy stają się własną chorobą. Znam wielu takich. To przygnębiające. To znaczy, rak się rozrasta, to prawda. Konsumuje człowieka. Ale na pewno nie należy mu pozwolić na przedwczesny sukces.

Przyszło mi do głowy, że może ja to zrobiłam. Bardzo chciałam spełnić oczekiwania Augustusa Watersa i przedstawić jakieś pasje, ale w zapadłej nagle ciszy pomyślałam, że ja wcale nie jestem interesująca.

– Nie jestem zbyt niezwykła.

– To założenie odrzucam od razu. Pomyśl o czymś, co lubisz. Co pierwsze przychodzi ci do głowy?

– Hm. Czytanie?

– A co czytasz?

– Wszystko. Od obrzydliwych romansideł przez pretensjonalne powieści po wiersze. Cokolwiek.

– A sama piszesz poezję?

– Nie.

– No proszę! – Augustus niemalże krzyknął. – Hazel Grace, jesteś jedyną nastolatką w Ameryce, która woli czytać wiersze niż je pisać. To mi wiele mówi. Czytasz mnóstwo literatury przez duże L, prawda?

– Chyba.

– A jaka jest twoja ulubiona książka?

– Hm – powtórzyłam po raz kolejny.

Moją ulubioną książką, która zostawiała wszystkie inne daleko w tyle, był Cios udręki, ale nie lubiłam nikomu się z tego zwierzać. Czasami trafiasz na książkę, która przepełnia cię dziwną ewangeliczną gorliwością oraz niezachwianą pewnością, że roztrzaskany na kawałki świat nigdy już nie będzie stanowił całości, dopóki wszyscy żyjący ludzie jej nie przeczytają. Ale są też dzieła takie jak Cios udręki, o których nie możesz opowiadać innym, książki tak rzadkie i wyjątkowe, i  t w o j e, że dzielenie się nimi wydaje się niemalże zdradą.

Nawet nie chodziło o to, że ta powieść była taka dobra czy coś. Rzecz w tym, że miałam wrażenie, jakby autor, Peter van Houten, rozumiał mnie w przedziwny i niewytłumaczalny sposób. Cios udręki był m o j ą książką w taki sposób, w jaki moje ciało było moim ciałem, a moje myśli moimi myślami.

Mimo to odpowiedziałam Augustusowi:

– Moją ulubioną książką jest chyba Cios udręki.

– Występują w niej zombie? – zapytał.

– Nie.

– A szturmowcy?

Pokręciłam głową.

– To nie tego rodzaju literatura.

Uśmiechnął się.

– Przeczytam to potworne dzieło o nudnym tytule, w którym nie występują szturmowcy – obiecał, a ja natychmiast poczułam, że nie powinnam była mu o nim wspominać. Sięgnął do sterty lektur pod stolikiem nocnym. Chwycił pióro i książkę w miękkiej okładce. Pisząc coś na stronie tytułowej, powiedział: – W zamian proszę tylko, byś przeczytała tę błyskotliwą i niezrównaną powieść powstałą na podstawie mojej ulubionej gry wideo. – Uniósł książkę zatytułowaną Cena świtu. Zaśmiałam się i wzięłam ją. Podczas tej czynności nasze ręce jakoś się splątały i nagle okazało się, że trzyma moją dłoń. – Zimna – zauważył, przyciskając palec do mojego bladego nadgarstka.

– Nie tyle zimna, ile niedotleniona – sprostowałam.

– Uwielbiam, jak używasz żargonu medycznego – oznajmił. Wstał i pociągnął mnie za sobą. Nie puścił mojej ręki, dopóki nie doszliśmy do schodów.

Oglądaliśmy film, siedząc na kanapie w odległości kilkunastu centymetrów od siebie. Zachowałam się jak typowa gimnazjalistka i położyłam dłoń między nami, żeby dać do zrozumienia, że nie mam nic przeciwko trzymaniu się za rękę, ale Augustus nie zareagował. Film trwał już godzinę, kiedy rodzice przyszli i poczęstowali nas naprawdę pysznymi enchilladami, które zjedliśmy przed telewizorem.

Film opowiadał o dzielnym facecie w masce, który umarł bohatersko w ramionach Natalie Portman. Natalie była dość ostra, bardzo seksowna i nie budziła żadnych skojarzeń z moją opuchniętą, sterydową twarzą.

Podczas napisów końcowych Augustus zagaił:

– Niezły, nie?

– Niezły – zgodziłam się, choć wcale tak nie uważałam. To był film bardziej dla chłopaków. Nie wiem, czemu chłopaki spodziewają się, że będą nam się podobały filmy dla nich. My nie oczekujemy, że będą się zachwycali filmami dla dziewczyn. – Powinnam już wracać do domu. Rano mam lekcje – wyjaśniłam.

Zostałam na kanapie, podczas gdy Augustus poszedł szukać kluczyków. Jego mama usiadła obok mnie i powiedziała:

– Uwielbiam tę sentencję, a ty?

Chyba patrzyłam w stronę motywatora nad telewizorem – anioła z podpisem: „Bez smutku nie zaznalibyśmy smaku radości”.

(To stary argument w dziedzinie Rozmyślań o Cierpieniu, jego głupotę i brak wyrafinowania można by piętnować przez całe wieki, ale dość powiedzieć, że istnienie brokułów nie ma najmniejszego wpływu na smak czekolady).

– Tak – odrzekłam. – Urocza myśl.

Pojechałam do domu autem Augustusa, ale z nim w roli pasażera. Puścił mi kilka utworów zespołu o nazwie The Hectic Glow, który lubił, i były to niewątpliwie dobre kawałki, ale ponieważ nie znałam ich wcześniej, nie wydawały mi się aż tak dobre jak jemu. Zerkałam ciągle na jego nogę albo na miejsce, w którym by się znajdowała, próbując sobie wyobrazić tę sztuczną kończynę. Nie chciałam nadmiernie się nią interesować, lecz trochę mnie jednak intrygowała. Jego pewnie ciekawiła moja butla z tlenem. Choroba odstręcza. Nauczyłam się tego dawno temu i przypuszczam, że on też.

Gdy zahamowałam pod domem, Augustus wyłączył radio. Atmosfera zgęstniała. Może myślał o tym, żeby mnie pocałować – ja myślałam o tym na pewno. Zastanawiałam się, czybym tego chciała. Całowałam się już z chłopcami, lecz to było dość dawno temu. Przed Cudem.

Ustawiłam dźwignię zmiany biegów w pozycji parkowania i spojrzałam na niego. Był naprawdę piękny. Wiem, że chłopcy nie powinni tacy być, ale on był.

– Hazel Grace – odezwał się, a moje imię wypowiedziane jego głosem zabrzmiało świeżo i dobrze. – Naprawdę miło mi było cię poznać.

– Wzajemnie, panie Waters – odparłam. Byłam zbyt onieśmielona, by na niego patrzeć. Nie poradziłabym sobie z intensywnością jego niebieskich jak woda oczu.

– Będę cię mógł jeszcze zobaczyć? – zapytał. Jego głos zabrzmiał ujmująco niepewnie.

Uśmiechnęłam się.

– Jasne.

– Jutro?

– Cierpliwości, koniku polny[2] – poradziłam. – Nie chcesz chyba wydać się nadgorliwy.

– Oczywiście, że nie, dlatego zaproponowałem jutro – odparł. – Chciałbym się z tobą znów spotkać dziś wieczorem, ale gotów jestem poczekać całą noc i kawałek jutra. – Przewróciłam oczami. – Mówię poważnie – dodał.

– Nawet się za dobrze nie znamy – zaoponowałam. Wzięłam książkę z półki między siedzeniami. – Może zadzwonię do ciebie, kiedy ją skończę czytać?

– Ale przecież nie znasz mojego numeru – zauważył.

– Mam dziwne przeczucie, że zapisałeś mi go na karcie tytułowej.

Uśmiechnął się tym niemądrym uśmiechem.

– I ty twierdzisz, że się dobrze nie znamy.

2 Zwrot z Kung Fu, znanego amerykańskiego serialu z lat siedemdziesiątych.

3

Tej nocy poszłam spać późno, bo czytałam Cenę świtu. (Uwaga, spoiler: ceną świtu jest krew). Nie był to Cios udręki, ale główny bohater, sierżant sztabowy Max Mayhem, budził dziwną sympatię, mimo że zabił, według moich szacunków, nie mniej niż 118 osób na 284 stronach.

Następnego ranka, czyli w czwartek, wstałam więc późno. Zazwyczaj mama mnie nie budzi, gdyż jednym z obowiązków zawodowych Osoby Profesjonalnie Chorej jest wysypianie się. W pierwszej chwili byłam więc zdezorientowana, kiedy ocknęłam się, czując jej dłonie na ramionach.

– Już prawie dziesiąta – oznajmiła.

– Sen zwalcza raka – odrzekłam. – Czytałam do późna.

– To musi być niezła książka – zauważyła, klękając obok łóżka i odłączając mnie od dużego prostokątnego koncentratora tlenu, którego nazywałam Philipem, ponieważ jakoś tak wyglądał na Philipa.

Po chwili podłączyła mnie do przenośnego zbiornika, a potem przypomniała, że dziś idę do szkoły.

– Masz ją od tego chłopca? – zapytała znienacka.

– Chodzi ci o opryszczkę?

– Nie przesadzaj, Hazel – upomniała mnie. – Książkę. Chodzi mi o książkę.

– Tak, dał mi ją.

– Chyba ci się spodobał – powiedziała, unosząc brwi, jakby dokonanie tej obserwacji wymagało jakiegoś wyjątkowego matczynego instynktu. Wzruszyłam ramionami. – Mówiłam ci, że warto chodzić na grupę wsparcia.

– Czekałaś cały ten czas na ulicy?

– Tak. Wzięłam ze sobą trochę papierkowej roboty. Tak czy siak, czas na spotkanie dnia, młoda damo.

– Mamo. Sen. Rak. Walka.

– Wiem, kochanie, ale masz szkołę. Poza tym dzisiaj jest… – W jej głosie brzmiała niekłamana radość.

– Czwartek?

– Rzeczywiście zapomniałaś?

– Może?

– Czwartek, dwudziesty dziewiąty marca! – niemalże krzyczała z obłąkańczym uśmiechem na twarzy.

– Naprawdę się cieszysz, że znasz tę datę! – odkrzyknęłam.

– HAZEL! TO TWOJE TRZYDZIESTE TRZECIE PÓŁ-URODZINY!

– Oooooch! – westchnęłam. Mama naprawdę potrafiła wspaniale świętować. Dziś jest święto sadzenia drzew: przytulajmy drzewa i jedzmy ciastka! Kolumb sprowadził ospę na tubylców: uczcijmy tę okazję piknikiem! I tak dalej. – No cóż, wszystkiego najlepszego dla mnie w trzydzieste trzecie pół-urodziny.

– Co chcesz robić w tym wyjątkowym dniu?

– Wrócić ze szkoły i ustanowić rekord świata w liczbie odcinków Top Chef oglądanych bez przerwy?

Mama zdjęła z półki wiszącej nad łóżkiem Modraszka, niebieskiego wypchanego misia, którego miałam chyba od pierwszego roku życia – kiedy to jeszcze wypadało nadawać kumplom imiona związane z ich kolorem.

– A nie chcesz iść do kina z Kaitlyn, Mattem albo kimś innym? – Miała na myśli moich przyjaciół.

Dobry pomysł.

– Jasne – zgodziłam się. – Napiszę do Kaitlyn i zapytam, czy po szkole ma ochotę jechać do centrum handlowego.

Mama uśmiechnęła się, tuląc misia do brzucha.

– Wypady do centrów handlowych nadal są modne? – spytała.

– Chlubię się tym, że nie wiem, co jest modne – odrzekłam.

Napisałam do Kaitlyn, wzięłam prysznic, ubrałam się, a potem mama odwiozła mnie do szkoły. Miałam zajęcia z literatury amerykańskiej – odbywający się w prawie pustym audytorium wykład na temat Fredricka Douglassa, podczas którego z trudem udało mi się nie zasnąć. W czterdziestej minucie dziewięćdziesięciominutowych zajęć Kaitlyn odpisała:

Superowo. Wszystkiego naj z okazji połówki. Castleton o 15.32?

Kaitlyn prowadziła tak intensywne życie towarzyskie, że musiała je planować co do minuty. Odpowiedziałam:

Może być. Będę w części restauracyjnej.

Zaraz po szkole mama zawiozła mnie do księgarni w centrum handlowym, gdzie kupiłam Świt o północy oraz Requiem dla Mayhema, dwie kolejne części Ceny świtu, a potem przeszłam do rozległej strefy restauracyjnej i kupiłam sobie dietetyczną colę. Była 15.21.

Czytałam i kątem oka obserwowałam dzieci bawiące się na okręcie pirackim na wewnętrznym placu zabaw. Był tam taki tunel, który dwójka maluchów pokonywała ciągle i ciągle na nowo i wydawała się tym w ogóle nie nużyć, co przypomniało mi o Augustusie Watersie oraz jego dniu egzystencjalnych rzutów osobistych.

Mama też tu była, siedziała sama w rogu, bo myślała, że jej nie zauważę, jadła bagietkę ze stekiem i serem, przeglądając jakieś dokumenty. Pewnie medyczne. Papierkowa robota nie miała końca.

Dokładnie o 15.32 zauważyłam Kaitlyn, która długim, pewnym krokiem mijała Wok House. Dostrzegła mnie, gdy tylko uniosłam dłoń, błysnęła bardzo białymi i niedawno wyprostowanymi zębami, po czym skręciła w moją stronę.

Była ubrana w czarny jak węgiel, doskonale dopasowany płaszcz do kolan i miała ciemne okulary, które zakrywały pół twarzy. Odsunęła je na czubek głowy, pochylając się, żeby mnie objąć.

– Kochana! – odezwała się z nieokreślonym brytyjskim akcentem. – Jak się masz?

Jej akcent wcale nie wydawał się dziwaczny czy żenujący. Kaitlyn po prosu była niezwykle wyrafinowaną dwudziestopięcioletnią brytyjską arystokratką uwięzioną w ciele szesnastolatki z Indianapolis. I wszyscy to akceptowali.

– Dobrze. A ty?

– Nie mam już nawet pojęcia! Dietetyczna? – Kiwnęłam głową i podałam jej napój. Pociągnęła łyk przez słomkę. – Szkoda, że już nie chodzisz do szkoły. Mamy kilku chłopaków, którzy wprost nadają się do schrupania.

– Tak? Kto na przykład? – zapytałam. Wymieniła pięciu kolesiów, z którymi chodziłyśmy do podstawówki i gimnazjum, ale żadnego nie mogłam sobie przypomnieć z wyglądu.

– Od jakiegoś czasu umawiam się z Derekiem Wellingtonem – wyznała – ale to chyba nie potrwa długo. To jeszcze taki dzieciak. Ale dość już o mnie. Co nowego w Hazelversum?

– Zasadniczo nic – odrzekłam.

– Zdrówko w porządku?

– Chyba tak jak zwykle.

– Phalanxifor! – rozentuzjazmowała się z uśmiechem. – A więc będziesz mogła żyć wiecznie, nieprawdaż?

– Prawdopodobnie nie wiecznie – sprostowałam.

– Ale coś w tym rodzaju – zbyła mnie. – Co jeszcze nowego?

Zapragnęłam jej powiedzieć, że ja też widuję się z chłopakiem albo że przynajmniej obejrzałam z nim film. Chciałam to zrobić tylko dlatego, że zaskoczyłoby ją i zadziwiło, iż ktoś tak rozczochrany, niezdarny i niestylowy jak ja może choćby na moment przyciągnąć uwagę płci przeciwnej. Ale w sumie nie miałam się czym chwalić, więc tylko wzruszyłam ramionami.

– A to co, na Boga? – zapytała, wskazując książkę.

– Och, science fiction. Wciągnęło mnie. Powstała cała seria.

– Niepokoisz mnie. Wybierzemy się na zakupy?

Wstąpiłyśmy do sklepu obuwniczego. Chodziłyśmy między półkami, a Kaitlyn ciągle podsuwała mi różne sandały, mówiąc:

– Ty byś w nich na pewno ślicznie wyglądała.

Przypomniało mi się, że ona nigdy nie nosi butów z otwartymi palcami. Nienawidziła swoich stóp, gdyż uważała, że ma za długi drugi palec, jakby drugi palec stanowił okno duszy. Tak więc kiedy znalazłam sandały pasujące do odcienia jej skóry, powiedziała: „Tak, ale…”, gdzie „ale” oznaczało: „ale one obnażą przed ludźmi moje odrażające palce”, więc zauważyłam:

– Kaitlyn, jesteś jedyną znaną mi osobą cierpiącą na dysmorfofobię palców u nóg.

A ona zapytała:

– Co to takiego?

– No wiesz, takie zaburzenie, że patrzysz w lustro, a to, co widzisz, wcale nie odpowiada rzeczywistości.

– Och. Och! – odrzekła. – A co sądzisz o tych?

Uniosła parę ładnych, choć niezbyt efektownych czółenek zapinanych na pasek, a ja kiwnęłam głową. Znalazła swój rozmiar i przymierzyła je. Oglądała buciki, chodząc w tę i we w tę przed wysokimi do kolan pochyłymi lustrami. A potem chwyciła parę wyzywających, bardzo wysokich szpilek i powiedziała:

– W tym w ogóle da się chodzić? Umarłabym chyba… – Urwała i spojrzała na mnie przepraszająco, jakby wspominanie o śmierci przy umierającym było zbrodnią. – Powinnaś je przymierzyć – dodała, próbując zatuszować gafę.

– Prędzej umrę – zapewniłam ją.

W końcu wybrałam japonki, żeby mieć cokolwiek do kupienia, a następnie usiadłam sobie na ławce i obserwowałam, jak Kaitlyn wędruje między regałami, wybierając buty z intensywnością i skupieniem, które zazwyczaj kojarzą się z profesjonalną grą w szachy. Miałam ochotę wyciągnąć Świt o północy i poczytać chwilę, ale wiedziałam, że to by było niegrzeczne, więc tylko jej się przyglądałam. Co jakiś czas odwracała się do mnie, przyciskając do piersi kolejną zdobycz, oczywiście z zakrytymi palcami, i pytając: „Te?”, a ja usiłowałam jakoś inteligentnie skomentować jej wybór. W końcu kupiła trzy pary butów, a ja klapki. Kiedy wychodziłyśmy, spytała:

– Teraz do Anthropologie[3]?

– Prawdę mówiąc, powinnam zbierać się do domu – odrzekłam. – Jestem trochę zmęczona.

– Jasne, oczywiście – zgodziła się. – Musimy się częściej widywać, kochana. – Oparła dłonie na moich ramionach, ucałowała mnie w oba policzki i odmaszerowała, kołysząc wąskimi biodrami.

Ja jednak nie wróciłam do domu. Umówiłam się z mamą, że odbierze mnie o szóstej, i choć wiedziałam, że czeka albo gdzieś w centrum, albo na parkingu, chciałam następne dwie godziny mieć tylko dla siebie.

Lubiłam moją mamę, ale jej ciągła bliskość czasami budziła we mnie dziwną irytację. Kaitlyn też lubiłam. Naprawdę. Lecz te trzy lata, podczas których nie byłam narażona na ciągły kontakt ze szkołą i rówieśnikami, otworzyły między nami przepaść nie do pokonania. Myślę, że moi szkolni koledzy początkowo naprawdę chcieli mi pomóc przejść przez chorobę, ale w efekcie odkryli, że nie potrafią. Przede wszystkim dlatego, że nie było żadnego „przez”.

Wymówiłam się więc bólem i zmęczeniem, co robiłam często w ciągu lat spotkań z Kaitlyn i innymi znajomymi. Mówiąc szczerze, czułam ból cały czas. Bolało mnie, że nie oddycham jak normalny człowiek, że ciąg­le mam przypominać płucom, że są płucami, że bezustannie zmuszam się do zaakceptowania szczypiącego, drapiącego, przeszywającego bólu z niedotlenienia. Tak więc w sumie nie kłamałam. Tylko wybierałam jedną z wielu prawd.

Znalazłam więc ławkę między sklepem z irlandzkimi pamiątkami, Światem Piór Wiecznych i dyskontem z bejsbolówkami – zakamarek centrum, do którego nawet Kaitlyn w życiu by nie zawędrowała – i pogrążyłam się w lekturze Świtu o północy.

Stosunek liczby stron do liczby trupów był niemalże jak jeden do jednego, a ja przedzierałam się przez nie, ani na chwilę nie podnosząc wzroku znad książki. Polubiłam sierżanta sztabowego Maxa Mayhema, mimo że w sensie formalnym właściwie nie miał osobowości. Za to podobało mi się, że jego przygody stanowiły nieustający ciąg. Zawsze było jeszcze kilku złych do ukatrupienia i dobrych do uratowania. Nowe wojny rozpoczynały się, zanim stare dobiegły końca. Nie czytałam takiej serii od dzieciństwa i wspaniale było znów żyć w świecie bezkres­nej fikcji.

Dwadzieścia stron przed końcem Świtu o północy sprawy przybrały bardzo kiepski obrót dla Mayhema: został postrzelony siedemnaście razy podczas próby odbicia zakładniczki (blondynki, Amerykanki) z rąk wroga. Ale jako czytelniczka nie rozpaczałam. Wysiłek wojenny będzie trwał również bez niego. Mogą – i będą – powstawać kolejne części z jego towarzyszami w rolach głównych: z kapralem Mannym Loco, szeregowcem Jasperem Jacksem i innymi.

Zbliżałam się już do końca, kiedy stanęła przede mną mała dziewczynka z warkoczykami upiętymi na głowie.

– Co masz w nosie? – zapytała.

– To się nazywa wąsy tlenowe – odpowiedziałam. – Tymi rurkami płynie tlen, który pomaga mi oddychać.

Natychmiast pojawiła się przy nas jej mama i ostrzegawczym tonem zawołała:

– Jackie!

Ale ja ją uspokoiłam:

– Nie, nie, wszystko w porządku.

Mówiłam prawdę. Wtedy Jackie spytała:

– Mnie też pomogłyby oddychać?

– Nie wiem. Sprawdźmy.

Zdjęłam przewody i pozwoliłam Jackie podsunąć wąsy pod nos i pooddychać.

– Łaskocze – stwierdziła.

– Wiem. I jak?

– Chyba oddycha mi się lepiej – uznała.

– Na pewno?

– Tak.

– No cóż, chciałabym ci dać tę rurkę, ale niestety naprawdę jej potrzebuję. – Już odczuwałam brak tlenu. Skupiłam się na oddychaniu, kiedy Jackie oddawała mi wąsy. Szybko przetarłam je koszulką, założyłam za uszy i wetknęłam końcówki na miejsce.

– Dzięki, że pozwoliłaś mi spróbować – powiedziała dziewczynka.

– Nie ma sprawy.

– Jackie – odezwała się matka ponownie i tym razem pozwoliłam jej zabrać małą.

Wróciłam do książki – sierżant sztabowy Max Mayhem żałował właśnie, że ma tylko jedno życie, które może oddać za ojczyznę – ale ciągle myślałam o tej dziewczynce i o tym, jak bardzo ją polubiłam.

Kolejny problem z Kaitlyn polegał chyba na tym, że rozmowa z nią już nigdy nie mogłaby być naturalna. Wszelkie próby pozorowania normalnych stosunków towarzyskich wydawały mi się przygnębiające, ponieważ było aż nadto oczywiste, że każdy, z kim będę rozmawiała przez resztę mojego życia, będzie się czuł przy mnie skrępowany i zakłopotany. No, może poza dzieciakami takimi jak Jackie, które po prostu nie były niczego świadome.

Tak czy siak, naprawdę lubiłam być sama. Sama z biednym sierżantem sztabowym Maxem Mayhemem, który… Och, no nie, niemożliwe, chyba nie przeżyje tych siedemnastu ran po kulach, no nie?

(Uwaga, spoiler: przeżyje).

3 Amerykańska sieć sklepów z odzieżą, dodatkami i artykułami wyposażenia wnętrz.

4

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

5

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

6

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

7

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

8

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

9

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

10

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pozostałe zdjęcia dostępne w pełnej wersji eBooka.

11

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

12

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

13

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

14

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

15

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

16

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

17

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

18

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

19

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

20

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

21

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

22

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

23

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

24

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

25

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Autor chciałby wyrazić wdzięczność wielu osobom.

Choroba i metody jej leczenia zostały przedstawione w tej powieści w sposób fikcyjny. Na przykład nie istnieje nic takiego jak Phalanxifor. Wymyśliłem go, bo chciałbym, żeby istniał. Osoby szukające prawdziwych danych na temat raka powinny przeczytać Cesarz wszech chorób. Biografia raka[16] pióra Siddharthy Mukherjeego. Wiele zawdzięczam lekturze The Biology of Cancer Roberta A. Weinberga i mam również dług wobec Josha Sundquista, Marshalla Urista oraz Jonneke Hollanders za to, że podzielili się ze mną czasem i wiedzą medyczną, którą i tak ignorowałem radośnie za każdym razem, kiedy mi to odpowiadało.

Esther Earl, której życie było darem dla mnie i dla wielu innych. Jestem też wdzięczny jej rodzinie – Lori, ­Wayne’owi, Abby, Angie, Grahamowi i Abemu – za hojność i przyjaźń. Zainspirowani przez Esther Earlowie założyli ku jej pamięci fundację charytatywną „Ta gwiazda nigdy nie zgaśnie”. Możecie dowiedzieć się o niej więcej na stronie tswgo.org.

Holenderskiej Fundacji Literackiej za dwa miesiące pisania w Amsterdamie. Szczególnie wdzięczny jestem Fleur van Koppen, Jeanowi Christophe’owi Boele van Hens­broekowi, Janetcie de With, Carlijn van Ravenstein, Margje Scheepsma i holenderskiej społeczności nerdfighterów.

Mojej redaktorce Julie Strauss-Gabel, która była skazana na tę opowieść przez wiele lat szczegółowych analiz i wątpliwości, podobnie jak wyjątkowy zespół wydawnictwa Penguin. Szczególne podziękowania należą się Rosanne Lauer, Deborah Kaplan, Lizie Kaplan, Elyse Marshall, Steve’owi Meltzerowi, Novej Ren Sumie i Irene Vandervoort.

Ilene Cooper, mojej mentorce i dobrej wróżce.

Mojej agentce, Jodi Reamer, której światłe rady ratowały mnie przed rozlicznymi katastrofami.

Nerdfighterom za to, że są wspaniali.

Catitude za to, że stara się, by świat był mniej beznadziejny.

Mojemu bratu Hankowi, który jest moim najlepszym przyjacielem i najbliższym współpracownikiem.

Mojej żonie Sarah, która jest nie tylko wielką miłością mojego życia, ale też moją pierwszą i najbardziej zaufaną czytelniczką. A także maluchowi, Henry’emu, którego urodziła. Ponadto moim rodzicom, Mike’owi i Sydney Greenom, oraz teściom, Connie i Marshallowi Uristom.

Moim przyjaciołom, Chrisowi i Marinie Watersom, którzy pomagali przy tej opowieści w istotnych momentach, a także Joellen Hosler, Shannon James, Vi Hart, Karen Kavett, posiadającej dogłębną wiedzę na temat wykresów Venna, Valerie Barr, Rosiannie Halse Rojas i Johnowi Darniellemu.

16 W Polsce książka ukaże się w 2013 roku.