Żółwie aż do końca - John Green - ebook

Żółwie aż do końca ebook

John Green

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od 2 maja na platformie MAX ekranizacja megabestsellera Johna Greena pt. „Żółwie aż do końca”!

Reżyserii podjęła się Hannah Marks. W rolach głównych: Isabela Merced, Cree Cicchino i Felix Mallard. Autor uczestniczył także w tworzeniu scenariusza do filmu.

Szesnastoletniej Azie nawet przez myśl nie przeszło, że poprowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego zniknięcia miliardera Russella Picketta. Jest jednak sto tysięcy dolarów nagrody do zgarnięcia, a jej Najlepsza i Najbardziej Nieustraszona Przyjaciółka Daisy bardzo chce rozwiązać tę zagadkę! Dziewczyny próbują dotrzeć do Davisa, syna miliardera, którego Aza poznała kiedyś na letnim obozie. Na pozór tak niewiele ich dzieli… ? Aza bardzo się stara być dobrą przyjaciółką, świetną uczennicą, a nawet detektywem, jednocześnie zmagając się z obezwładniającymi lękami i dręczącymi myślami, których spirala coraz bardziej się zacieśnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 259

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karmeldynia

Całkiem niezła

Całkiem OK.
00

Popularność




Rozdział 1

1

Po raz pierw­szy przy­szło mi do głowy, że mogę być fik­cją, pod­czas mono­ton­nych dni spę­dza­nych w publicz­nej insty­tu­cji zna­nej jako liceum White River na pół­nocy India­na­po­lis, gdzie siły o tyle więk­sze ode mnie, że nie jestem w sta­nie nawet spró­bo­wać ich ziden­ty­fi­ko­wać, kazały nam jeść lunch w okre­ślo­nym okienku cza­so­wym – mię­dzy 12:37 a 13:14. Gdyby te same siły wyzna­czyły mi inny czas na lunch albo gdyby towa­rzy­sze lun­chu, któ­rzy stali się współ­twór­cami mojego losu, tam­tego wrze­śnio­wego dnia wybrali inny temat roz­mowy, cze­kałby mnie cał­kiem inny koniec, a przy­naj­mniej inny śro­dek. Zaczy­na­łam jed­nak rozu­mieć, że życie to nie tyle twoja opo­wieść, co opo­wieść o tobie.

Oczy­wi­ście uda­jesz, że jesteś jej auto­rem. Musisz. Myślisz: „Teraz pójdę na lunch”, gdy o 12:37 z góry dobiega ten mono­tonny dzwo­nek. Ale to on decy­duje. Łudzisz się, że jesteś mala­rzem, a w rze­czy­wi­sto­ści jesteś płót­nem.

W sto­łówce prze­krzy­ki­wały się setki gło­sów, zmie­nia­jąc roz­mowy w jed­no­stajny szum przy­po­mi­na­jący łoskot rwą­cej rzeki prze­wa­la­ją­cej się przez kamie­nie. W obrzy­dli­wie sztucz­nym świe­tle jarze­nió­wek myśla­łam o tym, że choć każde z nas uważa się za boha­tera oso­bi­stej epo­pei, w isto­cie jeste­śmy nie­mal iden­tycz­nymi orga­ni­zmami zasie­dla­ją­cymi wielką, pozba­wioną okien salę cuch­nącą lizo­lem i smal­cem.

Jadłam kanapkę z masłem orze­cho­wym i mio­dem. Piłam dra pep­pera. Szcze­rze mówiąc, cały pro­ces prze­żu­wa­nia zwie­rząt i roślin, a potem prze­py­cha­nia ich przez prze­łyk wydaje mi się nieco obrzy­dliwy, więc sta­ra­łam się nie myśleć o tym, że jem, co oczy­wi­ście także jest formą myśle­nia o tym.

Nasz sto­lik przy­po­mi­nał sztukę nie­scho­dzącą z afi­sza na Broad­wayu: akto­rzy z bie­giem czasu się zmie­niali, ale role ni­gdy. Naprze­ciwko mnie Mychal Tur­ner bazgrał coś w note­sie z żół­tymi kart­kami. Mychal był typem arty­sty, a Daisy Rami­rez, usi­łu­jąca pro­wa­dzić z nim roz­mowę, od czasu pod­sta­wówki wcie­lała się w rolę mojej Naj­lep­szej i Naj­bar­dziej Nie­ustra­szo­nej Przy­ja­ciółki. Nie­stety z powodu hałasu nie sły­sza­łam ani słowa z ich kon­wer­sa­cji.

Kim byłam w tym przed­sta­wie­niu ja? Posta­cią dru­go­pla­nową. Kole­żanką Daisy, córką pani Hol­mes. Czy­imś kimś.

Czu­łam, jak mój żołą­dek zaczyna tra­wić poży­wie­nie, i mimo panu­ją­cego wokół hałasu sły­szałam, jak pra­cuje. Bak­te­rie prze­żu­wały maź masła orze­cho­wego niczym ucznio­wie w mojej wewnętrz­nej sto­łówce. Wstrzą­snął mną dreszcz.

– Czy ty cza­sem nie byłaś z nim na obo­zie? – ode­zwała się Daisy.

– Z kim? – zdzi­wi­łam się.

– Z Davi­sem Pic­ket­tem.

– Ow­szem – odpar­łam. – A co?

– Nie sły­sza­łaś? – zapy­tała.

Ależ sły­sza­łam. Kako­fo­nię moich narzą­dów. Oczy­wi­ście od dawna wie­dzia­łam, że jestem gospo­dy­nią legionu paso­żyt­ni­czych orga­ni­zmów, ale nie lubi­łam, gdy mi o tym przy­po­mi­nano. W prze­li­cze­niu na liczbę komó­rek ludzie skła­dają się w pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tach z mikro­bów, co ozna­cza, że mniej wię­cej połowa two­rzą­cych cię komó­rek w ogóle nie jest twoja. Liczba mikro­bów w moim bio­mie jakieś tysiąc razy prze­wyż­sza liczbę ludzi na całej Ziemi, a ja cza­sem mam wra­że­nie, że czuję, jak we mnie żyją, mnożą się i umie­rają. Wytar­łam o dżinsy spo­cone dło­nie i sta­ra­łam się sku­pić na odde­chu. Przy­znaję, że mam pewien pro­blem lękowy, ale z dru­giej strony, cóż jest nie­ra­cjo­nal­nego w przej­mo­wa­niu się fak­tem, że jest się wielką kolo­nią bak­te­rii oble­czoną w skórę?

– Jego ojciec miał iść do wię­zie­nia za łapówki – wyja­śnił Mychal – ale kiedy po niego przy­szli nad ranem, oka­zało się, że znik­nął. Wyzna­czyli nagrodę stu tysięcy dola­rów za jego odna­le­zie­nie.

– A ty znasz jego syna! – pod­nie­cała się Daisy.

– Zna­łam – popra­wi­łam ją.

Daisy ata­ko­wała widel­cem pro­sto­kątną sto­łów­kową pizzę z zie­loną fasolką, raz po raz zer­ka­jąc na mnie wzro­kiem mówią­cym: „No dalej!”. Czu­łam, że powin­nam ją o coś zapy­tać, ale nie wie­dzia­łam o co, bo mój żołą­dek nie chciał się zamknąć, a głową zawład­nął strach, że mogłam się zara­zić paso­ży­tem.

Mychal nawi­jał o jakimś nowym pro­jek­cie, w któ­rym wyko­rzy­stuje Pho­to­shop do wycią­gnię­cia śred­niej z setki zdjęć twa­rzy ludzi o imie­niu Mychal, by w ten spo­sób stwo­rzyć nowego, sto pierw­szego Mychala. Pomysł wydał mi się cie­kawy i chcia­łam o nim posłu­chać, ale w sto­łówce było za gło­śno, a poza tym nie mogłam prze­stać myśleć o tym, że coś nie­do­brego dzieje się z mikro­bio­tyczną rów­no­wagą sił w moim orga­ni­zmie.

Nad­mierne bur­cze­nie w brzu­chu jest rzadko spo­ty­ka­nym, lecz noto­wa­nym obja­wem zara­że­nia bak­te­rią Clo­stri­dium dif­fi­cile, które może dopro­wa­dzić do śmierci. Wyję­łam komórkę i wpi­sa­łam w wyszu­ki­warkę „Flora fizjo­lo­giczna czło­wieka”, by jesz­cze raz prze­czy­tać w Wiki­pe­dii cha­rak­te­ry­stykę bilio­nów zamiesz­ku­ją­cych mnie mikro­or­ga­ni­zmów. Prze­szłam do arty­kułu o Clo­stri­dium dif­fi­cile i prze­wi­nę­łam do frag­mentu o tym, że więk­szość zara­żeń nastę­puje w szpi­ta­lach. Zna­la­złam listę obja­wów, z któ­rych nie mia­łam żad­nego oprócz nad­mier­nego bur­cze­nia w brzu­chu, choć wie­dzia­łam z poprzed­nich wyszu­ki­wań, że w kli­nice w Cle­ve­land zmarła przy­naj­mniej jedna pacjentka uskar­ża­jąca się wyłącz­nie na bur­cze­nie i gorączkę. Powta­rza­łam sobie, że prze­cież nie mam gorączki, a moje „ja” doda­wało: „…jesz­cze”.

W sto­łówce, gdzie wciąż prze­by­wał kur­czący się skra­wek mojej świa­do­mo­ści, Daisy pero­ro­wała, że pro­jekt nie powi­nien doty­czyć ludzi o imie­niu Mychal, lecz więź­niów, któ­rzy po fak­cie zostali oczysz­czeni z zarzu­tów.

– Zresztą byłoby pro­ściej – mówiła – bo wszyst­kim robi się w wię­zie­niu zdję­cia pod tym samym kątem, a poza tym nie cho­dzi o coś tak pro­stego jak imię, tylko o rasę, klasę i masowe aresz­to­wa­nia.

– Jesteś genialna – odparł Mychal, a ona mu na to:

– Nie wie­dzia­łeś?

Ja tym­cza­sem zasta­na­wia­łam się, czy skoro połowa komó­rek we mnie nie jest moja, całe poję­cie jed­nostki, zwłasz­cza w zna­cze­niu kogoś, kto ste­ruje swoim życiem, nie jest prze­re­kla­mo­wane. Tak głę­boko wpa­da­łam w ten wir roz­my­ślań, aż kom­plet­nie odpły­nę­łam ze sto­łówki liceum White River w jakieś nie­uchwytne miej­sce, które odwie­dzają jedy­nie osoby naprawdę stuk­nięte.

Od dzie­ciń­stwa mam zwy­czaj wbi­ja­nia paznok­cia pra­wego kciuka w opu­szek środ­ko­wego palca, co zaowo­co­wało oso­bli­wym zgru­bie­niem. Po wielu latach takich prak­tyk skóra w tym miej­scu łatwo pęka, więc przy­kle­jam pla­ster, żeby zapo­biec infek­cjom. Cza­sem jed­nak dopada mnie lęk, że infek­cja już się roz­wija, więc muszę ją usu­nąć – a jedyny spo­sób to otwar­cie rany i przy­ci­ska­nie jej, by upu­ścić tro­chę krwi. Kiedy już zaczy­nam myśleć o upusz­cze­niu krwi, po pro­stu nie mogę tego nie zro­bić. Wybacz­cie podwójne prze­cze­nie, ale ta sytu­acja sama w sobie jest takim prze­cze­niem – zauł­kiem, z któ­rego można się wydo­stać jedy­nie poprzez zane­go­wa­nie nega­cji. Tak czy owak, poczu­łam, jak mój pazno­kieć wbija się w skórę palca, i wie­dzia­łam, że wszelki opór jest zasad­ni­czo bez­ce­lowy, więc pod sto­łem zsu­nę­łam pla­ster i naci­ska­łam zgru­białą skórę, póki nie pękła.

– Hol­mesy – ode­zwała się Daisy. Pod­nio­słam na nią wzrok. – Lunch się koń­czy, a ty ani sło­wem nie wspo­mnia­łaś o moich wło­sach. – Potrzą­snęła głową i zoba­czy­łam jaskra­wo­ró­żowe pasemka.

O. Pofar­bo­wała.

– Odważne – powie­dzia­łam, wynu­rza­jąc się z głę­bin.

– Prawda? Jakby mówiły: „Panie i pano­wie, a także osoby nie­iden­ty­fi­ku­jące się jako panie czy pano­wie, Daisy Rami­rez nie łamie obiet­nic, ale za to potrafi zła­mać wam serca”.

„Łam serca, nie obiet­nice” było życio­wym mot­tem Daisy. Odgra­żała się, że wyta­tu­uje to sobie wokół kostki, gdy skoń­czy osiem­na­ście lat.

Tym­cza­sem prze­nio­sła uwagę na Mychala, a ja wró­ci­łam do swo­ich myśli. Bur­cze­nie w brzu­chu się wzmo­gło i mia­łam wra­że­nie, że zwy­mio­tuję. Jak na kogoś, kto obse­syj­nie nie­na­wi­dzi pły­nów ustro­jo­wych, rzy­gam cał­kiem sporo.

– Wszystko OK, Hol­mesy? – zapy­tała Daisy. Poki­wa­łam głową. Cza­sem się zasta­na­wia­łam, dla­czego mnie lubi, a przy­naj­mniej tole­ruje. Dla­czego kto­kol­wiek mnie znosi, skoro wku­rzam nawet samą sie­bie?

Czu­łam, jak pot wystę­puje mi na czoło – a kiedy już zaczy­nam się pocić, to na całego. Pocę się godzi­nami, nie tylko na twa­rzy czy pod pachami. Pocą mi się łydki, piersi, szyja.

Do licha, może fak­tycz­nie mam gorączkę.

Pod sto­łem wsu­nę­łam do kie­szeni stary pla­ster i bez patrze­nia wyję­łam nowy, roz­wi­nę­łam i dopiero wtedy na chwilę spoj­rza­łam w dół, by przy­kleić. Przez cały czas wdy­cha­łam powie­trze nosem i wydy­cha­łam ustami, tak jak zale­cała dok­tor Karen Singh: „Wydmu­chuj tak, żeby twój oddech zachwiał pło­my­kiem świecy, ale jej nie zga­sił. Wyobraź sobie tę świecę, Azo, dmu­chaj na nią i patrz, jak pło­myk migo­cze, lecz trwa”. Pró­bo­wa­łam, ale spi­rala myśli i tak się zacie­śniała. Sły­sza­łam, jak dok­tor Singh mówi, żebym nie wyj­mo­wała tele­fonu i nie spraw­dzała po raz kolejny tych samych haseł, ale i tak wyję­łam komórkę i wkle­pa­łam w Wiki­pe­dii „Flora fizjo­lo­giczna czło­wieka”.

Pro­blem ze spi­ralą myślową jest taki, że kiedy ruszasz nią do wewnątrz, ni­gdy się nie koń­czy – po pro­stu zacie­śnia się w nie­skoń­czo­ność.

Zamknę­łam ostat­nią ćwiartkę kanapki w her­me­tycz­nym woreczku, wsta­łam i wyrzu­ci­łam ją do prze­peł­nio­nego kubła na śmieci.

– Jak bar­dzo powin­nam się mar­twić tym, że nie wypo­wie­dzia­łaś przez cały dzień wię­cej niż dwóch słów z rzędu? – zapy­tał głos za mną.

– Spi­rala myślowa – wymam­ro­ta­łam w odpo­wie­dzi. Daisy znała mnie od szó­stego roku życia. Nie musia­łam jej nic tłu­ma­czyć.

– Tak myśla­łam. Kur­czę. Spo­tkajmy się po lek­cjach.

Pode­szła do nas nie­jaka Molly, cała w skow­ron­kach.

– Pew­nie cię zain­te­re­suje, że twoje lemo­nia­dowe włosy pobru­dziły ci bluzkę – oświad­czyła z satys­fak­cją, patrząc na Daisy.

Daisy zer­k­nęła przez ramię – i rze­czy­wi­ście, na pasia­stej koszulce wid­niały różowe smugi. Zmarsz­czyła brwi, ale zaraz wypro­sto­wała się dum­nie.

– To część mojego wize­runku, Molly. Popla­mione bluzki są naj­now­szym krzy­kiem mody w Paryżu. – Obró­ciła się do mnie. – To co? Jedziemy do cie­bie i oglą­damy Rebe­lian­tów? – Miała fioła na punk­cie Gwiezd­nych wojen. Nie tylko fil­mów, ale ksią­żek, ani­ma­cji i tego serialu dla dzieci, w któ­rym wszyst­kie posta­cie zro­bione są z lego. Pisała nawet fan­fiki o pery­pe­tiach miło­snych Chew­bakki. – I będziemy popra­wiać ci nastrój, aż zdo­łasz wypo­wie­dzieć trzy albo i cztery słowa z rzędu, dobra?

– Brzmi nie­źle.

– A potem możesz mnie pod­rzu­cić do pracy. Wybacz, ale potrze­buję pod­wózki.

– Spoko. – Chcia­łam powie­dzieć wię­cej, ale myśli wciąż nacie­rały. Nie­pro­szone, nie­chciane. Gdy­bym była kre­atorką swego życia, prze­sta­ła­bym myśleć o swo­jej flo­rze fizjo­lo­gicz­nej. Powie­dzia­ła­bym Daisy, jak bar­dzo podoba mi się pro­jekt zdję­ciowy Mychala oraz że ow­szem, pamię­tam Davisa Pic­ketta. Pamię­tam, jak mia­łam jede­na­ście lat i już wtedy dźwi­ga­łam na swo­ich bar­kach nie­okre­ślony lęk. Opo­wie­dzia­ła­bym, jak pew­nego razu na obo­zie leża­łam obok Davisa na skraju pomo­stu, zwie­sza­jąc nogi nad wodą i czu­jąc pod ple­cami nie­he­blo­wane deski. Gapi­li­śmy się na bez­chmurne let­nie niebo. Powie­dzia­ła­bym jej, że ni­gdy wiele nie roz­ma­wia­li­śmy ani nawet nie patrzy­li­śmy na sie­bie, ale to nie­ważne, bo patrzy­li­śmy razem na to samo niebo, co może nawet jest rze­czą bar­dziej intymną niż patrze­nie sobie w oczy. Każdy może na cie­bie spoj­rzeć, lecz spo­tka­nie kogoś, kto widzi ten sam świat co ty, jest zja­wi­skiem dość rzad­kim.

Rozdział 2

2

Więk­szość stra­chu udało mi się wypo­cić, ale wycho­dząc ze sto­łówki na lek­cję histo­rii, mimo wszystko wyło­wi­łam komórkę z kie­szeni i raz jesz­cze wyszu­ka­łam arty­kuł „Flora fizjo­lo­giczna czło­wieka”, który powi­nien się znaj­do­wać w kate­go­rii „hor­rory”. Kiedy tak szłam i czy­ta­łam, usły­sza­łam głos mamy woła­ją­cej mnie przez otwarte drzwi swo­jej sali. Sie­działa za meta­lo­wym biur­kiem, pochy­lona nad książką. Uczyła matmy, ale jej wielką pasją było czy­ta­nie.

– Nie uży­wamy tele­fo­nów na kory­ta­rzu, Azo! – zawo­łała.

Scho­wa­łam komórkę i weszłam do sali. Do końca prze­rwy na lunch zostały cztery minuty – w sam raz na rodzinną poga­wędkę.

Mama zer­k­nęła na mnie i chyba zoba­czyła coś w moich oczach.

– Wszystko OK? – zapy­tała.

– Taa, wpo­rzo – odmruk­nę­łam.

– Nie masz lęków – powie­działa.

Dok­tor Singh popro­siła ją kie­dyś, żeby prze­stała mnie pytać, czy czuję lęk, więc teraz zamiast pytać, mama nego­wała.

– Nic mi nie jest.

– I bie­rzesz lekar­stwa. – Zapa­mię­tała też, żeby nie oka­zy­wać mi braku zaufa­nia.

– Taaa… – odpar­łam, co zasad­ni­czo nie było kłam­stwem. Gdy w pierw­szej kla­sie prze­ży­łam coś w rodzaju zała­ma­nia ner­wo­wego, zapi­sali mi okrą­głe białe tabletki. Codzien­nie mia­łam łykać jedną. Bra­łam je śred­nio trzy razy w tygo­dniu.

– Chyba się tro­chę…

Dobrze wie­dzia­łam, że chce powie­dzieć „spo­ci­łaś”.

– Kto decy­duje o tym, kiedy dzwoni dzwo­nek? – zapy­ta­łam. – Na przy­kład w szkole?

– A wiesz, że nie mam poję­cia? Chyba ktoś z kura­to­rium.

– Kto wymy­śla to, że prze­rwa na lunch trwa trzy­dzie­ści sie­dem minut, a nie pięć­dzie­siąt? Albo dwa­dzie­ścia dwie? Albo ileś?

– Twój mózg wydaje się pra­co­wać na bar­dzo szyb­kich obro­tach – zauwa­żyła mama.

– Po pro­stu się zasta­na­wiam. Nie wiem tych wszyst­kich rze­czy i muszę z tym żyć. To tro­chę tak, jak­bym żyła na pod­sta­wie czy­je­goś planu i ni­gdy nawet nie spo­tkała tej osoby.

– Cóż, pod tym wzglę­dem i wie­loma innymi ame­ry­kań­skie licea tro­chę przy­po­mi­nają wię­zie­nia.

Zro­bi­łam wiel­kie oczy.

– Kur­czę, mamo, tra­fi­łaś w sedno! Te wykry­wa­cze metalu i ściany z pusta­ków…

– Jedne i dru­gie są prze­peł­nione i nie­do­fi­nan­so­wane – weszła mi w słowo. – I ludzie poru­szają się w nich na dzwo­nek.

– I nie wolno samemu decy­do­wać, kiedy się je lunch – doda­łam. – Poza tym w wię­zie­niach pra­cują żądni wła­dzy, sko­rum­po­wani straż­nicy, zupeł­nie tacy jak nauczy­ciele w szko­łach.

Zer­k­nęła na mnie z ukosa, ale zaraz wybuch­nęła śmie­chem.

– Wra­casz po lek­cjach pro­sto do domu?

– Tak. Potem muszę zawieźć Daisy do pracy.

Ski­nęła głową.

– Cza­sem żałuję, że nie jesteś już dziec­kiem, ale potem przed oczami staje mi Chuck E. Che­ese1 i docho­dzę do wnio­sku, że mogłoby być gorzej.

– Daisy pró­buje zaro­bić na stu­dia.

Mama spu­ściła wzrok na książkę.

– Gdy­by­śmy miesz­kali w Euro­pie, stu­dio­wa­nie byłoby znacz­nie tań­sze. – Przy­go­to­wa­łam się na jej tra­dy­cyjną gadkę na temat kosz­tów stu­dio­wa­nia. – W Bra­zy­lii stu­dia są dar­mowe. W więk­szo­ści euro­pej­skich kra­jów też. I w Chi­nach. A tu za naukę na pań­stwowej uczelni żądają dwu­dzie­stu pię­ciu tysięcy dola­rów rocz­nie! Parę lat temu skoń­czy­łam spła­cać wła­sne kre­dyty, a za chwilę będziemy musiały wziąć kolejne na cie­bie!

– Dopiero zaczy­nam jede­na­stą klasę. Mam mnó­stwo czasu na wygra­nie na lote­rii. A jak się nie uda, zacznę han­dlo­wać amfą.

Uśmiech­nęła się posęp­nie. Naprawdę przej­mo­wała się kosz­tami moich przy­szłych stu­diów.

– Na pewno wszystko gra? – zapy­tała.

Ski­nę­łam głową. Dobie­ga­jący z góry dzwo­nek dawał mi sygnał, że czas udać się na histo­rię.

Gdy po lek­cjach dotar­łam do samo­chodu, Daisy sie­działa już w fotelu pasa­żera. Zdjęła popla­mioną koszulkę i wło­żyła swoje czer­wone polo Chuck E. Che­ese. Trzy­mała ple­cak na kola­nach, pijąc szkolne mleko z kar­to­nika. Była jedyną osobą, któ­rej ufa­łam na tyle, by dać jej klu­czyki do Harolda. Nawet moja mama ich nie miała.

– Nie pij nie­czy­stych pły­nów w moim samo­cho­dzie – powie­dzia­łam.

– Mleko jest czy­ste!

– Bzdura – oświad­czy­łam. Pod­je­cha­łam do drzwi szkoły i zacze­ka­łam, aż Daisy wyrzuci mleko do kubła.

Może byli­ście kie­dyś zako­chani. Cho­dzi mi o praw­dziwą miłość, którą moja bab­cia opi­sy­wała cyta­tem z pierw­szego listu św. Pawła do Koryn­tian – taką, co to jest cier­pliwa i łaskawa, nie zna zazdro­ści, nie szuka pokla­sku, wszystko znosi, wszyst­kiemu wie­rzy, wszystko prze­trzyma. Nie lubię sza­stać sło­wem na „m”, bo to, co się pod nim kryje, jest zbyt dobre i zbyt rzad­kie, by go nad­uży­wać. Można mieć dobre życie, nie zna­jąc w ogóle praw­dzi­wej miło­ści, tej z listu do Koryn­tian, ale ja mia­łam szczę­ście. Zna­la­złam Harolda.

Był szes­na­sto­let­nią toyotą corollą w kolo­rze mystic teal mica, z sil­ni­kiem war­czą­cym w jed­no­staj­nym ryt­mie, jakby to było bicie jego nie­po­ka­la­nego meta­lo­wego serca. Kie­dyś nale­żał do mojego taty i szcze­rze mówiąc, to tata nadał mu imię. Mama nie chciała sprze­dać auta, więc stało w garażu przez osiem lat aż do moich szes­na­stych uro­dzin.

Zmu­sze­nie sil­nika Harolda do współ­pracy po tak dłu­giej prze­rwie pozba­wiło mnie całych czte­ry­stu dola­rów, które zaosz­czę­dzi­łam do tam­tego momentu – kie­szon­ko­wego, reszty cho­mi­ko­wa­nej od czasu do czasu, gdy mama wysy­łała mnie po zakupy do Circle K, zarob­ków z pracy sezo­no­wej w Sub­wayu, pre­zen­tów gwiazd­ko­wych od dziad­ków – więc w pew­nym sen­sie Harold sta­no­wił zwień­cze­nie całego mojego życia, przy­naj­mniej w sen­sie finan­so­wym. Kocha­łam go. Czę­sto o nim śni­łam. Miał wyjąt­kowo prze­stronny bagaż­nik, zro­bioną na zamó­wie­nie wielką białą kie­row­nicę i tylne sie­dze­nie obite jasno­be­żową skórą. Przy­spie­szał z łagod­nym spo­ko­jem mistrza zen, który wie, że z niczym nie trzeba się spie­szyć, a jego hamulce poję­ki­wały jak meta­liczna muzyka. Kocha­łam go.

Nie­stety Harold nie miał Blu­eto­otha ani nawet odtwa­rza­cza CD, co ozna­czało, że decy­du­jąc się na jego towa­rzy­stwo, miało się trzy wyj­ścia: 1. Jechać w ciszy; 2. Słu­chać radia; 3. Słu­chać strony B kasety mojego taty z dosko­na­łym albu­mem Missy Elliott So Addic­tive, którą – ponie­waż kie­szeń w magne­to­fo­nie nie chciała się otwo­rzyć – prze­słu­cha­łam już w życiu setki razy.

Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że nie­do­sko­nały sys­tem audio uko­cha­nego samo­chodu będzie ostat­nią nutą w melo­dii przy­pad­ków, które zmie­niły moje życie.

Ska­ka­ły­śmy po sta­cjach radio­wych w poszu­ki­wa­niu pio­senki pew­nego cudow­nego i nie­do­ce­nia­nego boys­bandu, gdy zamiast tego natknę­ły­śmy się na frag­ment wia­do­mo­ści:

„…Pic­kett Engi­ne­ering, firma budow­lana z sie­dzibą w India­na­po­lis, zatrud­nia­jąca ponad dzie­sięć tysięcy ludzi na świe­cie, dziś…”

Wycią­gnę­łam rękę, by prze­łą­czyć sta­cję, ale Daisy mnie powstrzy­mała.

– To jest ta sprawa, o któ­rej ci mówi­łam!

„…sto tysięcy dola­rów nagrody za infor­ma­cje mogące dopro­wa­dzić do ujaw­nie­nia miej­sca pobytu dyrek­tora gene­ral­nego przed­się­bior­stwa, Rus­sella Pic­ketta. Pic­kett, który zagi­nął w noc poprze­dza­jącą szturm poli­cji na jego dom w związku ze śledz­twem doty­czą­cym oszu­stwa i łapów­kar­stwa, po raz ostatni widziany był ósmego wrze­śnia w swo­jej posia­dło­ści nad rzeką. Każdy, kto posiada infor­ma­cje doty­czące aktu­al­nego miej­sca jego pobytu, pro­szony jest o kon­takt z komendą poli­cji w India­na­po­lis”.

– Sto tysięcy dolców! – wykrzyk­nęła Daisy. – A ty znasz jego syna!

– Zna­łam – popra­wi­łam ją. Przez dwa lata, po pią­tej i szó­stej kla­sie, Davis i ja jeź­dzi­li­śmy razem na obóz Smu­tas w hrab­stwie Brown. Obóz w rze­czy­wi­sto­ści nazy­wał się Spero i był prze­zna­czony dla dzieci, które stra­ciły jedno z rodzi­ców.

Oprócz trzy­ma­nia się razem na obo­zie od czasu do czasu widy­wa­li­śmy się w trak­cie roku szkol­nego. Davis miesz­kał kawa­łek w dół rzeki ode mnie, ale na prze­ciw­le­głym brzegu. Ja z mamą miesz­kałam tam, gdzie zda­rzały się powo­dzie. Pic­ket­to­wie zamiesz­ki­wali na brzegu z kamien­nym murem, który odbi­jał pod­no­szącą się wodę w naszym kie­runku.

– Pew­nie nawet mnie nie pamięta – doda­łam.

– Wszy­scy cię pamię­tają, Hol­mesy – powie­działa Daisy.

– Prze­stań bre…

– Nie oce­niam two­jej war­to­ści, Hol­mesy. Nie mówię, że jesteś dobra, wiel­ko­duszna, życz­liwa czy coś. Mówię tylko, że się cie­bie pamięta.

– Nie widzia­łam go od lat – mruk­nę­łam.

Tyle że nie zapo­mina się zabaw w posia­dło­ści z polem gol­fo­wym oraz base­nem z wyspą i pię­cioma zjeż­dżal­niami. Davis był naj­bliż­szym odpo­wied­ni­kiem cele­bryty, jakiego spo­tka­łam w życiu.

– Sto tysięcy dolców! – powtó­rzyła Daisy. Zje­cha­ły­śmy na I-465, obwod­nicę India­na­po­lis. – Ja napra­wiam auto­maty do gry za osiem czter­dzie­ści na godzinę, a sto kawał­ków leży i czeka na nas!

– „Czeka” to chyba nie­wła­ściwe okre­śle­nie. Poza tym muszę dziś poczy­tać o skut­kach zara­że­nia rdzen­nych Ame­ry­ka­nów czarną ospą, więc nie mam czasu zaj­mo­wać się Sprawą Zbie­głego Milio­nera. – Popu­ści­łam pedał gazu. Ni­gdy nie prze­kra­cza­łam dozwo­lo­nej pręd­ko­ści. Zbyt mocno kocha­łam Harolda.

– Cóż, znasz go lepiej niż ja, więc, cytu­jąc wszech­wie­dzą­cych chłop­ców z naj­lep­szego zespołu na świe­cie, jeśli ktoś coś tu może zro­bić, to „Tylko ty”.

Taki tytuł nosiła potwor­nie kiczo­wata pio­senka, na którą byłam sta­now­czo za stara, lecz i tak ją uwiel­bia­łam.

– Chęt­nie bym się z tobą pokłó­ciła, ale przy­znaję, że pio­senka jest super.

– „Tylko tyyy… Tylko z tobą chcę żyyyć… Z tobą wciąż razem byyyć… Moje gwiazdy to tyyy… Moje niebo to tyyy… Tobą oddy­chać chceeę… po kres swych dniii”.

Roze­śmia­ły­śmy się. Zmie­ni­łam sta­cję i myśla­łam, że to koniec, ale Daisy zaczęła mi czy­tać z komórki arty­kuł zamiesz­czony w „India­na­po­lis Star”.

– „Rus­sella Pic­ketta, kon­tro­wer­syj­nego dyrek­tora gene­ral­nego i zało­ży­ciela Pic­kett Engi­ne­ering, nie było, gdy w pią­tek wcze­snym ran­kiem poli­cja odwie­dziła jego dom z naka­zem rewi­zji, i od tej pory nikt go nie widział. Adwo­kat Pic­ketta, Simon Mor­ris, utrzy­muje, że nie wie, gdzie może prze­by­wać jego klient, a pod­czas dzi­siej­szej kon­fe­ren­cji pra­so­wej detek­tyw Dwi­ght Allen poin­for­mo­wał, że od wie­czoru poprze­dza­ją­cego rewi­zję nie odno­to­wano żad­nej aktyw­no­ści kart kre­dy­to­wych ani kont ban­ko­wych Pic­ketta”. Coś tam, coś tam, „Allen zapew­nia rów­nież, że jedyną kamerą na tere­nie posia­dło­ści była ta przy głów­nej bra­mie. W kopii raportu poli­cyj­nego uzy­ska­nej przez naszych repor­te­rów czy­tamy, że Pic­ketta ostatni raz widzieli jego dwaj syno­wie, Davis i Noah, w czwart­kowy wie­czór”. Coś tam, coś tam, „…zawia­do­mie­nie poli­cji o wszyst­kim, co mogłoby…”. Cze­kaj, jak to nie ma kamer? Który miliar­der nie insta­luje kamer?

– Ten, który nie chce, żeby się nagrały jego lewe inte­resy – pod­su­nę­łam.

Jecha­ły­śmy dalej, a ja mie­li­łam tę histo­rię w gło­wie. Wie­dzia­łam, że coś mi w niej nie gra, ale nie mia­łam poję­cia co, póki pamięć nie pod­su­nęła mi wspo­mnie­nia dziw­nych zie­lo­nych kojo­tów z bia­łymi oczami.

– Hej, tam była kamera. Ale nie moni­to­ringu. Davis i jego brat mieli w lesie nad rzeką urzą­dze­nie reje­stru­jące ruch. To była taka kamera nok­to­wi­zyjna, która robiła zdję­cie, ile­kroć ktoś albo coś prze­cho­dziło przed nią. Jele­nie, kojoty i tak dalej.

– Hol­me­sik! – eks­cy­to­wała się Daisy. – Mamy punkt zacze­pie­nia!

– A skoro kamera przy bra­mie nic nie zare­je­stro­wała, to nie mógł po pro­stu wyje­chać – kon­ty­nu­owa­łam. – Albo prze­szedł przez mur, albo poszedł przez las w stronę rzeki i ulot­nił się tam­tędy. Zga­dza się?

– Tak.

– Więc mógł uru­cho­mić tamtą kamerę. O ile ona tam jesz­cze jest, bo minęło parę lat.

– Ale może być! – powie­działa Daisy. – Może być! Zjedź tutaj – rzu­ciła nagle, a ja wyko­na­łem jej pole­ce­nie posłusz­nie, choć wie­dzia­łam, że to nie nasza droga.

Potem, już bez zachęty z jej strony, wje­cha­łam na pas pro­wa­dzący z powro­tem do mia­sta. Do mojego domu. I do domu Davisa.

Daisy wyjęła tele­fon i przy­ło­żyła go do ucha.

– Cześć, Eric, tu Daisy. Słu­chaj, strasz­nie prze­pra­szam, ale dopa­dła mnie grypa żołąd­kowa. To może być noro­wi­rus.

Przez chwilę słu­chała odpo­wie­dzi.

– Jasne, nie ma sprawy. Jesz­cze raz prze­pra­szam. – Roz­łą­czyła się i wło­żyła tele­fon do torby. – Wystar­czy deli­kat­nie zasu­ge­ro­wać bie­gunkę, a już każą ci zostać w domu, tak się boją epi­de­mii. Do roboty więc! Masz jesz­cze ten kajak?

Rozdział 3

3

Przed laty cza­sem pły­wa­ły­śmy z mamą po White River – do parku za muzeum sztuki, mija­jąc po dro­dze dom Davisa. Wycią­ga­ły­śmy kajak na plażę, spa­ce­ro­wa­ły­śmy tro­chę, a potem wio­sło­wa­ły­śmy z powro­tem pod leniwy prąd. Od dawna jed­nak tego nie robi­łam. Nasza rzeka niby jest piękna – można nad nią spo­tkać cza­ple modre, gęsi, jele­nie i tak dalej – ale sama woda śmier­dzi jak ścieki. A raczej – śmier­dzi ście­kami, bo ile­kroć pada, stu­dzienki wybi­jają i wszyst­kie nie­czy­sto­ści środ­ko­wej Indiany tra­fiają pro­sto do White River.

Wje­cha­łam na nasz pod­jazd, wysia­dłam, pode­szłam do drzwi garażu, przy­kuc­nę­łam, wsu­nę­łam palce pod bramę i pod­nio­słam ją. Wsia­dłam z powro­tem i zapar­ko­wa­łam, słu­cha­jąc traj­ko­ta­nia Daisy o tym, jakie będziemy bogate.

Pod­no­sze­nie bramy wyci­snęło ze mnie tro­chę potów, więc po wej­ściu do domu ruszy­łam pro­sto do swo­jego pokoju, włą­czy­łam kli­ma­ty­za­tor okienny i usia­dłam na łóżku ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, żeby ochło­dzić sobie plecy. W pokoju pano­wał kom­pletny bała­gan. Wszę­dzie walały się brudne ciu­chy i wszel­kiego rodzaju papiery – wypra­co­wa­nia, stare spraw­dziany, bro­szury z col­lege’ów przy­nie­sione przez mamę – na które zabra­kło miej­sca na biurku. Daisy sta­nęła w drzwiach.

– Masz tu jakieś ciu­chy, które by na mnie paso­wały? – zapy­tała. – Czuję, że nie powinno się iść na spo­tka­nie z miliar­de­rem w mun­durku Chuck E. Che­ese ani w koszulce pofar­bo­wa­nej na różowo od wło­sów, a niczym innym chwi­lowo nie dys­po­nuję.

Miała mniej wię­cej taką figurę jak moja mama, więc posta­no­wi­ły­śmy zro­bić nalot na maminą szafę. Szu­ka­ły­śmy jak naj­mniej­szych dżin­sów i bluzki, a mojej przy­ja­ciółce nie zamy­kały się usta.

– Mam teo­rię na temat mun­dur­ków. Myślę, że pro­jek­tują je po to, żeby zro­bić z czło­wieka, no, nieczło­wieka. Żebym nie była już Daisy Rami­rez, Istotą Ludzką, tylko jakąś rze­czą, która przy­nosi ludziom pizzę i wymie­nia kupony na pla­sti­kowe dino­zaury. Tak jakby rolą mun­durka było ukry­cie mnie.

– Coś w tym stylu – przy­tak­nę­łam.

– Pie­przony opre­syjny sys­tem – mruk­nęła Daisy i wyjęła z szafy kosz­marną fio­le­tową bluzkę. – Twoja matka ubiera się jak mate­ma­tyczka z dzie­wią­tej klasy.

– Tak się składa, że jest mate­ma­tyczką z dzie­wią­tej klasy.

– To jej nie uspra­wie­dli­wia.

– Może poszpe­ramy w kiec­kach? – Wyję­łam się­ga­jącą do połowy łydki czarną sukienkę z różo­wymi wzor­kami. Ohyda.

– Chyba pozo­stanę przy mun­durku – wes­tchnęła z rezy­gna­cją Daisy.

– Chyba tak. – Usły­sza­łam, jak pod­jeż­dża samo­chód mamy, i choć wie­dzia­łam, że nie mia­łaby nic prze­ciwko poży­cze­niu nam ciu­chów, lekko się zde­ner­wo­wa­łam.

Daisy to zauwa­żyła i schwy­ciła mnie za prze­gub dłoni. Wymknę­ły­śmy się na tyły domu, nim mama zdą­żyła wejść, po czym przedar­ły­śmy się przez kępę wicio­krzewu na obrze­żach ogródka.

Oka­zało się, że wciąż mamy kajak. Leżał prze­wró­cony do góry dnem w gęstwi­nie paję­czyn. Daisy go obró­ciła, po czym wyjęła wio­sła i dwie nie­gdyś poma­rań­czowe kami­zelki ratun­kowe spod blusz­czu, któ­rym zdą­żyły obro­snąć. Omio­tła kajak ręką, wrzu­ciła do środka wio­sła i kami­zelki, po czym pocią­gnęła go w stronę rzeki. Była niska i nie spra­wiała wra­że­nia wyspor­to­wa­nej, ale miała nie­sa­mo­witą krzepę.

– White River jest strasz­nie zanie­czysz­czona – powie­dzia­łam.

– Zacho­wu­jesz się nie­ra­cjo­nal­nie, Hol­mes. Lepiej mi pomóż go przy­tar­gać.

Chwy­ci­łam tył kajaka.

– Składa się w pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tach z moczu. I to jest to lep­sze pięć­dzie­siąt pro­cent.

– Tylko ty – przy­po­mniała mi, po czym spu­ściła kajak na wodę, a sama zesko­czyła na mały błot­ni­sty cypel, zawią­zała sobie wokół szyi sta­now­czo za małą kami­zelkę ratun­kową i wdra­pała się do kajaka od przodu.

Poszłam w jej ślady, usia­dłam na tyl­nej ławce i wio­słem ode­pchnę­łam nas od brzegu. Minęło parę lat, odkąd ostat­nio ste­ro­wa­łam kaja­kiem, ale stan wody był niski, a rzeka tak sze­roka, że nie musia­łam się wysi­lać. Daisy obró­ciła się do mnie i uśmiech­nęła, nie poka­zu­jąc zębów. Bli­skość rzeki spra­wiła, że znów poczu­łam się jak mała dziew­czynka.

W dzie­ciń­stwie obie z Daisy spę­dza­ły­śmy nad White River mnó­stwo czasu. Kiedy poziom wody był tak niski jak teraz, bawi­ły­śmy się w „rzeczne dzieci”: uda­wa­ły­śmy, że żyjemy samot­nie nad jej brze­giem, żywiąc się odpad­kami i ucie­ka­jąc przed doro­słymi, któ­rzy chcą nas umie­ścić w domu dziecka. Pamię­ta­łam, że Daisy rzu­cała we mnie kosa­rzami, bo wie­działa, że ich nie­na­wi­dzę, a ja wrzesz­cza­łam i ucie­ka­łam, wyma­chu­jąc rękami, ale w rze­czy­wi­sto­ści wcale się nie bałam, bo w tam­tych cza­sach emo­cje wyda­wały się grą, bar­dziej eks­pe­ry­men­to­wa­niem z uczu­ciami niż czymś, co zosta­nie ze mną na zawsze. Praw­dziwa groza nie polega na tym, że się boisz, lecz na tym, że nie masz w tej spra­wie wyboru.

– Wiesz, że gdyby nie ta rzeka, India­na­po­lis w ogóle by nie ist­niało? – zapy­tała Daisy, znów obra­ca­jąc się do mnie. – Indiana wła­śnie została sta­nem i ludzie deba­to­wali, gdzie powinno się wybu­do­wać nowe mia­sto, które zosta­nie jego sto­licą. Naj­prost­szy wyda­wał się kom­pro­mis w postaci posta­wie­nia go pośrodku. Popa­trzyli na mapę nowego stanu, zauwa­żyli, że samym jego środ­kiem pły­nie rzeka, i uznali, że to ide­alne miej­sce, bo w 1819 roku, czy jakoś tak, każde mia­sto musiało leżeć nad wodą, żeby spła­wiać towar i tak dalej. Więc ogło­sili: „Budu­jemy nowe mia­sto! Nad rzeką! A ponie­waż jeste­śmy tacy pomy­słowi, nazwiemy je Indiana-Polis!”. Dopiero potem zauwa­żyli, że White River ma jakieś, hm, pięt­na­ście cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści i nie da się po niej pły­nąć kaja­kiem, a co dopiero parow­cem. Przez jakiś czas India­na­po­lis było naj­więk­szym mia­stem na świe­cie bez drogi wod­nej.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapy­ta­łam.

– Mój ojciec ma fioła na punk­cie histo­rii. – W tym momen­cie roz­dzwo­nił się jej tele­fon. – Jezu. Przy­wo­ła­łam go tele­pa­tycz­nie. – Unio­sła tele­fon do ucha. – Cześć, tato. – Ttak, jasne. Nie, na pewno się zgo­dzi. Super. Będę o szó­stej. – Wło­żyła komórkę do kie­szeni i obró­ciła się do mnie, mru­żąc oczy przed słoń­cem. – Pytał, czy może się ze mną zamie­nić na dyżur przy Ele­nie, bo mama ma nad­go­dziny. Dzięki temu nie musia­łam kła­mać, że nie jestem w pracy, a w dodatku tata pomy­ślał, że trosz­czę się o sio­strę. Wszystko nam sprzyja, Hol­me­sik. Nasze prze­zna­cze­nie zaczyna się kry­sta­li­zo­wać. Wkrótce zre­ali­zu­jemy swój Ame­ry­kań­ski Sen, który, rzecz jasna, polega na odno­sze­niu korzy­ści z cudzych nie­szczęść.

Roze­śmia­łam się. Na pustej rzece mój śmiech zabrzmiał dziw­nie gło­śno. Sie­dzący na czę­ściowo zanu­rzo­nym drze­wie w pobliżu brzegu żół­wiak zauwa­żył nas i z plu­skiem zsu­nął się do wody. W tej rzece miesz­kał pew­nie legion żółwi.

Za pierw­szym zakrę­tem minę­ły­śmy niską wysepkę usy­paną z milio­nów bia­łych kamy­ków. Sto­jąca na spło­wia­łej sta­rej opo­nie cza­pla modra na nasz widok roz­po­starła skrzy­dła i odle­ciała, maje­sta­tycz­nie poru­sza­jąc skrzy­dłami niczym pte­ro­dak­tyl. By omi­nąć wysepkę, wpły­nę­ły­śmy w wąski tunel po wschod­niej stro­nie rzeki i prze­pły­wa­ły­śmy pod pla­ta­nami, które pochy­liły się w stronę wody, by zła­pać wię­cej świa­tła.

Więk­szość była pokryta liśćmi, tu i ówdzie poja­wiały się na nich różowe pasemka, zapo­wiedź jesieni. Minę­ły­śmy rów­nież mar­twe drzewo, bez­listne, ale wciąż sto­jące. Spoj­rza­łam w górę mię­dzy gałę­ziami, które krzy­żo­wały się i dzie­liły bez­chmurne błę­kitne niebo na nie­re­gu­larne wie­lo­kąty.

Wciąż mia­łam komórkę taty. Trzy­ma­łam ją wraz z zasi­la­czem w bagaż­niku Harolda obok zapa­so­wej opony. Było w niej mnó­stwo zdjęć nagich gałęzi szat­ku­ją­cych niebo jak gałę­zie tego pla­tana. Zawsze się zasta­na­wia­łam, co tata widział w tym posie­ka­nym nie­bie.

Tak czy owak, dzień był naprawdę piękny. Złote słońce grzało, ale nie paliło. Nie prze­pa­dam za spę­dza­niem czasu na dwo­rze, więc nie­czę­sto myślę o pogo­dzie, ale India­na­po­lis ma osiem do dzie­się­ciu naprawdę ład­nych dni w roku i to był jeden z nich. Rzeka skrę­ciła na zachód. Pra­wie nie musia­łam wio­sło­wać. Powierzch­nia wody marsz­czyła się w słońcu. Dwie kaczki karo­linki zauwa­żyły nas i odle­ciały, roz­pacz­li­wie macha­jąc skrzy­deł­kami.

W końcu dopły­nę­ły­śmy do kawałka lądu, który w dzie­ciń­stwie nazy­wa­ły­śmy Wyspą Pira­tów. Była to praw­dziwa wyspa na rzece, a nie taka usy­pana z kamy­ków. Pora­stały ją gęste kępy wicio­krzewu i wyso­kie drzewa o pniach powy­gi­na­nych od corocz­nych wio­sen­nych powo­dzi. Ponie­waż do rzeki spływa mnó­stwo wody z pól, rosły tam też rośliny uprawne. Gdzie się spoj­rzało, widać było małe krzaczki pomi­do­rów i soi, bogato nawo­żone przez ścieki.

Wma­new­ro­wa­łam kajak na zaście­loną wodo­ro­stami plażę. Wysia­dły­śmy i ruszy­ły­śmy na spa­cer. Rzeka miała w sobie coś, co zmu­szało nas do mil­cze­nia. Pra­wie zapo­mi­na­jąc nawza­jem o swo­jej obec­no­ści, roze­szły­śmy się w róż­nych kie­run­kach.

W tym miej­scu spę­dzi­łam jede­na­ste uro­dziny. Mama spo­rzą­dziła mapę z loka­li­za­cją ukry­tego skarbu i po zje­dze­niu cia­sta w domu wsia­dły­śmy we trójkę – mama, Daisy i ja – do kajaka i powio­sło­wa­ły­śmy na Wyspę Pira­tów. Po krót­kim kopa­niu u pod­nóża drzewa wyko­pa­ły­śmy pudełko pełne cze­ko­la­do­wych monet opa­ko­wa­nych w złotą folię. Spo­tka­ły­śmy wtedy Davisa i jego młod­szego brata Noaha. Pamię­tam, jak moja łopata ude­rzyła w pla­stik, i choć wie­dzia­łam, że to nie jest praw­dziwy skarb, pozwa­la­łam sobie wie­rzyć, że jed­nak jest. Bycie dziec­kiem wycho­dziło mi świet­nie. Bycie lice­alistką – fatal­nie.

Obe­szłam całą wyspę dookoła. Daisy cze­kała na mnie na wyrwa­nym z korze­niami, pozba­wio­nym kory drze­wie, które jakiś czas temu przy­nio­sła tu powódź. Usia­dłam obok niej i wpa­try­wa­łam się w sadzawkę u naszych stóp, w któ­rej śmi­gały raki. Wyda­wała się mniej­sza niż w prze­szło­ści – ostat­nie lato było goręt­sze i such­sze niż poprzed­nie.

– Pamię­tasz, jak obcho­dzi­ły­śmy tu twoje uro­dziny? – Daisy chyba czy­tała mi w myślach.

– Pamię­tam – odpar­łam.

Davis zgu­bił wtedy figurkę Iron Mana, którą zawsze ze sobą nosił. Miał ją tak długo, że była cała powy­cie­rana, został wła­ści­wie tylko czer­wony tułów z żół­tymi koń­czy­nami. Strasz­nie się prze­jął zgubą, ale chwilę póź­niej moja mama zna­la­zła figurkę.

– Wszystko OK, Hol­mesy? – zapy­tała Daisy.

– Taaa…

– Umiesz powie­dzieć coś wię­cej niż „taaa”?

– Taaa… – powie­dzia­łam i uśmiech­nę­łam się lekko.

Chwilę posie­dzia­ły­śmy, po czym wsta­ły­śmy bez słowa i bro­dzi­ły­śmy w się­ga­ją­cej po kolana wodzie, aż dotar­ły­śmy do brzegu. Dla­czego nie prze­szka­dzało mi bro­dze­nie w brud­nej wodzie rzeki, skoro kilka godzin wcze­śniej nie mogłam znieść bur­cze­nia we wła­snym brzu­chu? Sama chcia­ła­bym to wie­dzieć.

Wspię­łam się na dru­cianą siatkę zabez­pie­cza­jącą nie­wy­soki mur opo­rowy, po czym poda­łam Daisy rękę i pomo­głam jej wejść. Zna­la­zły­śmy się w lesie peł­nym pla­ta­nów i klo­nów. W oddali widzia­łam wypie­lę­gno­wane traw­niki pola gol­fo­wego Pic­ket­tów, a jesz­cze dalej ich posia­dłość zbu­do­waną ze szkła i stali, dzieło jakie­goś sław­nego archi­tekta.

Chwilę krę­ci­ły­śmy się tu i tam. Pró­bo­wa­łam się zorien­to­wać w tere­nie, gdy nagle usły­sza­łam szept Daisy:

– Hol­mes!

Przedar­łam się do niej. Oka­zało się, że zna­la­zła kamerę nok­to­wi­zyjną zamon­to­waną na drze­wie nieco ponad metr nad zie­mią. Był to czarny okrąg o śred­nicy dwóch, może trzech cen­ty­me­trów, któ­rego ni­gdy by się nie zauwa­żyło, gdyby się go nie szu­kało.

Włą­czy­łam komórkę i połą­czy­łam się z kamerą. Nie była zabez­pie­czona hasłem. Po kilku sekun­dach tele­fon zaczął prze­glą­dać zdję­cia. Ska­so­wa­łam dwa pierw­sze, które kamera zro­biła nam, i przej­rza­łam kil­ka­na­ście z ostat­niego tygo­dnia. Były na nich jele­nie, kojoty, szopy i oposy, jedne sfo­to­gra­fo­wane w dzień, inne jako zie­lone syl­wetki z błysz­czą­cymi na biało oczami.

– Nie chcę cię stra­szyć, ale w naszą stronę jedzie wózek gol­fowy – powie­działa cicho Daisy. Pod­nio­słam głowę. Wózek był jesz­cze daleko. Kon­ty­nu­owa­łam prze­glą­da­nie zdjęć, aż doszłam do 9 wrze­śnia. I rze­czy­wi­ście – w odcie­niach zie­leni poka­zała się krępa męska syl­wetka w pasia­stej piża­mie. Stopka czasu gło­siła, że zdję­cie zro­biono o 1:01:03. Zrzu­ci­łam je na komórkę.

– On nas widzi – pona­glała mnie ner­wowo Daisy.

Znów pod­nio­słam wzrok.

– Zaraz koń­czę. – Chcia­łam zoba­czyć wcze­śniej­sze zdję­cie, które strasz­nie długo się łado­wało. Sły­sza­łam, jak Daisy ucieka, a sama sta­łam i cze­ka­łam. Dziwne, że zacho­wy­wa­łam taki spo­kój, choć ona spa­ni­ko­wała. Ale jakoś ni­gdy nie prze­ra­żało mnie to samo co innych. Nie bałam się face­tów w wóz­kach gol­fo­wych, hor­ro­rów ani kole­jek gór­skich. Trudno mi było dokład­nie okre­ślić, co wzbu­dza mój strach. Wie­dzia­łam tylko, że nie to. Zdję­cie odsła­niało się powoli, frag­ment po frag­men­cie. Kojot. Pod­nio­słam wzrok, zauwa­ży­łam, że facet w wózku patrzy na mnie, i dałam nogę.

Przedar­łam się z powro­tem do rzeki, prze­szłam przez murek i ujrza­łam Daisy sto­jącą na prze­wró­co­nym kajaku i trzy­ma­jącą nad głową ostro zakoń­czony kamień.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Chuck E. Che­ese’s – ame­ry­kań­ska sieć restau­ra­cji połą­czo­nych z małymi cen­trami roz­rywki. Jej sym­bo­lem jest myszka o imie­niu Chuck E. Che­ese (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]