49,99 zł
Siedmioro podejrzanych. Dwie zbrodnie. Zabójca, który wciąż prowadzi śmiertelną grę. Kolejny tom serii „Truly Devious”
Ostatni rok w Akademii Ellinghama nie jest dla Stevie Bell najlepszy. Jej chłopak David studiuje w Londynie, a przyjaciół bez reszty pochłania pisanie podań na wyższe uczelnie. Nie mając nowej zagadki do rozwiązania, Stevie pogrąża się w dręczących myślach: o studiach, o miłości i o życiu w ogóle. Na szczęście David zaprasza ją do Anglii, gdzie Stevie dowiaduje się o tajemniczej podwójnej zbrodni sprzed lat…
Pewnego dnia latem 1995 roku dziewięcioro studentów Cambridge wybrało się do wiejskiej posiadłości i tam po pijanemu bawiło się w chowanego. Nazajutrz dwoje z nich znaleziono w drewutni, zamordowanych siekierą. Policja uznała zabójstwa za efekt nieudanego włamania, lecz jedna z siedmiu pozostałych osób widziała wtedy coś dziwnego. I nie była to próba rabunku.
Bo gdy wszyscy kłamią, ktoś ginie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 421
DLA GILLIAN PENSAVALLE I PATRICKA HINDSA, KTÓRZY NIGDY NIE WYBRALIBY SIĘ DO WIEJSKIEJ REZYDENCJI, GDZIE POPEŁNIONO MORDERSTWO
23 czerwca 1995 roku21.30
– Julian to dupek – stwierdziła Sooz. – Totalny dupek światowej klasy.
Sooz Rillington – metr osiemdziesiąt trzy wzrostu – w pełni wykorzystała przednie siedzenie volva. Wyciągnięta prężyła wszem wobec sześciopak, sprytnie podkreślony udającym bluzkę sportowym biustonoszem. Lecz aktualnie nie miała żadnej widowni, wyjąwszy siedzące na drzewach wzdłuż drogi wróble i grzywacze – rzecz jasna te, które interesuje ludzki brzuch.
Wyjechali z Cambridge z opóźnieniem, ale letnie dni w Anglii ciągną się w nieskończoność. Choć zbliżał się wieczór, wiejską drogę w hrabstwie Gloucester nadal zalewał złocisty blask słońca. Niebo było czyste, jednak w oddali wisiały pasma stalowoszarych chmur. Niebawem miało zacząć padać.
Taka to już jest Anglia. Wiecznie zanosi się tam na deszcz.
– Dupek kalibru Titanica – ciągnęła Sooz. – Każdego pośle na dno.
Uwagi te były adresowane do Rosie Mortimer. Bez reszty zajęta sobą Rosie wyglądała przez otwarte okno samochodu, muskając palcami przydrożne żywopłoty. Łopoczące na wietrze blond kucyki smagały jej twarz. Zdawała się wcale tym nie przejmować. Rosie nie należała do osób szczególnie skrytych, więc jej milczenie i nieobecny wyraz twarzy trochę zakłócały chemię łączącą ją z towarzystwem.
– Wiadomo – rzekł Yash. Yash Varma był mniej więcej wzrostu Sooz, a jako że odznaczał się nienagannymi manierami, oddał jej przednie siedzenie. – Skoro taki z niego dupek, czemu znosiłaś go prawie dwa lata? – zwrócił się do Sooz.
– Bo poza wszystkim ma tyłek światowej klasy.
Znad kierownicy przytaknął jej Sebastian Holt-Carey.
– Niepodważalne we wszelkich aspektach – powiedział. – Nasz Julian jest dupą, i to pod każdym względem.
Sebastian zerknął w lusterko wsteczne, by sprawdzić, czy nie traci z pola widzenia zdezelowanego volkswagena golfa, który jechał za nimi. Golf zniknął mu na moment z oczu, ale niebawem znów się pojawił. Wliczając Sebastiana, volvem jechało pięć osób, golfem cztery. Łącznie więc mknęła wśród żywopłotów dziewiątka. Nie byle jaka. Jedyna w swoim rodzaju. Większa niż suma jej części. Sebastian, Theodora, Yash, Peter, Sooz, Angela, Julian, Rosie i Noel.
Należałoby ich przedstawić. Oto oni:
Sebastian Holt-Carey: przyszły szósty wicehrabia Holt-Carey. Pan na włościach. Błyskotliwy i wielkoduszny, z upodobaniem do klimatów glamowo-gotyckich, jak również chłopców, których kręcą te klimaty.
Przez Cambridge prześlizgnął się za pomocą czerwonego wina, uroku osobistego i tytułu. Na egzaminie końcowym omal nie oblał chemii, bo zależało mu na najgorszej nocie. Nawet gdy wydawał się nieprzytomny, potrafił zelektryzować widzów jedną banalną kwestią. Wybitnie wcielał się w mocne i mroczne postaci, jak nikt też umiał naprawić sypiącą się sytuację sceniczną. Sebastianowi nigdy nie brakowało słów.
Rosie Mortimer: filigranowa studentka z Irlandii, zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, lecz obdarzona tubalnym głosem. Charyzmatyczna, o śmiechu, który potrafił wstrząsać murami. Istny wulkan energii. Nieco nadekspresyjna, co jednak w teatrze jest mile widziane. Zawsze gotowa wspiąć się na najwyższy diapazon emocji. Kiedyś nawet cisnęła kubkiem herbaty w policjanta.
Sooz Rillington: sarniooka, o niebotycznie długich nogach i równie niebotycznej pewności siebie. Stworzona do ról szekspirowskich, mistrzyni parodii. Impulsywna. Nie trzeba było jej specjalnie podpuszczać, a już zrzucała ciuchy i golusieńka biegła drogą, śmiejąc się do rozpuku, niepowstrzymana.
Noel Butler: wysoki i chudy, nerwowy, mizerny, namiętny palacz. Fan ubrań z lat siedemdziesiątych – wyłącznie z lumpeksu. Koszule z szerokim kołnierzem i wielkie okulary. Marynarki ze sztruksu w bardzo gruby prążek. Niezastąpiony w rolach sztywniaków.
Peter Elmore: urodzony sportowiec, lecz obojętny na futbol czy wiosła. Szczupły, o jasnorudych włosach i opadających powiekach, z fryzurą zawsze nieco za długą. Formalnie student nowożytnej myśli politycznej, realnie – chodząca encyklopedia żartów i teatru komediowego. Z całej grupy chyba najbardziej zdecydowany dostać się do branży. Gotowy spalić kuchnię, ilekroć usiłował zrobić grzanki.
Yash Varma: drugi maniak komedii. Już od dziecka fanatyk wszystkiego co zabawne. Siedział przed telewizorem, notując sceny i dialogi, by zgłębić zasady i nauczyć się pisać. Jako jedyny w grupie mógł konkurować z Peterem pod względem wiedzy na temat komedii, dlatego postanowili połączyć siły jako scenarzyści. Największy w grupie romantyk, wrażliwy na odrzucenie.
Julian Reynolds: piękny, o smutnych oczach i długich rzęsach. Ten wygląd był kłopotliwy: turyści prosili, aby Julian pozował z nimi do zdjęć – tylko dlatego, że studiuje w Cambridge, jest Anglikiem lub dlatego, że po prostu jest. Irytująco uzdolniony. Miał wszystko, co trzeba – świetny aktorsko, śpiewał i grał na gitarze. Nigdy nie podniósł głosu. Zresztą nie musiał, bo wszyscy bacznie go słuchali. Ambitny, źle czuł się w małej mieścinie na północy, skąd pochodził. Cała dziewiątka przyznałaby pewnie z goryczą, że tylko on przyciąga widzów na spektakle.
Angela Gill: studentka historii z Leeds. Opanowana – do czasu. Pierwsze trzy noce w Cambridge płakała z tęsknoty za domem, lecz smutek minął, gdy na imprezie poznała Sooz. Pisała skecze samotnie, paląc jednego papierosa za drugim i sącząc z kubka gin z tonikiem. Staranna i dbająca o szczegóły. Jako jedyna umiała korzystać z pralki właściwie.
Theodora Bailey: bez wątpienia najbardziej inteligentna z całej grupy. Studentka medycyny z londyńskiej dzielnicy Notting Hill. Ta, która chciała zrobić użytek z magisterium. Ta, która przywracała przepitych do stanu używalności. Reżyserka. Ta, która nad wszystkim panowała. Ta, która jako czarnoskóra kobieta w Cambridge musiała stawiać czoło niechętnym spojrzeniom, a także drwinom zarówno ukradkowym, jak i rzucanym jej prosto w twarz. Nierozerwalnie związana z Sebastianem.
Ta oto dziewiątka pewnego czerwcowego wieczoru jechała na pełną przygód ostatnią swoją wyprawę.
– Problem z Julianem pole... – ciągnęła Sooz.
– Rany boskie! – Yash ukrył twarz w dłoniach. – Wystarczy. Od trzech lat non stop mówimy o Julianie. Od tego tygodnia dajemy sobie z tym spokój, dobra?
– Jak mamy o nim nie mówić, skoro jest?
– Tu, teraz, w aucie go nie ma.
– Ja tylko chcę, aby Rosie wiedziała, że postąpiła słusznie. Wiesz o tym, prawda, Rosie? Gdy mnie to zrobił, zachowałam się tak samo. Julian to krętacz. Jest zepsuty. Już dawno temu któraś z nas powinna była go wy-kończyć.
Wciąż nieobecna Rosie zmarszczyła czoło w zadumie.
– Już niedaleko, prawda? – zapytała Theodorę.
Theo wciśnięta między Yasha a Rosie była czwartym pasażerem. Jak zwykle w centrum wydarzeń. Ta próba zmiany tematu nie zwiodła nikogo, ale poskutkowała.
– Jeszcze jakieś dziesięć minut, kochani – odrzekł Sebastian.
Sooz uznała, że debatę o Julianie odroczono, sięgnęła więc do torebki chipsów serowo-cebulowych. Stwierdziwszy, że zostały w niej już tylko okruchy, zmięła ją i włożyła do kieszeni spodni dresowych. Czyich, nie wiadomo. Możliwe, że Petera, bo miały długie nogawki, a Peter był wysoki, ponadto jako jeden z niewielu lokatorów domu miał sportowe ciuchy. W ich domu w Cambridge pranie wciąż się mieszało, toteż ubrania stopniowo stały się wspólne. Człowiek musiał zdejmować koszulę z suszarki w pośpiechu, inaczej ktoś zaraz ją sobie przy-właszczał.
– Spójrzcie. – Sooz wyjęła z torby pięć dużych czarnych kopert. – Zapomniałam je wam pokazać. To zdjęcia z zeszłych dwóch tygodni. Odebrałam je wczoraj.
Podała zdjęcia pasażerom na tylnym siedzeniu.
– Ten facet z Bootsa wciąż wywołuje ci gratis? – zapytała Theo.
– Tak to się teraz nazywa? – dodał Sebastian.
Sooz żartobliwie pacnęła go w ramię, aż omal nie wjechał w żywopłot.
– Normalnie mnie lubi. Co na to poradzę? Zresztą oszczędziłam dwadzieścia funtów.
Zdjęcia wyrwały Rosie z sennego rozmarzenia. Sięgnęła po jedną z kopert. Rozmowa umilkła na kilka minut, bo pasażerowie z tyłu przeglądali zdjęcia, Sebastian prowadził wielkie volvo przez kręte uliczki, a Sooz majstrowała przy radiu. W blasku zachodzącego słońca grała muzyka i śpiewały ptaki, a gdzieś w samochodzie pewnie było więcej paczek chipsów, na świecie zapanowała więc absolutna harmonia. Skręciwszy, Sebastian ledwie przejechał przez w wąski otwór w żywopłocie, po czym ruszył pełną dziur polną drogą wśród drzew. Dotarli do wysokiej żelaznej bramy, jedynego punktu ceglanego muru, którego nie obrósł bluszcz.
– Kto wysiądzie i otworzy? – rzucił Sebastian.
– Ja – odpowiedział Yash, otwierając drzwiczki.
– Kod to dziewiętnaście trzysta osiemdziesiąt siedem. Lekko przyciągnij bramę do siebie. Lubi się zaciąć. Przytrzymaj. Zamyka się szybko.
Yash postąpił zgodnie z instrukcją. Przytrzymał bramę, by przepuścić volvo i golfa. Pomknęli zaciszną aleją pod baldachimem gałęzi. Poprzez listowie przezierały nikłe promienie słońca. Wokół roztaczała się Anglia w najlepszym wydaniu – Stumilowy Las, czarodziejski zakątek, zielona, urocza kraina z zamierzchłych lat.
– Musimy zwolnić – powiedział Sebastian. – Chester niedosłyszy. Tydzień zacząłby się nam fatalnie, gdybym przypadkiem przejechał naszego ukochanego ogrod-nika.
– Byłby z tego dobry skecz – zauważył Yash. – Przejechać ogrodnika i jakby nigdy nic balować cały weekend.
– To nie byłby dobry skecz – orzekła Theo.
– Faktycznie – przyznał Yash po chwili namysłu. – Pewnie by się powinno go trochę podrasować. Przypomnijcie mi, abym podrzucił to Peterowi. Musimy napisać jeszcze jeden skecz na Edynburg...
– W tym tygodniu nie pracujecie – powiedziała Sooz.
– Musimy – odrzekł Yash. – Przynajmniej odrobinę. Piszemy na festiwal Fringe[1], a nie dla byle kretynów w pubie. Peter sądzi, że...
– Mam gdzieś, co sądzi Peter. W tym tygodniu nie ma mowy o pracy. Sebastian, zrób coś.
– Jeśli ci się wydaje – odpowiedział Sooz Sebastian – że mógłbym powstrzymać Petera i Yasha przed dążeniem do sławy, to wierzysz we mnie bardziej, niż na to zasłu-guję.
– Theo?
– Jestem tylko kobietą – odparła Theo. – Nie potrafię czynić cudów.
Wreszcie skręcili z alei i wydostali się z lasu. Niespodziewanie otoczyły ich ściany hortensji w urzekających odcieniach błękitu i purpury. Mijali pergole i ścieżki oplecione przez wisterię oraz kwitnące łososiowo krzewy róż. Powietrze wypełniała chłodna, słodkawa woń bzu po deszczu.
Przed sobą mieli Merryweather[2]. Rozległe domostwo z kamienia w kolorze piasku, z dachem o czterech spadach, płaską fasadą i portykiem. Po ścianach pięły się bugenwilla i bluszcz – naturalne okrycie mające zmiękczać surową bryłę. Dom okolony był kamiennym tarasem, wzdłuż którego stały posągi i urny. Do najdalszego krańca budynku przylegała przeszklona oranżeria pełna drzewek doniczkowych. Przed domem ścielił się długi trawnik wiodący do stawu z altaną. Pozostałą połać ziemi zajmowały ogrody otoczone murami z cegły – i ścieżki.
– Znów mi się nie mieści w głowie, że to twój dom – rzekła Sooz.
– Cały jestem niezwykły – odpowiedział Sebastian. – Tak czy inaczej w połowie się wali. Musi podpierać go służba.
Podróż dobiegła końca na żwirowanym podjeździe przy garażu z boku domu. Rosie wyskoczyła z samochodu i odeszła kilka kroków. Sooz i Sebastian wysiedli, by się rozciągnąć i zapalić, tymczasem Theo i Yash zaczęli rozpakowywać bagażnik.
– Rosie przechodzi trudny okres – szepnął Sebastian.
– Mhm – potwierdziła Sooz, biorąc papierosa, którym ją poczęstował. – Zauważyłeś, jak Yash odepchnął Petera, by jechać z nami?
– Trudno byłoby tego nie spostrzec. Myślisz, że w tym tygodniu któryś z nich wreszcie wykona ruch? Teraz albo nigdy. Może by trzeba coś zrobić. Zamknąć ich razem na strychu.
– Niezły pomysł – odparła Sooz, patrząc, jak Yash omal się nie przewraca, próbując unieść najcięższą torbę, tymczasem Theo idzie to wyjątkowo sprawnie. – Szkoda, że nie masz lochu.
– Loch mam wyłącznie na własne potrzeby, moja droga. Ale w słusznej sprawie może zrobiłbym wyjątek.
– Gdyby Yash zajął się bzykaniem, nie dałby rady pracować.
– Nie bądź taka pewna – odpowiedział Sebastian. – Poza tym Peter pisałby dalej. Wiesz, że nasz ambitny chłopiec jest niepowstrzymany. Siedziałby z notesem przy drzwiach sypialni i zapisywał każdą niezręczną uwagę Yasha o seksie.
– O Boże! Tak mogłoby być. Przerobiliby to na skecz.
– Macie zamiar kiedyś pomóc?! – zawołał Yash, wyciągając z auta walizkę Sooz.
– Nie – odrzekli chórem Sooz i Sebastian.
– Tak tylko pytam. – odparł Yash, kiwając głową.
Z golfa, który wolno wjechał na podjazd, wytarabaniły się jeszcze cztery osoby, o wiele bardziej wymięte niż pasażerowie przestronnego volva. Peter, który jechał obok kierowcy z mapą, w razie gdyby zabłądzili, wysiadł i wesoło poklepał dach. Kierowca, Noel, wygramolił się po nim. Wsunął w usta kolejnego z niekończącej się serii papierosów, zapalił i się przeciągnął.
– Jasna cholera – powiedział, lecz nie rozwinął tematu. Słowa mogły dotyczyć jazdy, posiadłości roztaczającej się wkoło albo też życia w ogóle.
Juliana i Angelę trzeba było uwolnić z tylnego siedzenia, gdzie upakowano ich wśród walizek i wszelkiego rodzaju toreb. Angela wypełzła uczepiona torebki, jej pomięte ubranie było przepocone. Po drugiej stronie wyłonił się Julian, tak samo zgrzany i mokry, ale pot mu pasował, a ciepło go rozluźniało. Natura dała mu oczy jak lazur i wąską przerwę między zębami, za sprawą której rozczulał uśmiechem. Ciało miał harmonijnie zbudowane, słowem – piękne. Nawet najdłuższa podróż pod stertą bagaży na tylnym siedzeniu w najmniejszym stopniu nie naruszyłaby jego urody.
– Szybko dotarliśmy – oznajmił Julian. – Uwinęliś-my się.
Angela, która opadła na podjazd i wachlowała się bluzką dla ochłody, jęknęła w odpowiedzi.
– Zdjęcie! – zawołała Sooz. – Zdjęcie, zdjęcie, no dawać! Zrobimy sobie tutaj.
Odezwały się głosy sprzeciwu, lecz Sooz je zignoro-wała.
– Chcę zdjęć z całego tego tygodnia. Zdjęć każdej chwili. To nasze zdjęcie z przyjazdu. Chodźcie tu wszyscy.
Skinęła na przyjaciół, by dołączyli do niej na skraju podjazdu przy nijakim budynku gospodarczym.
– Przed drewutnią? – zapytał Sebastian. – Malow-niczo...
– Tu mogę ustawić aparat na samochodzie. Prędzej, bo zaraz stracimy światło!
Gdy się szykowali, Sooz ustawiła aparat na dachu auta i nacisnęła guzik timera. Podbiegła do nich, by znaleźć się w kadrze. Kiedy już zdjęcie zostało zrobione, powlekli torby przez warzywnik zewnętrznym pasażem zbudowanym, by służba mogła wnosić drewno, węgiel i inne artykuły, nie zakłócając spokoju w ogrodzie z tyłu domu. Wielkie posiadłości przypominają Disney World – wyglądają zjawiskowo, lecz za tą piękną fasadą się pracuje. Kiedy dotarli do tylnych drzwi, Sebastian otworzył je i wpuś-cił przyjaciół do obszernego przedsionka pełnego kaloszy i płaszczy przeciwdeszczowych.
– Najpierw pokoje, zabawa później! – zawołał Se-bastian.
Yash pierwszy rzucił torby i ruszył biegiem. Zaczął się wyścig o pokoje. Angela, Peter, Julian, Sooz i Theo przedarli się przez kuchnię i labirynt małych pomieszczeń na zapleczu. Niektórzy poszli schodami kuchennymi, inni skierowali się do głównego holu. Stamtąd wspięli się po wielkich schodach, nie zważając na miny przodków Sebastiana, którzy obserwowali ich z portretów. W Merry-weather było szesnaście sypialń – niektóre miały łoża z baldachimem, a niektóre łazienki. Przyjaciele ubóstwiali grać i rywalizować, więc mknęli przez korytarze, ślizgając się po idealnie wyfroterowanych parkietach, beztrosko popychając nawzajem, aby zająć pokoje, których być może wcale nie chcieli.
Sebastian nie biegł, bo był w swoim domu – pokój czekał na niego. Zostawiwszy bagaż w przedsionku, chwilę się poprzeciągał, a później poszedł do kuchni, wyjął z lodówki i otworzył szampana, który chłodził się tam jak zwykle. Wlał cały do kufla i wyjrzał przez okno nad zlewem. Roztaczał się stamtąd widok na ogród warzywny, gdzie kępy mięty tworzyły kosmaty dywan, błękitnie kwitł ogórecznik, a krzaki truskawek uginały się pod ciężarem karminowych owoców. Oprócz inspektów i bujnych roślin Sebastian zobaczył w ogrodzie coś jeszcze. Pod murem naradzali się Rosie i Noel. Jeszcze nie weszli do domu i przywierali do siebie. Wysoki Noel pochylał się, przybliżając ucho do jej ust. Pochylał się tak nisko, że co rusz musiał wsuwać wielkie okulary z powrotem na nos. Najwyraźniej nie chcieli, aby ktoś ich usłyszał, bo Rosie co chwilę zerkała w stronę okien.
„Intrygujące” – pomyślał Sebastian. „Trzeba to będzie poobserwować”.
Usłyszał, jak na górze przewraca się duży przedmiot.
„To nie szafka, bo nic nie spadało z łoskotem. A więc któryś stolik, pewnie ten mahoniowy z marmurową inkrustacją. Jest solidny. Wytrzyma”.
Z błogością sącząc szampana, stwierdził, że w ten weekend na pewno coś pójdzie nie tak.
Przypisy