Śmierć w Morning House - Maureen Johnson - ebook

Śmierć w Morning House ebook

Maureen Johnson

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

„CZY KTOŚ CI POWIEDZIAŁ, ŻE JESTEŚ TU W ZASTĘPSTWIE NIEBOSZCZYKA?”

 

Mistrzyni kryminału YA, autorka bestsellerowej trylogii „Nieodgadniony” („Truly Devious”) powraca z nową książką!

 

Marlowe Wexler nie była winna pożaru. Ogniste pocałunki na randce to jedno, ale płomienie, które wymagają interwencji strażaków – to coś zupełnie innego.

 

Skoro jej kariera opiekunki domu poszła z dymem, wszechświat jest jej winien nową pracę na lato… Marlowe ląduje w Morning House, wyspiarskiej rezydencji wybudowanej w latach dwudziestych poprzedniego wieku. Oprowadzanie wycieczek jest łatwe i nie wiąże się ze znaczącym zagrożeniem pożarowym. Można co najwyżej zanudzić się na śmierć, opowiadając o witrażach i prohibicji.

 

Morning House skrywa jednak makabryczny sekret sprzed kilkudziesięciu lat, a osoba, która sprowadziła Marlowe na wyspę, niespodziewanie znika. Wystarczy jeden drobiazg, żeby uruchomić katastrofalny ciąg wydarzeń. Przez tę jedną iskrę wszystko może obrócić się w popiół. O ile wcześniej ktoś nie zamorduje Marlowe.

 

Nowa powieść Maureen Johnson to kolejny fascynujący kryminał, którego bohaterka – o znaczącym imieniu Marlowe – musi rozwiązać przerażającą zagadkę Morning House, zanim powtórzą się zbrodnie z przeszłości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 391

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: De­ath at Mor­ning Ho­use
Co­py­ri­ght © 2024 by Mau­reen John­son Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Woj­ciech Szy­puła Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2025 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Har­per­Col­lins Pu­bli­shers. All ri­ghts re­se­rved.
Re­dak­tor pro­wa­dząca: MAŁ­GO­RZATA WRÓ­BLEW­SKA
Re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: PAU­LINA ZA­BO­REK, KA­TA­RZYNA SARNA
Ilu­stra­cja na okładce: © Sa­sha Vi­no­gra­dova
Pro­jekt okładki: JES­SIE GANG
Mapa: LEO HAR­TAS
Ad­ap­ta­cja okładki: JU­LIA FI­LIP
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-58-0
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim bi­blio­te­ka­rzom, spe­cja­li­stom od me­diów i na­uczy­cie­lom wal­czą­cym z tymi, któ­rzy pró­bują za­ka­zy­wać ksią­żek. To dzięki wam nie wy­grają.

PRAW­DZIWA AME­RY­KAŃ­SKA RO­DZINA RAL­STO­NÓW I ICH IDE­ALNA LET­NIA RE­ZY­DEN­CJA

Fo­to­re­por­taż w ma­ga­zy­nie „Life”, li­piec 1932

Dok­tor Phil­lip Ral­ston z No­wego Jorku i jego żona Faye Ral­ston, gwiazda te­atru, z pew­no­ścią opa­no­wali sztukę ży­cia na wy­so­kim po­zio­mie. A mają pod opieką nie­jedno ży­cie!

Dok­tor ad­op­to­wał sze­ścioro dzieci w roku 1915, kiedy pod­czas wojny pra­co­wał w An­glii. Siódme, Maksa, Ral­sto­no­wie po­wi­tali przed czte­rema laty. Więk­szość roku spę­dzają w No­wym Jorku, star­sze dzieci miesz­kają w in­ter­na­cie. La­tem na­to­miast wszy­scy spo­ty­kają się w pry­wat­nym raju w re­jo­nie Ty­siąca Wysp, na Ral­ston Is­land, kie­dyś zna­nej jako Cut­ter Is­land. Mają tam oka­zały dom zwany Mor­ning Ho­use. Ten gmach wy­bu­do­wany za cztery mi­liony do­la­rów to miej­sce wprost stwo­rzone do dba­nia o zdro­wie i wszech­stronny roz­wój.

– Kiedy moje dzieci wy­ka­zują ta­lent w ja­kiejś dzie­dzi­nie – mówi dok­tor Ral­ston – ro­bię wszystko, żeby umoż­li­wić im roz­wój w tym kie­runku.

Za­trud­nił ar­chi­tekta P. An­der­sona Lit­tle’a z Los An­ge­les, by za­pro­jek­to­wał pię­trowy Do­mek Za­baw. Ta bu­dowla z oknami róż­nej wiel­ko­ści i małą wie­życzką z boku wy­gląda, jakby prze­nie­siono ją z ba­śni braci Grimm. I wcale nie jest mała, ma bo­wiem roz­miary spo­rego domu ro­dzin­nego. Na par­te­rze może się po­chwa­lić dużą bi­blio­teką, ate­lier i po­ko­jem do na­uki. Na wy­so­kim pierw­szym pię­trze znaj­duje się po­miesz­cze­nie, któ­rego ściany wy­ło­żono lu­strami. Wy­po­sa­żono je w drą­żek ba­le­towy, a także for­te­pian i inne in­stru­menty mu­zyczne.

Dok­tor Ral­ston i jego ro­dzina ści­śle trzy­mają się roz­kładu dnia. Każ­dego ranka o siód­mej trzy­dzie­ści ra­zem je­dzą śnia­da­nie. Prze­strze­gają przy tym diety za­le­ca­nej mię­dzy in­nymi przez Bat­tle Creek Sa­ni­ta­rium, w któ­rej nie ma mięsa, cu­kru, kawy ani her­baty. W skład menu wcho­dzą na­to­miast: jo­gurt, go­to­wane owoce, ko­tlety we­ge­ta­riań­skie, du­szony gro­szek i bu­dyń. Przed ósmą wszy­scy ubrani w ta­kie same stroje wy­cho­dzą na traw­nik i się gim­na­sty­kują. Chłopcy i dziew­częta ćwi­czą ra­zem, a po­tem albo pły­wają w la­gu­nie, albo ry­wa­li­zują, które z nich naj­szyb­ciej opły­nie całą wy­spę.

– W na­szej ro­dzi­nie naj­le­piej pływa moja córka Clara – oznaj­mia z dumą dok­tor Ral­ston. – Nikt nie jest w sta­nie po­bić jej re­kordu w wo­dach la­guny. Pra­cu­jemy nad tym, żeby za­kwa­li­fi­ko­wała się na naj­bliż­szą olim­piadę, cho­ciaż ona wo­lałby sku­pić się na tańcu.

Po­ranna gim­na­styka koń­czy się o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści. Na­stęp­nie dzieci mają dwie go­dziny za­jęć pro­wa­dzo­nych przez dok­tora Ral­stona, któ­rych te­ma­tyka obej­muje me­dy­cynę, che­mię, dzie­dzicz­ność, hi­sto­rię, po­li­tykę i geo­gra­fię. W po­łu­dnie po­da­wany jest lunch: ko­lejny po­si­łek zło­żony z po­żyw­nych skład­ni­ków na­tu­ral­nych. Po­po­łu­dniami dzieci mają czas na roz­wi­ja­nie wła­snych za­in­te­re­so­wań. O szes­na­stej znowu przy­cho­dzi pora pły­wa­nia. Je­śli po­goda nie sprzyja, Ral­sto­no­wie ćwi­czą nur­ko­wa­nie w głę­bo­kim na trzy i pół me­tra ba­se­nie na niż­szym po­zio­mie domu. Przy ko­la­cji ro­dzina oma­wia mi­niony dzień. Wie­czo­rem wszy­scy od­po­czy­wają, cza­sem przy grach lub fil­mie.

Trudno wy­obra­zić so­bie zdrow­sze i bar­dziej idyl­liczne lato niż to spę­dzone z Ral­sto­nami w Mor­ning Ho­use.

TRA­GE­DIA W MOR­NING HO­USEDWOJE DZIECI NIE ŻYJE

„New York Ti­mes”, 28 lipca 1932

Ro­dzinę le­ka­rza i fi­lan­tropa dok­tora Phil­lipa Ral­stona spo­tkało ogromne nie­szczę­ście. Wczo­raj po po­łu­dniu w wo­dach Rzeki Świę­tego Waw­rzyńca zna­le­ziono ciało jego naj­młod­szego dziecka, czte­ro­let­niego Maksa. Przy­pusz­cza się, że chło­piec wy­szedł z po­koju, kiedy opie­kunka za­snęła, i po­sta­no­wił po­pły­wać bez opieki. Kilka go­dzin póź­niej zroz­pa­czona naj­star­sza sio­stra, szes­na­sto­let­nia Clara sko­czyła z da­chu trzy­pię­tro­wego domu...

1

Pe­tri­chor. Wszystko za­częło się od niego, od tego jed­nego za­pa­chu. Zna­cie to słowo? Na­uczy­łam się go od Aki­lah Jo­nes.

Aki­lah, Aki­lah, Aki­lah...

Pierw­szy raz moje spoj­rze­nie pa­dło na nią w pierw­szej kla­sie, na lek­cji fran­cu­skiego. Ubrana w miękki żółty swe­ter ko­niu­go­wała jak dia­bli swój pierw­szy nie­re­gu­larny cza­sow­nik, kiedy zda­łam so­bie sprawę, że się w niej za­ko­cha­łam. Za­wsze wie­dzia­łam, że po­do­bają mi się dziew­czyny, ale gdy zo­ba­czy­łam Aki­lah, zro­zu­mia­łam to na­prawdę. Au­ten­tycz­nie nie wiem, jak można spoj­rzeć na Aki­lah i się w niej nie za­ko­chać. To unie­sie­nie pod­bródka! Za każ­dym ra­zem inna fry­zura: włosy sple­cione w war­ko­cze, pro­ste albo na­tu­ralne, cza­sem oży­wione fio­le­to­wymi pa­sem­kami. Grała na pia­ni­nie w na­szym szkol­nym ze­spole jaz­zo­wym. Poza tym grała na gi­ta­rze. Uśmie­chała się, jakby znała dow­cip, który ktoś do­piero za­mie­rzał opo­wie­dzieć. A jej śmiech brzmiał jak dzwony ka­te­dry.

W su­mie mia­łam z nią cztery lek­cje: fran­cu­ski dla po­cząt­ku­ją­cych w kla­sie pierw­szej, bio­lo­gię i pierw­szy se­mestr hi­sto­rii Ame­ryki Pół­noc­nej w dru­giej, no i w tym roku roz­sze­rzony an­giel­ski. Zwy­kle nie mia­łam oka­zji sie­dzieć bli­sko niej, bo no­szę na­zwi­sko We­xler, a więk­szość na­uczy­cieli sa­dza nas al­fa­be­tycz­nie, ale na an­giel­skim po­zwo­lono nam wy­brać so­bie miej­sca przy sze­ściu sto­łach w sali. Nie­stety pierw­szego dnia się spóź­ni­łam i stół, przy któ­rym sie­działa Aki­lah, był już za­jęty, ale udało mi się do­paść cał­kiem nie­złe miej­sce po są­siedzku, dzięki czemu mo­głam pła­wić się w bla­sku jej wspa­nia­ło­ści. Za­wsze sta­ra­łam się wy­glą­dać jak naj­le­piej przed tymi za­ję­ciami, ale nie mam ta­kich wa­run­ków jak ona.

Ja je­stem spoko. Na­zy­wam się Mar­lowe We­xler i je­stem spoko.

Z po­wodu mo­jego imie­nia można by uznać, że spę­dzam czas w mrocz­nych za­uł­kach wiel­kiego mia­sta, peł­nych sta­rych kar­to­nów, me­ta­lo­wych ko­szy na śmieci i ko­tów, które wiecz­nie coś prze­wra­cają i prze­raź­li­wie miau­czą; że gdzieś tam pra­cuje bar­man, który zna moje imię; że mam trzy byłe żony – z dwiema w ogóle nie roz­ma­wiam, ale z trze­cią wciąż coś się tli, bo ni­gdy nie wy­le­czy­ły­śmy się z sie­bie na­wza­jem, nie tak do końca. Moje imię jest bar­dziej eks­cy­tu­jące niż ja. Aki­lah była nad­zwy­czajna, a ja by­łam po pro­stu spoko – i na tym po­le­gał pro­blem.

Ni­gdy nie mia­łam oka­zji tak na­prawdę spę­dzić z nią czasu aż do tego lata, kiedy obie do­sta­ły­śmy pracę u Guffy’ego, w miej­sco­wej lo­dziarni. Mają tam trzy­dzie­ści dwa smaki lo­dów do­mo­wej ro­boty i słynny na całą oko­licę go­rący sos kar­me­lowy. Ktoś, kto chciałby ro­żek z „go­rą­cym ty­łecz­kiem”, do­sta­nie nieco kar­melu na dno rożka i wszy­scy będą się śmiali – cho­ciaż my nie, bo ile razy można usły­szeć to samo, za­nim czło­wiek na­bie­rze ochoty, żeby wło­żyć rękę do go­frow­nicy tylko po to, żeby znowu coś po­czuć.

Nie mia­łam po­ję­cia, że Aki­lah też bę­dzie tam pra­co­wać, do­póki nie przy­szłam na swoją drugą zmianę w po­kry­tym ko­cią sier­ścią T-shir­cie (co ucho­dziło mi na su­cho, bo i tak mu­sia­łam no­sić fir­mowy far­tuch) i mo­ich naj­bar­dziej że­nu­ją­cych szor­tach (bo lu­dzie i tak wi­dzieli mnie tylko od pasa). Aki­lah stała za ladą w ja­sno­nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie i far­tuszku Guffy’ego, na­kła­dała ko­muś lody wa­ni­liowe z so­kiem je­ży­no­wym i pro­mie­niała uśmie­chem, który ema­no­wał ener­gią ni­czym elek­trow­nia. Za­to­czy­łam się w drzwiach na jej wi­dok, gdy zda­łam so­bie sprawę, że bę­dziemy ra­zem pra­co­wały. To była naj­wspa­nial­sza rzecz, jaka do tej pory mi się przy­da­rzyła. By­ły­śmy współ­pra­cow­nicz­kami, ona i ja mia­ły­śmy stać za tą małą ladą przez dwa wie­czory w ty­go­dniu i je­den cały dzień w week­end (przy­naj­mniej do chwili, kiedy po­maj­struję przy gra­fiku tak, że­by­śmy na wszyst­kich zmia­nach były ra­zem – taką mi­sję so­bie wy­zna­czy­łam).

Wtedy wresz­cie do­brze po­zna­łam Aki­lah. Ła­two się z nią roz­ma­wiało. Je­śli mó­wiła, że po­doba jej się ja­kiś pro­gram, wra­ca­łam do domu i tak długo oglą­da­łam go w stre­amingu, aż mia­łam su­che spo­jówki. A kiedy po­do­bała się jej ja­kaś pio­senka, ten utwór od razu sta­wał się moim ulu­bio­nym na ko­lejne dni. Cza­sem w moim mó­zgu otwiera się ko­mora, która do­maga się, by ją czymś wy­peł­nić. Nie twier­dzę, że wiem, co ro­bię. Mó­wię tylko, że po­tra­fię na­peł­nić swój mózg jak wia­dro i no­sić in­for­ma­cje na ogół bez żad­nych wy­cie­ków po dro­dze. Nie mam po­ję­cia, czy to ozna­cza, że je­stem by­stra, ale z pew­no­ścią po­ma­gało mi, kiedy chcia­łam zna­leźć te­maty do roz­mowy z Aki­lah.

– Wiesz, jaki za­pach lu­bię naj­bar­dziej? – za­py­tała pew­nego dnia, kiedy mia­ły­śmy chwilę wy­tchnie­nia i cze­ka­ły­śmy na na­stęp­nego klienta, który za­mówi „go­rący ty­łe­czek”. – Pe­tri­chor.

Już mia­łam otwo­rzyć usta i za­py­tać: „Za­pach la­ta­ją­cego di­no­zaura?”, ale coś ka­zało mi się przy­mknąć i mą­drze po­ki­wać głową. (Po­my­śla­łam o pte­ro­zau­rze, mu­si­cie przy­znać, że brzmi to dość po­dob­nie).

– To za­pach ziemi tuż po desz­czu. Tak się na­zywa. Jest tro­chę ozo­nowy, tro­chę zie­mi­sty. Mój naj­ulu­bień­szy aro­mat na świe­cie.

Tego wie­czoru spę­dzi­łam ja­kieś sześć go­dzin, czy­ta­jąc re­cen­zje świec za­pa­cho­wych, aż zna­la­złam naj­le­piej oce­nianą w In­ter­ne­cie świecę pach­nącą pe­tri­cho­rem. Kosz­to­wała trzy­dzie­ści do­lców. Przy ta­kiej ce­nie można ocze­ki­wać pro­duktu wy­so­kiej klasy, nie? Za­mó­wi­łam świecę, do­pła­ci­łam osiem do­la­rów za eks­pre­sową do­stawę i ob­my­śli­łam plan.

Bo mia­łam też drugą pracę. Po­ma­ga­łam opie­ko­wać się dom­kiem Ju­ana i Car­lity, przy­ja­ciół na­szej ro­dziny, le­żą­cym nad je­zio­rem One­ida ja­kieś dzie­sięć mi­nut od na­szego. Juan i Car­lita wy­kła­dają na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim, ale kie­dyś uczyli w Sy­ra­cuse, gdzie pra­cuje mój tata. Na­dal przy­jeż­dżają nad je­zioro w nie­które week­endy, a także la­tem. A ja pod ich nie­obec­ność opie­ko­wa­łam się ich do­mem. Ko­si­łam ma­leńki traw­nik, je­śli taka była po­trzeba. Pod­le­wa­łam kwiaty. Sprzą­ta­łam, od­ku­rza­łam, spłu­ki­wa­łam to­a­lety, żeby za­dbać o ka­na­li­za­cję, od­bie­ra­łam pocztę i – ogól­nie rzecz bio­rąc – utrzy­my­wa­łam dom w do­brej kon­dy­cji. Ła­twi­zna. Zaj­mo­wało mi to rap­tem kilka go­dzin w ty­go­dniu i mo­głam spę­dzać tam tyle czasu, ile chcia­łam, ucząc się albo ro­biąc coś in­nego.

Wła­śnie. Coś in­nego.

Ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy kon­kret­nie o tym, w jaki spo­sób mogę ko­rzy­stać z domku, a ja ni­gdy nie ro­bi­łam tam nic dziw­nego. Nikt mi ni­gdy nie po­wie­dział: „Nie mo­żesz tam za­brać ni­kogo na randkę, Mar­lowe”. Czu­łam, że do­póki za­cho­wuję się od­po­wie­dzial­nie i zo­sta­wiam dom w lep­szym sta­nie, niż go za­sta­łam, wszystko jest w po­rządku. I było. Aż do wie­czoru z pe­tri­cho­rem.

Moi ro­dzice wy­grali na lo­te­rii kartę po­da­run­kową do Che­ese­cake Fac­tory i od­dali ją mnie. No­si­łam ją w port­felu przez osiem mie­sięcy, jakby to był mój cały spa­dek, zbyt cenny, żeby od razu go wy­dać. To była oka­zja, na którą na­wet nie wie­dzia­łam, że cze­kam. Pew­nego wie­czoru, kiedy opróż­nia­łam ma­szynę do lo­dów wło­skich, od­wró­ci­łam się do Aki­lah.

– Mam kartę po­da­run­kową do Che­ese­cake Fac­tory – po­wie­dzia­łam, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Mu­szę ją wy­ko­rzy­stać. Mia­ła­byś ochotę... – na­bra­łam po­wie­trza – ...się tam wy­brać?

Obej­rzała się na mnie przez ra­mię, za­jęta uzu­peł­nia­niem za­pasu po­sy­pek do lo­dów.

– Pew­nie. Nie można po­zwo­lić, żeby zmar­no­wała się po­rządna karta po­da­run­kowa.

Już wcze­śniej prze­stu­dio­wa­łam nasz gra­fik, więc wie­dzia­łam, że obie mamy wolny wie­czór we wto­rek. Po­de­szłam do roz­pi­ski i za­czę­łam ją prze­glą­dać, jak­bym nie wie­działa, co tam wid­nieje.

– Mamy... O, patrz, obie mamy wolny wto­rek. Masz coś...

– Nie mam żad­nych pla­nów – we­szła mi w słowo. – Pójdźmy tam. Bę­dzie faj­nie.

Od tego mo­mentu aż do wtorku przez cały czas cho­dzi­łam jak na­krę­cona. Wy­rzu­ci­łam wszyst­kie swoje ciu­chy na łóżko i pró­bo­wa­łam wy­my­ślić, w co się ubrać. Do­sta­łam na uro­dziny brzo­skwi­niową bluzkę w kropki (kiedy zmru­żyło się oczy, kropki wy­glą­dały jak ma­lut­kie ko­niki). Uwa­ża­łam, że to moja szczę­śliwa bluzka, cho­ciaż do tej pory ni­gdy nie przy­nio­sła mi szczę­ścia. Cza­sem po pro­stu trzeba wie­rzyć w swój ciuch. Zro­bi­łam kilka eks­pe­ry­men­tów z wło­sami, ale do­ni­kąd mnie to nie do­pro­wa­dziło. Włosy mam ru­da­wo­kasz­ta­nowe, o fak­tu­rze, którą naj­le­piej można opi­sać jako nie­pewną. Fa­lu­jące? Pro­ste? Da­dzą się za­cze­sać do góry? Moje włosy tego nie wie­dzą. Prze­stań­cie je o to py­tać. Ja je kręcę, one się pro­stują. I na od­wrót. Dla­tego roz­pu­ści­łam je i po­zwo­li­łam im na swo­bodę.

Pod­je­cha­łam po Aki­lah smar­tem, naj­mniej­szym sa­mo­cho­dem świata. Auto jest czer­wone, więc wy­glą­dam, jak­bym pro­wa­dziła ja­błuszko z kre­skówki. Odzie­dzi­czy­łam go po dziad­kach. Ku­pili go, żeby jeź­dzić nim po Key West, gdzie miesz­kali, ale po­tem do­szli do wnio­sku, że smart ruj­nuje ich wi­ze­ru­nek. Tra­fił więc do mnie, po­nie­waż uznano, że bę­dzie roz­sąd­nym środ­kiem trans­portu do i ze szkoły, a przy tym za nic w świe­cie nie da się go wy­ko­rzy­stać do cze­goś choćby zbli­żo­nego do nie­bez­piecz­nego. Jak mia­łam za­re­kla­mo­wać sza­leń­stwo jazdy smar­tem? „Wsia­daj­cie, cho­ciaż i tak się nie zmie­ści­cie. Po­mkniemy z za­wrotną pręd­ko­ścią trzy­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Nie, na pewno nie po au­to­stra­dzie”.

Nie­mniej smart był sa­mo­cho­dem i dla­tego go uwiel­bia­łam. Sta­rał się naj­le­piej, jak mógł, cho­ciaż był strasz­nie mały.

Aki­lah wło­żyła białe szorty i czer­wony top – nowy, jak przy­pusz­cza­łam. Upięła sple­cione w war­ko­czyki włosy w ele­gancki kok i czę­ściowo owi­nęła go czer­woną apaszką. Ma­ki­jaż za­wsze świet­nie jej wy­cho­dził, ale za­uwa­ży­łam, że tym ra­zem po­sta­rała się bar­dziej niż zwy­kle: po­łą­czyła biały ey­eli­ner w we­wnętrz­nym ką­ciku oka z ciem­niej­szym, któ­rym zro­biła ja­skółkę, a na po­wieki po­ło­żyła war­stwy żółci i oranżu. Wy­glą­dało to tak, jakby dwa wschody słońca roz­kwi­tały na jej twa­rzy.

– Ład­nie wy­glą­dasz – po­chwa­liła mnie. – Po­doba mi się twoja bluzka.

Sta­ra­łam się nie ku­lić w fo­telu kie­rowcy. Po­win­nam być za­do­wo­lona? Czy może zwy­kle wy­glą­da­łam okrop­nie i Aki­lah po pro­stu ucie­szyła się, że cho­ciaż raz się po­sta­ra­łam?

Czę­sto je­stem za­kło­po­tana, ale tego wie­czoru, kiedy wcho­dzi­łam do Che­ese­cake Fac­tory z Aki­lah Jo­nes u boku, po­czu­łam, jak­bym pierw­szy raz wkra­czała do spo­łe­czeń­stwa jako speł­niona istota ludzka. By­łam swoją naj­lep­szą wer­sją, roz­pie­rała mnie pew­ność sie­bie, ja­kiej ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czy­łam. Nie ocze­ki­wa­łam, że wszy­scy się za­trzy­mają i za­czną nas okla­ski­wać, ale przy­ję­ła­bym ten aplauz, gdyby to miało miej­sce, gdyż byłby on cał­ko­wi­cie uza­sad­niony.

– Przy­stawki za­wsze są naj­lep­sze – po­wie­działa Aki­lah, kiedy spraw­dza­ły­śmy menu. – Chcesz wziąć kilka i zjeść na spółkę?

Je­dze­nie na spółkę zna­czyło, że idzie nam do­brze; to zu­peł­nie co in­nego niż: moje je­dze­nie tu, twoje tam. To by­łyby na­sze przy­stawki, któ­rymi roz­ko­szu­jemy się ra­zem. Za­sta­wi­ły­śmy stół ma­lut­kimi ham­bur­ge­rami, pty­siami kra­bo­wymi, sma­żo­nymi chiń­skimi pie­roż­kami i pa­nie­ro­wa­nym ka­la­fio­rem.

– Tro­chę głu­pio się czuję – ode­zwała się Aki­lah – ale mam coś dla cie­bie. Roz­ma­wia­ły­śmy nie­dawno o ma­ki­jażu...

Zna­czy: ona mó­wiła o ma­ki­jażu. Ja ma­ru­dzi­łam, że je­stem w tym kiep­ska, nie po­tra­fię po­słu­gi­wać się pa­le­tami cieni, nie mo­głam po­jąć, do czego służy po­łowa ko­lo­rów... Ogól­nie rzecz bio­rąc, la­men­to­wa­łam nad swoją nie­udol­no­ścią.

– ...i zda­łam so­bie sprawę, że to ide­alny ko­lor szminki dla cie­bie. Pro­szę. – Się­gnęła do wiel­kiej czer­wo­nej torby i wy­jęła złotą tubkę. Zdjęła na­sadkę i dała znać, że­bym wy­cią­gnęła rękę.

Mia­łam dłoń wil­gotną i zimną od trzy­ma­nia szklanki, więc nie chcia­łam, aby Aki­lah jej do­tknęła, za­ra­zem o tym ma­rząc. Po­da­łam jej rękę, a ona ujęła ją w swoją i przy­trzy­mała. Jej dłoń była cie­pła i de­li­katna. De­li­kat­nie na­ry­so­wała szminką ja­skra­wo­ró­żową kre­skę na wierz­chu mo­jej dłoni. Nie wy­bra­ła­bym ta­kiego ko­loru, ale był miły dla oka.

– Nocna Róża – po­wie­działa. – Po­my­śla­łam, że bę­dzie ci pa­so­wać. Po­doba ci się? Bo mó­wi­łaś, że twoje wargi wy­dają ci się wą­skie... Ja tak nie uwa­żam. – Od razu się za­strze­gła. – Ale... my­ślę, że ten ko­lor bę­dzie od­po­wiedni.

Za­krę­ciło mi się w gło­wie. Aki­lah Jo­nes pa­trzyła na moje usta. Ku­piła mi szminkę.

To zna­czy, że bę­dziemy się ca­ło­wać.

Aki­lah Jo­nes po­ca­łuje mnie, a wtedy ja do­stą­pię wnie­bo­wstą­pie­nia i będę wzla­ty­wać co­raz wy­żej i wy­żej, w naj­dal­sze za­kątki ko­smosu. Po dro­dze przy­biję piątkę z ekipą Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej. To wszystko było nie­re­alne, a jed­nak wszyst­kie hi­sto­rie mó­wiły prawdę. To wła­śnie lu­dzie mieli na my­śli, gdy mó­wili o tra­fie­niu strzałą Amora. Czu­łam, jak pio­run ude­rza mnie w głowę i wy­cho­dzi – tro­chę dziw­nie – pra­wym bio­drem.

Pod­sko­czy­łam lekko na krze­śle.

– Po­doba ci się? – spy­tała Aki­lah. – Nie mu­sisz jej za­trzy­my­wać.

– Nie! Nie. Nie. Po­doba mi się. Na­prawdę mi się...

– Wy­pró­buj ją.

Tro­chę mę­czarni z te­le­fo­nem, kiedy pa­trzy­łam na swoją idio­tyczną twarz na ekra­nie i ma­lo­wa­łam usta. Aki­lah owi­nęła pa­lec ser­wetką i pa­znok­ciem de­li­kat­nie starła nad­miar szminki z ką­ci­ków mo­ich ust.

– To na­prawdę twój ko­lor – orze­kła. – Wy­glą­dasz re­we­la­cyj­nie. To zna­czy bez niej też, ale...

Moje serce było o krok od praw­dzi­wej eks­plo­zji. Za chwilę po­ła­mie mi że­bra i za­leje klatkę pier­siową krwią. Mo­dli­łam się, że­bym nie zwy­mio­to­wała od nad­miaru emo­cji.

– Po­doba mi się – wy­krztu­si­łam. – Uwiel­biam ją. Zna­czy szminkę. Ko­lor.

Aki­lah ro­ze­śmiała się – per­li­sty dźwięk czy­stej ra­do­ści – a ja zdo­ła­łam się uspo­koić na tyle, żeby wy­ko­nać ko­lejny ruch.

– Opie­kuję się pew­nym do­mem nad je­zio­rem – po­wie­dzia­łam. – Taką... chatą. Z któ­rej mogę ko­rzy­stać. Może mia­ła­byś ochotę póź­niej tam... wpaść... czy coś...

Pra­wie umar­łam, cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ale w końcu Aki­lah uśmiech­nęła się i od­parła:

– Pew­nie. Chęt­nie.

Ra­chu­nek. Karta po­da­run­kowa. Pyr, pyr, pyr smar­tem nad je­zioro.

Że też mu­siało za­cząć pa­dać. Smart nie lubi desz­czu, bo jest jak mały pa­ją­czek i boi się, że woda zmyje go z drogi. Nie wiem, jak da­łam radę pro­wa­dzić, bo ręce mi się trzę­sły i ści­ska­łam kie­row­nicę tak mocno, że tylko cu­dem nie po­pę­kała. Wcze­śniej za­dba­łam o po­rzą­dek w domku. W sa­lo­niku roz­rzu­ci­łam po­du­chy na pod­ło­dze z pre­cy­zyj­nie wy­mie­rzoną non­sza­lan­cją. Do­pil­no­wa­łam, żeby mój te­le­fon był od­po­wied­nio pod­łą­czony do gło­śni­ków, bo lu­biły na­wa­lać. Za­pla­no­wa­łam li­stę pio­se­nek na pod­sta­wie wszyst­kich wzmia­nek Aki­lah na te­mat mu­zyki, jaka jej się po­doba. Na sto­liku przy oknie po­sta­wi­łam świecę pach­nącą pe­tri­cho­rem, żeby jej woń do­la­ty­wała do nas. Za­pa­li­łam ją drżącą ręką, kiedy Aki­lah roz­glą­dała się po przy­tul­nym sa­lo­nie.

– Ku­pi­łam ją – ode­zwa­łam się naj­swo­bod­niej, jak umia­łam – bo mó­wi­łaś, że lu­bisz pe­tri­chor...

Aki­lah od­wró­ciła się, żeby zo­ba­czyć, o czym mó­wię. Za­trzy­mała wzrok na ma­łym pło­myku. Krztu­sił się przez chwilę, ły­ka­jąc hau­sty tlenu z otwar­tego okna, za­nim wresz­cie za­jął więk­szy ka­wa­łek knota. Aro­mat roz­szedł się po po­koju.

– O Boże – po­wie­działa. – Mar­lowe, to...

O, nie. Nie, nie, nie. Co? No co?!

– ...nie­sa­mo­wite. To naj­lep­sza pierw­sza randka, na ja­kiej kie­dy­kol­wiek by­łam.

Randka.

Mu­sia­łam usiąść, bo nogi nie mo­gły mnie dłu­żej utrzy­mać. Aki­lah klap­nęła na po­duszkę obok mnie. Pa­dało, za­grzmiało (to znak!), w po­wie­trzu uno­sił się ob­łok pe­tri­choru.

– Na­prawdę się cie­szę, że mnie za­pro­si­łaś – mó­wiła da­lej Aki­lah. – Sama pró­bo­wa­łam ze­brać się na od­wagę, żeby za­pro­sić cie­bie.

Ca­ło­wa­nie się jest dziwne. Je­śli się za­sta­no­wić nad samą ideą, to wy­daje się wręcz obrzy­dliwa. Po­winno ist­nieć coś bar­dziej ele­ganc­kiego niż cmo­ka­nie się w otwory słu­żące do mó­wie­nia i przyj­mo­wa­nia po­kar­mów (praw­dziwa ze mnie po­etka; daj­cie znać, gdy­by­ście chcieli, że­bym skom­po­no­wała dla was kartkę wa­len­tyn­kową). Kiedy jed­nak po­czu­łam z bli­ska de­li­katny po­dmuch po­wie­trza z jej noz­drzy, kiedy wcią­gnę­łam no­sem za­pach jej szam­ponu, po­czu­łam de­li­katny chłód jej po­liczka i mu­śnię­cie warg przy­ci­śnię­tych do mo­ich... całe moje ciało się roz­pły­nęło. Za­czę­łam swoją po­dróż do sta­cji ko­smicz­nej. Za chwilę astro­nauci mieli zo­ba­czyć Mar­lowe We­xler prze­pły­wa­jącą za oknem. Stra­ci­łam po­czu­cie czasu, kiedy za­plą­ta­ły­śmy się w ob­ję­ciach i pa­dły­śmy na po­duszki na pod­ło­dze. Ra­dość z pa­trze­nia na Aki­lah ustę­po­wała tylko cu­dow­no­ści tu­le­nia się do niej i na­poru jej ciała na moje. Ob­ró­ciła mnie le­ciutko na plecy i zna­la­zła się nade mną. Wszystko pło­nęło – na­wet przez za­mknięte po­wieki wi­dzia­łam po­światę, jak­by­śmy ra­zem two­rzyły świa­tło. I cie­pło. I ci­chut­kie trza­ski pło­mie­nia. Pół­przy­tom­nie od­no­to­wa­łam, że coś wiel­kiego i po­ma­rań­czo­wego we­szło do sa­lonu. Ucie­szy­łam się, za­to­piona w swoim sta­nie bło­go­ści. Oczy­wi­ście, nowa po­ma­rań­czowa istoto, po­siedź tu z nami. Wszystko jest ide­alne, wszy­scy są ide­alni, ty także, po­ma­rań­czowa istoto. Świat jest cie­pły, cu­downy i...

Wtem Aki­lah od­su­nęła się ode mnie i krzyk­nęła.

Wielki po­ma­rań­czowy przy­ja­ciel – nie­spo­dzie­wany gość – oka­zał się ścianą ognia roz­le­wa­jącą się wo­kół sto­lika, na któ­rym stała świeca, po­że­ra­jącą wy­dy­mane wia­trem za­słony i wspi­na­jącą się ku su­fi­towi.

Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, że by­łam ry­cer­ska i pa­no­wa­łam nad sy­tu­acją; że pchnę­łam Aki­lah za sie­bie, żeby od­su­nąć ją od pło­mieni; że po­bie­głam do kuchni po ga­śnicę, bo Juan i Car­lita to lu­dzie od­po­wie­dzialni, więc mają ga­śnicę i oczy­wi­ście trzy­mają ją w kuchni; że przy­bie­głam z po­wro­tem, uga­si­łam pło­nące za­słony i bły­ska­wicz­nie wy­pro­wa­dzi­łam Aki­lah z domu, ona krzyk­nęła: „Mar­lowe, oca­li­łaś mi ży­cie i ura­to­wa­łaś dom!”, póź­niej po­ca­ło­wa­ły­śmy się nad je­zio­rem w świe­tle księ­życa, a po­tem wspo­mi­na­ły­śmy to ze śmie­chem w to­wa­rzy­stwie na­szych wnu­ków.

No więc... nie­zu­peł­nie.

Pa­mię­tam, że bie­ga­łam w kółko i po­wta­rza­łam: „Trzeba to zga­sić, trzeba to zga­sić”, pod­czas gdy Aki­lah wy­py­chała mnie za drzwi i dzwo­niła po straż po­żarną.

Pa­mię­tam, że pró­bo­wa­łam na­peł­nić do­niczkę wodą z po­idełka dla pta­ków, bo za­po­mnia­łam, że do­niczka ma dziurki w dnie, a w po­ideł­kach dla pta­ków jest za mało wody, żeby uga­sić nią pło­nący dom.

Pa­mię­tam, że roz­wa­ża­łam, czy nie po­je­chać moim ma­leń­kim sa­mo­cho­dzi­kiem do Ka­nady z pręd­ko­ścią trzy­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę i nie za­cząć tam no­wego ży­cia.

Pa­mię­tam, że sta­łam na skrawku trawy za­pła­kana i za­smar­kana, pod­czas gdy Aki­lah na­pro­wa­dzała wóz stra­żacki i wy­krzy­ki­wała ostrze­że­nia pod ad­re­sem są­sia­dów, któ­rzy przy­szli zo­ba­czyć ogień po­że­ra­jący ścianę domku.

To był ten mo­ment, w któ­rym rand­kowa część wie­czoru do­bie­gła końca.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki