44,99 zł
„CZY KTOŚ CI POWIEDZIAŁ, ŻE JESTEŚ TU W ZASTĘPSTWIE NIEBOSZCZYKA?”
Mistrzyni kryminału YA, autorka bestsellerowej trylogii „Nieodgadniony” („Truly Devious”) powraca z nową książką!
Marlowe Wexler nie była winna pożaru. Ogniste pocałunki na randce to jedno, ale płomienie, które wymagają interwencji strażaków – to coś zupełnie innego.
Skoro jej kariera opiekunki domu poszła z dymem, wszechświat jest jej winien nową pracę na lato… Marlowe ląduje w Morning House, wyspiarskiej rezydencji wybudowanej w latach dwudziestych poprzedniego wieku. Oprowadzanie wycieczek jest łatwe i nie wiąże się ze znaczącym zagrożeniem pożarowym. Można co najwyżej zanudzić się na śmierć, opowiadając o witrażach i prohibicji.
Morning House skrywa jednak makabryczny sekret sprzed kilkudziesięciu lat, a osoba, która sprowadziła Marlowe na wyspę, niespodziewanie znika. Wystarczy jeden drobiazg, żeby uruchomić katastrofalny ciąg wydarzeń. Przez tę jedną iskrę wszystko może obrócić się w popiół. O ile wcześniej ktoś nie zamorduje Marlowe.
Nowa powieść Maureen Johnson to kolejny fascynujący kryminał, którego bohaterka – o znaczącym imieniu Marlowe – musi rozwiązać przerażającą zagadkę Morning House, zanim powtórzą się zbrodnie z przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 391
Rok wydania: 2025
Wszystkim bibliotekarzom, specjalistom od mediów i nauczycielom walczącym z tymi, którzy próbują zakazywać książek. To dzięki wam nie wygrają.
PRAWDZIWA AMERYKAŃSKA RODZINA RALSTONÓW I ICH IDEALNA LETNIA REZYDENCJA
Fotoreportaż w magazynie „Life”, lipiec 1932
Doktor Phillip Ralston z Nowego Jorku i jego żona Faye Ralston, gwiazda teatru, z pewnością opanowali sztukę życia na wysokim poziomie. A mają pod opieką niejedno życie!
Doktor adoptował sześcioro dzieci w roku 1915, kiedy podczas wojny pracował w Anglii. Siódme, Maksa, Ralstonowie powitali przed czterema laty. Większość roku spędzają w Nowym Jorku, starsze dzieci mieszkają w internacie. Latem natomiast wszyscy spotykają się w prywatnym raju w rejonie Tysiąca Wysp, na Ralston Island, kiedyś znanej jako Cutter Island. Mają tam okazały dom zwany Morning House. Ten gmach wybudowany za cztery miliony dolarów to miejsce wprost stworzone do dbania o zdrowie i wszechstronny rozwój.
– Kiedy moje dzieci wykazują talent w jakiejś dziedzinie – mówi doktor Ralston – robię wszystko, żeby umożliwić im rozwój w tym kierunku.
Zatrudnił architekta P. Andersona Little’a z Los Angeles, by zaprojektował piętrowy Domek Zabaw. Ta budowla z oknami różnej wielkości i małą wieżyczką z boku wygląda, jakby przeniesiono ją z baśni braci Grimm. I wcale nie jest mała, ma bowiem rozmiary sporego domu rodzinnego. Na parterze może się pochwalić dużą biblioteką, atelier i pokojem do nauki. Na wysokim pierwszym piętrze znajduje się pomieszczenie, którego ściany wyłożono lustrami. Wyposażono je w drążek baletowy, a także fortepian i inne instrumenty muzyczne.
Doktor Ralston i jego rodzina ściśle trzymają się rozkładu dnia. Każdego ranka o siódmej trzydzieści razem jedzą śniadanie. Przestrzegają przy tym diety zalecanej między innymi przez Battle Creek Sanitarium, w której nie ma mięsa, cukru, kawy ani herbaty. W skład menu wchodzą natomiast: jogurt, gotowane owoce, kotlety wegetariańskie, duszony groszek i budyń. Przed ósmą wszyscy ubrani w takie same stroje wychodzą na trawnik i się gimnastykują. Chłopcy i dziewczęta ćwiczą razem, a potem albo pływają w lagunie, albo rywalizują, które z nich najszybciej opłynie całą wyspę.
– W naszej rodzinie najlepiej pływa moja córka Clara – oznajmia z dumą doktor Ralston. – Nikt nie jest w stanie pobić jej rekordu w wodach laguny. Pracujemy nad tym, żeby zakwalifikowała się na najbliższą olimpiadę, chociaż ona wolałby skupić się na tańcu.
Poranna gimnastyka kończy się o dziewiątej trzydzieści. Następnie dzieci mają dwie godziny zajęć prowadzonych przez doktora Ralstona, których tematyka obejmuje medycynę, chemię, dziedziczność, historię, politykę i geografię. W południe podawany jest lunch: kolejny posiłek złożony z pożywnych składników naturalnych. Popołudniami dzieci mają czas na rozwijanie własnych zainteresowań. O szesnastej znowu przychodzi pora pływania. Jeśli pogoda nie sprzyja, Ralstonowie ćwiczą nurkowanie w głębokim na trzy i pół metra basenie na niższym poziomie domu. Przy kolacji rodzina omawia miniony dzień. Wieczorem wszyscy odpoczywają, czasem przy grach lub filmie.
Trudno wyobrazić sobie zdrowsze i bardziej idylliczne lato niż to spędzone z Ralstonami w Morning House.
TRAGEDIA W MORNING HOUSEDWOJE DZIECI NIE ŻYJE
„New York Times”, 28 lipca 1932
Rodzinę lekarza i filantropa doktora Phillipa Ralstona spotkało ogromne nieszczęście. Wczoraj po południu w wodach Rzeki Świętego Wawrzyńca znaleziono ciało jego najmłodszego dziecka, czteroletniego Maksa. Przypuszcza się, że chłopiec wyszedł z pokoju, kiedy opiekunka zasnęła, i postanowił popływać bez opieki. Kilka godzin później zrozpaczona najstarsza siostra, szesnastoletnia Clara skoczyła z dachu trzypiętrowego domu...
1
Petrichor. Wszystko zaczęło się od niego, od tego jednego zapachu. Znacie to słowo? Nauczyłam się go od Akilah Jones.
Akilah, Akilah, Akilah...
Pierwszy raz moje spojrzenie padło na nią w pierwszej klasie, na lekcji francuskiego. Ubrana w miękki żółty sweter koniugowała jak diabli swój pierwszy nieregularny czasownik, kiedy zdałam sobie sprawę, że się w niej zakochałam. Zawsze wiedziałam, że podobają mi się dziewczyny, ale gdy zobaczyłam Akilah, zrozumiałam to naprawdę. Autentycznie nie wiem, jak można spojrzeć na Akilah i się w niej nie zakochać. To uniesienie podbródka! Za każdym razem inna fryzura: włosy splecione w warkocze, proste albo naturalne, czasem ożywione fioletowymi pasemkami. Grała na pianinie w naszym szkolnym zespole jazzowym. Poza tym grała na gitarze. Uśmiechała się, jakby znała dowcip, który ktoś dopiero zamierzał opowiedzieć. A jej śmiech brzmiał jak dzwony katedry.
W sumie miałam z nią cztery lekcje: francuski dla początkujących w klasie pierwszej, biologię i pierwszy semestr historii Ameryki Północnej w drugiej, no i w tym roku rozszerzony angielski. Zwykle nie miałam okazji siedzieć blisko niej, bo noszę nazwisko Wexler, a większość nauczycieli sadza nas alfabetycznie, ale na angielskim pozwolono nam wybrać sobie miejsca przy sześciu stołach w sali. Niestety pierwszego dnia się spóźniłam i stół, przy którym siedziała Akilah, był już zajęty, ale udało mi się dopaść całkiem niezłe miejsce po sąsiedzku, dzięki czemu mogłam pławić się w blasku jej wspaniałości. Zawsze starałam się wyglądać jak najlepiej przed tymi zajęciami, ale nie mam takich warunków jak ona.
Ja jestem spoko. Nazywam się Marlowe Wexler i jestem spoko.
Z powodu mojego imienia można by uznać, że spędzam czas w mrocznych zaułkach wielkiego miasta, pełnych starych kartonów, metalowych koszy na śmieci i kotów, które wiecznie coś przewracają i przeraźliwie miauczą; że gdzieś tam pracuje barman, który zna moje imię; że mam trzy byłe żony – z dwiema w ogóle nie rozmawiam, ale z trzecią wciąż coś się tli, bo nigdy nie wyleczyłyśmy się z siebie nawzajem, nie tak do końca. Moje imię jest bardziej ekscytujące niż ja. Akilah była nadzwyczajna, a ja byłam po prostu spoko – i na tym polegał problem.
Nigdy nie miałam okazji tak naprawdę spędzić z nią czasu aż do tego lata, kiedy obie dostałyśmy pracę u Guffy’ego, w miejscowej lodziarni. Mają tam trzydzieści dwa smaki lodów domowej roboty i słynny na całą okolicę gorący sos karmelowy. Ktoś, kto chciałby rożek z „gorącym tyłeczkiem”, dostanie nieco karmelu na dno rożka i wszyscy będą się śmiali – chociaż my nie, bo ile razy można usłyszeć to samo, zanim człowiek nabierze ochoty, żeby włożyć rękę do gofrownicy tylko po to, żeby znowu coś poczuć.
Nie miałam pojęcia, że Akilah też będzie tam pracować, dopóki nie przyszłam na swoją drugą zmianę w pokrytym kocią sierścią T-shircie (co uchodziło mi na sucho, bo i tak musiałam nosić firmowy fartuch) i moich najbardziej żenujących szortach (bo ludzie i tak widzieli mnie tylko od pasa). Akilah stała za ladą w jasnoniebieskim kombinezonie i fartuszku Guffy’ego, nakładała komuś lody waniliowe z sokiem jeżynowym i promieniała uśmiechem, który emanował energią niczym elektrownia. Zatoczyłam się w drzwiach na jej widok, gdy zdałam sobie sprawę, że będziemy razem pracowały. To była najwspanialsza rzecz, jaka do tej pory mi się przydarzyła. Byłyśmy współpracowniczkami, ona i ja miałyśmy stać za tą małą ladą przez dwa wieczory w tygodniu i jeden cały dzień w weekend (przynajmniej do chwili, kiedy pomajstruję przy grafiku tak, żebyśmy na wszystkich zmianach były razem – taką misję sobie wyznaczyłam).
Wtedy wreszcie dobrze poznałam Akilah. Łatwo się z nią rozmawiało. Jeśli mówiła, że podoba jej się jakiś program, wracałam do domu i tak długo oglądałam go w streamingu, aż miałam suche spojówki. A kiedy podobała się jej jakaś piosenka, ten utwór od razu stawał się moim ulubionym na kolejne dni. Czasem w moim mózgu otwiera się komora, która domaga się, by ją czymś wypełnić. Nie twierdzę, że wiem, co robię. Mówię tylko, że potrafię napełnić swój mózg jak wiadro i nosić informacje na ogół bez żadnych wycieków po drodze. Nie mam pojęcia, czy to oznacza, że jestem bystra, ale z pewnością pomagało mi, kiedy chciałam znaleźć tematy do rozmowy z Akilah.
– Wiesz, jaki zapach lubię najbardziej? – zapytała pewnego dnia, kiedy miałyśmy chwilę wytchnienia i czekałyśmy na następnego klienta, który zamówi „gorący tyłeczek”. – Petrichor.
Już miałam otworzyć usta i zapytać: „Zapach latającego dinozaura?”, ale coś kazało mi się przymknąć i mądrze pokiwać głową. (Pomyślałam o pterozaurze, musicie przyznać, że brzmi to dość podobnie).
– To zapach ziemi tuż po deszczu. Tak się nazywa. Jest trochę ozonowy, trochę ziemisty. Mój najulubieńszy aromat na świecie.
Tego wieczoru spędziłam jakieś sześć godzin, czytając recenzje świec zapachowych, aż znalazłam najlepiej ocenianą w Internecie świecę pachnącą petrichorem. Kosztowała trzydzieści dolców. Przy takiej cenie można oczekiwać produktu wysokiej klasy, nie? Zamówiłam świecę, dopłaciłam osiem dolarów za ekspresową dostawę i obmyśliłam plan.
Bo miałam też drugą pracę. Pomagałam opiekować się domkiem Juana i Carlity, przyjaciół naszej rodziny, leżącym nad jeziorem Oneida jakieś dziesięć minut od naszego. Juan i Carlita wykładają na Uniwersytecie Nowojorskim, ale kiedyś uczyli w Syracuse, gdzie pracuje mój tata. Nadal przyjeżdżają nad jezioro w niektóre weekendy, a także latem. A ja pod ich nieobecność opiekowałam się ich domem. Kosiłam maleńki trawnik, jeśli taka była potrzeba. Podlewałam kwiaty. Sprzątałam, odkurzałam, spłukiwałam toalety, żeby zadbać o kanalizację, odbierałam pocztę i – ogólnie rzecz biorąc – utrzymywałam dom w dobrej kondycji. Łatwizna. Zajmowało mi to raptem kilka godzin w tygodniu i mogłam spędzać tam tyle czasu, ile chciałam, ucząc się albo robiąc coś innego.
Właśnie. Coś innego.
Nigdy nie rozmawialiśmy konkretnie o tym, w jaki sposób mogę korzystać z domku, a ja nigdy nie robiłam tam nic dziwnego. Nikt mi nigdy nie powiedział: „Nie możesz tam zabrać nikogo na randkę, Marlowe”. Czułam, że dopóki zachowuję się odpowiedzialnie i zostawiam dom w lepszym stanie, niż go zastałam, wszystko jest w porządku. I było. Aż do wieczoru z petrichorem.
Moi rodzice wygrali na loterii kartę podarunkową do Cheesecake Factory i oddali ją mnie. Nosiłam ją w portfelu przez osiem miesięcy, jakby to był mój cały spadek, zbyt cenny, żeby od razu go wydać. To była okazja, na którą nawet nie wiedziałam, że czekam. Pewnego wieczoru, kiedy opróżniałam maszynę do lodów włoskich, odwróciłam się do Akilah.
– Mam kartę podarunkową do Cheesecake Factory – powiedziałam, wzruszając ramionami. – Muszę ją wykorzystać. Miałabyś ochotę... – nabrałam powietrza – ...się tam wybrać?
Obejrzała się na mnie przez ramię, zajęta uzupełnianiem zapasu posypek do lodów.
– Pewnie. Nie można pozwolić, żeby zmarnowała się porządna karta podarunkowa.
Już wcześniej przestudiowałam nasz grafik, więc wiedziałam, że obie mamy wolny wieczór we wtorek. Podeszłam do rozpiski i zaczęłam ją przeglądać, jakbym nie wiedziała, co tam widnieje.
– Mamy... O, patrz, obie mamy wolny wtorek. Masz coś...
– Nie mam żadnych planów – weszła mi w słowo. – Pójdźmy tam. Będzie fajnie.
Od tego momentu aż do wtorku przez cały czas chodziłam jak nakręcona. Wyrzuciłam wszystkie swoje ciuchy na łóżko i próbowałam wymyślić, w co się ubrać. Dostałam na urodziny brzoskwiniową bluzkę w kropki (kiedy zmrużyło się oczy, kropki wyglądały jak malutkie koniki). Uważałam, że to moja szczęśliwa bluzka, chociaż do tej pory nigdy nie przyniosła mi szczęścia. Czasem po prostu trzeba wierzyć w swój ciuch. Zrobiłam kilka eksperymentów z włosami, ale donikąd mnie to nie doprowadziło. Włosy mam rudawokasztanowe, o fakturze, którą najlepiej można opisać jako niepewną. Falujące? Proste? Dadzą się zaczesać do góry? Moje włosy tego nie wiedzą. Przestańcie je o to pytać. Ja je kręcę, one się prostują. I na odwrót. Dlatego rozpuściłam je i pozwoliłam im na swobodę.
Podjechałam po Akilah smartem, najmniejszym samochodem świata. Auto jest czerwone, więc wyglądam, jakbym prowadziła jabłuszko z kreskówki. Odziedziczyłam go po dziadkach. Kupili go, żeby jeździć nim po Key West, gdzie mieszkali, ale potem doszli do wniosku, że smart rujnuje ich wizerunek. Trafił więc do mnie, ponieważ uznano, że będzie rozsądnym środkiem transportu do i ze szkoły, a przy tym za nic w świecie nie da się go wykorzystać do czegoś choćby zbliżonego do niebezpiecznego. Jak miałam zareklamować szaleństwo jazdy smartem? „Wsiadajcie, chociaż i tak się nie zmieścicie. Pomkniemy z zawrotną prędkością trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Nie, na pewno nie po autostradzie”.
Niemniej smart był samochodem i dlatego go uwielbiałam. Starał się najlepiej, jak mógł, chociaż był strasznie mały.
Akilah włożyła białe szorty i czerwony top – nowy, jak przypuszczałam. Upięła splecione w warkoczyki włosy w elegancki kok i częściowo owinęła go czerwoną apaszką. Makijaż zawsze świetnie jej wychodził, ale zauważyłam, że tym razem postarała się bardziej niż zwykle: połączyła biały eyeliner w wewnętrznym kąciku oka z ciemniejszym, którym zrobiła jaskółkę, a na powieki położyła warstwy żółci i oranżu. Wyglądało to tak, jakby dwa wschody słońca rozkwitały na jej twarzy.
– Ładnie wyglądasz – pochwaliła mnie. – Podoba mi się twoja bluzka.
Starałam się nie kulić w fotelu kierowcy. Powinnam być zadowolona? Czy może zwykle wyglądałam okropnie i Akilah po prostu ucieszyła się, że chociaż raz się postarałam?
Często jestem zakłopotana, ale tego wieczoru, kiedy wchodziłam do Cheesecake Factory z Akilah Jones u boku, poczułam, jakbym pierwszy raz wkraczała do społeczeństwa jako spełniona istota ludzka. Byłam swoją najlepszą wersją, rozpierała mnie pewność siebie, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nie oczekiwałam, że wszyscy się zatrzymają i zaczną nas oklaskiwać, ale przyjęłabym ten aplauz, gdyby to miało miejsce, gdyż byłby on całkowicie uzasadniony.
– Przystawki zawsze są najlepsze – powiedziała Akilah, kiedy sprawdzałyśmy menu. – Chcesz wziąć kilka i zjeść na spółkę?
Jedzenie na spółkę znaczyło, że idzie nam dobrze; to zupełnie co innego niż: moje jedzenie tu, twoje tam. To byłyby nasze przystawki, którymi rozkoszujemy się razem. Zastawiłyśmy stół malutkimi hamburgerami, ptysiami krabowymi, smażonymi chińskimi pierożkami i panierowanym kalafiorem.
– Trochę głupio się czuję – odezwała się Akilah – ale mam coś dla ciebie. Rozmawiałyśmy niedawno o makijażu...
Znaczy: ona mówiła o makijażu. Ja marudziłam, że jestem w tym kiepska, nie potrafię posługiwać się paletami cieni, nie mogłam pojąć, do czego służy połowa kolorów... Ogólnie rzecz biorąc, lamentowałam nad swoją nieudolnością.
– ...i zdałam sobie sprawę, że to idealny kolor szminki dla ciebie. Proszę. – Sięgnęła do wielkiej czerwonej torby i wyjęła złotą tubkę. Zdjęła nasadkę i dała znać, żebym wyciągnęła rękę.
Miałam dłoń wilgotną i zimną od trzymania szklanki, więc nie chciałam, aby Akilah jej dotknęła, zarazem o tym marząc. Podałam jej rękę, a ona ujęła ją w swoją i przytrzymała. Jej dłoń była ciepła i delikatna. Delikatnie narysowała szminką jaskraworóżową kreskę na wierzchu mojej dłoni. Nie wybrałabym takiego koloru, ale był miły dla oka.
– Nocna Róża – powiedziała. – Pomyślałam, że będzie ci pasować. Podoba ci się? Bo mówiłaś, że twoje wargi wydają ci się wąskie... Ja tak nie uważam. – Od razu się zastrzegła. – Ale... myślę, że ten kolor będzie odpowiedni.
Zakręciło mi się w głowie. Akilah Jones patrzyła na moje usta. Kupiła mi szminkę.
To znaczy, że będziemy się całować.
Akilah Jones pocałuje mnie, a wtedy ja dostąpię wniebowstąpienia i będę wzlatywać coraz wyżej i wyżej, w najdalsze zakątki kosmosu. Po drodze przybiję piątkę z ekipą Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. To wszystko było nierealne, a jednak wszystkie historie mówiły prawdę. To właśnie ludzie mieli na myśli, gdy mówili o trafieniu strzałą Amora. Czułam, jak piorun uderza mnie w głowę i wychodzi – trochę dziwnie – prawym biodrem.
Podskoczyłam lekko na krześle.
– Podoba ci się? – spytała Akilah. – Nie musisz jej zatrzymywać.
– Nie! Nie. Nie. Podoba mi się. Naprawdę mi się...
– Wypróbuj ją.
Trochę męczarni z telefonem, kiedy patrzyłam na swoją idiotyczną twarz na ekranie i malowałam usta. Akilah owinęła palec serwetką i paznokciem delikatnie starła nadmiar szminki z kącików moich ust.
– To naprawdę twój kolor – orzekła. – Wyglądasz rewelacyjnie. To znaczy bez niej też, ale...
Moje serce było o krok od prawdziwej eksplozji. Za chwilę połamie mi żebra i zaleje klatkę piersiową krwią. Modliłam się, żebym nie zwymiotowała od nadmiaru emocji.
– Podoba mi się – wykrztusiłam. – Uwielbiam ją. Znaczy szminkę. Kolor.
Akilah roześmiała się – perlisty dźwięk czystej radości – a ja zdołałam się uspokoić na tyle, żeby wykonać kolejny ruch.
– Opiekuję się pewnym domem nad jeziorem – powiedziałam. – Taką... chatą. Z której mogę korzystać. Może miałabyś ochotę później tam... wpaść... czy coś...
Prawie umarłam, czekając na odpowiedź, ale w końcu Akilah uśmiechnęła się i odparła:
– Pewnie. Chętnie.
Rachunek. Karta podarunkowa. Pyr, pyr, pyr smartem nad jezioro.
Że też musiało zacząć padać. Smart nie lubi deszczu, bo jest jak mały pajączek i boi się, że woda zmyje go z drogi. Nie wiem, jak dałam radę prowadzić, bo ręce mi się trzęsły i ściskałam kierownicę tak mocno, że tylko cudem nie popękała. Wcześniej zadbałam o porządek w domku. W saloniku rozrzuciłam poduchy na podłodze z precyzyjnie wymierzoną nonszalancją. Dopilnowałam, żeby mój telefon był odpowiednio podłączony do głośników, bo lubiły nawalać. Zaplanowałam listę piosenek na podstawie wszystkich wzmianek Akilah na temat muzyki, jaka jej się podoba. Na stoliku przy oknie postawiłam świecę pachnącą petrichorem, żeby jej woń dolatywała do nas. Zapaliłam ją drżącą ręką, kiedy Akilah rozglądała się po przytulnym salonie.
– Kupiłam ją – odezwałam się najswobodniej, jak umiałam – bo mówiłaś, że lubisz petrichor...
Akilah odwróciła się, żeby zobaczyć, o czym mówię. Zatrzymała wzrok na małym płomyku. Krztusił się przez chwilę, łykając hausty tlenu z otwartego okna, zanim wreszcie zajął większy kawałek knota. Aromat rozszedł się po pokoju.
– O Boże – powiedziała. – Marlowe, to...
O, nie. Nie, nie, nie. Co? No co?!
– ...niesamowite. To najlepsza pierwsza randka, na jakiej kiedykolwiek byłam.
Randka.
Musiałam usiąść, bo nogi nie mogły mnie dłużej utrzymać. Akilah klapnęła na poduszkę obok mnie. Padało, zagrzmiało (to znak!), w powietrzu unosił się obłok petrichoru.
– Naprawdę się cieszę, że mnie zaprosiłaś – mówiła dalej Akilah. – Sama próbowałam zebrać się na odwagę, żeby zaprosić ciebie.
Całowanie się jest dziwne. Jeśli się zastanowić nad samą ideą, to wydaje się wręcz obrzydliwa. Powinno istnieć coś bardziej eleganckiego niż cmokanie się w otwory służące do mówienia i przyjmowania pokarmów (prawdziwa ze mnie poetka; dajcie znać, gdybyście chcieli, żebym skomponowała dla was kartkę walentynkową). Kiedy jednak poczułam z bliska delikatny podmuch powietrza z jej nozdrzy, kiedy wciągnęłam nosem zapach jej szamponu, poczułam delikatny chłód jej policzka i muśnięcie warg przyciśniętych do moich... całe moje ciało się rozpłynęło. Zaczęłam swoją podróż do stacji kosmicznej. Za chwilę astronauci mieli zobaczyć Marlowe Wexler przepływającą za oknem. Straciłam poczucie czasu, kiedy zaplątałyśmy się w objęciach i padłyśmy na poduszki na podłodze. Radość z patrzenia na Akilah ustępowała tylko cudowności tulenia się do niej i naporu jej ciała na moje. Obróciła mnie leciutko na plecy i znalazła się nade mną. Wszystko płonęło – nawet przez zamknięte powieki widziałam poświatę, jakbyśmy razem tworzyły światło. I ciepło. I cichutkie trzaski płomienia. Półprzytomnie odnotowałam, że coś wielkiego i pomarańczowego weszło do salonu. Ucieszyłam się, zatopiona w swoim stanie błogości. Oczywiście, nowa pomarańczowa istoto, posiedź tu z nami. Wszystko jest idealne, wszyscy są idealni, ty także, pomarańczowa istoto. Świat jest ciepły, cudowny i...
Wtem Akilah odsunęła się ode mnie i krzyknęła.
Wielki pomarańczowy przyjaciel – niespodziewany gość – okazał się ścianą ognia rozlewającą się wokół stolika, na którym stała świeca, pożerającą wydymane wiatrem zasłony i wspinającą się ku sufitowi.
Chciałabym powiedzieć, że byłam rycerska i panowałam nad sytuacją; że pchnęłam Akilah za siebie, żeby odsunąć ją od płomieni; że pobiegłam do kuchni po gaśnicę, bo Juan i Carlita to ludzie odpowiedzialni, więc mają gaśnicę i oczywiście trzymają ją w kuchni; że przybiegłam z powrotem, ugasiłam płonące zasłony i błyskawicznie wyprowadziłam Akilah z domu, ona krzyknęła: „Marlowe, ocaliłaś mi życie i uratowałaś dom!”, później pocałowałyśmy się nad jeziorem w świetle księżyca, a potem wspominałyśmy to ze śmiechem w towarzystwie naszych wnuków.
No więc... niezupełnie.
Pamiętam, że biegałam w kółko i powtarzałam: „Trzeba to zgasić, trzeba to zgasić”, podczas gdy Akilah wypychała mnie za drzwi i dzwoniła po straż pożarną.
Pamiętam, że próbowałam napełnić doniczkę wodą z poidełka dla ptaków, bo zapomniałam, że doniczka ma dziurki w dnie, a w poidełkach dla ptaków jest za mało wody, żeby ugasić nią płonący dom.
Pamiętam, że rozważałam, czy nie pojechać moim maleńkim samochodzikiem do Kanady z prędkością trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę i nie zacząć tam nowego życia.
Pamiętam, że stałam na skrawku trawy zapłakana i zasmarkana, podczas gdy Akilah naprowadzała wóz strażacki i wykrzykiwała ostrzeżenia pod adresem sąsiadów, którzy przyszli zobaczyć ogień pożerający ścianę domku.
To był ten moment, w którym randkowa część wieczoru dobiegła końca.