Wakacje i inne nieszczęścia - E.K. Urlik - ebook + audiobook + książka

Wakacje i inne nieszczęścia ebook i audiobook

E.K. Urlik

2,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna sarkastycznego humoru opowieść o rozterkach kobiet dojrzałych

Alex, Alicja i Jill, koleżanki z czasów szkolnych, odnowiły znajomość w chwili gdy każda z nich śmiało może się nazwać kobietą po przejściach. Jill od paru lat nieustannie manifestuje radość z powodu śmierci męża, która zakończyła jej nieudane małżeństwo. Alex, samotna matka, boryka się z własnymi fobiami, problemami z nastoletnią córką i wymagającym remontu domem. Od Alicji właśnie odszedł mąż i nie jest pewne, czy powodem tego jest choroba, z którą chce się uporać w samotności, czy inna kobieta. Tak mają się sprawy, gdy Jill proponuje przyjaciółkom wspólny wyjazd do Włoch. Czy to dobry moment na wakacyjny relaks? Z drugiej strony: jaki inny moment byłby lepszy – na wakacje, na zrobienie czegoś ze swoim życiem, na cokolwiek?

Lekka i zabawna historia o dorastaniu do zmian po czterdziestce, przy której spędzicie fantastyczne jesienne popołudnia.
Michalina Foremska, papierowybluszcz.blog.pl

Pełna dobrego humoru, zdrowego dystansu do życia powieść o sile kobiecej przyjaźni, relacjach między bliskimi, kobiecego punktu spojrzenia oraz szalonej przygodzie. Urlik nie pozwoli Wam się nudzić. Ja ubawiłam się po pachy.
Agnieszka Krizel, nietypowerecenzje.blogspot.com

Słodko-gorzka opowieść o problemach, z którymi boryka się każda z kobiet. Daje nadzieję na lepsze jutro i uczy, że każdy moment jest dobry, by wcielić w życie pewne zmiany, dzięki którym osiągnie się pełnię szczęścia! Idealna na zimne, jesienne wieczory.
Paulina Korek, bookparadise.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 37 min

Lektor: Giurow Diana
Oceny
2,0 (3 oceny)
0
0
0
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZYw którym mamy ‌cholerny widok ‌na morze

– Nie ‌znoszę facetów, ‌którzy ‌się ‌drapią po jajach.

– ‌Gdzie? – Alicja ‌leniwie opuściła ‌okulary ‌przeciwsłoneczne na czubek ‌nosa.

– Po jajach ‌– mruknęłam.

– Gdziejest?– ‌zniecierpliwiła się Alicja.

– ‌Już się nie drapie ‌– Jill ‌podparła policzek ‌dłonią. ‌– ‌Szedł ‌i się drapał. Palant.

Siedziałyśmy we ‌trzy przed ‌małą ‌lodziarnią zagłębione ‌w rattanowych fotelach z kwiaciastymi poduchami ‌i myślę, że wglądałyśmy jak ‌Aniołki Charliego czterdzieści ‌lat później. ‌Wiatr gnał po niebie ‌szare chmury, przepędzał ‌śmieci wzdłuż ‌jezdni ‌i wprawiał nas w wisielczy ‌nastrój. Jill miała sińce ‌pod ‌oczami ‌i śliczny ‌żakiet ‌z szortami ‌w kolorze wędzonego łososia. ‌Alicja za maleńką ‌brązową filiżanką z napisem „segafredo” ‌próbowała ukryć setne ‌ziewnięcie. ‌Drgnęłam przestraszona, ‌gdy ‌gwałtowny podmuch wiatru załopotał markizą. Siedziałyśmy tu od godziny, senne i znudzone. Zimna kawa stała na stoliku prawie nietknięta. Żadna z nas nie lubiła mocnej kawy, a ta była obrzydliwie mocna, nawet jak na espresso.

– Ale się tu zabawimy – Jill wysunęła dolną wargę i siedziała tak przez chwilę, jakby zastanawiała się głęboko nad tym, co właśnie powiedziała.

– Jestem głodna – Alicja popatrzyła ponuro na swoje paznokcie.

– A ja śpiąca.

– A ja wkurzona – Jill wstała i wygładziła szorty. – Świetnie się zapowiada, nie ma co. Zimno, mokro, ubaw jak diabli. Idziemy.

Ruszyła przed siebie, kręcąc pupą. Alicja popatrzyła smutno na szare morze, z ciężkim westchnieniem wzięła swoją staroświecką torebkę pod pachę i podreptała za Jill.

– Kto wymyślił to Loano? – wściekała się Jill pół godziny później, kiedy przeszłyśmy przez niemal całe centrum miasteczka w poszukiwaniu czynnej restauracji, baru, czegokolwiek z jedzeniem. – Zdechnę z głodu, cholera. Nawet nie wiem, co tu napisali – postukała palcem w kolejne zamknięte drzwi do czegoś, co wyglądało na podrzędną restaurację. – No, co tu jest napisane? – spytała naburmuszona.

Zbliżyłyśmy nosy do jaskrawopomarańczowej wywieszki, która chyba była widoczna z kosmosu.

– Prawdopodobnie otworzą o drugiej – powiedziałam niepewnie, zanim dotarło do mnie, że to Jill powinna wiedzieć, co tu napisali, bo mieszkała mnóstwo lat we włoskiej dzielnicy, a jej mąż był trochę Włochem. W trzecim pokoleniu wprawdzie, ale to chyba nie powód, żeby nie znać języka przodków.

– Za godzinę! Zaraz zacznę płakać – Jill wcisnęła ręce w kieszenie szortów. – I nigdzie się stąd nie ruszę.

Teraz wkurzyła się Alicja.

– Ruszysz. Wrócimy do hotelu albo na tę ulicę z palmami, znajdziemy knajpę ze stolikami na zewnątrz, tam usiądziemy i poczekamy.

– I tam zdechniemy – powiedziała mściwie Jill, odwróciła się i pomaszerowała przed siebie jak pruski oficer. Już nie kręciła pupą, za to miotała pod nosem przekleństwa.

Dwie godziny później, w ristorante „La laterna di Mario”, odsunęła pusty talerz, spojrzała na nas wzrokiem obżartego kota i stwierdziła, że zawsze chciała pojechać do Włoch.

– A ty, Alex? Nawet jeśli umrzemy tu z nudów, to i tak jest super. Spójrzcie na te palmy. Uwielbiam palmy. Po prostu uwielbiam. Jutro na pewno będzie słońce, zobaczycie. A ten kelner jaki piękny – umoczyła palec w resztce różowego vino della casa. – Ma niezły sześciopak na brzuchu. O, spojrzał na mnie – zachichotała i włożyła palec do ust.

– Gdzie ty widzisz jego brzuch? – spytała Alicja, kręcąc głową z dezaprobatą.

– Teraz będzie widzieć wszędzie. A włoskie jedzenie jest lepsze u nas niż we Włoszech – powiedziałam rozczarowana i zaczęłam odliczać banknoty, oglądając je najpierw uważnie. Były duże, nieporęczne i w dziwnych kolorach.

– Idę spać – Alicja pokręciła głową znów z czegoś niezadowolona i zaczęła szukać torebki. – Jutro popatrzę na te włoskie piękności.

– Ja też idę spać. A jutro mam zamiar grzać tyłek na plaży, choćby miało lać – stwierdziłam, kładąc pieniądze na stole.

– Zwariowały, o tej porze spać! Ja idę się gdzieś zabawić, na jakąś balangę, do klubu… Dziewczyny, trochę więcej entuzjazmu!

– A gdzie ty masz zamiar znaleźć tu balangę? – spytała zjadliwie Alicja, wykrzywiając usta. – Już widzę, jak przechadzasz się główną ulicą od latarni do latarni i machasz swoją torebusią…

– Ode mnie niczego nie wymagaj, a już zwłaszcza entuzjazmu – przyłączyłam się do szampańskiej zabawy. – Jak odeśpię, to pogadamy, może nawet o balangach. Nie mam już dwudziestu lat i prowadzę stabilny tryb życia, a każde odstępstwo…

– Nie będę spędzać wakacji pod kuratelą dwóch… – przerwała mi Jill, ale zaraz ją zatkało, bo śliczny kelner, sięgając po pieniądze, dotknął jej ramienia i się uśmiechnął.

– Alex, widziałaś? – Jill wzniosła oczy do sufitu. – Podrywa mnie.

– Jasne – Alicja obciągnęła bluzkę. – Pewnie dla twoich zmarszczek.

– Jasne – powiedziałam. – Pewnie szuka mamy.

– Jasne – wściekła się Jill. – Pewnie jesteście zazdrosne.

– Jasne – powiedziałyśmy równocześnie i pierwszy raz od długiego czasu zobaczyłam cień uśmiechu w oczach Alicji.

Szłyśmy pustym nadmorskim bulwarem, wiatr się uspokoił i zrobiło się cieplej. Morze ciągle było szare, tylko przy brzegu rozjaśnione białą pianą fal. Pomyślałam, że to nie był dobry pomysł, żeby przyjeżdżać tu pod koniec września. Żeby w ogóle tu przyjeżdżać!

– Czy tu ktoś mieszka? – spytała Alicja, rozglądając się wokoło.

– Nikt, tylko my – stwierdziła Jill, nie odrywając wzroku od krzywego chodnika i starając się nie machać torebką.

– Może wszyscy są w kościele – powiedziałam.

– Albo na wiecu.

– Albo w szpitalu psychiatrycznym – Jill podrapała się w udo. – Jak nie będzie słońca, to zapijemy się tu na śmierć. Jak w tym filmie Las Vegas coś tam. Z Nicolasem Cage’em.

– Nawet nie widziałaś tego filmu – prychnęłam pogardliwie, poprawiając sobie ramiączko stanika. Nie mam szacunku dla ludzi, którzy nie widzieli wszystkich dobrych filmów.

– Jill, tu są chyba jakieś sklepy – powiedziała Alicja, wygrzebując sobie coś z kącika oka. – I włoskie buty, wiesz.

Jill jest uzależniona od zakupów. Alicja stwierdziła kiedyś, że jedni lokują pieniądze w nieruchomościach, inni w dziełach sztuki, a Jill ma wszystko w ciuchach i w ten sposób napędza koniunkturę. Alicja zna się na tym, bo jest poważnym doradcą finansowym w poważnym banku i ma nawet sekretarkę. Sekretarka to jedyna rzecz, której jej zazdroszczę.

– Mam to gdzieś – Jill wzruszyła ramionami. – Jestem na wakacjach. I wiecie co? Właśnie nie wiedzieć czemu bulwar się skończył.

– Zabłądziłyśmy. Jest super – stwierdziłam bezradnie. – Czy któraś pamięta, przy jakiej ulicy jest nasz hotel?

– Żartujesz?! Nie pamiętam, jak się nazywam, a ty mnie pytasz o jakąś ulicę, i to po włosku!

– Nie pytam cię po włosku, Jill.

Poczułam się tak zmęczona, że miałam ochotę położyć się na dziurawym chodniku. Miałam dość dzisiejszego dnia, nocy spędzonej na lotniskach i w samolotach, w których umierałam ze strachu, mdłości w czasie jazdy nad przepaściami hotelowym busem, zbyt mocnej kawy i jedzenia, do którego nie byłam przyzwyczajona. Jak dotąd najbardziej podobała mi się przerwa na lotnisku w Rzymie, gdzie spędziłyśmy kilka godzin wśród kolorowego, ruchliwego i hałaśliwego tłumu. Właściwie była to jedyna rzecz, która mi się w ogóle podobała, a cała reszta to były godziny stresu, których nikt mi nie wynagrodzi. Do tej pory czułam ucisk w uszach i ból w krzyżu. Nagle wszystko stało się okropne i nie do zniesienia.

– Chcę do mamy – wyszeptałam.

– Wracamy. – Jill miała dziś monopol na energię życiową.

Podreptałyśmy za nią, Alicja ciągle wpatrzona w dziurawy chodnik, ja z opadającymi powiekami. Do hotelu trafiłyśmy przez przypadek, penetrując uliczki w pobliżu bulwaru z palmami.

– Jutro będziemy się z tego śmiać – Jill zdjęła szpilki przed pustą recepcją i weszła boso po schodach. – Idę się kąpać.

– Tylko umyj nogi – Alicja zwaliła się na łóżko. – I niech ktoś otworzy okno z cholernym widokiem na morze.

Trzy tygodnie wcześniej siedziałyśmy z Alicją u mnie, komentując bez szczególnego zaangażowania wygląd tyłków facetów z Chicago Bulls we fragmentach meczów Wschodniej Konferencji. Jak na początek września było bardzo gorąco, przez otwarte okna wraz z upałem wdzierał się zapach kurzu i rozgrzanego, więdnącego trawnika oraz przytłumione odgłosy ruchliwych ulic Montrealu. Alicja podwinęła spódnicę i szklanką chłodziła sobie kark. Popatrzyła w okno niewidzącym wzrokiem i powiedziała, że Mark ma raka.

– Mark ma raka – powtórzyła, bo nie zareagowałam.

– Jak to? – tylko to przyszło mi do głowy. – Raka czego?

Alicja przytknęła sobie szklankę do czoła, machnęła ręką, broda jej się zmarszczyła i zaczęła płakać.

– Alicja, wszystko będzie dobrze – usiadłam obok i zaczęłam ją głaskać po głowie, czując się jak debil. Nic innego nie mogłam wymyślić, tylko głupie „wszystko będzie dobrze”. Mogłam się ograniczyć do pełnego współczucia „ooooo”. Gorączkowo szukałam jakiegoś mądrego tekstu, który powinno się mówić w takich sytuacjach, ale w panice nic nie wymyśliłam.

– Nie… będzie – łkała Alicja.

Chciałam ją przytulić, ale wyrwała mi się i wstała. Przeszła parę kroków, patrząc w dywan i próbując niezdarnie wytrzeć nos ręką, w końcu uniosła rąbek spódnicy i ukryła w nim twarz. Stała tak przygarbiona na środku pokoju, trzęsły jej się ramiona i kosmyki włosów.

Bardzo chciałam ją pocieszyć, ale wiedziałam, że też się rozpłaczę, a wtedy nie będzie już ze mnie żadnego pożytku. Poszłam do łazienki po papier toaletowy. Kiedy wróciłam, Alicja stała w tym samym miejscu, twarz miała czerwoną i była wściekła. Popatrzyła na mnie czerwonymi oczami, wyrwała mi z ręki rolkę, oddarła kawałek i oddała mi ją z powrotem.

– Nie będzie, kurwa, dobrze. Wyprowadził się.

Dawka rewelacji odebrała mi zdolność logicznego myślenia. Mogłam tylko stać i patrzeć na nią, mając w głowie bezmyślną pustkę. A ona wzruszyła ramionami i podeszła do okna. Wysmarkała nos, a zwiniętą kulkę papieru schowała do kieszeni spódnicy. Stałyśmy tak kilka minut, Alicja wpatrzona w cichą ulicę przed domem, ja wpatrzona w tył jej głowy.

– Alicja… – zaczęłam mówić cicho, jak do chorego dziecka – kiedy się wyprowadził?

– Dwa dni temu – powiedziała równie cicho. – W środę wieczorem.

Podeszłam do niej i pogłaskałam ją po przygarbionych plecach.

– Moje biedactwo. Rozumiem, jak musisz się czuć. Chodź, usiądziemy, naleję ci czegoś do picia…

– Nie. Nie chcę usiąść i nie chcę pić. I nie rozumiesz, jak się czuję. I nie głaszcz mnie, bo jestem spocona – Alicja mówiła cicho, ale była stanowcza jak nigdy dotąd.

Odsłoniłam firankę, usiadłam na parapecie naprzeciw niej, ale z dołu widziałam tylko jej brodę i jeden policzek.

– Dwa dni temu? Alicja, dwa dni? Czemu nie powiedziałaś wcześniej? Przecież musiało ci być… okropnie.

– Było mi okropnie. Jest mi okropnie – wzruszyła ramionami. – Ale myślałam, że coś się wyjaśni w ciągu tych dwóch dni. Że może się opamięta i wróci. Dobrze, że mam pracę, bo chyba bym oszalała – uśmiechnęła się smutno, dalej zapatrzona w okno.

– Alicja, ja naprawdę wiem, jak się czujesz. Naprawdę. I jest mi bardzo przykro, że coś takiego spotyka właśnie ciebie – powiedziałam powoli. – Skarbie, bardzo, bardzo chciałabym ci jakoś pomóc…

– Jill tu idzie – oznajmiła i odwróciła się gwałtownie.

Podeszła do fotela, popatrzyła na niego ze zniecierpliwieniem, po czym znów machnęła ręką.

Jill zdążyła zadzwonić cztery razy, zanim dotarłam do drzwi.

– Nie masz pojęcia, co wymyśliłam, ale gorąco, masz się zgodzić, musisz się zgodzić, błagam cię. Co? – dostrzegła nagle moją niewyraźną minę. – Przyszłam nie w porę? Jesteś z jakimś facetem? – odruchowo poprawiła włosy.

– Ja z facetem, coś ci się chyba miesza – oznajmiłam, zamykając drzwi. – Alicja.

– O, to świetnie. Dzwoniłam do niej z samochodu, ale nie odbierała.

– Jest u mnie – powiedziałam ponuro, ale Jill nie zwróciła na to uwagi, pośliniła palec i przechylając się w stronę lustra, pogładziła brew. Wyszczerzyła zęby i wyprostowała się, nie odrywając wzroku od swojego odbicia.

– Masz piwo?

Wzruszyłam ramionami i poszłam do pokoju, słysząc, jak Jill szeleści swoją wielką torbą w czerwone piwonie, idąc za mną. Wyminęła mnie w drzwiach, prawie podbiegła do Alicji i cmoknęła ją w policzek.

– Dobra, może być kawa, ale dożylnie. Cześć, Alicja, co się dzieje z twoją komórką? – powiedziała, rozsiadając się na kanapie naprzeciw Alicji. – Ale upał. Po co ci ten papier toaletowy? Siadaj wreszcie. Alicja, co się stało, wyglądasz jakbyś miała zawał, Alicja, co jest?

Alicja zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, zacisnęła usta i nagle parsknęła śmiechem. Przechyliła się na bok, uderzała ręką w oparcie fotela, nie mogąc złapać oddechu, śmiała się cała, trzymając się drugą ręką za brzuch, w końcu spadła na podłogę i zaczęła fikać nogami. Z szeroko otwartych ust wydobywał się głośny, gardłowy śmiech, którego nie mogła powstrzymać. Łzy ciekły jej z oczu, wypłukując skutecznie wodoodporny tusz do rzęs.

Przez chwilę patrzyłam na nią zdziwiona, że potrafi tak szybko przejść od rozpaczy do niepohamowanej radości, ale pojęłam, że jej zmęczony mózg postanowił odreagować stres w ten właśnie sposób. Zaczęłam chichotać razem z nią, przypominając sobie nieskładną, wyrwaną z kontekstu paplaninę Jill, w końcu zaczęłam rechotać nieopanowanie, zarażając się śmiechem od Alicji. Przez łzy widziałam, jak Jill siada na skraju kanapy i patrzy z otwartymi ustami raz na mnie, raz na Alicję. Teraz już nie mogłam się opanować, opadłam na kolana i na czworakach, wydając z siebie durne chrząkające odgłosy, pełzłam w kierunku Alicji. To, że poruszam się na kolanach, rozśmieszyło mnie jeszcze bardziej, tak że nie mogłam się już ruszyć. Leżałam na plecach i ryczałam ze śmiechu, nie potrafiąc złapać oddechu. Trwało to dobre dziesięć minut, zanim zaczęłyśmy się uspokajać. Alicja leżała na dywanie, jęcząc cicho i trzymając się za brzuch. Jill zrezygnowana podparła dłonią czoło, zerkała na nas co jakiś czas i chyba była obrażona.

– Mark ma raka – powiedziała Alicja po raz trzeci tego popołudnia.

– No to naprawdę jest baaardzo śmieszne – Jill zareagowała na swój sposób, ale z wyraźną ulgą, że to nie z niej się śmiejemy. Widziałam z perspektywy podłogi, jak Alicja próbuje niezgrabnie wstać, jak poprawia spódnicę i sadowi się z powrotem na fotelu.

– To lepsze niż orgazm – zakomunikowała, ocierając oczy.

– Co, że Mark ma raka? – Jill, nie czekając na odpowiedź, podniosła się z kanapy. – Chyba się z tobą zgadzam. Idę do kuchni, a wy się uspokójcie.

Byłyśmy spokojne, kiedy wróciła, niosąc butelkę canada dry.

– Nie masz piwa?

– Nie mam. I tak byś nie dostała, bo prowadzisz, w razie gdybyś zapomniała. Zresztą Mimi podbiera, więc nie kupuję.

– Miałam na myśli imbirowe. Zaraz mnie podejrzewasz, zaraz mnie podejrzewasz! – Pogroziła mi palcem.

– No pewnie – potwierdziłam żartobliwie.

– Zawsze byłaś wredna – odgryzła się pogodnie, krzywiąc się i wystawiając język.

Jeszcze raz pogroziła mi palcem i usiadła na oparciu fotela obok Alicji. Przez chwilę słychać było tylko daleki szum samochodów jadących ulicą Jean Talon i dźwięk butelki, lekko uderzającej o zęby Jill.

– Idziemy coś zjeść? – spytałam, żeby coś powiedzieć, i wstałam z podłogi.

– Nie chcę jeść i nie chcę iść – zaprotestowała Alicja. – Nie będę się mazać przy ludziach.

– Mazałaś się? – zainteresowała się Jill. – Ja bym się cieszyła.

– Opowiedz nam o tym, Jill – powiedziałam, biorąc się wojowniczo pod boki.

– Kiedyś – machnęła wolną ręką i pociągnęła z butelki.

„Kiedyś” słyszałam od niej za każdym razem, kiedy prosiłam, żeby opowiedziała o swoim zniknięciu po śmierci jej męża. Jill przez siedem lat twierdziła, że nienawidzi go do granic możliwości, tak jak nienawidziła swojego ojca, i to wspaniałe, że obaj już nie żyją. Szokowała tym stwierdzeniem mnóstwo ludzi, ale na mnie to nie działało. Wiedziałam, że w stanie przymulenia alkoholowego zwykła używać wielkich słów, więc zawsze trzeba było brać na to poprawkę. Ale kiedy już walnęła sobie kilka drinków, informowała o swoich uczuciach każdego, kto znalazł się w jej zasięgu, czym doprowadzała do tego, że niewiele osób chciało z nią rozmawiać, a te, które pozostawały na placu boju, były równie zaburzone jak ona. Lecz zwykle to ja stawałam się jej ofiarą, bo najczęściej osamotniona na imprezach i lekko znieczulona alkoholem byłam łatwym celem.

Chyba dziesięć czy dwanaście lat temu wiosną zmarł jej ojciec, a jesienią tego samego roku mąż, aż o dziesięć lat młodszy od jej ojca. Ceremonię żałobną ojca zignorowała zupełnie, łażąc przez cały dzień po wyprzedażach i przymierzając setki ciuchów. Natomiast na pogrzebie Patryka bił od niej radosny blask, którego nie potrafiła ukryć nawet przed zgorszoną teściową. Zaraz potem wyjechała, chyba nikomu nie mówiąc dokąd, a na pewno nie powiedziała tego mnie. Nie było jej co najmniej pół roku, a kiedy wróciła w aurze tajemnicy, była jeszcze bardziej promienna i radosna, ale też cyniczna do bólu. Zdradziła tylko, że była za granicą, że było jej dobrze i że wszystko będzie dobrze, i że dobrze zrobiła. Musiałam to przyjąć za dobrą monetę i nie zadawać więcej pytań, nawet o ciemną opaleniznę wczesną wiosną.

Co do męża Alicji… cóż, nie lubiłyśmy go obydwie, choć tylko Jill odważyła się mówić o tym głośno, a ja dla dobra Alicji udawałam, że nie jest taki zły. Poznali się w jednym z wielu pubów na Bishop Street, gdzie Mark uwielbia przesiadywać do tej pory, a my kiedyś uwielbiałyśmy bywać w soboty. Było to w czasie, kiedy Alicja prawie straciła nadzieję, że znajdzie kiedykolwiek męża, ale nie była jeszcze tak zdeterminowana, żeby zacząć go szukać w biurach matrymonialnych.

Nie było to poznanie, które sobie wymarzyła. Nie było szumiącego morza, tajemniczego bruneta z gołym torsem, który wyłania się z ciemności rozświetlonej światłem ogromnego tropikalnego księżyca, trzymając malinowe mojito z parasolką* i mówi „cara mia, kocham cię, odkąd cię zobaczyłem w świetle wschodzącego słońca, gdy laguna jest taka spokojna, a delfiny ścigają się, śpiewając radośnie”. Potem kochają się na plaży, a ciepłe fale obmywają ich opalone ciała.

Zamiast tej tropikalnej bzdury był blondyn z zakolami opalony w solarium i pijana noc, zakończona spacerem w Starym Porcie, w zimnym deszczu ze śniegiem i z zaczynającym się kacem. Mark twierdził, że nigdy dotąd nie chodził na spacery, a na pewno nie chodził na spacery w październikową noc, więc prawdopodobnie to nim wstrząsnęło do tego stopnia, że pozwolił Alicji wkroczyć do swojego życia. Po mniej więcej roku chodzenia na sobotnie seanse do kina i na niedzielne obiadki do rodziców Alicji przyjął jej oświadczyny.

Mark jest młodszy od Alicji o dwa lata i z upływem czasu ta różnica wieku dziwnie się zwiększała. Kiedy ona spokojnie się starzała, sprawiając wrażenie szczęśliwej i ustabilizowanej, on wrednie szalał. Obściskiwał i klepał po tyłkach znajome i nieznajome dziewczyny na imprezach, a większość wieczorów spędzał w swoim naturalnym środowisku – w pubach na Bishop Street, które w większości były targami żywym towarem. Podrywał, a właściwie starał się podrywać każdą napotkaną dziewczynę, czarował podstarzałymi uśmiechami i rozdawał komplementy równie łatwo, jak Mimi wydawała kasę. Alicja znosiła to z podziwu godną cierpliwością, której nie potrafiłam jej wybaczyć. O ile zwykle była pewna siebie, opanowana i zdecydowana, to kiedy tylko na horyzoncie pojawiał się Mark, zamieniała się w dziwną mieszaninę podlotka i spanikowanej służącej. Ta wersja Alicji zupełnie nam nie odpowiadała.

Jill twierdziła, że głupia Alicja tak go kocha, że jest mu w stanie wybaczyć wszystko, byleby tylko z nią był. Po cichu przyznawałam jej rację, ale powstrzymywałam ją, kiedy przy każdej okazji próbowała robić Alicji pranie mózgu, przekonując ją, żeby się wreszcie zbuntowała, nie robiła z siebie ofiary losu i poszukała partnera, który na nią zasługuje.

– Nienawidzę takich małych drani – warczała po każdej wizycie u Alicji. – On ją wykorzystuje jak jakiś pieprzony feudał swoich chłopów. Żeby chociaż był bogaty. Albo żeby był przystojny. A to taki… jest paskudny – udawała, że wymiotuje, żeby zupełnie odrzeć Marka z urody. – I zachowuje się jak sprzedawca butów. Ohyda, poważnie. Czy ona tego nie widzi? Czy ona nie ma honoru? Niedługo zacznie go karmić łyżeczką i robić pranie jego panienkom. Powinna go już dawno kopnąć w dupę, a nie tkwić w tym bez sensu.

Nie miałyśmy dowodu na to, że Mark zdradza Alicję, ale nieraz naprawdę zachowywał się wobec niej podle. Pozwalał się traktować jak dziecko, które ma wszelkie prawa i żadnych obowiązków, a na odrobinę uczuć mogła liczyć wtedy, kiedy skacowany potrzebował doraźnej pomocy. Alicja nie skarżyła się na wykorzystywanie, choć była regularnie przez nas buntowana, a Jill nigdy nie przepuściła okazji, żeby zaocznie przyłożyć Markowi.

– No ale powiedz, po co ci taki facet? Nic nie umie robić, mało zarabia i jeszcze jest paskudny, po prostu… – Jill nie omieszkała pokazać, jak paskudny jest Mark.

– A czemu ty nie kopnęłaś w dupę Patryka, tylko się z nim męczyłaś tyle lat? Pamiętasz siebie wtedy? Byłaś jak… jak kundel – zripostowała raz Alicja stanowczo, usiłując mówić wyraźnie i próbując za wszelką cenę utrzymać w pionie widelec z nabitym na niego kawałkiem kraba.

– I też był paskudny – dodałam z satysfakcją, ale widziałam, że Alicji jest przykro.

– Chociaż umiał naprawiać krany! – Jill wzniosła oczy do nieba, jakby prosiła o sprawiedliwość. – A zresztą zrobiłabym to w końcu, ale na szczęście sam zdechł, ten pieprzony… – W tej kwestii nie można było jej zaskoczyć i zawsze była przygotowana na plucie jadem. – Do tej pory mnie denerwuje, kiedy o nim myślę, po tylu latach, wyobrażasz sobie?

Rzuciła fistaszkiem w kierunku swoich otwartych ust, ale nie trafiła. Próbowała go bezskutecznie znaleźć na podłodze, w końcu się poniosła i jakby nigdy nic mówiła dalej:

– …ale ja przynajmniej od razu wiedziałam, że on jest sukinsynem, cholernym… Nie mogę nawet znaleźć słowa!

– Dupkiem? – podsunęłam uprzejmie, wznosząc kieliszek z winem, ale Jill była już zbyt zaperzona, żeby chcieć obrócić wszystko w żart.

– Czekałam tyle lat, żeby mieć go z głowy, żeby móc powiedzieć, żeby spadał, kiedy to on będzie czegoś potrzebował. Żeby sobie, rozumiesz, sobie udowodnić, że nie jestem żadnym pieprzonym zerem, którym można pomiatać! Ale to już wiecie, prawda?

Wtedy Alicja opuściła głowę na zgiętą rękę i zasnęła, a we mnie nie wiedzieć czemu zakiełkowało podejrzenie, że Jill zabiła Patryka. Nigdy przecież nie mówiła o okolicznościach jego śmierci, ja nigdy o to nie zapytałam przez delikatność, a Alicja nie chciała ze mną rozmawiać na ten temat. Wyjazd Jill zaraz po pogrzebie był co najmniej podejrzany – mogła uciekać przed sprawiedliwością, a kiedy przez pół roku sprawa nie wyszła na jaw, wróciła.

Nienawidziła go, wiedzieli o tym wszyscy, którzy choć raz z nią rozmawiali, bo zamiast jak wszyscy zaczynać rozmowę od wymiany informacji o stanie pogody, Jill z ujmującym uśmiechem informowała: „Nie masz pojęcia, jakim sukinsynem jest mój mąż, nienawidzę go, poważnie”. Kiwała głową, aby podkreślić znaczenie swoich słów, zaciskała usta i zmieniała temat albo odchodziła, pozostawiając osłupiałych słuchaczy bez żadnych dodatkowych informacji.

Kiedy była mężatką, ilekroć wyrywała się z domu, żeby spędzać z nami piątki, była na zmianę nieszczęśliwa, zapłakana, wściekła albo wszystko naraz, aż do dnia, w którym owdowiała.

I oto nagle, z dnia na dzień, Jill zamieniła się w kobietę szczęśliwą. Była to przemiana równie znacząca, jak przemiana pana Hyde’a w doktora Jekylla lub odwrotnie, jak zamienienie dyni w karocę albo jak kompletnie dla mnie niezrozumiała przemiana mojej córki ze słodkiego, malutkiego dziewczątka we wredną, pozbawioną skrupułów nastolatkę.

Nową Jill mogłam poznać dopiero wtedy, kiedy po powrocie ze swojej tajemniczej wyprawy wpadła do mnie uśmiechnięta, ubrana prawie jak Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany’ego, pachnąca perfumami Escada*, ze szczupłymi udami, triumfalnie pokazująca paluchem stojącą przy krawężniku dziesięcioletnią, czerwoną i dekadencką mazdę miata MX-5, z niezrozumiałą dla mnie manualną skrzynią biegów. Mazda służyła głównie do tego, żeby zauważyła ją matka Jill, zwłaszcza w czasie tych miesięcy, kiedy temperatura wzrastała powyżej dwunastu stopni Celsjusza i wszyscy posiadacze kabrioletów zdejmowali z nich brezentowe dachy. Wtedy matka Jill mogła mieć doskonały widok na córkę, siedzącą w niedbałej pozie za kierownicą, z rozwianymi włosami, powiewającym szalem dopasowanym odcieniem do torebki i butów, choć tych dodatków na pewno nie było widać z okien domu, w którym mieszkała matka Jill. Jill zdawała sobie sprawę, że jej matka spędza większość czasu na chodzeniu do kościoła, przebywaniu w kościele i wracaniu z kościoła, i w związku z tym rzadko ma czas, żeby stać w oknie i czekać na przejeżdżającą Jill, ale zawsze istniała taka szansa. Poza tym Jill nie omieszkała przywitać się ze wszystkimi sąsiadami, opowiadając z entuzjazmem o swoim zadowoleniu z życia i błyskając na odjezdne czerwonym lakierem na paznokciach, w tym samym odcieniu co wypucowany i nawoskowany lakier samochodu.

Zaraz też zaczęła wyciągać mnie na zakupy, do wesołego miasteczka na Wyspę Świętej Heleny*, do niedrogich restauracji w Downtown, gdzie można było zjeść wspaniały obiad za dwanaście dolarów, i do klubów muzycznych. Co więcej, była do wszystkiego nastawiona zbyt radośnie i entuzjastycznie i przez ten entuzjazm bardzo męcząca. Moje pytania o długą nieobecność zbywała okrzykami w stylu: „Och, kochana, to skomplikowana historia, koniecznie muszę ci wszystko powiedzieć, ale teraz nie mamy tyle czasu”.

Była walnięta, to pewne. I budziła we mnie niechęć, bo cieszyła się ze wszystkiego jak mała dziewczynka, a ja byłam tak zniechęcona, padnięta i zmęczona, że chciałam tylko leżeć jak zwłoki i nie myśleć o niczym.

Ale teraz siedziała zamyślona na mojej kanapie z prawie pustą butelką przy ustach i po raz pierwszy od długiego czasu zauważyłam, że pod ciągłym pozorem zadowolenia z życia i cynizmem kryje się zmęczona, stara, dobra Jill. Rozczuliło mnie to trochę i ze wzruszenia oraz z gorąca znów usiadłam przed nimi na podłodze.

– Dobra, na czym stanęło? – Jill ocknęła się z zamyślenia. – Aha, Mark ma raka czego?

Alicja popatrzyła na nią z bólem w oczach.

– Cholera, nie wiem.

Jill pokiwała głową. Obydwie popatrzyły na mnie, jakbym to ja wiedziała, która część Marka ma raka.

– Nie zapytałaś go? – zdziwiłam się. – Tak szybko się wyniósł, że nie zdążyłaś?

– Wyniósł się? – Jill gwałtownie odwróciła się do Alicji. – Dlaczego? Wyjechał? Dokąd? Do szpitala?

– Nie wiem – powiedziała zrezygnowana. – Już tego nie ogarniam.

– Kto będzie się opiekował tym… cyckiem? Poszedł do szpitala? Powiedz!

– Jill, przestań! – W głosie Alicji znów zadrżał płacz. – Nie wiem, gdzie jest. Czekam od kilku dni na wiadomość, ale na razie się nie odzywa. Może chce być teraz sam albo nie chce być dla mnie ciężarem…

– Wiesz co, Alicja, przestań! – Jill wzniosła oczy do góry i pokręciła głową z niedowierzaniem. – Zastanów się! Ten twój mąż nigdy nie zrobił niczego, co nie byłoby dla ciebie ciężarem – włożyła w to zdanie całą pogardę, na jaką było ją stać, i jak zwykle nie miała złudzeń. – Nie, coś mi tu nie gra. Alicja, jeśli ktoś jest chory, a już zwłaszcza facet, to płacze i marudzi, rozczula się nad sobą i chce, żeby się nim zajmować, a nie idzie nocować na stację metra. Naprawdę nie wiesz, dokąd poszedł?

Alicja pokręciła głową i ukryła twarz w dłoniach. Jill bezlitośnie objawiała przed nią podłość tego świata.

– I jeśli rzeczywiście się wyniósł, to są dwie możliwości: albo chciał się bezkarnie urwać na jakiś czas, a potem wrócić i dać się sobą łaskawie opiekować, albo chce, żebyś miała wyrzuty sumienia i błagała go, żeby wrócił i pozwolił się sobą opiekować. Wychodzi na to samo.

– Jezu, Jill, uspokój się. Nie wszyscy są tacy podli, jak myślisz – próbowałam odebrać jej pustą butelkę, ale nie pozwoliła. – Może on rzeczywiście nie miał złych intencji, tylko tak wyszło, że znowu ją uraził.

– Jestem tutaj – powiedziała cicho Alicja, wskazując na siebie palcem.

– I tak wszystko prowadzi do tego samego. Powiedz, płakał i marudził?

– Jezu, Jill, nie wiem. Przyszedł zdenerwowany, spytałam, o co chodzi, a on na to, że właśnie się dowiedział, że ma raka, i że się wyprowadza, bo musi ostatnie dni życia spędzić tak, jak mu się podoba, bo to ostatnia okazja, żeby zrobić coś tylko dla siebie – łkała Alicja. – Powiedział, że odchodzi, bo ja go zagłaskuję swoją miłością. Potem spakował torbę i powiedział, że zadzwoni, jak się upora z… z czymś tam, nie pamiętam. I tyle. Jill, ja byłam w szoku. A on po prostu… poszedł sobie. Dzwoniłam do pracy, ale powiedzieli mi, że ma wolne przez kilka dni, dzwoniłam nawet do jego matki, ale wyjechała na jakiś rejs.

– No ale był załamany albo smutny, albo… no nie wiem, mówił „kochanie, nie chcę być dla ciebie ciężarem” albo coś w tym stylu? Nie, nie wierzę… on coś kombinuje. – Brakowało jej tylko fajki, skrzypiec i fotela przed wiktoriańskim kominkiem. – I naprawdę nie wiesz, dokąd mógł pójść? Może ma jakiegoś kumpla?

– Jill, skończ to śledztwo – powiedziałam ostro. – Przecież nie będzie za nim latać, jest dorosły, to po pierwsze, a po drugie…

– Nie! – wrzasnęła Alicja, wprawiając mnie w osłupienie. – Nie był załamany i nie płakał, i… I zrobił ze mnie kretynkę, bo znów go błagałam, żeby nie szedł, żeby został ze mną, znowu go prosiłam jak jakaś idiotka! A on nie chciał ze mną nawet porozmawiać, nawet porozmawiać… – Alicja zanosiła się płaczem, wtulając twarz w swoją granatową spódnicę, a my patrzyłyśmy na nią oniemiałe.

Po raz pierwszy tak mówiła o nim i o sobie. Po raz pierwszy przyznała głośno, że jej małżeństwo to nie szalony miesiąc miodowy.

Podniosłam się z podłogi i poszłam do kuchni. Znalazłam przeterminowane od pół roku krople na uspokojenie i nalałam do szklanki solidną porcję. Słyszałam, jak Jill z właściwą sobie delikatnością zaczyna przekonywać Alicję, że są na świecie miliony facetów, którzy pozwolą się sobą opiekować, dając w zamian coś więcej niż głupie uwagi na temat jej nadwagi albo beznadziejne czekanie z kolacją, a poza tym medycyna zrobiła już szalone postępy w leczeniu raka. W odpowiedzi Alicja mruczała coś płaczliwym głosem.

Kiedy weszłam, drobna Jill tuliła do siebie wielką, zapłakaną Alicję.

– Wypij to – powiedziałam, wyciągając rękę ze szklanką. – Ona ma rację. Nie we wszystkim, ale generalnie ma. Zostawił cię właściwie bez wyjaśnienia. Powinien ustalić jakiś plan, a nie zostawiać cię bez żadnych informacji. Przecież wiedział, że będziesz się martwić jak nie wiem co. Faceci ponoć tak mają, że kiedy mają problem, to muszą być sami przez jakiś czas, ale on raczej przesadził. Pewnie wróci, a ty w tym czasie powinnaś odpocząć i nie obraź się, zacząć wreszcie trochę myśleć o sobie, cokolwiek się zdarzy. To okropne, że jest chory, ale postąpił niefajnie. Postąpił okropnie. Naprawdę.

Pokręciłam głową z niesmakiem i zobaczyłam wpatrzone we mnie dwie pary oczu. Postanowiłam powiedzieć coś jeszcze, bo rzadko zdarzało mi się mieć jakiekolwiek audytorium, a już na pewno nie takie, które uważnie słucha.

– Nie można wiecznie udawać, że się jest zadowolonym z życia. Pomyśl, ile rzeczy możesz jeszcze zrobić. Objechać świat, nie wiem, przepisać encyklopedię, tarzać się w rozpuście albo cokolwiek byś chciała. Musisz zacząć planować jakąś przyszłość dla siebie, bo to pozwoli ci przetrwać – wzięłam głęboki oddech. – Jeśli nie wróci, przeżyjesz to, choć będzie ci strasznie ciężko. Ale będziesz miała swoje życie, a nie czekanie z kolacyjkami, pilnowanie, czy ma czystą koszulę…

– I majtki – wtrąciła Jill, dostając za to ode mnie cios w kolano.

– Mówię o koszuli.

– Stringi. – Jill nie można było złamać.

Próbowałam zabić ją wzrokiem, ale chyba za mało ćwiczyłam.

– Dość z wyciskaniem soczków, kiedy ma kaca. Pomyśl, czego zawsze chciałaś, czego każda z nas chciała, i to przyjdzie wcześniej czy później… Pamiętacie? Rozmawiałyśmy o tym tysiące razy. Ja chciałam wieczorów przy kominku. I brylantów na rocznicę ślubu.

– To ty chciałaś brylantów, ja chciałam dwójkę dzieci – Alicja wysmarkała nos w rąbek swojej wymiętoszonej spódnicy. – Albo chociaż jedno…

Popatrzyłyśmy na siebie z Jill, bo Alicja powiedziała to, o czym żadna z nas nie miała już ochoty z nią rozmawiać. Od dzieciństwa marzyła o dwójce dzieci, tak jak Jill od dzieciństwa miała pewność, że dzieci mieć nie chce. Ja wtedy pozostawiałam tę kwestię do rozpatrzenia w innym terminie, bo byłam na etapie zostania narzeczoną Jamesa Bonda, a przecież nikt nie myśli o dzieciach, ratując świat od zagłady.

– Widzisz? Znajdziesz kogoś, kto będzie chciał tego co ty, a nie jakiegoś wiecznego chłopca. Jeszcze nie jest za późno – powiedziałam z największym przekonaniem, na jakie mogłam się zdobyć. – Choć może na razie poprzestań na jednym dziecku. Gdyby ci się trafiło takie jak Mimi, to masz zapewnioną rozrywkę na długie lata.

Alicja uśmiechnęła się blado. Ucieszyłam się, że udało nam się choć na chwilę oderwać jej myśli od zmartwień.

– Znowu coś wywinęła? – zainteresowała się Jill.

– Nie pytaj – machnęłam ręką, zadowolona ze zmiany tematu. – W tym tygodniu tylko raz była w szkole. Stwierdziła, że to dopiero początek roku i można olewać. Kochana córeczka.

Liczbą problemów, jakie miałam z moją córką, można by obdzielić ze cztery wielodzietne rodziny, a nieobecności w szkole i nocne eskapady to był drobiazg w stosunku do jej możliwości. Od mniej więcej sześciu lat, odkąd zaczęła w niej szaleć hormonalna burza, wywijała już nie takie numery, a ja mogłam tylko błagać los, żeby jak najszybciej zmądrzała.

– Jeszcze trochę, Alex – pocieszała mnie zwykle obdarzona nadludzką cierpliwością Alicja, kiedy wypłakiwałam się przy każdej okazji. – Kiedyś dorośnie.

– Tylko czy ja tego dożyję? – odpowiadałam.

Poza tym Alicja bardzo lubiła Mimi i wiem, że była jedyną dorosłą osobą, której moja córka się zwierzała. A ja byłam o to trochę zazdrosna, choć niechętnie to przyznawałam nawet przed samą sobą. Wkurzało mnie to, że żadna z nich nie chciała nic powiedzieć, więc nigdy nie wiedziałam, czy moje dziecko nie ma jakiegoś problemu wymagającego mojej natychmiastowej interwencji. Wierzyłam jednak, że w razie czego Alicja, jako człowiek dorosły, mądry i nawet dojrzały, złamie tajemnicę spowiedzi i dostanę ostrzegawczy sygnał na czas.

Ja zresztą też zwierzałam się Alicji w kwestiach dotyczących prób wychowywania mojego dziecka, choć częściej były to próby zrozumienia, dlaczego u nastolatków, nawet tych starszych, jeszcze nie wykształcił się mózg.

– Jak można, jak w ogóle można wymagać ode mnie – wrzeszczałam w którąś sobotę w słuchawkę, usiłując jedną ręką włożyć sobie skarpetkę – żebym się nie wtrącała w jej życie, skoro robi same głupoty!

– Mhm – odpowiedziała mądrze Alicja, a ja miałam wrażenie, że je spokojnie śniadanie i raczej ma gdzieś moje żale.

– Ona by chciała, żebym pozwalała jej na wszystko, dawała jej pieniądze, które ona będzie wydawać nie wiadomo na co, zupełnie bez kontroli, żebym pozwoliła jej spędzać noce poza domem. Ja mam prać jej ciuchy, czekać z obiadem… a ona robi nie wiadomo co, nie wiadomo z kim i ma wszystko gdzieś! To jest niedopuszczalne!

– Rozwiedź się – mruknęła.

– Och, Alicja…

– Ty też taka byłaś.

– Ja? Nigdy w życiu! – oburzyłam się jeszcze bardziej. – Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby w ogóle prosić o pieniądze na jakieś bzdury!

– To nie dawaj jej pieniędzy – poradziła spokojnie Alicja.

– A jak zacznie kraść?

– Ale komu?

To było trudne pytanie i wymagało zastanowienia. Słyszałam, jak Alicja czymś szeleści, a potem spuszcza wodę w toalecie.

– Rozmawiasz ze mną z kibla? – spytałam zaskoczona.

– Zaskoczyłaś mnie, co miałam zrobić? Ciesz się, że ktoś wymyślił telefony bezprzewodowe. – Alicja chyba wyszła z toalety, bo zmieniła się akustyka. – Możesz jej zlecać jakieś prace w domu i płacić jej za to, albo niech pracuje gdzieś w soboty i niedziele. Albo tylko w niedziele…

– Albo tylko w soboty… – powiedziałam zniechęcona.

– Pogadaj z nią. Pamiętaj, że oprócz tego, że jesteś jej wrogiem numer jeden, powinnaś być też autorytetem. Więc ty musisz być w porządku, a ona kiedyś to doceni.

– Albo nie.

– Albo nie.

 

Tymczasem Jill postanowiła wykorzystać moment, kiedy Alicja zaczęła wyglądać na pogodzoną z losem, a ja poczułam się lekko znudzona własną niemocą w pokonywaniu problemów. Stanęła przed nami, jakby miała wygłosić mowę na otwarcie cyrku.

– Dziewczyny, nie przyszłam tu bez powodu, chociaż okoliczności są inne, niż miały być – chrząknęła i oparła ręce na biodrach. – Nie ma nic lepszego na własne problemy niż cudze problemy – stwierdziła. – Alicja, Alex, mam dla was propozycję nie do odrzucenia – uniosła ręce jak dyrygent i zrobiła głupią minę. – Słuchajcie, słuchajcie! W związku z zaistniałą sytuacją i tak dalej… wyjeżdżamy na wakacje!

Uniosła jedną rękę do góry, zrobiła nią kilka kółek i podskoczyła, opuszczając rękę. Znów wzięła się pod boki i okręciła się na palcach wokół własnej osi.

– Drogie panie, proponuję wam niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju ucieczkę przed kłopotami codzienności! Przez dwa tygodnie będziecie czerpać z życia pełnymi garściami, wygrzewając wasze stare cielska na boskich plażach słodkiej Italii!

Jill była tak komiczna, że nawet Alicja się uśmiechnęła.

– Tylko przez dwa tygodnie? Czemu nie przez pół roku, Jill? – próbowała być złośliwa, przypominając Jill o jej tajemniczym zniknięciu.

– To dopiero po pogrzebie Marka – odgryzła się Jill.

Alicja spojrzała na nią z wyrzutem, potrząsając głową.

– Nie mogę jechać. Sama widzisz, że nie mogę. Przecież on jest chory i może mnie potrzebować. A w ogóle to jesteście świnie – zakomunikowała nam, znowu bliska płaczu. – Jesteście wstrętne, zamiast mnie pocieszyć, traktujecie to wszystko jak kabaret. Wiem, że go nie lubicie, że macie ku temu powody, ale to mój mąż! Cholera, jak w ogóle możecie takie być?

– A ta znowu swoje. Jezu, kobieto, przecież od godziny wbijamy ci coś do głowy! – wkurzyła się Jill. – Jeszcze nie umarł i w dodatku cię zostawił! Nie wierzę w jego agonalny stan, to po pierwsze. Po drugie daj mu za sobą zatęsknić! Daj mu się o siebie pomartwić, niech wreszcie dotrze do niego, że ty też możesz być nieprzewidywalna, bo jak dotąd zawsze mógł na ciebie liczyć, ale postanowił uciec bez wytłumaczenia. Wiesz, dla mnie to jest zwolnienie cię ze zobowiązań. A po trzecie daj sobie szansę nabrać dystansu do tego wszystkiego i ukarz go nareszcie za jego okropne zachowanie. A po trzecie, do cholery…

– Po czwarte – mruknęłam.

– Dobra, po czwarte nie ty jesteś chora, tylko on. I na pewno wyzdrowieje, zobaczysz. Alicja, Alicja, chociaż raz zrób tak, jak ci radzimy, chociaż raz! Zacznijmy żyć, zanim nasze tyłki tak obrosną w cellulit, że nie będzie nam się chciało ich ruszyć nawet do pubu za rogiem.

– Jill, nie mogę zostawić domu, bo może nie będę miała już do czego wracać, jak Mimi zacznie tu rządzić – teraz ja musiałam ostudzić trochę entuzjazm Jill. – To po pierwsze. Po drugie mam mnóstwo pracy, za którą dostaję bardzo niewiele kasy, jeśli rozumiesz, co chcę powiedzieć. A po trzecie za rogiem nie ma pubu. A po czwarte jestem spłukana, musiałam wymienić niedawno chłodnicę w samochodzie*, muszę kupić nową pralkę, ta ma chyba z piętnaście lat… I w ogóle…

– Nie wymądrzaj się, to po pierwsze. Po drugie nie będziemy mieszkać w jakimś Ritzu, tylko w posezonowym hoteliku, i mogę cię zapewnić, że będzie cię na to stać. Jeśli chodzi o pralkę, to na pewno kupisz coś taniego, choćby z drugiej ręki. Po trzecie tutaj może przyjechać twoja mama, która i tak się nudzi na odludziu…

– Zwariuje tutaj z Mimi i w dodatku zacznie mi sprzątać.

– Po czwarte, Alex, po czwarte nie wyjeżdżałaś od… nie wiem ilu lat, bo ci się zdaje, że świat się zawali, jak wyjedziesz. Wiesz, jak to jest: jak zaczynasz wyglądać jak twoje zdjęcie w paszporcie, to znaczy, że powinnaś wyjechać na wakacje.

Alicji pewnie przypomniało się jej zdjęcie w paszporcie, bo znowu zaczęła płakać. Jill usiadła obok i zaczęła ją głaskać po głowie.

– Nie płacz, głuptasie. Będziesz jeszcze żyła, jak ci się nie śniło. Pomyśl, kopciuszku, morze, plaża, gęsto od ognistych Włochów, śródziemnomorska orgia, mówię ci, będzie super!

– Zastanowię się, ale chcę pokój z widokiem na morze – szlochała Alicja.

– Będziesz miała cholerny widok na morze – obiecała Jill.

* Utrzeć małą, pokrojoną limonkę albo cytrynkę z brązowym cukrem, kilkoma malinami i kilkoma listkami mięty, dodać 40 ml białego rumu i pokruszony lód. No i parasolkę.

* To było chyba Rock’n Rio, które zawsze chciałam sobie kupić, ale kiedy już uzbierałam pieniądze, to przestali je produkować. Szczęściara ze mnie, zaoszczędziłam 60 dolców.

* Do wesołego miasteczka La Ronde chodziłam z Mimi bardzo chętnie w ramach bycia-dobrą-matką, na zakupy trochę mniej chętnie, bo wszystkie zakupy nudzą, kiedy się nie ma za co kupować.

* Renault alliance, zwany „Biedulką”, czterodrzwiowy sedan, przedni napęd, automatyczna, czterobiegowa skrzynia. Został złożony w Kenosha w Wisconsin. Nazywa się renault, choć był skonstruowany i wyprodukowany przez American Motors Corporation (AMC), kiedy AMC zostało kupione przez Chrysler Corporation, którego Renault był partnerem. Został stworzony na bazie renaulta 9 i 11. I jest moim pierwszym i jak dotąd ostatnim samochodem, jedynym i ukochanym, i dlatego tyle o nim wiem. Jest cudowny, bo prawie nigdy się nie psuje, nie licząc cholernej chłodnicy.

ROZDZIAŁ DRUGIw którym jest trochę wspomnień ze złych czasów i trochę wspomnień z dobrych czasów, ale nie moich

Następny dzień nie był piękny, ale wiatr zupełnie ustał i było o wiele cieplej. Termometr przy rozsuwanych drzwiach wyjściowych wskazywał dwadzieścia stopni w cieniu, a my byłyśmy wyspane, co zdecydowanie poprawiło nastrój. Poprzedniego wieczoru poszłyśmy spać zaraz po zachodzie słońca, kiedy w miasteczku prawdopodobnie zaczynało się życie. Dla nas, kobiet Północy, nocna aktywność w jakiejkolwiek formie była tego wieczoru zbyt męcząca.

Rano Alicja wyglądała koszmarnie, bo nie chciało jej się ani czesać, ani malować. Ja zjadłam trzy francuskie rogaliki z miodem, płatki z owocami i ze dwa kilogramy arbuza i nie chciało mi się ruszać. W prawie pustej hotelowej jadalni bardzo przejęta i rozczochrana Alicja studiowała rozmówki włoskie, a Jill w pełnym rynsztunku nerwowo połykała grzanki z dżemem. Przyglądałam jej się przez chwilę, mieszając w zamyśleniu latte, jedyną kawę odrobinę przypominającą tę, którą piję na co dzień.

– Co? – spytała po chwili z pełnymi ustami, widząc, że jej się przyglądam.

– Alicja, jak myślisz, co chodzi po głowie naszej gwieździe? Podryw czy buty? – spytałam.

– Aperto – otwarte, aperto – otwarte – mruczała Alicja. – Buty, buty, nie wiem, jak są buty, scusi, prego, przepraszam, dziękuję…

– Prego znaczy „proszę” – powiedziała szybko Jill. – Myślisz, że nauczysz się włoskiego przy śniadaniu? W naszym wieku zdolność zapamiętywania jest równie duża jak zdolność maskowania zmarszczek.

– Mów za siebie. Wiecie, że jeszcze nigdy nie byłam we Włoszech? Wreszcie będę mogła dotknąć czegoś, co powstało w czasach, kiedy dopiero raczkowałaś, Jill, czyli co najmniej dwa tysiące lat temu.

– Uuu, Alicja! Co za dowcip. Dobra, ty idziesz dotykać, choć mam nadzieję, że nie dosłownie. A ja idę… wchłaniać lokalny klimat? Cywilizacja rzymska upadła, bo nie miała turystyki. Później opowiemy sobie wrażenia. Cześć!

Alicja machnęła ręką pochylona nad rozmówkami. Poszłam do bufetu nalać sobie soku – latte była okropna. Zgarnęłam przy okazji jeszcze jednego rogalika z czekoladą i niewielką kiść czerwonych winogron, starając się nie myśleć o konsekwencjach. Pomyślałam za to, że wcale się nie czuję, jakbym była na wakacjach.

– Alicja, czujesz się jak na wakacjach? – spytałam, siadając. – Bo ja nie. I nic mi się nie chce.

– To znaczy, że jesteś na wakacjach. Ponoć idea najlepszych wakacji to nuda i lenistwo. Chyba że jedziesz z Club Med, wtedy organizują ci wszystko, łącznie z opiekunką do dzieci i facetem na dyskotekę.

– Naprawdę? Faceta też? – spytałam z nadzieją.

– Idę obejrzeć okolicę – wzruszyła ramionami, wcisnęła pod pachę swoje rozmówki i poszła.

– Tylko niczego nie dotykaj – powiedziałam cicho.

Zostałam sama przy stoliku pod czujnym okiem pani z recepcji i nie chciało mi się ani zostać, ani iść. Miałam ochotę zadzwonić do domu i zapytać, czy wszystko w porządku, ale w końcu byłam na wakacjach i miałam za zadanie za wszelką cenę unikać stresów. Posiedziałam jeszcze chwilę, gapiąc się smętnie w okruszki na talerzykach i na różowe rybki pływające na turkusowych ścianach wśród białych wodorostów, po czym poszłam oddać klucz do recepcji.

Wąska uliczka, na którą wychodziło się z hotelu, wyglądała ponuro i nie mogły tego zmienić dwa przekwitające krzaki białych azalii, ustawione w wielkich glinianych donicach po obu stronach wejścia. Może sprawił to mój nastrój, może chwilowy brak słońca na wąskiej ulicy, ale stare kamienice z odpadającymi tynkami nie wyglądały malowniczo i jeśli nadawałyby się do reklamówki biura podróży, to byłoby to biuro dla trolli. Zapewne wyglądały tak od czasów, w których zostały zbudowane, bo wilgoć i zimowe wiatry robiły swoje, zima za zimą, rok po roku. Nie dodawało im to antycznego uroku, ale mogło być przyjemną odmianą dla kogoś, kto mieszka na pustyni. Dla mnie było następnym powodem, dla którego nie powinnam była tu przyjeżdżać.

Spękane mury wiekowych kamienic mają jednak większy urok niż kupa kamieni ułożona w jednym miejscu przez tysiące niewolników. Myślę tak zawsze, kiedy widzę piramidy czy walące się ruiny bram triumfalnych, zbudowanych dla tych, którzy w imię wielkości swoich imperiów eksterminowali całe społeczności żyjących w pokoju ludzi i wmówili nam, że zrobili to, bo chcieli ujarzmić barbarzyńców albo krzewić Jedyną Słuszną Wiarę.

Przepełniona niechęcią do władców wszelkiej maści, skręciłam w lewo, minęłam ruchliwą ulicę, niewielki zaśmiecony plac z cyprysami i kościół. Zakurzona droga pięła się pod górę wzdłuż kolczastych żywopłotów, za którymi ukrywały się stare, zaniedbane domy z kamiennymi schodami i oknami, połykającymi światło jak czarne dziury. Miałam wrażenie, że zza ciemnych szyb śledzą mnie oczy zwyrodniałych staruszków, którzy spędzają resztkę życia na obmacywaniu kościstymi dłońmi młodych służących. Albo jak Don Vito Corleone przyjmują hołdy od pokornych członków swoich mafijnych klanów. Nie wiem, która z tych idiotycznych wizji bardziej mnie przestraszyła, ale wolałam przejść na drugą stronę uliczki, zabudowaną rzędem kilku czteropiętrowych, betonowych domów.

Po kilkunastu minutach, zasapana i spocona, znalazłam się na szczycie wzniesienia, myśląc o tym, że czas najwyższy zadbać o moją kondycję fizyczną. Pomyślałam też o spalonych kaloriach i poczułam się odrobinę lepiej. Morze w dole wyglądało spokojnie, na horyzoncie widziałam białe i szare sylwetki statków. Zaczęłam się zastanawiać, dokąd płyną, wyobraziłam sobie mapę basenu Morza Śródziemnego, doszłam do genialnego wniosku, że wiozą do Hiszpanii włoskie samochody i makaron. Pewnie płynęły zupełnie gdzie indziej i wiozły zupełnie co innego, ale przez chwilę to była moja wielka flota i mogłam ją posłać dokądkolwiek i z każdym towarem, jaki mi się zamarzył. Tak więc moje statki płynęły do Barcelony i Walencji, a ja mogłam przestać się nad tym zastanawiać. Przez chmury przedarł się wąski pas słonecznego blasku, oświetlając jak reflektor kawałek morza i otaczające zatokę wzgórza. Mewy wyglądające jak białe punkciki zataczały koła nad powierzchnią wody, która z tej odległości zdawała się nieruchoma. Na prawo widziałam kilka ciemnych wzgórz, rzadko porośniętych drzewami, których nie potrafiłam rozpoznać, po lewej stronie małą marinę, w kierunku której płynęła motorówka, zostawiając za sobą biały, malowniczy kilwater. W dole, jakby na wyciągnięcie ręki, zobaczyłam dziesiątki czerwonych dachów z wystającą ponad nie zieloną kopułą kościoła. Wiał chłodny wiatr, który zarzucał mi włosy na twarz, niosąc zapach soli, ziół i gnijących wodorostów.

Zaczęłam schodzić drogą, która wiła się wśród pożółkłych, przysadzistych palm daktylowych i wyschniętych, pasiastych, biało-zielonych traw. Trochę dalej było pole z przekwitłymi, brązowymi słonecznikami o wielkich, smutno spuszczonych głowach. Minęła mnie kobieta na skuterze, ubrana w elegancki kostium. Rudawy kundelek obszczekał ją bez zaangażowania i znowu zapadł w sen w niewielkim cieniu kilku begonii rosnących przy betonowym murku.

Pomyślałam, że to dobrze, że to miejsce nie jest romantyczne. Nie lubię romantycznych miejsc, bo rozklejają mnie i pozbawiają zdrowego rozsądku, napawając smutkiem i nostalgią. W romantyczne miejsca trzeba jeździć z ukochanym, trzymać się za ręce, patrzeć sobie w oczy, zachwycać się każdym zapleśniałym zabytkiem, traktować jak relikwię każdą znalezioną muszelkę, a nade wszystko przestrzegać pokopanych rytuałów, które przerabiałam jakieś osiemnaście lat temu i jak na razie nie ciągnęło mnie do tego, żeby je powtarzać. Przecież to byłoby chore, gdybym w moim wieku traciła czas, prowadzając się z kimś za rączkę, biegała na jakieś randki, patrzyła czule w czyjeś oczy, myśląc tylko o tym, że świetnie widać moje zmarszczki, i płakać z powodu rozstania na dwadzieścia minut. A za pół roku mieć atak klaustrofobii, leżąc z nim w łóżku, albo chcieć wypruć mu flaki, bo mnie zdradził z jakąś ulepszoną wersją kobiety albo ze swoim trenerem z siłowni. Ale najgorsze w związkach jest czekanie na telefon i rezygnacja z własnego życia, z własnego czasu i z własnych planów. Zdecydowanie wolę poczytać książkę albo pograć w Tomb Raidera. Zdecydowanie.

Od wielu lat jestem sama i jak ognia unikam zaangażowania w jakikolwiek poważny związek, a mężczyźni pojawiali się w moim życiu na czas krótszy niż przelot komety nad horyzontem. I niech tak, do diabła, zostanie. Dość mam kłopotów z Mimi, pracą, ogrodem, migrenami, syndromem przedmiesiączkowym, rachunkami do zapłacenia i całym nieładem w moim życiu, żeby brać sobie jeszcze na głowę kogoś, z kim trzeba będzie dzielić stół i łoże. Każdy związek oznacza dodatkowe obowiązki – najpierw obowiązkowe uczestnictwo w randkach, potem wspólnie spędzane noce albo dni, czasem wyjazd na wspólny weekend, aż w końcu wspólne mieszkanie. I kto wtedy musi się poświęcić? Kto ma więcej do sprzątania, więcej zakupów do zrobienia, więcej prania i mniej czasu dla siebie i swoich przyjemności? Przy całym szacunku dla związków, mężczyźni zawsze szukają kogoś, kto zdejmie z nich jak najwięcej obowiązków za jak najmniejsze pieniądze.

Moje znajomości zwykle kończyły się na pierwszym etapie, a jeśli nawet zahaczały o etap drugi, to na ogół po wspólnie spędzonej z kimś nocy wycofywałam się chyłkiem, żeby nie robić niepotrzebnego zamieszania, jakim jest na przykład wspólne śniadanie. Na szczęście żadna z moich randek nie okazała się na tyle ekscytująca, żebym chciała wyjechać na wspólny weekend, na przykład do Vermontu.

Mimo wszystkich moich obaw czasem przychodziło mi do głowy, że hipotetyczny partner mógłby zdjąć ze mnie część trosk, bo być może umiałby naprawić rynny i kosić latem trawę, płacić część rachunków i kupować mi perfumy. Wyobrażałam sobie jednak reakcję Mimi, która zdetronizowana, mogła być zdolna do wszystkiego. Ale też trudno mi przyznać, że boję się szaleństwa, jakie kiedyś mnie opanowało, odbierając bez reszty zdrowy rozsądek, skazało mnie na ciągłe rozpamiętywanie przeszłości i na drażniące uczucie poniżenia. Wolałam myśleć, że nie mogę wprowadzać w życie Mimi i moje dodatkowego zamętu i jest tak, jak powinno być. Przez długi czas żyłam z poczuciem, że zasłużyłam sobie na wszystkie małe nieszczęścia, które mnie spotykają, wszystkie klęski i niepowodzenia są tylko moją zasługą, bo kiedyś dałam się ponieść niekontrolowanym emocjom. I bałam się przyznać do tego, że ominęło mnie w życiu coś istotnego, czego nazwać nie umiem, ale co czasem daje bolesne poczucie pustki.

Czy kiedykolwiek chciałam białej sukni z welonem i chwilowej pewności, że dokonało się właściwego wyboru na resztę życia? Oczywiście, że tak. Nie znam żadnej dziewczyny, która by tego nie chciała chociaż raz, chociaż na próbę, choć zwykle ma to być tylko raz i nie na próbę, i dopóki śmierć nie rozdzieli. Dobrze, że mi przeszło, i to dawno temu. Stwierdziłam, że skoro nie mogę mieć wszystkiego, czego chcę – nie mogłabym mieć wszystkich sukienek, które mi się podobają, wszystkich facetów, którzy by do mnie pasowali, wszystkich środków transportu, którymi mogłabym odjechać na miesiąc miodowy po rzuceniu bukietu, wschodu i zachodu słońca równocześnie, a do tego plaży i skalistego klifu, wysoko upiętych i rozpuszczonych włosów równocześnie – to dziękuję. Można bez tego żyć, tym bardziej że nigdy nie byłam na ślubie, który by spełnił moje wymagania, każdy był kiczowaty i przesadzony, z beznadziejną muzyką, paskudnym jedzeniem i nieciekawymi gośćmi. Ale może po prostu miałam pecha.