Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Hej, Walentynko” – słyszy czternastoletnia Gloria 14 lutego 1976 roku. Dziewczyna wzrusza ramionami. Nic do stracenia, wszystko do zyskania, myśli. Wsiada do furgonetki nafciarza i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Jej imię przez wiele lat będzie wisiało nad teksańskimi nastolatkami niczym przestroga, czego nigdy, przenigdy nie wolno im robić. Wszystkie mieszkanki Odessy, niezależnie od wieku, żyją tą sprawą, choć to nie pierwsza i nie ostatnia taka historia, o której szepcze się podczas codziennej krzątaniny. Tylko jedna kobieta, Mary Rose, postanawia zawalczyć w imieniu Glorii i ku niezadowoleniu sąsiadów zeznawać w sądzie przeciwko nafciarzowi. Obcy ludzie zaczynają wydzwaniać do niej w dzień i w nocy. Zniszczysz chłopakowi życie – mówią. – I to wszystko dla jakiejś Meksykanki.
Elizabeth Wetmore tworzy powieść, w której oddaje głos bezkompromisowemu chórowi kobiet, tak by po raz pierwszy mogły opowiedzieć swoją historię: o narastającej złości, niezgodzie na przemoc i próbach walki o własne marzenia.
„„Walentynka” to piękna powieść napisana ze współczuciem, wyrozumiałością i głęboką szczerością. Nadzwyczajny debiut.” Chris Offutt
„Mój Boże, co za powieść! […] Wetmore rozumie zawiłości ludzkiego serca lepiej niż niemal wszyscy pisarze, jakich czytałam w ostatnich latach.” Mary Beth Keane
„Wetmore to nowa literacka znakomitość, a „Walentynka” – całkiem po prostu jedna z najlepszych książek, jakie czytałam.” Jeanine Cummins
„Będziecie czytać tę książkę jak list od dawnego ukochanego, ściskając ją w dłoniach, z sercem w gardle. Zostanie z wami na zawsze.” Bryn Chancellor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Dotychczas ukazały się m.in.:
Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali
Damon Galgut, Obietnica
Melissa Broder, Mleko i głód
Miriam Toews, Głosy kobiet
Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów
Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc
Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te
Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą
Tara June Winch, Plon
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt
William Brewer, Czerwona strzała
Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy
Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku
Już niebawem ukaże się:
Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Valentine
Projekt okładki Tomasz Majewski
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Found Image Holdings / Corbis / Getty Images
Copyright © 2020 by Elizabeth Wetmore
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Hanna Pasierska, 2024
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Ewa Ostafin
Korekta Alicja Binik / d2d.pl, Beata Marzec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-878-7
Dla Jorgego
Mawiałem często: jestem tym pyłem; albo: jestem tym wiatrem.
I w to wierzyłem w młodości. Lecz nigdy nie była to prawda.
Widziałem odtąd dość pyłu & wiatru, więc wiem,
że jestem nikłym oddechem, który wciąż na nowo pokonuje dystans
potrzebny tęsknocie, & wiem, że nawet on zawiedzie.
Larry Levis, Oklahoma, przeł. Hanna Pasierska
Niedzielny ranek zaczyna się tutaj, na polu naftowym, kilka minut przed świtem. Młody robotnik śpi głęboko, rozwalony w furgonetce, z barkami przyciśniętymi do drzwi od strony kierowcy, z butami na desce rozdzielczej i kowbojskim kapeluszem zsuniętym tak nisko, że dziewczyna siedząca na pylistej ziemi widzi tylko bladą szczękę mężczyzny. Piegowata i prawie bezwłosa twarz nigdy nie będzie wymagać codziennego golenia, nieważne, ilu lat dożyje jej właściciel, lecz dziewczyna liczy, że nie pożyje on długo.
Gloria Ramírez zastygła doskonale nieruchomo, jest opadłą gałęzią jadłoszynu, kamieniem zagłębionym do połowy w ziemię, i wyobraża sobie mężczyznę leżącego twarzą w pyle, z wargami i policzkami otartymi od piasku, z pragnieniem łagodzonym tylko przez krew zebraną w ustach. Kiedy nafciarz się wzdryga i szorstko ociera o drzwi furgonetki, dziewczyna wstrzymuje oddech i obserwuje zaciskające się szczęki mężczyzny, kości przesuwające się wskutek skurczu mięśnia. Widok tego człowieka jest udręką i Gloria znowu życzy mu bliskiej śmierci, gwałtownej i samotnej, nieopłakanej przez nikogo.
Niebo na wschodzie staje się fioletowe, potem niebieskoczarne, wreszcie przybiera łupkowy odcień starego ocynkowanego wiadra. Za kilka minut nabierze barwy brudnopomarańczowej i czerwonej, a jeśli Gloria będzie patrzeć, zobaczy pod nim mocno napiętą ziemię, brąz przyfastrygowany do błękitu, taki sam jak zawsze. Bezkresne niebo to najlepsza rzecz w Teksasie, jeśli pamiętasz, by na nie patrzeć. Będzie za nim tęsknić, kiedy wyjedzie. Bo nie może tu zostać, nie po tym.
Ze wzrokiem utkwionym w furgonetce zaczyna lekko wbijać palce w piasek, odliczając jeden, dwa, trzy, cztery – żeby powstrzymać się od wykonania jakiegoś nagłego ruchu, by zachować ciszę, by pozostać wśród żywych przez kolejny dzień. Tego ranka, 15 lutego 1976 roku, Gloria Ramírez być może wie niewiele, ale jednego jest pewna: gdyby mężczyzna nie zasnął, zanim wytrzeźwiał na tyle, by znaleźć pistolet albo zacisnąć dłonie na jej gardle, już by nie żyła. Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery – czeka, patrzy i słucha, jak jakieś małe zwierzątko porusza się w zaroślach, a słońce – pomniejsze, codzienne błogosławieństwo – wznosi się nad krawędź ziemi i płonące zawisa na wschodzie. Jej palce nie przestają się poruszać.
Światło dnia ukazuje całe kilometry kiwonów i nafciarskich odpadków, zające wielkouche i ogrodzenia z drutu kolczastego, kępy jadłoszynów i trawy bizonowej. W pryzmach caliche i starych rurociągów leżą splecione połozy, mokasyny i grzechotniki, oddychają wolno i regularnie, czekając na wiosnę. Kiedy ranek nadchodzi na dobre, dziewczyna dostrzega drogę, a za nią farmę. Możliwe, że da się tam dotrzeć piechotą, ale trudno powiedzieć. W tej okolicy jeden kilometr czasem wydaje się dziesięcioma, dziesięć dwudziestoma, a ona wie jedynie, że to ciało – wczoraj powiedziałaby moje – tkwi na kupce piasku na jakimś polu naftowym położonym zbyt daleko od miasta, by było widać zbiornik na wodę z nazwą Odessa albo budynek banku, albo chłodnie kominowe zakładu petrochemicznego, gdzie pracuje jej matka. Alma wkrótce wróci do domu po nocy spędzonej na sprzątaniu biur i baraków socjalnych. Kiedy wejdzie do dwupokojowego mieszkania, gdzie wciąż czuć gulaszem wieprzowym z kukurydzą z poprzedniego wieczoru i papierosami tío[1], kiedy zobaczy, że sofa, na której sypia Gloria, wciąż jest pościelona jak wczoraj, być może się zmartwi, może nawet lekko wystraszy, ale przede wszystkim będzie wkurzona, że córki nie ma w domu, gdzie jej miejsce – znowu.
Gloria przebiega wzrokiem po kołyszących się kiwonach, wiecznie głodnych wielkich stalowych pasikonikach. Czy mężczyzna zawiózł ich aż do Penwell? Mentone? Hrabstwa Loving? Basen Permski to dwieście tysięcy kilometrów kwadratowych monotonii, więc dziewczyna może znajdować się wszędzie, a rzeczywiste są jedynie jej pragnienie i ból, okazjonalne westchnienia mężczyzny, jego zgrzytanie zębami i poruszenia ciała, szczęk i pomruk kiwona zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie siedzi Gloria.
Odzywa się przepiór wirginijski i ten dźwięk sprawia, że budzi się dzień. Dziewczyna patrzy znowu na budynek farmy. Gruntowa droga rozcina pustynię na pół: prosta linia prowadząca do ganku, który Gloria już zaczyna sobie wyobrażać. Może na tyle blisko, by dotarła tam piechotą; może drzwi otworzy kobieta.
Mężczyzna nawet się nie poruszył, kiedy jej palce odcisnęły w piasku ostatnią liczbę, drżący tysiąc. Gloria wolno kręci głową świadoma, że zawdzięcza życie wyłącznie temu, że potrafi być cicho; bez słów bada części ciała, w miarę jak jej się objawiają. Ręka. Oto ręka, stopa. Kość stopy łączy się z kością pięty, myśli, a ta z kostką. Dalej, na ziemi obok drewnianej platformy wiertniczej, serce. Obraca głowę, kompletując ciało, okrywa je ubraniami, które leżą podarte i rozrzucone wokół, nieposzanowane i odrzucone, jakby były to śmieci, a nie jej ulubiony czarny T-shirt, niebieskie dżinsy, które dostała od matki na Boże Narodzenie, biustonosz z figami do kompletu, które ukradła w Searsie.
Wie, że nie powinna, ale zanim odchodzi, spogląda na nafciarza. Wiotkie blond kosmyki wymykają się spod filcowej krawędzi kapelusza. Kościsty i zwinny, jest tylko kilka lat starszy od niej, a ona jesienią skończy piętnaście lat – jeśli dożyje. Teraz jego pierś zwyczajnie unosi się i opada regularnie, lecz poza tym jest nieruchomy. Nadal śpi albo udaje.
Umysł dziewczyny natyka się na tę myśl niczym koń na ukryty kłąb drutu kolczastego. Jej usta się otwierają, a potem gwałtownie zamykają. Brak jej tlenu i chwyta powietrze – ryba wyrzucona z jeziora. Wyobraża sobie własne kończyny odcięte, ciśnięte na pustynię, gdzie ogryzą je do czysta kojoty, których nawoływania słyszała przez całą noc. Wyobraża sobie swoje kości wybielone i wygładzone przez wiatr – rozsypane po pustkowiu – i ma ochotę wrzeszczeć, otworzyć usta i zawyć. Zamiast tego przełyka z wysiłkiem ślinę i siada z powrotem na piasku, mocno zaciskając oczy, by chronić się zarówno przed widokiem nafciarza, jak przed jaskrawym słońcem, bezkresnym niebem.
Nie wolno jej spanikować. Panika to najgorsze, co się może zdarzyć, powiedziałby wujek. Kiedy tío opowiada o wojnie – a odkąd wrócił przed rokiem do domu, każda jego opowieść dotyczy wojny – zaczyna zawsze tak samo. Wiesz, jak nazywają żołnierza, który panikuje, Glorio? Zaginiony w akcji, właśnie tak. Kończy też identycznie. Posłuchaj, gość z armii nigdy nie panikuje. Nigdy nie panikuj, Glorio. Spanikujesz i – wysuwa palec wskazujący jak lufę, przyciska sobie do serca i pociąga za wyobrażony cyngiel – bum. A jeśli jest coś, co dziewczyna tego ranka wie na pewno, to że nie chce umrzeć, dlatego mocno przyciska pięści do ust i rozkazuje sobie wstać ponownie. Staraj się nie wydać dźwięku. Rusz się.
Potem Gloria Ramírez – jej nazwisko przez wiele następnych lat będzie wisiało nad miejscowymi dziewczynami niczym chmara os; ostrzeżenie, czego nigdy, przenigdy nie wolno robić – wstaje. Nie wraca po buty, kiedy sobie o nich przypomina, ani po kurtkę z króliczego futra, którą miała na sobie poprzedniego wieczoru, gdy na parking pod Sonikiem wjechał młody mężczyzna z łokciem wystawionym za okno, z nielicznymi piegami i złotymi włosami lśniącymi w blasku rzucanym przez świetlówki baru dla zmotoryzowanych.
Hej, Walentynko. Jego słowa odebrały knajpie całą brzydotę, miękko przeciągane samogłoski zdradziły od razu, że nie pochodzi stąd, choć także nie z daleka. Glorii zaschło w ustach, jakby żuła kawałek kredy. Stała przy samotnym stole piknikowym, chwiejnym drewnianym centrum otoczonym przez kilka samochodów i ciężarówek, zajmując się tym co zawsze w sobotnie wieczory. Nudziła się, popijając lemoniadę i paląc wyżebrane papierosy, i czekała, aż coś się wydarzy – ale nigdy się nie wydarzało, nie w tym zasranym mieście.
Zaparkował na tyle blisko, że nawet przez szybę rozpoznała ślady pola naftowego. Policzki i szyję wysmagane wiatrem, palce poplamione na czarno. Deskę rozdzielczą pokrywały mapy i faktury, na półce nad fotelem leżał kask. Na pace porozrzucane zgniecione puszki po piwie, łomy i pojemniki z wodą. Wszystko w sumie składało się na całkiem niezłe ucieleśnienie tego, przed czym ostrzegano ją całe życie. A teraz przedstawiał się – Dale Strickland – i pytał o jej nazwisko.
Nic ci do tego, burknęła.
Słowa wypsnęły jej się, nim zdążyła pomyśleć, że zabrzmi to, jakby była małą dziewczynką, a nie twardą młodą kobietą, za jaką bardzo chciała uchodzić. Strickland wychylił się mocniej i spojrzał na nią przekrwionymi, podbitymi cieniem oczami smętnie niczym szczeniak. Przez kilka sekund gapiła się prosto w nie. Ich błękit bladł lub szarzał zależnie od tego, jak padało światło. Miały barwę szklanej kulki, którą chciałoby się zatrzymać, albo może Zatoki Meksykańskiej. Lecz ona nie umiałaby odróżnić Pacyfiku od błotnistej sadzawki wydrążonej przez bizony i na tym częściowo polegał problem, prawda? Nigdy nigdzie nie była, nigdy nie oglądała nic prócz tej mieściny, tych ludzi. Facet mógł oznaczać początek czegoś lepszego. Gdyby ze sobą zostali, może za kilka miesięcy zabrałby ją do Corpus Christi albo do Galveston i sama mogłaby zobaczyć ocean. Więc mu powiedziała, jak jej na imię. Gloria.
Roześmiał się, a potem pogłośnił radio, by podkreślić zbieg okoliczności: Patti Smith właśnie wyśpiewywała jej imię w studenckiej rozgłośni. A ty tu stoisz we własnej osobie. Przeznaczenie, skarbie!
Gówno prawda, skarbie, odparła. Od zeszłej jesieni puszczają ten kawałek co dwie godziny.
Śpiewała to od miesięcy; czekała, aż usłyszy w radiu ten album, Horses, i świetnie się bawiła, bo gdy powtarzała Jesus died for somebody’s sins but not mine[2], matka za każdym razem dostawała szału. Słysząc groźby Almy, że zaciągnie ją na mszę, Gloria śmiała się w głos. Nie była w kościele, odkąd skończyła dwanaście lat. Zaciskała dłoń w pięść, unosiła do ust niczym mikrofon i wyśpiewywała linijkę raz po raz, aż Alma szła do łazienki i trzaskała drzwiami.
W walentynkowy wieczór w Sonicu było pusto jak w piekle. Nikogo i niczego – prócz wiecznie tej samej chudej, nawalonej kelnerki, która przychodziła prosto z innej pracy i udawała, że nie widzi wiecznie tych samych cwaniaczków lejących jacka daniel’sa do papierowych kubków napełnionych do połowy drem pepperem; dziewczyny na stołku za kontuarem, starszej od Glorii zaledwie o parę lat, która pstrykała przełącznikami i wykrzykiwała zamówienia głosem zniekształconym przez potężne głośniki; oraz kucharza, który co jakiś czas porzucał ruszt i stawał przed budynkiem, gdzie palił i obserwował jadące wolno samochody pełne rozbawionej młodzieży. Z łazienki wyszła właśnie wysoka, barczysta starsza kobieta. Pozwoliła, by drzwi się za nią zatrzasnęły, wytarła ręce w spodnie i energicznie ruszyła w stronę furgonetki, w której siedział jeszcze starszy mężczyzna, chudy jak patyk i łysy jak kolano, i gapił się na Glorię.
Kobieta zajęła sąsiedni fotel, a wtedy mężczyzna wskazał jej dziewczynę; głowa kołysała mu się lekko, kiedy coś mówił. Żona potakiwała do wtóru, ale gdy wyjrzał przez okno, chwyciła go za ramię i pokręciła głową. Gloria oparła się o stół piknikowy i wsunęła dłonie do kieszeni nowej kurtki, przenosząc spojrzenie między tą parą a młodym mężczyzną, który z łokciem wystawionym na zewnątrz bębnił miarowo palcami o bok furgonetki. Obserwowała starych zgredów kłócących się w aucie, a kiedy spojrzeli na nią znowu, wyjęła rękę z kieszeni. Powoli wyprostowała środkowy palec i uniosła go w powietrze. Pieprzę was, warknęła bezgłośnie, i konia, który was przywiózł.
Raz jeszcze rozejrzała się po parkingu przed Sonikiem i wzruszyła ramionami – nic do stracenia, wszystko do zyskania – po czym wsiadła do furgonetki nafciarza. W kabinie było ciepło jak w kuchni i tak samo unosił się w niej lekko amoniakalny odór przemysłowych środków czyszczących, który czepiał się dłoni i ubrania matki, kiedy wracała z pracy. Strickland podkręcił muzykę i podał dziewczynie piwo – jedną ręką otworzył puszkę, a drugą trzymał kierownicę. Wiesz, co ci powiem? rzucił. Glorio, chyba cię kocham. Zatrzasnęła ciężkie drzwi.
Słońce wisi tuż powyżej kół furgonetki, kiedy dziewczyna wreszcie odchodzi. Nie ogląda się za siebie. Jeśli facet ma się ocknąć i ją zastrzelić, nie chce tego widzieć. Niech drań strzela jej w plecy. Niech będzie znany także jako tchórz. Co do niej, to nigdy więcej nie nazwie siebie imieniem, które jej nadano, imieniem, które powtarzał wciąż i wciąż przez długie godziny, kiedy leżała z twarzą w pyle. Wypowiadał je i frunęło przez nocne powietrze – zatruta strzałka, która rani i rozrywa. Gloria. Drwiąco, podle. Ale nigdy więcej. Od tej pory będzie mówić o sobie Glory. Drobna różnica, lecz w tej chwili wydaje się całym światem.
Glory brnie przez pole naftowe, potykając się i upadając obok kiwonów i skarlałych jadłoszynów. Gdy przeciska się przez dziurę w ogrodzeniu z drutu kolczastego i wychodzi na opuszczony teren odwiertu, z góry gapi się na nią obojętnie płaska twarz wypisanego niezdarnie znaku ostrzegającego przed trującymi wyziewami i konsekwencjami wkraczania na cudzy teren. Będziemy strzelać! Kiedy zabłąkany odłamek szkła albo kolec kaktusa przebija jej stopę, dziewczyna patrzy na krew zbierającą się na twardej, nieprzepuszczalnej ziemi i żałuje, że to nie woda. Kiedy wyje kojot, a drugi mu odpowiada, Glory rozgląda się za bronią, a ponieważ nie widzi żadnej, chwyta gałąź jadłoszynu i odrywa ją od pnia. Jest zaskoczona własną siłą, zaskoczona, że wciąż idzie, zaskoczona suchością w ustach i gardle oraz nowym bólem, który zaczął się jako lekkie kłucie w klatce piersiowej, kiedy wstała z ziemi. Teraz przemieścił się do brzucha, stał się gorący i ostry – stalowa rura przysunięta zbyt blisko paleniska.
Dociera do torów i rusza wzdłuż nich. Gdy traci równowagę, chwyta się ogrodzenia z drutu kolczastego i upada ciężko na stos caliche uformowany w długi grzbiet. Przygląda się żwirowi wbitemu w dłonie. Pod paznokciami ma jego skórę i krew – przypomnienie, że twardo walczyła. Nie dość twardo, myśli, kiedy podnosi mały kamyk i wkłada sobie pod język, jak zrobiłby wujek Victor, gdyby poczuł pragnienie, idąc przez pustynię i zastanawiając się, jak daleko do domu. Przy jednym końcu skalnego garbu na stalowym krzyżu zawieszono tabliczkę ze słowami Zbiorowy grób. Kilka metrów dalej znajduje się drugi pagórek, mały i nieoznaczony – miejsce pochówku dziecka albo może psa.
Glory wstaje i ogląda się za siebie. Znajduje się bliżej farmy niż furgonetki. Wiatr wzburza powietrze – palec sunący przez trawę – i dziewczyna pierwszy raz zauważa, jak spokojny jest ranek. Jak gdyby nawet trawa bizonowa i butelua, rzadkie i giętkie, wstrzymywały oddech. Podmuch jest lekki, ledwie zauważalny w miejscu, gdzie zawsze wieje, i z pewnością za słaby, by ponieść jej głos do mężczyzny. Gdyby się odezwała, nie usłyszałby. Glory Ramírez odwraca się i patrzy w stronę, z której przyszła. Pierwszy raz od wielu godzin zamierza powiedzieć coś na głos. Walczy, by znaleźć słowa, lecz jedyne, na co potrafi się zdobyć, to cichy okrzyk. Dźwięk pojawia się na krótko, przeszywa ciszę i gaśnie.
Kiedyś wierzyłam, że człowiek może się nauczyć miłosierdzia, jeśli wystarczająco mocno będzie się starał postawić na miejscu bliźniego; jeśli zada sobie trud, żeby, powiedzmy, wyobrazić sobie serce i umysł złodzieja albo mordercy – albo faceta, który wywiózł na pole naftowe czternastoletnią dziewczynkę i gwałcił ją przez całą noc. Próbowałam sobie wyobrazić, co mógł czuć Dale Strickland:
Słońce sięgało już zenitu, kiedy obudził się z obolałym fiutem i umierając z pragnienia, ze szczękami zaciśniętymi w dobrze znanym amfetaminowym skurczu. W ustach miał posmak, jakby się napił z dystrybutora paliwa, a na lewym udzie siniec wielkości pięści, być może od przyciskania nogi do dźwigni zmiany biegów przez całe godziny. Trudno powiedzieć, ale jedno wiedział na pewno. Czuł się gównianie. Jakby ktoś w wielkich butach skopał go po głowie z obu stron. Miał krew na twarzy, koszuli i bucie. Przycisnął palce do oczu i kącików ust. Przyjrzał się dłoniom, szukając rozcięć, i objął mocno głowę. Być może rozpiął rozporek i tam też się obejrzał. Było trochę krwi, ale nie znalazł żadnych widocznych ran. Może wygrzebał się z przedniego fotela i stał przez minutę przy furgonetce, pozwalając, by niegroźne zimowe słońce grzało mu skórę. Może dziwił się nietypowemu na tę porę roku ciepłu, niezwykłemu brakowi wiatru – jak ja wcześniej tego ranka, kiedy wyszłam na ganek, obróciłam twarz do słońca i patrzyłam na pół tuzina sępników różowogłowych gromadzących się w wielkich, powolnych kręgach. Wyrabiać w sobie miłosierdzie to zobaczyć, jak mężczyzna przetrząsa pakę furgonetki w poszukiwaniu manierki z wodą, a potem stoi na polu, jak najwolniej obraca się dookoła i próbuje sobie przypomnieć ostatnich czternaście godzin. Może nawet nie pamięta dziewczyny, póki nie zauważa jej tenisówek ciśniętych obok koła furgonetki, skotłowanej przy platformie wiertniczej kurtki z króliczego futerka, sięgającej tuż poniżej talii, z nazwiskiem wypisanym na wszywce niebieskim długopisem. G. Ramírez. Chcę, żeby pomyślał: Co ja narobiłem? Chcę, żeby pamiętał. Może potrzebował trochę więcej czasu, by zrozumieć, że musi ją odszukać i upewnić się, że wszystko z nią okej, albo upewnić się, że mają jasność co do tego, co się tam wydarzyło. Może siedział na pace, popijał stęchłą wodę z manierki i żałował, że nie pamięta jej rysów. Powiercił butem w ziemi, próbując przypomnieć sobie poprzedni wieczór, raz jeszcze spojrzał na jej buty i kurtkę, a potem podniósł wzrok na wieże wiertnicze, drogę do rancza i tory kolejowe, na słaby niedzielny ruch na międzystanówce i – gdy naprawdę mocno wytężył wzrok – budynek farmy za nią. Mój dom. Może pomyślał, że wydaje się zbyt odległy, by dojść do niego piechotą. Ale nigdy nie wiadomo. Miejscowe dziewczyny to twarde sztuki, a ta wariatka? Cholera, potrafiłaby przejść boso przez piekło, gdyby się uparła. Odbił się od paki i zajrzał do manierki. Zostało akurat tyle wody, żeby się obmyć. Nachylił się do bocznego lusterka i przeczesał palcami włosy, wymyślił plan. Odleje się, jeśli da radę, a potem podjedzie i trochę się rozejrzy. Może będzie miał fart, farma okaże się opuszczona i znajdzie swoją nową dziewczynę siedzącą na gnijącym ganku, usychającą z pragnienia jak brzoskwinia w sierpniu i szczęśliwą jak diabli, że go znowu widzi. Być może, ale w tych stronach trudno o miłosierdzie. Życzyłam mu śmierci, zanim jeszcze pierwszy raz zobaczyłam go na oczy.
Kiedy przyjdzie pora i wywołają mnie do barierek jako świadka, zeznam, że byłam pierwszą osobą, która zobaczyła Glorię Ramírez żywą. Tę biedną dziewczynę, powiem. Nie wiem, jak dziecko dochodzi do siebie po czymś takim. Rozprawa będzie dopiero w sierpniu, ale powiem ludziom w sali sądowej to samo co własnej córce, kiedy uznam, że jest dość duża, by tego wysłuchać.
Że to była zła zima dla naszej rodziny, nawet przed tamtym lutowym rankiem. Cena bydła leciała z każdą minutą i od sześciu miesięcy nie padało. Musieliśmy dokarmiać krowy kukurydzą, niektóre wyszukiwały korzenie lukrecji, żeby pozbyć się cieląt. Gdybyśmy nie wydzierżawili ziemi pod wiercenia, musielibyśmy część sprzedać.
Że przez większość dni mój mąż jeździł po ranczu z ostatnimi dwoma parobkami, którzy nie zostawili nas dla większych zarobków na polach naftowych. Rozrzucali kiszonkę z paki ciężarówki i walczyli z muchami śrubowymi. Uwalniali zaplątane w drut kolczasty na wpół uduszone krowy – to głupie zwierzęta, nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej – a jeśli nie dało się ich odratować, strzelali im między oczy i pozwalali, by sępniki zajęły się resztą.
Powiem, że Robert pracował po całych dniach, codziennie, nawet w niedziele, bo krowa może paść równie łatwo w dzień święty, jak w każdy inny. Pomijając kwadrans, którego potrzebował, by zmieść z talerza duszone mięso z warzywami – sterczysz przy garnkach pół dnia, a w niespełna pięć minut jest po obiedzie – rzadko widywałam własnego męża. Czego nam trzeba, to odporniejszej odmiany krów, mówił, odkładając widelec i nóż na talerz i oddając mi go w drodze do wyjścia. Potrzebujemy polled herefordów albo red brangusów. Skąd niby mamy wziąć na to pieniądze? pytał. Co mamy począć?
Kiedy wracam pamięcią do dnia, gdy znalazłam Glorię Ramírez na swoim ganku, moje wspomnienia przypominają kołdrę pozszywaną z kawałków, każdy innego kształtu i koloru, połączonych wąską czarną wstążką, i sądzę, że tak już zostanie. Jak przyjdzie sierpień, zeznam, że zrobiłam wszystko, co możliwe w takich okolicznościach, ale nie wspomnę o tym, jak ją zawiodłam.
Miałam dwadzieścia sześć lat, byłam w siódmym miesiącu ciąży z drugim dzieckiem, wielka jak szafa. Przy drugim zawsze tyje się szybciej – tak mawiają kobiety w mojej rodzinie – i czułam się tak samotna, że czasem pozwalałam Aimee nie pójść do szkoły z powodu jakiejś wydumanej choroby, tylko żeby mieć trochę towarzystwa. Dwa dni wcześniej zadzwoniłyśmy do szkolnej sekretarki.
Jak tylko się rozłączyłam, Aimee Jo zaczęła wykrzywiać buzię, przedrzeźniając starą, pomarszczoną pannę Eunice Lee. Niektórzy twierdzą, że jest spokrewniona w linii prostej z generałem; nie wierzę w to ani trochę, ale powiem wam jedno: jeśli to jest prawda, bez dwóch zdań nie odziedziczyła po nim urody. Biedactwo. Córeczka wykrzywiła się i udała, że przykłada do ucha słuchawkę szkolnego telefonu. Cóż, dziękuję, że pani dzwoni, pani Whitehead, ale nie chcę znać szczegółów wypróżnień panienki Aimee Jo. Mam nadzieję, że szybko poczuje się lepiej. Szczęśliwych walentynek wam obu! Pa, pa! Poruszyła palcami w powietrzu i obie wybuchnęłyśmy śmiechem. A potem zabrałyśmy się do pieczenia bułeczek drożdżowych, które zamierzałyśmy zjeść z masłem i cukrem.
Nie działo się nic szczególnego, stałyśmy obie w kuchni, czekając, aż ciasto urośnie, dzień rozciągał się przed nami niczym stary kot, a my zaśmiewałyśmy się z jej parodii tak bardzo, że prawie się posikałyśmy. Ale czasem sobie myślę, że kiedy będę leżeć na łożu śmierci, tamten piątkowy ranek z córką będzie jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień.
W niedzielę rano grałyśmy w remika, słuchając nabożeństwa przez radio. Aimee źle szło, a ja próbowałam wykombinować, jak przegrać, żeby się nie zorientowała. Czekałam, aż wyciągnie czwórkę kier, podsuwałam jej karty i rzucałam wskazówki. Czy zostaniesz moją walentynką? Będziesz moim serduszkiem? pytałam. O, moje serce! Słyszę, jak bije – raz, dwa, trzy, cztery razy, Aimee Jo. Wtedy nie uważałam, by przegrywanie za często w karty było dobre dla dziecka, szczególnie dla małej dziewczynki. Teraz myślę inaczej.
Słuchałyśmy, jak pastor Rob kończy kazanie o wadach desegregacji; powiedział, że to jak zamknąć razem w stodole krowę, pumę i oposa, a potem się dziwić, że któreś zostało pożarte.
Co to znaczy? zapytała córeczka. Wyjęła kartę ze stosu, przyglądała jej się chwilę i wyłożyła resztę na stół. Wygrałam, oświadczyła.
Nic, o czym powinnaś wiedzieć, mała, odparłam. Musisz powiedzieć dżin. Córka miała dziewięć lat – tylko o kilka mniej od obcej dziewczyny, którą miałam zobaczyć na swoim progu czekającą, aż otworzę ciężkie drzwi, aż jej pomogę.
Była jedenasta rano. Jestem pewna, bo jeden z diakonów – tych surowych, co sprzeciwiają się wszelkiej rozrywce – odmawiał modlitwę na rozesłanie. Chyba żaden porządny baptysta nie pomyślałby życzliwie o naszej grze w karty podczas nabożeństwa, ale tak to wyglądało. Po jedenastej nadają raport dla nafciarzy, potem podają ceny bydła. W tamtym miesiącu, jeśli ktoś chciał dobrych wiadomości, słuchał o szybach wiertniczych i nowych stawkach za dzierżawę. A jeśli człowiek miał ochotę skulić się w fotelu i wypłakać, słuchał o cenach bydła.
Dziewczyna zapukała do drzwi od frontu; dwa krótkie, silne uderzenia, wystarczająco głośne, by nas wystraszyć. Kiedy stuknęła trzeci raz, drzwi zadrżały. Były nowiutkie, z dębu, ale bejcowanego na mahoń. Robert zamówił je dwa tygodnie wcześniej w Lubbock po kolejnej kłótni o to, czy powinniśmy się przenieść do miasta. Spieraliśmy się wiecznie o to samo. On uważał, że mieszkamy za daleko, szczególnie że miało się urodzić drugie dziecko i zaczynała się naftowa hossa. Teraz jest tu duży ruch, przekonywał, ekipy wiercą po całej naszej ziemi. To nie miejsce dla kobiet i dziewczynek. Tylko tym razem trochę się zapędziliśmy i powiedzieliśmy sobie parę rzeczy. Pewnie można by je nazwać groźbami.
Jasne, że miałam dość patrzenia, jak furgonetki rozjeżdżają naszą drogę, dość smrodu – czegoś między zgniłymi jajkami a benzyną – dość zamartwiania się, że jakiś robotnik zapomni zamknąć bramę i jeden z naszych byków skończy na autostradzie albo że Texaco zrzuci wodę odpadową do nieizolowanego dołu wykopanego za blisko naszej studni. Ale kocham dom, który dziadek Roberta zbudował pięćdziesiąt lat temu z wapienia zwożonego po trochę z Hill Country na pace furgonetki. Uwielbiam ptaki, które każdej jesieni zatrzymują się w drodze do Meksyku albo Ameryki Południowej i ponownie, kiedy wiosną wracają na północ. Gdybyśmy się przenieśli do miasta, tęskniłabym za parą gołębi karolińskich gnieżdżących się pod dachem ganku i za pustułkami zawisającymi nad jasną ziemią i bijącymi gorączkowo skrzydłami tuż przed tym, nim zanurkują, by schwytać węża, i za niebem, które dwa razy dziennie szaleje kolorami. Tęskniłabym za ciszą, nocnym firmamentem niezmąconym niczym prócz okazjonalnych czerwonych lub błękitnych rozbłysków gazu.
Cóż, tu jest mój dom, oświadczyłam. Nie wyjadę.
W którymś momencie uderzyłam Roberta w pierś, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej. Nie mógł mi oddać, bo jestem w ciąży, ale trzy, cztery razy walnął pięścią w drzwi wejściowe. Teraz mam piękne nowe drzwi, a Aimee Jo – ponieważ leżała w łóżku, słuchając, jak wrzeszczymy na siebie w kuchni – dostała nowy rower marki Huffy z różowymi wstążkami i małym białym koszykiem.
Usłyszałyśmy trzy głośne uderzenia i Aimee spytała: Kto to? Kiedy myślałam o tym później, gdy zobaczyłam, jak mocno Gloria została pobita, zaskoczyło mnie, że miała dość siły, by gruby dąb zadrżał pod jej ciosem. Podniosłam się z fotela. Nie spodziewałyśmy się gości. Nikt nie zapuszcza się tutaj, jeśli wcześniej nie zadzwoni – nawet świadkowie Jehowy i adwentyści – a nie słyszałam furgonetki ani innego samochodu nadjeżdżającego naszą drogą. Schyliłam się i podniosłam kij bejsbolowy, który Aimee zostawiła na podłodze obok mojego krzesła. Nigdzie się nie ruszaj, powiedziałam. Zaraz wracam.
Otwarłam drzwi, akurat kiedy lekki podmuch spłoszył chmarę much z jej włosów, twarzy, ran na rękach i nogach, i zebrało mi się na wymioty. Chryste wszechmogący, pomyślałam i spojrzałam na gruntowy trakt prowadzący od naszego domu do drogi na ranczo. Panowała cisza, nie licząc hałaśliwego stada żurawi kanadyjskich zimujących przy zbiorniku na wodę.
Gloria Ramírez stała na moim ganku, chwiejąc się niczym wątły pijaczyna, i wyglądała, jakby wypełzła z jakiegoś horroru. Oboje oczu miała podbitych, jedno zapuchnięte tak, że prawie się nie otwierało. Policzki, czoło i łokcie zdarte do żywego mięsa, nogi i stopy pokryte paskudnymi zadrapaniami. Objęłam palcami kij bejsbolowy i zawołałam na córkę. Aimee Jo Whitehead, biegnij do mojej sypialni, wyjmij z szafy Starszą Panią i przynieś tu natychmiast. Trzymaj ją jak należy.
Słyszałam, jak córeczka porusza się po domu, i wrzasnęłam, że ma nie biegać z moją strzelbą w rękach. Kiedy podeszła od tyłu, stanęłam tak, by zasłonić nieznajomą na ganku. Sięgnęłam za plecy, żeby wyjąć wiernego starego winchestera z rączki córki. Nazwałam go Starszą Panią na cześć babci, która podarowała mi go na piętnaste urodziny.
Co to, mamo, grzechotnik? Kojot?
Cicho, rzuciłam. Biegnij do kuchni i zadzwoń do biura szeryfa. Powiedz, żeby przysłali karetkę. I, Aimee, dodałam, nie odrywając oczu od dziecka stojącego przede mną, trzymaj się z dala od okien albo cię stłukę na kwaśne jabłko.
Nigdy nie uderzyłam córki, ani razu. Sama dostawałam w skórę, kiedy byłam mała, i przysięgłam sobie na wszystko, że nigdy tego nie zrobię własnym dzieciom. Ale tego ranka nie żartowałam i Aimee chyba mi uwierzyła. Bez słowa sprzeciwu odwróciła się i pobiegła do kuchni.
Spojrzałam znowu na zataczające się dziecko na moim ganku, a potem oderwałam od niego wzrok, by zerknąć na horyzont. Okolica jest tu tak płaska, że nikt nie zdoła się podkraść; tak płaska, że widząc furgonetkę zaparkowaną obok zbiornika na wodę, wiesz, że mąż znajduje się zbyt daleko, by usłyszeć twoje wołanie. Można tu jechać całymi kilometrami, a droga nie skręci ani się nie wzniesie nawet odrobinę. Wyszłam na ganek. Nie zobaczyłam nikogo, kto chciałby nas skrzywdzić, ale nie zobaczyłam też nikogo, kto chciałby nam pomóc.
I w tej chwili, pierwszy raz, odkąd wprowadziliśmy się na rodzinną ziemię Roberta, pożałowałam, że nie mieszkam gdzie indziej. Od dziesięciu lat uważałam na węże, burze piaskowe i trąby powietrzne. Gdy kojot wlókł przez podwórko zabitego kurczaka, to go zastrzeliłam. Kiedy przygotowując kąpiel dla Aimee, znalazłam w wannie skorpiona, to go rozdeptałam. Gdy pod sznurem na pranie albo obok rowerka Aimee zwinął się grzechotnik, rozprawiałam się z nim motyką. Zdawało się, że każdego dnia do czegoś strzelam, siekam coś na kawałki albo wkładam trutkę do czyjejś nory. Nieustannie wyrzucałam jakieś truchła.
Wyobraźcie sobie, jak stoję na ganku z jedną ręką na brzuchu, podpierając się na Starszej Pani niczym na kuli, i próbuję sobie przypomnieć, co jadłam na śniadanie – kubek kawy, kawałek zimnego bekonu, papieros wypalony ukradkiem, gdy szłam do stodoły zebrać jajka. Wyobraźcie sobie, jak wywraca mi się żołądek, kiedy się nachylam, by znaleźć się twarzą w twarz z nieznajomą na moim ganku, przełykam mocno ślinę, pozbywając się słonego posmaku z ust, i pytam: Skąd jesteś, skarbie? Z Odessy?
Wyobraźcie sobie, jak na dźwięk nazwy rodzinnego miasteczka pęka straszny czar więżący dziewczynę. Pociera oko i się krzywi. Gdy zaczyna mówić, jej słowa są szorstkie niczym ziarenka piasku miotane wiatrem przez siatkowe drzwi.
Mogę prosić o szklankę wody? Moja matka nazywa się Alma Ramírez. Pracuje na noce, ale już będzie w domu.
Jak ci na imię?
Glory. Mogę dostać trochę wody z lodem?
Wyobraźcie sobie, że mogłaby pytać o moją grządkę okry, z pozoru spokojna, zdystansowana, i właśnie ta ukryta za obojętnością zgroza sprawia, że coś się we mnie odrywa, odłamuje. Za kilka lat, kiedy uznam, że córka jest na tyle duża, by zrozumieć, powiem jej, że poczułam skurcz w dole brzucha i zrobiło mi się zimno, jakbym miała tam bryłę lodu. W moich uszach rozbrzmiewał regularny szum, słaby, ale przybierający na sile, i przypomniało mi się parę linijek wiersza, który czytałam w liceum, tamtej zimy, zanim rzuciłam szkołę i wyszłam za Roberta – Przez śmierć słyszałam Brzęk Muchy[3] – i przez kilka bolesnych, zimnych i rozpaczliwych sekund, zanim poczułam wyraźne kopnięcie, sądziłam, że tracę dziecko. Pociemniało mi w oczach i z pamięci wyłonił mi się inny wiersz, przypadkowy i bez związku z niczym. Jakie to było dziwne myśleć o poezji teraz, skoro przez wszystkie lata, odkąd zostałam dorosłą kobietą, żoną i matką, nie poświęciłam jej więcej niż przelotną myśl, a jednak sobie przypomniałam: Ołowiana Godzina – kto przetrwał, ten ją wspomina[4].
Wyprostowałam się i lekko pokręciłam głową, jakbym w ten sposób mogła usunąć to, co mam przed sobą; jak gdybym mogła wymazać straszny fakt w postaci dziewczynki i tego, co, do diabła, przeżyła; jakbym mogła cofnąć się do salonu i oświadczyć córce: To tylko wiatr, skarbie. Nie zwracaj na niego uwagi, to nie nas wzywa po imieniu. Co powiesz na kolejną partyjkę remika? A może chcesz się nauczyć grać w teksański klincz?
Tymczasem oparłam się ciężko na strzelbie, drugą rękę kładąc na brzuchu. Przyniosę ci szklankę wody z lodem, odparłam, a potem zadzwonimy do twojej mamy.
Dziewczyna poruszyła się lekko, jej twarz i włosy otoczyła aureola piasku i brudu. Przez kilka sekund była chmurą pyłu, proszącą o pomoc burzą piaskową, wiatrem błagającym o odrobinę litości. Wyciągnęłam ku niej rękę, drugą sięgając w tył, żeby oprzeć strzelbę o framugę. Glory przechyliła się mocno na bok, trzcina na wietrze, a kiedy próbowałam ją chwycić – by uchronić ją przed stoczeniem się z ganku albo może by samej utrzymać się w pionie, nigdy nie będę wiedzieć na pewno – nieznacznie cofnęła głowę. Niebo za jej plecami wypełnił pył.
Jakaś furgonetka skręciła z drogi na ranczo w stronę naszego domu. Kiedy mijała skrzynkę na listy, kierowca nagle odbił w bok, jakby na moment rozproszył go przepiór przebiegający przed kołami. Samochód wpadł w poślizg, sunąc w kierunku silosu, po czym wyrównał i jechał dalej. Wciąż znajdował się ponad kilometr od nas, toczył się z łoskotem, wzbijał pył i zabarwiał powietrze rumieńcem. Kimkolwiek był ten człowiek, sprawiał wrażenie, jakby doskonale wiedział, dokąd zmierza, i wcale mu się nie śpieszyło do celu.
Oto jakie błędy popełniłam. Widząc nadjeżdżającą furgonetkę, nie pozwoliłam dziewczynce się obejrzeć, więc nie mogłam spytać: Czy widziałaś ją już wcześniej? Czy to on?
Zamiast tego zapędziłam ją do środka i dałam jej szklankę wody z lodem. Pij wolno, ostrzegłam, bo zwymiotujesz. Aimee Jo weszła do kuchni; jej oczy zrobiły się wielkie jak srebrne dolarówki, kiedy nowo przybyła zaczęła cicho powtarzać raz po raz: Chcę do mamy, chcę do mamy.
Przeżułam kilka krakersów i wypiłam szklankę wody, potem nachyliłam się nad zlewem i spryskiwałam twarz tak długo, aż włączyła się pompa i rozszedł się siarkowy odór. Wy dwie nie ruszajcie się stąd na krok, powiedziałam. Mam coś do załatwienia na zewnątrz. Jak wrócę, zadzwonimy do twojej mamy.
Brzuch mnie boli, jęknęła dziewczynka. Chcę do mamy. Mój gniew był nagły, pełen żółci, która paliła mnie w gardle i sprawiła, że później było mi za siebie wstyd. Zamknij się! wrzasnęłam. Posadziłam obie przy kuchennym stole i kazałam im się stamtąd nie ruszać. Ale nie zapytałam córki, czy zadzwoniła do szeryfa. To był drugi błąd. A kiedy wyszłam na zewnątrz i sięgnęłam po strzelbę, kiedy zaniosłam ją na krawędź ganku i przygotowałam się na spotkanie z tym, kto nadjeżdżał drogą, nie upewniłam się, że jest naładowana. Trzeci błąd.
A teraz stań ze mną na skraju ganku. Patrz, jak nieznajomy wjeżdża wolno na podwórko i parkuje niecałych sześć metrów od mojego domu. Patrz, jak wyślizguje się zza kierownicy i z przeciągłym, cichym gwizdem rozgląda po naszej działce. Drzwi furgonetki zatrzaskują się za nim, a on opiera się o maskę, wodząc wokół wzrokiem, jakby chciał kupić to miejsce. Słońce i wiatr muskają go łagodnie, rozświetlają piegi na jego rękach, mierzwią włosy w kolorze siana. Światło późnego ranka nadaje mu złotawą barwę topazu, ale nawet ze swojego miejsca widzę sińce na jego dłoniach i twarzy, czerwone obwódki wokół bladoniebieskich oczu. Kiedy przez podwórze przemyka podmuch, mężczyzna krzyżuje ręce i wzrusza ramionami, patrząc ze swobodnym uśmiechem, jakby dzień właśnie okazał się nie do uwierzenia cudowny. Ledwie przestał być dzieciakiem.
Miły poranek – zerka na zegarek – a raczej popołudnie lub coś w tym guście.
Stoję, ściskając korpus strzelby niczym rękę najukochańszej przyjaciółki. Nie znam tego mężczyzny, ale od razu się orientuję, że jest za młody na inspektora mierniczego, który czasem przyjeżdża sprawdzić, czy dbamy, by droga dojazdowa była otwarta i przejezdna, albo na poszukiwacza ropy, który wpadł przypadkiem spytać, czy nie jesteśmy zainteresowani sprzedażą gruntu. Wygląda także zbyt młodo na zastępcę szeryfa i w tym momencie uświadamiam sobie, że nie spytałam Aimee, czy zadzwoniła do biura szeryfa.
Co mogę dla pana zrobić? pytam.
Pani Whitehead, prawda? Bardzo ładnie tu macie.
Nie narzekam. Dużo pyłu, jak zwykle. Mówię równym głosem, ale zastanawiam się, skąd zna moje nazwisko.
Mężczyzna chichocze – głupi, arogancki dźwięk. Tak właśnie pomyślałem, odpowiada. Ale to dobrze w mojej branży. Łatwiej postawić platformę wiertniczą, kiedy matka natura zadbała, żeby wszystko było przyjemnie suche.
Prostuje się i robi krok naprzód z dłońmi skierowanymi ku górze. Lekko się uśmiecha.
Widzi pani, miałem dzisiaj rano mały kłopot. Tak sobie myślę, czy mogłaby mi pani pomóc?
Podchodzi do ganku, a ja obserwuję jego zbliżające się stopy. Podnoszę wzrok; trzyma ręce wysoko nad głową. Kiedy dziecko kopie mnie mocno w żebra, kładę rękę na brzuchu, żałując, że nie mogę usiąść. Dwa dni temu strzeliłam do kojota, który truchtał przez podwórko wpatrzony w kojec dla kur. W ostatniej chwili oderwałam wzrok od muszki na końcu lufy i spudłowałam, a potem Aimee zaczęła krzyczeć, że widzi skorpiona, więc odłożyłam strzelbę i chwyciłam szpadel. I teraz nie mogę sobie przypomnieć, czy wymieniłam nabój. Starsza Pani to winchester 1873, uważany przez babcię za najlepszą broń w dziejach. Gładzę kciukiem wygładzony drewniany korpus, jakby mógł odpowiedzieć: tak czy nie.
Czego chcesz, synu? pytam chłopaka, który ledwie stał się mężczyzną.
Wygląda pięknie, kiedy tak stoi w słońcu, ale oczy mu się zwężają. Cóż, jestem okropnie spragniony i chciałbym skorzystać z telefonu, żeby zadzwonić…
Robi kolejny krok w kierunku domu, ale zatrzymuje się raptownie na widok Starszej Pani. W żaden sposób nie zdołałby zgadnąć, gdyby była nienaładowana, mówię sobie. Lekko stukam lufą w pekanowe deski – raz, dwa, trzy razy – a on przechyla głowę, słuchając.
Pani Whitehead, czy mąż w domu?
Owszem, oczywiście, ale akurat śpi.
Jego uśmiech staje się odrobinę szerszy, odrobinę bardziej przyjacielski. Hodowca bydła, który śpi w południe?
Jest wpół do dwunastej. Śmieję się; dźwięk jest gorzki jak jagody jałowca. I brzmi tak głupio! Wydaję się przez niego taka samotna.
Mężczyzna chichocze bardzo cienko, a mnie skręca się żołądek. W jego śmiechu słychać fałsz.
Jezu, pani Whitehead, czyżby pani mąż też za dużo wypił wczoraj wieczorem?
Nie.
Zatruł się czymś? Za dużo walentynkowych słodyczy?
Niczym się nie zatruł. Przyciskam dłoń do brzucha, myśląc: Spokojnie, maluchu, cicho. Jak mogę panu pomóc?
Mówiłem już, mam pewien kłopot. Wczoraj wieczorem moja dziewczyna i ja przyjechaliśmy tu poświętować. Wie pani, jak to jest…
Wiem, odpowiadam, gładząc brzuch.
…i wypiliśmy za dużo, trochę się posprzeczaliśmy. Może nie spodobało jej się pudełko czekoladek w kształcie serca, które jej kupiłem, i chyba urwał mi się film…
Czyżby.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Wujek (hiszp.). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Jezus umarł za czyjeś grzechy, ale nie za moje (ang.).
[3] Emily Dickinson, 465 (Przez śmierć słyszałam Brzęk Muchy), przeł. Stanisław Barańczak [w:] tejże, Wybór poezji, Wrocław 2021.
[4] Emily Dickinson, 341 (Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia),przeł. Stanisław Barańczak [w:] tejże, Wybór poezji, dz. cyt.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I