Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ameryka w oczach (i uszach) korespondenta Polskiego Radia
Światowe supermocarstwo czy kolos na glinianych nogach? Ostoja wolności i demokracji czy dżungla, w której ludzie sami wymierzają sprawiedliwość? Przystań dla imigrantów czy miejsce, gdzie przybysze z zagranicy są obywatelami drugiej kategorii? Neutralne światopoglądowo państwo czy kraj fanatyków religijnych? Jakie naprawdę są Stany Zjednoczone? I jacy są Amerykanie? Inteligentni, życzliwi, otwarci, bezpośredni i optymistyczni? A może niedouczeni, zarozumiali, ograniczeni, nietolerancyjni i aroganccy? Otwarci na świat czy zaściankowi? Pewni siebie czy zakompleksieni?
Oddajemy w ręce Czytelnika książkę Marka Wałkuskiego, dziennikarza radiowej "Trójki" i wieloletniego korespondenta Polskiego Radia w Waszyngtonie. W charakterystyczny dla siebie, dowcipny i przenikliwy sposób autor opowiada o życiu w Stanach Zjednoczonych i specyfice tego wielkiego kraju, z jego ogromną powierzchnią, liczbą mieszkańców, różnorodnością kulturową, kontrastami społecznymi i wyzwaniami, jakie Ameryka stawia przed przybyszem z Europy.
Zamiast łatwego krytykowania Stanów Zjednoczonych Marek Wałkuski stara się, aby czytelnik zrozumiał Amerykę. Pisze ciekawie, ale nie ogranicza się do samych ciekawostek. Przełamuje stereotypy na temat Amerykanów i ich kraju. Patrzy na USA z życzliwością i nie wierzy w ogłaszany przez wielu "mędrców" schyłek Ameryki.
Zatem... jak to robią w USA?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Marek Wałkuski
Wałkowanie Ameryki
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Ewelina Burska
Redakcja merytoryczna: Bartosz Oczko
Korekta językowa: M.T. Media
Skład: Aneta Ryzińska
Projekt okładki: Jan Paluch
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock.
HELION S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: https://editio.pl
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres:
https://editio.pl/user/opinie/amertv_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-2315-7
Copyright © Helion 2012, 2025
Konwersja do epub Agencja A3M
Dla Edyty i Konrada
W Ameryce można znaleźć wszystko — rzeczy absurdalne, dziwaczne, a nawet idiotyczne. Jednak sama Ameryka nie jest krajem absurdalnym, dziwacznym ani idiotycznym. To dobrze zorganizowane społeczeństwo, kraj ludzi praktycznych i racjonalnych. Amerykanie kierują się ideałami i są tolerancyjni. Ich naczelną dewizą jest "żyj i daj żyć innym". W USA presja społeczna na dostosowanie się do "normy" jest niewielka, a rola państwa ograniczona. Dlatego Ameryka jest rajem dla ekscentryków, ekstremistów i odszczepieńców.
Żyją tu ludzie, którzy przygotowują się na sądny dzień, gromadząc zapasy żywności i broni i zamieniając swoje domy w twierdze. Są też tacy, którzy konstruują katapulty, by móc strzelać z dyni do celu, albo przemalowują swoje pick-upy na barwy narodowe i instalują w nich koła o średnicy 2 m. Jeszcze inni zakładają kościoły, w których tańczą z grzechotnikami albo piją herbatkę halucynogenną. Problem polega na tym, że eksponowanie przez media takich i wielu innych osobliwości tworzy wypaczony obraz Ameryki. Do tego dochodzą powielane stereotypy — że wszyscy Amerykanie kochają broń, że ich Bogiem jest pieniądz, że są ignorantami oraz egoistami, że nie liczą się z innymi. Tak powstaje niespójny, a nawet karykaturalny obraz Ameryki.
Trudności ze zdefiniowaniem Ameryki wynikają także z faktu, że kraj ten nie jest homogeniczny kulturowo, rasowo, językowo, etnicznie, politycznie ani ideologicznie.
Podobnie jak Włochy różnią się od Francji, Francja od Niemiec, a Niemcy od Polski, tak Wirginia różni się od Florydy, Floryda od Missisipi, a Missisipi od Kalifornii. I choć USA budują tożsamość narodową od ponad 200 lat, to nadal są bardzo zróżnicowane. Cały czas napływają tu przybysze z całego świata, dorzucając do amerykańskiego tygla etnicznego nowe przyprawy.
Moim celem jest pokazanie zarówno amerykańskiej różnorodności, jak i cech wspólnych Amerykanów. Piszę o tym, co odróżnia Stany Zjednoczone od innych krajów. Staram się wyjaśnić, dlaczego pewne rozwiązania, które obcokrajowcom wydają się bezsensowne albo śmieszne, w amerykańskich realiach sprawdzają się całkiem nieźle. Nie usprawiedliwiam wad Ameryki, ale próbuję pokazać je w szerszym kontekście.
Ta książka ma podważyć niektóre stereotypy na temat Stanów Zjednoczonych i sprawić, że Czytelnik poczuje choć trochę ducha Ameryki.
W styczniu 2002 r. zostałem oddelegowany do Waszyngtonu jako korespondent Polskiego Radia. Pierwszą rzeczą, którą musiałem zrobić po przybyciu na miejsce, było wynajęcie mieszkania. Sprawa wydawała się banalna. Okazało się, że taka nie była.
Patrzyłem na mapę. Miasto podzielone jest na trzy części. Pierwsza to właściwy Waszyngton, czyli Dystrykt Kolumbii (ang. District of Columbia w skrócie DC). Pozostałe dwie części położone są w przylegających stanach Wirginia i Maryland. Ponieważ w USA stany mają bardzo dużą autonomię, aglomeracja waszyngtońska podlega trzem osobnym systemom prawnym i administracyjnym. Obowiązują w niej inne stawki podatkowe, inne procedury urzędowe i inne programy szkolne. Jeśli ktoś przeprowadza się z jednej części miasta do drugiej, powinien wyrobić sobie nowy dokument tożsamości i przerejestrować auto. Przejeżdżając samochodem z Wirginii do Dystryktu Kolumbii, należy przerwać rozmowę przez telefon komórkowy, w DC obowiązuje bowiem zakaz używania telefonów podczas jazdy, którego to zakazu nie ma w Wirginii. W Dystrykcie Kolumbii legalne są małżeństwa osób tej samej płci, w Maryland trwa walka o ich zalegalizowanie, a Wirginia w ogóle nie uznaje tego typu związków. W częściach Waszyngtonu należących do Maryland i Wirginii ciągle obowiązuje kara śmierci, którą w Dystrykcie Kolumbii zniesiono już w 1981 r. Sam Dystrykt Kolumbii liczy około 600 tysięcy mieszkańców, ale w całej aglomeracji waszyngtońskiej mieszka 5,5 miliona ludzi.
Wiedziałem, że Waszyngton jest bogaty. Znajdują się tu przecież siedziby urzędów federalnych, stowarzyszeń i organizacji pozarządowych, ośrodków analitycznych, parlamentu i partii politycznych, mediów, firm lobbystycznych, wielkich korporacji i międzynarodowych instytucji finansowych. Gdy jednak zobaczyłem bezdomnych koczujących pod siedzibami Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zacząłem podejrzewać, że nie wszystkim żyje się tu tak wspaniale. Przypomniałem sobie też, że w latach 90. Waszyngton był nazywany amerykańską stolicą morderstw. Nie zdziwiłem się więc, gdy pracownik Centrum Prasy Zagranicznej (ang. Foreign Press Center) zajmujący się obsługą dziennikarzy zagranicznych powiedział mi, abym bardzo starannie wybierał miejsce zamieszkania, bo decyzja ta może mieć dla mnie poważne konsekwencje. Podziękowałem za radę, choć nie zdawałem sobie sprawy z wagi jego słów. Mój znajomy, który mieszka w Stanach od 20 lat, wyjaśnił mi później, że poszczególne rejony miasta różnią się nie tylko czasem dojazdu do centrum, odległością od sklepów, architekturą oraz tym, czy są zadbane i przyjemne. Drastyczne różnice dotyczą skali przestępczości i jakości szkół. W północno-zachodniej części DC są dobre szkoły, jednak wiele z nich to prywatne placówki oświatowe, co oznacza wydatek rzędu co najmniej 1200 dolarów miesięcznie na jedno dziecko. Tam, gdzie zlokalizowane są dobre szkoły publiczne, ceny wynajmu mieszkań i domów są bardzo wysokie i na pewno przekroczyłbym swój budżet. W pozostałych częściach Dystryktu Kolumbii poziom szkół jest niski, bardzo niski albo beznadziejny. Znajomy poradził mi, abym nie zawracał sobie głowy szukaniem mieszkania w DC, tylko poszukał czegoś po drugiej stronie rzeki Potomak, czyli w zachodniej części miasta leżącej w stanie Wirginia.
Wirginia jest kolebką Stanów Zjednoczonych. To właśnie tu w 1607 r. powstała pierwsza na kontynencie amerykańskim kolonia brytyjska. Tereny te zajmowali wówczas Indianie ze szczepu Powhatan. Córka wodza tego plemienia, Pocahontas, pomagała Anglikom zakładać pierwszą kolonialną osadę Jamestown. Potem poślubiła wpływowego osadnika Johna Rolfe'a, przeszła na chrześcijaństwo i zmieniła nazwisko na Rebeca Rolfe. Jej mąż John zasłynął z pierwszej udanej uprawy tytoniu na zdobytych terenach. To dzięki niemu tytoń stał się głównym produktem eksportowym Wirginii i uratował kolonię przed upadkiem. Dziś w stolicy Wirginii, Richmond, znajduje się główna siedziba koncernu Philip Morris. Na jej terenie, przy autostradzie nr 95, stoi gigantyczny podświetlany papieros. Wirginia ma najniższą akcyzę na wyroby tytoniowe. W stanie Nowy Jork wynosi ona 4 dolary 35 centów od paczki papierosów. W Wirginii tylko 30 centów. Dlatego właśnie papierosy są tu najtańsze w całych Stanach Zjednoczonych. Ponieważ po przyjeździe do USA paliłem paczkę dziennie, Wirginia wydawała mi się idealnym miejscem do zamieszkania.
Ze względu na charakter mojej pracy nie mogłem zamieszkać daleko na przedmieściach. Mój wybór padł więc na położoną niedaleko centrum gminę Arlington. Poszukiwania nowego lokum rozpocząłem od sięgnięcia do plastikowego stojaka na przystanku autobusowym, gdzie znajdowały się darmowe książeczki z ofertami kupna i wynajmu nieruchomości. Przeglądałem też ogłoszenia prasowe i internet. Okazało się, że w moim przedziale cenowym jest całkiem sporo ofert. Spośród setek propozycji wybrałem nowy blok przy ulicy Columbia Pike położonej w południowym Arlington. Okolica może nie za piękna, zamiast miłych restauracyjek i kawiarni, na które liczyłem, był tylko McDonald, tania knajpka z peruwiańskimi kurczakami i azjatycki barek, ale za to mieszkanie było świeże, jasne i przyjemne. Poza tym blok znajdował się niedaleko popularnego kina Arlington Cinema N Drafthouse, w którym widzowie siedzą przy stolikach, zajadają hamburgery z frytkami, a kelnerki przynoszą piwo i drinki. Po obejrzeniu przestronnego i jasnego apartamentu na trzecim piętrze umówiłem się z przedstawicielem firmy zarządzającej budynkiem na następny dzień na podpisanie umowy najmu. Wieczorem zadzwonił jednak znajomy, pytając, jak mi poszło. "Chyba znalazłem" — odpowiedziałem zadowolony. "A sprawdziłeś szkoły?" — dopytywał. Pół godziny później wiedziałem, że nie zamieszkam przy Columbia Pike.
Szkoły w stanie Wirginia na koniec każdego roku przeprowadzają egzaminy SOL (skrót od Standards of Learning — w wolnym tłumaczeniu: standardy wiedzy). Pozwalają one ocenić umiejętności uczniów z zakresu czytania i pisania, matematyki, historii oraz nauk przyrodniczych — biologii, chemii lub fizyki. Aby zdać egzamin w formie testu, trzeba uzyskać przynajmniej 66%, czyli zdobyć 400 na 600 punktów. Dzieci, które obleją SOL, i tak przechodzą do następnej klasy. Jednak szkoła dostaje ważny sygnał, że uczniowie potrzebują dodatkowej pomocy oraz że warto się przyjrzeć pracy nauczycieli. Wyniki testów w poszczególnych szkołach publikowane są przez lokalne władze oświatowe i można je bez problemu znaleźć w internecie. Dysponują nimi także agenci nieruchomości, jeśli bowiem dom chce kupić rodzina z dziećmi, pierwsze pytanie dotyczy poziomu rejonowych szkół publicznych. Rodziców interesuje także, z kim ich pociechy będą się uczyć w jednej klasie. Odpowiedź na to pytanie mogą znaleźć w danych demograficznych, które szkoły również zbierają i publikują. Wśród takich danych są informacje na temat przynależności uczniów do poszczególnych grup rasowych i etnicznych, czyli jaki jest wśród nich odsetek białych, czarnych, Latynosów, Azjatów oraz rdzennych mieszkańców Ameryki, czyli Indian. To jednak nie wszystko. Ze szkolnych statystyk można się dowiedzieć, ilu uczniów przypada na jednego nauczyciela oraz jaki procent dzieci otrzymuje posiłki za darmo lub po preferencyjnej cenie, co pozwala ocenić poziom zamożności rodziców. Informacje zbierane i publikowane przez służby oświatowe mówią wiele nie tylko o samej szkole, ale również o okolicy, w której się ona znajduje. Gdyby komuś tego było mało, zawsze może sięgnąć do statystyk ze spisu powszechnego. Wystarczy znać kod pocztowy, by w prosty sposób uzyskać dane na temat przynależności etnicznej mieszkańców danego rejonu, ich wykształcenia, wykonywanych zawodów i dochodów, a nawet odsetka osób pozostających w związkach małżeńskich, rozwodników i wdowców. Dostępne są także informacje na temat przestępczości — liczby morderstw, rozbojów i włamań oraz o mieszkających w okolicy zarejestrowanych przestępcach seksualnych. Ze zdjęciami i adresami. Dla mnie informacja o szkołach była jednak wystarczająca, by zrezygnować z rejonu Columbia Pike. Gdybym tu zamieszkał, mój syn poszedłby do rejonowej podstawówki Barcroft Elementary, gdzie w zadbanym budynku z czerwonej cegły uczy się 400 dzieci. Wyniki testów SOL nie są jednak zachwycające. Po trzeciej klasie egzamin z czytania zdaje tam niespełna 80% uczniów. Z matematyki jest trochę lepiej, choć poniżej 90%. Jeszcze gorsze wyniki uczniowie Barcroft uzyskują po piątej klasie. Wtedy testy z angielskiego i matematyki oblewa co piąty uczeń. W dobrych szkołach w Arlington wyniki są bliskie 100%. Rejonowe gimnazjum to Kenmore School, w której to szkole egzaminy z angielskiego i matematyki po ósmej klasie zdaje tylko 60 do 70% uczniów. Takie rezultaty testów oznaczają bardzo niski poziom, bo egzaminy SOL są łatwe. Ze szkolnych statystyk dotyczących przynależności do grup etnicznych wynika, że w okolicy Columbia Pike biali są w mniejszości. W Barcroft aż połowę uczniów stanowią Latynosi. W Kenmore Latynosów jest ponad 40%, a kolejne 20% stanowią czarni. To właśnie dlatego szkoły w rejonie Columbia Pike mają niższy poziom. Pomiędzy białymi a czarnymi i Latynosami jest wyraźna przepaść edukacyjna. W skali całych Stanów Zjednoczonych ponad 80% białych kończy szkołę średnią, wśród Latynosów i czarnoskórych Amerykanów tylko 60%. Latynosi po rezygnacji z dalszej edukacji idą do pracy. Czarni chłopcy, którzy rzucają szkołę, bardzo często trafiają do więzienia. Ta ścieżka "kariery" doczekała się nawet swojej nazwy: school-to-prison pipeline, czyli "rurociąg ze szkoły do więzienia". Nie wiedziałem, którą drogą poszedłby mój syn, ale wybrałem inne rozwiązanie — znalezienie lepszej szkoły. To oznaczało inne miejsce zamieszkania.
Zanim po raz kolejny otworzyłem książeczkę z ofertami wynajmu mieszkań, dowiedziałem się, że wybór miejsca zamieszkania jest ważny nie tylko z powodu szkoły. Po adresie Amerykanie będą oceniali, ile jestem wart i czy należy mnie poważnie traktować. W aglomeracji waszyngtońskiej do prestiżowych lokalizacji należą Potomac w stanie Maryland z domami wartymi kilka milionów dolarów każdy, McLean, którego mieszkańcy chwalą się, że ich sąsiadem jest były wiceprezydent Dick Cheney, choć w rzeczywistości widzieli go tylko w telewizji, oraz Fairfax, gdzie połowa rodzin osiąga dochód powyżej 100 tysięcy dolarów rocznie. Ze względów bezpieczeństwa absolutnie nie powinienem mieszkać we wschodniej lub południowej części Waszyngtonu. No chyba że nie przeszkadza mi, że zostanę zastrzelony w ciągu miesiąca, maksimum dwóch po wprowadzeniu się. W położonym na południu aglomeracji waszyngtońskiej historycznym miasteczku Alexandria trzeba bardzo uważać, bo choć są tam "dobre" dzielnice, to większość miasta zamieszkują Afroamerykanie, co zwykle oznacza wyższą przestępczość i nie najlepsze szkoły.
Zdążyłem już się też zorientować, że w USA osiedla wyższej klasy średniej mogą się niemal stykać z gettami biedoty. Wystarczy, że oddziela je trudna do przekroczenia linia — np. wielopasmowa autostrada. W Arlington, gdzie rozpocząłem swoje poszukiwania, linię podziału stanowi czteropasmowa droga nr 50, czyli Arlington Boulevard. Columbia Pike leży na południe od tej trasy, zatem w "gorszej" części miasta. Rejon ten w połowie zamieszkują Afroamerykanie i Latynosi, a 1/4 mieszkańców nie ma ukończonej szkoły średniej. W północnej części Arlington mieszkają dobrze wykształceni pracownicy umysłowi, których dochody znacznie przekraczają średnią krajową. Przez północne Arlington przebiega pomarańczowa linia metra, wzdłuż której teren jest zurbanizowany. Dominują tu apartamentowce i biurowce, jest też sporo sklepów, kawiarni, barów i restauracji. Dalej na północ znajdują się osiedla domów jednorodzinnych amerykańskiej klasy średniej. Kody pocztowe 22205 i 22207 są w ponad 80% "białe", ceny domów w tym rejonie przekraczają 600 – 700 tysięcy dolarów, a dochód przeciętnego gospodarstwa domowego to ponad 90 tysięcy dolarów rocznie — dwa razy więcej od średniej krajowej.
Mój drugi wybór padł na budynek Cortland Towers położony niedaleko stacji metra Courthouse, w nieco bardziej kosmopolitycznej, ale wciąż dosyć prestiżowej części miasta (kod pocztowy 22201). Ten liczący ponad 800 mieszkań apartamentowiec jest w całości przeznaczony na wynajem. Jak we wszystkich tego typu budynkach standardem jest basen, siłownia i całodobowa portiernia. Mieszkania są tu droższe niż przy Columbia Pike. Na szczęście Polskie Radio zgodziło się na zwiększenie budżetu na zakwaterowanie. Moich szefów przekonały argumenty, że w takie miejsce z czystym sumieniem można zaprosić amerykańskiego kolegę po fachu albo niższego rangą urzędnika Departamentu Stanu. Nie bez znaczenia jest także szybki dojazd w rejon Białego Domu i Centrum Prasy Zagranicznej, gdzie często odbywają się konferencje prasowe dla dziennikarzy spoza USA. Przestępczość w wybranej przeze mnie okolicy jest bardzo niska, o czym świadczy choćby fakt, że kolega mego syna z lenistwa zostawiał na noc nowiutki rower BMX przypięty do ulicznego słupa, który to rower został ukradziony, ale dopiero po trzech miesiącach. Nie ma tu pętających się wyrostków ani pijaków. Wulgaryzmu na ulicy nie usłyszałem nigdy. Za to słowa takie jak "dziękuję" czy "proszę bardzo" — tysiące razy. Przy wejściu do stacji metra albo na schodach całodobowego sklepu CVS rotacyjnie dyżurują bezdomni. Gdy odmawiam wrzucenia drobnych do plastikowego kubka, odpowiadają: God bless you (niech cię Bóg błogosławi). Pewnie uprzejmością chcą wywołać wyrzuty sumienia.
Mieszkańcy Arlington to w większości wzorowi demokraci. Dobrze wykształceni, otwarci, tolerancyjni i aktywni fizycznie. Popołudniami oraz w weekendy masowo wybiegają w strojach sportowych na trasy wzdłuż Potomaku. Zapełniają też siłownie i dziesiątki darmowych kortów tenisowych. Niewielu jest tu grubasów. Jeśli w okolicy pojawi się jakiś tłuścioch, to znaczy, że pochodzi z prowincji i przyjechał z wycieczką na słynny cmentarz Arlington, gdzie stoi 400 tysięcy białych tablic na cześć bohaterów amerykańskich wojen i gdzie znajduje się grób prezydenta Johna F. Kennedy'ego. W Arlington działa sieć bardzo dobrych publicznych bibliotek. Są tu przyjazne place zabaw dla dzieci, setki kilometrów ścieżek rowerowych i zadbane parki. Nie miałem wątpliwości, że z wyborem miejsca zamieszkania trafiłem w dziesiątkę. Rozglądając się po okolicy, uświadomiłem jednak sobie, że choć w Stanach Zjednoczonych od dawna nie ma już formalnych barier rasowych, a ostatnie przepisy dopuszczające segregację runęły w latach 60. XX w., to Amerykanie sami się segregują. Ja "wysegregowałem" się z zamieszkanej w połowie przez Latynosów i Afroamerykanów okolicy Columbia Pike i przeniosłem do "białej" Ameryki, czyli północnego Arlington. Może nie było to zachowanie zbyt poprawne politycznie, ale racjonalne. Zdziwiłem się jednak, gdy odkryłem, komu to zawdzięczam. W szkole, której wybór był powodem ucieczki na północ, też czekała mnie niespodzianka.
W 1940 r. małżeństwo czarnoskórych psychologów społecznych z Nowego Jorku, Kenneth i Mamie Clarkowie, przeprowadziło eksperyment, który miał poważne konsekwencje dla relacji rasowych w USA. Grupie dzieci naukowcy dali do zabawy lalki w różnych kolorach. Okazało się, że czarne dzieci wybierały białe lalki. Gdy pytano je, dlaczego tak robią, odpowiadały, że białe lalki są ładne i dobre, a czarne złe i brzydkie. Dzieci proszono też o pokolorowanie kształtu człowieka kredką w ich własnym kolorze skóry. Jeśli miały do wyboru dwa odcienie, wybierały jaśniejszy. Okazało się, że kolor skóry miał znacznie większy wpływ na niską samoocenę dzieci z Waszyngtonu, gdzie istniała segregacja rasowa, niż dla tych z Nowego Jorku, gdzie jej nie było.
Eksperyment Clarków przyczynił się do decyzji Sądu Najwyższego USA podjętej w 1954 r., w wyniku której w całej Ameryce zakazano segregacji rasowej. W tym czasie w 17 stanach białe i czarne dzieci chodziły do osobnych szkół. Nawet gdy czarnoskóre dziecko mieszkało obok szkoły dla białych, to nie miało prawa do niej uczęszczać, musiało dojeżdżać do szkoły dla Afroamerykanów. Decyzja Sądu Najwyższego USA wywołała opór na południu kraju i rozpoczęła długą walkę o desegregację. W 1957 r. prezydent Dwight Eisenhower musiał wysłać do Little Rock w Arkansas żołnierzy, by chronili czarnoskórych uczniów, którzy mieli pójść do szkoły dla białych. Choć opór został przełamany, efekty zniesienia prawnych barier w szkolnictwie były marne. W 1964 r., czyli 10 lat po decyzji Sądu Najwyższego, tylko 1,2% czarnoskórych dzieci w południowych stanach chodziło do białych szkół. Wynikało to z faktu, że biali i czarni mieszkali w innych dzielnicach, a w szkolnictwie obowiązywała rejonizacja. W desegregacji nie pomogła przyjęta przez Kongres USA w 1964 r. słynna Ustawa o prawach obywatelskich (ang. Civil Rights Act), która zakazywała dyskryminacji ze względu na kolor skóry, płeć, religię i narodowość. Dlatego na początku lat 70. do akcji wkroczyły sądy i zaczęły wymagać od władz oświatowych, aby skład rasowy w poszczególnych szkołach odpowiadał składowi rasowemu całej gminy czy miasta. Tym samym rozpoczął się busing (od słowa bus — autobus), czyli przymusowe dowożenie czarnych dzieci do białych szkół i odwrotnie. Wbrew pozorom operacja ta wcale nie była skomplikowana, ponieważ amerykańscy uczniowie i tak jeżdżą do szkół autobusami. Wystarczyło tylko zmienić ich trasy. Jednak w 1974 r. Sąd Najwyższy USA stwierdził, że wożenie dzieci może się odbywać tylko w obrębie jednego miasta czy gminy. Ta decyzja przyspieszyła exodus białych na przedmieścia, stamtąd bowiem ich dzieci nie można było przywozić do miast, gdzie znajdowały się duże skupiska czarnych.
Kontrowersyjny autobusowy eksperyment w większości okręgów szkolnych został porzucony w latach 80. i 90. W niektórych jest kontynuowany, ale zamiast kryterium rasowego stosuje się kryterium socjalne. Dywersyfikacja szkół polega tam więc na dowożeniu dzieci z bogatych rejonów do biednych i odwrotnie. W ten sposób programem objęci zostali Latynosi, a nawet białe dzieci z biednych rodzin, które uzyskały szansę uczęszczania do szkół o wyższym poziomie nauczania. By wyrównać szanse dzieci różnych ras, stosuje się też inne metody — np. stypendia dla mniejszości. Całej akcji desegregacji rasowej i wyrównywania szans nie można jednak prowadzić bez informacji na temat składu rasowego poszczególnych szkół i rezultatów przez nie osiąganych. Dlatego już w latach 60. XX w. nakazano szkołom prowadzenie tego rodzaju statystyk i obowiązek ten istnieje do dziś. I to właśnie te statystyki znalazłem na stronie internetowej kuratorium oświaty w Arlington, gdy sprawdzałem szkoły Barcroft i Kenmore. Tak więc w moim przypadku narzędzie, które miało pomagać w desegregacji rasowej szkolnictwa, pozwoliło mi odseparować syna od zdominowanego przez Latynosów i czarnych rejonu Columbia Pike. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Pierwsza szkoła, do której trafił mój syn Konrad, czyli podstawówka Taylor Elementary, była taka, jakiej się spodziewałem. Bardzo przyjazna, a prawie 85% uczniów stanowili w niej biali. Ponieważ Konrad nie mówił po angielsku, została mu przydzielona specjalna nauczycielka. Opiekowała się równocześnie kilkorgiem dzieci, które nie tylko uczyła języka, ale również pomagała im funkcjonować w nowej szkole i utrzymywała kontakt z ich rodzicami. Taką "opiekę" otrzymują dzieci obcokrajowców we wszystkich amerykańskich szkołach. Nikt przy tym nie sprawdza statusu imigracyjnego — tak samo traktowane są dzieci legalnych, jak i nielegalnych imigrantów. W Taylor Elementary nikt zresztą nie zastanawiał się nad tą kwestią, bo prawie nie było w niej Latynosów, którzy najczęściej przebywają w USA nielegalnie. Szkoła miała wysoki poziom. Prawie 100% uczniów zdawało testy SOL. Gdybym miał porównywać atmosferę i jakość nauczania w Taylor do szkół w Warszawie, to amerykańska wygrywała bezdyskusyjnie. Dużych różnic w poziomie nauczania nie zauważyłem, poza tym że w amerykańskich podręcznikach wszystko było wyłożone w sposób bardziej klarowny. Pierwszy rok nauki mego syna minął spokojnie. Bez fajerwerków, ale i bez problemów. Największa niespodzianka była jednak dopiero przed nami.
Po roku spędzonym przez Konrada w podstawówce przyszedł czas na gimnazjum. Mieszkaliśmy w rejonie bardzo przyzwoitej szkoły Yorktown. Wiedzieliśmy, że tak jak w innych amerykańskich szkołach obowiązuje tam zestaw twardych reguł, których uczniowie muszą przestrzegać. Nie ma biegania i wariowania na przerwach, by przejść z klasy do klasy, trzeba poruszać się korytarzem zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co oznacza, że czasami, by dojść do sali na kolejną lekcję, trzeba obejść prostokątny budynek dookoła. Na klatce schodowej są dwa rzędy schodów. Jedne tylko w górę, drugie tylko w dół. Kto zapomni długopisu, ten nie pisze. Nie ma wychodzenia z klasy w czasie lekcji, chyba że do toalety. Ponieważ Konrad miał ADHD, obawialiśmy się, że w takim systemie może mieć kłopoty. Dowiedzieliśmy się jednak o innej, nietypowej szkole publicznej, do której jest tak wielu chętnych, że można się do niej dostać tylko poprzez losowanie. Złożyliśmy papiery i szczęście nam dopisało. W ten sposób nasz syn trafił do szkoły, którą lubił, cenił i za którą tęskni do dziś. To alternatywna szkoła publiczna H-B Woodlawn.
W H-B uczniowie mają dużą swobodę, a stosunki pomiędzy nimi a nauczycielami są partnerskie i opierają się na wzajemnym szacunku i zaufaniu. Przejawia się to dużą dowolnością wyboru przedmiotów i możliwością decydowania przez młodzież o życiu szkolnym. Podczas głosowań o wielu sprawach organizacyjnych każdy uczeń, nauczyciel i rodzic mają po jednym głosie. Już od drugiej klasy gimnazjum uczniowie dostają w ramach lekcji czas wolny, który mogą wykorzystać wedle własnego uznania: albo na naukę, albo na życie towarzyskie. Nie ma tu typowego dla amerykańskich szkół zostawiania w kozie, zwanego lunch detention albo after school detention, czyli "zatrzymania w trakcie przerwy obiadowej" albo "zatrzymania po szkole". Tu stosuje się łacińską dewizę verbum sapienti sat est — mądremu wystarczy słowo. W odróżnieniu od innych amerykańskich szkół na korytarzach H-B panuje swobodna atmosfera. Dzieci siedzą na podłogach, dookoła porozrzucane są plecaki. Jedne się uczą, inne grają w karty, jeszcze inne jedzą pizzę. Do H-B Woodlawn dzieci trafiają przez losowanie, nie na zasadzie selekcji. Szkoła nie otrzymuje też z gminy specjalnych funduszy. Mimo to w rankingu "Newsweeka" od lat znajduje się wśród najlepszych szkół w Stanach Zjednoczonych. Gdy po raz pierwszy pojechałem do H-B po syna, coś jednak zwróciło moją uwagę. Otóż obserwując uczniów wychodzących ze szkoły i maszerujących do autobusów, zauważyłem, że jest wśród nich bardzo wiele dzieci o kolorze skóry innym niż biały.
Sprawdziłem w szkolnych statystykach. Rzeczywiście — Latynosi, Afroamerykanie i Azjaci stanowili tu ponad 1/3 uczniów. "Skąd oni ich wzięli? — zastanawiałem się. Przecież w okolicy mieszkają niemal wyłącznie biali". Odpowiedź znalazłem na stronie internetowej szkoły. Przeczytałem tam, że H-B Woodlawn nie podlega rejonizacji, więc mogą do niej chodzić dzieci z całego Arlington. Poza tym szkoła uznaje wielorasowość i wielokulturowość za istotne wartości, więc podczas losowania pilnuje się, aby nie zdominowali jej biali. Efekt jest taki, że do H-B Woodlawn dowożone są dzieci z południowego Arlington. W liceum najlepszym kolegą mego syna okazał się Richard — syn imigrantów z Salwadoru, który mieszkał przy Columbia Pike, zatem niedaleko miejsca, z którego uciekałem w poszukiwaniu lepszych szkół.
Po latach decyzję o zamieszkaniu w Arlington uznałem za jedną z lepszych, jakie podjąłem po przyjeździe do USA. Nie tylko ze względu na zadbane otoczenie, przyjaznych ludzi i wygodny dojazd do centrum Waszyngtonu. Także dlatego, że miasto okazało się bardziej zróżnicowane, niż pierwotnie myślałem. Mimo że w okolicy mojego bloku mieszkali głównie biali Amerykanie, to w barach, restauracjach, sklepach i punktach usługowych zatrudnieni byli przybysze ze wszystkich krajów świata. Tworzyło to niezwykłą, wielokulturową mieszankę języków, ubiorów, kuchni oraz zwyczajów, która jest esencją Ameryki. A szkoła, do której trafił mój syn, okazała się znakomitym wyborem. W Polsce Konrad nie lubił szkoły, bo była dla niego źródłem stresu i lęków. W H-B Woodlawn panowała przyjazna atmosfera, dzięki której uczniowie mogli odkrywać świat i realizować swoje pasje. Pod koniec każdych wakacji Konrad zaczynał przebąkiwać, że tęskni za szkołą, że już nie może się doczekać ponownego spotkania z kolegami i nauczycielami. Z kolei różnorodność etniczna H-B Woodlawn sprawiła, że nie tylko nauczył się tolerancji i otwartości, ale przesiąknął tymi wartościami. Wiem, że dzięki szkole, do której chodził przez sześć lat, stał się lepszym człowiekiem.
Kilka lat temu przyjechał do nas na wakacje mój dziesięcioletni siostrzeniec z Polski. Po kilku dniach pobytu w Waszyngtonie opowiadał swojej mamie przez telefon o wrażeniach z Ameryki. Pierwszym, co powiedział, było: "Wiesz, mamo, tu wszyscy są tacy mili". Słuchając tych słów, przypomniałem sobie swój pierwszy dzień w Stanach Zjednoczonych. Wylądowałem wtedy wieczorem na lotnisku Waszyngton-Dulles, wypożyczyłem samochód i ruszyłem w kierunku hotelu. Niestety, po kilkunastu minutach zgubiłem się i nie wiedziałem, gdzie jestem. Zajechałem więc na stację benzynową i poprosiłem mężczyznę w średnim wieku o wskazanie drogi. Ten nawet nie próbował mi tłumaczyć, jak dotrzeć na miejsce. Powiedział, bym chwilkę zaczekał, dokończył tankowanie i kazał mi jechać za swoim samochodem. Gdy pół godziny później dotarliśmy pod wskazany adres, mój amerykański przewodnik otworzył okno, pomachał mi na pożegnanie, krzyknął: "Powodzenia!" i odjechał.
W USA człowiek na co dzień spotyka się z bezinteresowną uprzejmością. Przekonanie, że trzeba pomagać innym, Amerykanie mają tak głęboko wpojone, że czują się w obowiązku wskazać drogę, nawet gdy sami jej nie znają. Nigdy się jednak nie denerwowałem, jeśli po takiej "przysłudze" okazywało się, że w miejscu, gdzie powinien znajdować się urząd, stał sklep, a zamiast dworca była hala sportowa, bo wiedziałem, że moim doradcom przyświecały szlachetne intencje. Poza tym jak można się denerwować na kogoś, kto jest tak miły i sympatyczny? Obcokrajowcy czasami zarzucają Amerykanom, że zachowują się sztucznie i są nieszczerzy. Jednak oni właśnie takiego zachowania uczeni są od dziecka i w ich kulturze jest to zupełnie naturalne. Amerykanie są też często wyśmiewani za rzekomo udawany optymizm, który przejawia się tym, że na pytanie: "Jak się masz?" zawsze odpowiedzą: "Znakomicie" lub "Bardzo dobrze". W rzeczywistości jest to jednak tylko konwencja. Pytając: "Jak się masz?", Amerykanin nie oczekuje informacji na temat stanu twojego ducha, tak samo jak Polak, mówiąc "Cześć", wcale nie oddaje czci.
Inną cechą Amerykanów jest łatwość nawiązywania kontaktów. Nie mają oni problemu z zaczepianiem nieznajomych na ulicy, w sklepie, parku, kinie, muzeum czy w autobusie, zwykle tylko po to, żeby zamienić dwa słowa. Są przy tym bezpośredni, często uśmiechają się do obcych i pozdrawiają ich słowami Hi! lub Hello! Obcokrajowcy uważają, że takie zachowanie jest nieszczere. W USA jest to jednak sposób demonstrowania przyjaznego nastawienia i życzliwości, co swoją drogą jest bardzo miłe i pomaga w codziennym życiu. Przybysze z zagranicy przeżywają rozczarowanie, gdy ich amerykańscy koledzy na zakończenie rozmowy deklarują: "Musimy się umówić na lunch", a potem nie dzwonią. Nieporozumienie wynika z faktu, że składając taką deklarację, Amerykanie dają jedynie do zrozumienia, że fajnie im się rozmawiało, a nie że mają ochotę na wspólny posiłek. Chyba że zaproponują ustalenie jakiegoś konkretnego terminu, co jest sygnałem, iż naprawdę chcą się spotkać po raz kolejny.
Amerykanie z niezwykłą łatwością zapamiętują imiona. Kiedyś nawet podejrzewałem, że mają jakiś gen, który im w tym pomaga, ale podobno to kwestia wprawy. Nigdy też nie zapominają podziękować albo powiedzieć "przepraszam". Rodzice od najwcześniejszych lat instruują swoje pociechy: "powiedz »dzień dobry«", "powiedz »przepraszam«", "powiedz »dziękuję«". Po otrzymaniu prezentu albo po imprezach urodzinowych, przyjęciach i innych spotkaniach towarzyskich wysyła się tzw. thank you notes, czyli kartki z formalnymi podziękowaniami. Gdy w przedszkolu lub podczas zawodów sportowych dojdzie do nieporozumienia pomiędzy dziećmi, stawia się oboje naprzeciwko siebie i stanowczo prosi jedno, by przeprosiło, a drugie, by przyjęło przeprosiny, po czym dzieci mają podać sobie ręce.
W Stanach Zjednoczonych codzienne relacje pomiędzy ludźmi są dość nieformalne. Kelnerka w restauracji nie powie na powitanie: "Dzień dobry państwu. Za chwilę przyniosę menu", ale podejdzie do stolika z szerokim uśmiechem i rzuci: "Cześć. Czego się napijecie?". Podobnie zachowują się sprzedawcy w sklepach. "Hej. Nazywam się John. Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować" — mówi do sześćdziesięcioletniego klienta dwudziestoletni pracownik domu towarowego.
W Stanach Zjednoczonych określeń "pan", "pani" używa się w relacjach zawodowych i formalnych. Grzeczna forma zwracania się do nieznajomych to "sir", choć Amerykanin zazwyczaj szybko zaproponuje przejście na "ty". Wyjątkiem jest amerykańskie Południe, gdzie osoby dorosłe częściej są panami i paniami, aczkolwiek mieszkający tam osiemdziesięcioletni mister John, wyjeżdżając w inne rejony Ameryki, natychmiast staje się zwykłym Johnem.
Nieformalne relacje panują także na wyższych uczelniach, a czasami nawet w szkołach średnich. W USA nie jest niczym wyjątkowym, gdy profesor idzie ze swoimi studentami na lunch albo zaprasza ich do siebie do domu. Kiedyś miałem przyjemność chodzić na zajęcia do jednego z najlepszych amerykańskich konsultantów politycznych — Jamesa Carville'a, który był głównym strategiem kampanii wyborczej Billa Clintona i wymyślił mu słynne hasło "Gospodarka, głupcze". W ramach wspierania lokalnych uczelni publicznych Carville podjął się prowadzenia lekcji w Northern Virginia Community College, gdzie uczęszczają osoby, których nie stać na studiowanie w renomowanych uczelniach. Carville ze wszystkimi przeszedł od razu na "ty", a przed końcem semestru zorganizował imprezę, na którą zaprosił wszystkich swoich studentów. W jego domu w Alexandrii pod Waszyngtonem zjawiło się wtedy ponad 50 osób.
Nieformalny styl Amerykanów przejawia się również w języku. Mieszkańcy USA chętnie posługują się kolokwializmami, slangiem, skrótowcami i terminami sportowymi. W powszechnym użyciu są skróty gonna (going to), wanna (want to) czy gotta (have got to). Twierdzenie często przybiera formę yep lub yeah (yes), a negacja to nope (no). Zamiast tradycyjnego How are you? często można usłyszeć What's up? Standardowy angielski zarezerwowany jest głównie dla publicznych występów i oficjalnych spotkań.
Amerykanie mają luźne podejście do ubioru. Teraz nie dziwi mnie już, gdy w sobotni poranek spotykam w windzie młodą dziewczynę w pogniecionym podkoszulku albo w osiedlowym sklepiku kobietę w spodniach od piżamy i bluzie od dresu. W waszyngtońskim metrze częsty jest widok mężczyzn w garniturach i… butach sportowych, które zakładają dla wygody po wyjściu z biura. Kobiety również potrafią zdjąć szpilki i na drogę do domu założyć adidasy. Pracownik banku, sprzedawca polis ubezpieczeniowych czy mormoński misjonarz zwykle ubierze się w garnitur, ale już profesora college'u można zobaczyć w dżinsach lub krótkich spodenkach. Wyjątkiem są najbardziej prestiżowe uczelnie prywatne oraz stolica USA, gdzie ubiór jest trochę bardziej formalny.
Nieformalny styl obecny jest w amerykańskiej polityce i życiu publicznym. Prezydent William Jefferson Clinton był prawie zawsze Billem Clintonem. Zdrobnioną wersją swego imienia posługiwał się słynny pastor Billy Graham. Minister Radosław Sikorski podczas pobytu w Waszyngtonie był zwykłym Radkiem. Z nieformalnego stylu bycia słynął prezydent George Bush, który w swoje wypowiedzi wplatał mnóstwo idiomów, szybko przechodził na "ty" z innymi przywódcami, a nawet publicznie masował po plecach kanclerz Niemiec Angelę Merkel. Bush często pokazywał się dziennikarzom na swoim ranczu w Teksasie ubrany w kapelusz, kowbojskie buty, dżinsy i flanelową koszulę w kratę.
Amerykanom podoba się nieformalny styl przywódców i nie lubią, gdy wywyższają się oni ponad zwykłych ludzi. Mają głęboko wpojoną ideę równości, która po raz pierwszy została zapisana w Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych: "Uważamy za oczywistą prawdę, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi, że zostali obdarzeni przez Stwórcę pewnymi nieodłącznymi prawami, wśród których są życie, wolność i dążenie do szczęścia. By zagwarantować te prawa, ustanowione zostają wśród ludzi rządy, które czerpią swoją sprawiedliwą władzę z przyzwolenia rządzonych" (tłum. autora) — głosi deklaracja, poprzez którą Amerykanie wypowiadali lojalność Koronie Brytyjskiej.
W historii Stanów Zjednoczonych ideał równości nie zawsze był realizowany albo interpretowano go w sposób, który dziś budzi zdziwienie. W pierwszej konstytucji USA niewolnik był traktowany jako 3/5 wolnego obywatela, a poprawka dająca prawo do głosowania kobietom została ratyfikowana dopiero w 1920 r. Przełomowy charakter Deklaracji niepodległości polegał jednak na odrzuceniu obowiązującej wówczas w Europie teorii boskiego prawa królów, która była filarem systemów monarchicznych.
Obecnie zasada równości wszystkich obywateli rozumiana jest przede wszystkim jako równość wobec prawa — niezależnie od pochodzenia czy pozycji społecznej. Jak działa ta zasada, przekonał się prezydent Bronisław Komorowski, gdy w grudniu 2010 r. udał się z wizytą do Stanów Zjednoczonych. Ponieważ była to jego pierwsza oficjalna podróż do USA, musiał wystąpić o amerykańską wizę dyplomatyczną. We wniosku o jej przyznanie znajdują się standardowe pytania o związki z organizacjami terrorystycznymi, udział w ludobójstwie czy działalność kryminalną, które dla strony polskiej okazały się nie do przyjęcia. Doradcy prezydenta zaalarmowali dziennikarzy o poniżającym traktowaniu przywódcy państwa polskiego. W mediach pojawiły się głosy oburzenia. "To są kompromitujące rzeczy i nie należy pytać o nie prezydenta" — protestował prof. Longin Pastusiak, a na forach internetowych sypały się obelgi pod adresem Amerykanów. Kiedy jednak o zastrzeżenia strony polskiej zapytano rzecznika Departamentu Stanu USA Philipa J. Crowleya, ten zdawał się nie rozumieć, o co chodzi. "Przecież wszyscy odpowiadają na te same pytania" — tłumaczył.
Tym, którzy wyrażali oburzenie z powodu "niegodnego" potraktowania prezydenta Komorowskiego, nie przyszło do głowy, że pytania o przeszłość terrorystyczną czy nazistowską w formularzu o wizę dyplomatyczną mogą być całkiem sensowne. Otóż do USA co roku przybywają tysiące dyplomatów z całego świata i może się zdarzyć, że któryś z nich współpracował z organizacjami uznawanymi przez USA za terrorystyczne (jak choćby działający na Bliskim Wschodzie Hezbollah) albo miał jakieś powiązania z kartelami narkotykowymi, a teraz pełni funkcję państwową w którymś z krajów Ameryki Łacińskiej. Jeśli tego rodzaju związki wyszłyby na jaw już po przyznaniu wizy, to nieprawdziwa deklaracja we wniosku wizowym stanowiłaby podstawę do automatycznego jej odebrania. Oczywiście można się oburzać: "No jak to? Przecież tu chodzi o prezydenta Polski — wiernego sojusznika Stanów Zjednoczonych!". Tego rodzaju podejście oznaczałoby jednak, że Amerykanie musieliby stworzyć różne wnioski wizowe — jeden dla przywódców krajów sojuszniczych, a drugi dla wszystkich pozostałych. Byłoby to jednak mało praktyczne oraz niezgodne z zasadą równego traktowania wobec prawa, do której Amerykanie są bardzo przywiązani. Dlatego właśnie wszystkim zadają te same pytania. Co ciekawe, oburzenia z powodu wypełniania deklaracji o wizę dyplomatyczną zawierającej pytania o związki z terroryzmem, nazizmem i działalnością kryminalną nigdy nie wyrażali tacy przywódcy, jak: Tony Blair, Angela Merkel czy Beniamin Netanjahu, podobnie zresztą jak papieże Jan Paweł II czy Benedykt XVI. Oni wypełniali dokładnie taki sam formularz jak prezydent Bronisław Komorowski, ale najprawdopodobniej uznali (i słusznie!), że należy uszanować reguły obowiązujące u tych, których się odwiedza.
Za jedną z fundamentalnych amerykańskich wartości uważany jest indywidualizm, czyli filozofia kładąca nacisk na podmiotowość jednostki, a nie na interes zbiorowy. Stany Zjednoczone przeciwstawia się nie tylko kolektywistycznym społeczeństwom Chin, Japonii czy Korei, ale również państwom europejskim. Francuzi, Niemcy, Włosi czy Szwedzi uważają Amerykanów za egoistów, którzy nie tylko nie chcą płacić wyższych podatków, by pomóc słabszym grupom społecznym, ale nawet nie są w stanie zaakceptować powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. Dziewiętnastowieczny francuski myśliciel i historyk Alexis de Tocqueville po wizycie w USA napisał, iż Amerykanie "(…) nie czują, że cokolwiek zawdzięczają innym, i niczego od innych nie oczekują. Myślą o sobie jako o autonomicznych jednostkach i uważają, że są w stanie kontrolować swoje przeznaczenie". Uosobieniem amerykańskiego indywidualizmu są bohaterowie komiksów: Superman, Spider-Man czy Iron Man, którzy samotnie przeciwstawiają się złu i ratują świat. Do tej samej idei odwołuje się mit kowboja z westernów z Johnem Wayne'em, Garym Cooperem i Clintem Eastwoodem. Amerykański indywidualizm nie jest jednak posunięty tak daleko, jak się powszechnie sądzi. Faktem jest, że mieszkańcy USA cenią wolność wyboru, podmiotowość, samodzielność i odpowiedzialność za siebie. Daleko im jednak do przedkładania interesu jednostki nad interes grupowy.
W Stanach Zjednoczonych rodzice wpajają dzieciom od małego indywidualizm rozumiany jako prawo do decydowania o sobie. Już kilkulatki są pytane, jaką bluzeczkę chcą założyć do przedszkola i jakie płatki będą jeść na śniadanie. Gdy w starszym wieku dostają kieszonkowe, rodzice nie wtrącają się do tego, na co dzieci je wydają. W szkołach uczniowie są zachęcani do formułowania własnych opinii, kwestionowania tez głoszonych przez nauczyciela i bronienia własnych racji.
Przejawem indywidualizmu są bardzo popularne w USA koszulki i czapeczki z hasłami oraz obrazkami. Amerykanom nie wystarczy bowiem, że powiedzą znajomym czy rodzinie, co myślą na jakiś temat. Oni muszą to ogłosić całemu światu. Pewnego sobotniego popołudnia kupiłem kawę w Starbucksie, usiadłem przy stoliku i obserwowałem przechodniów. Co najmniej czterech na pięciu miało na ubraniu jakiś napis lub obrazek. Oto ciekawsze:
— Najpotężniejsza kobieta świata (na plecach dobrze zbudowanej Murzynki).
— Jeśli uważasz, że jestem seksi, powinieneś poznać moje pomysły.
— Skoro nie możesz być przykładem, bądź ostrzeżeniem.
— Prawdopodobnie nie ma Boga. Przestań się więc zamartwiać i zacznij cieszyć życiem.
— Żona mojego chłopaka nienawidzi mnie.
Amerykanie mają głębokie przekonanie, że sukces jest przede wszystkim zasługą jednostki, a porażka — jej winą. Rzadko przekonuje ich tłumaczenie, że czyjeś niepowodzenie spowodowały czynniki zewnętrzne. Gdy w Polsce dojdzie do wypadku drogowego, winą zostanie obarczony zarówno kierowca, który przekroczył prędkość, jak i państwo, które nie zadbało o drogi. W przekonaniu Amerykanów winny będzie przede wszystkim kierowca, który nie dostosował prędkości do warunków jazdy.
W społeczeństwie amerykańskim bardzo ceni się samodzielność i samowystarczalność. To jeden z powodów, dla których mieszkańcy amerykańskiej prowincji kupują pick-upy czy duże SUV-y, nawet jeśli przydają im się tylko raz czy dwa razy w roku. Mając takie auto, mogą polegać na sobie i nie muszą prosić innych o przysługę. Amerykańskie nastolatki starają się mieć własne pieniądze i już w gimnazjum podejmują pracę w kawiarniach, restauracjach czy sklepach. Pracują nie tylko w wakacje, ale też popołudniami i w weekendy. W USA dość powszechne jest, że dwudziestolatek wyprowadza się z domu, a jeśli zdecyduje się nadal mieszkać z rodzicami, to musi się liczyć z tym, że będą oni wymagać, by płacił za utrzymanie. Oto pytanie, jakie umieściła na forum internetowym matka amerykańskiego dziewiętnastolatka:
"Mój syn właśnie rezygnuje ze studiów i idzie do pracy. Będzie pracował jako kucharz i zarabiał osiem i pół dolara za godzinę, czyli 340 dolarów tygodniowo. Po odliczeniu podatków zostaną mu 272 dolary. Kiedy szedł do college'u, powiedzieliśmy mu, że dopóki będzie studiował, wyżywienie i mieszkanie będzie miał za darmo. Nie mam nic przeciwko utrzymywaniu go, bo to w końcu mój syn. Jednak mam poczucie, że nie powinnam tego robić, bo syn musi nauczyć się, że w prawdziwym życiu nic nie jest takie proste".
Autorka internetowego poradnika utwierdziła tę matkę w przekonaniu, że powinna brać od syna pieniądze. Argumentowała, że dzięki temu młody człowiek dowie się, ile kosztuje utrzymanie. Następnie zaproponowała, by matka brała od syna 150 dolarów tygodniowo i jeśli ją na to stać, 100 dolarów z tej kwoty odkładała na jego przyszłość. Do dyskusji włączyła się wtedy inna kobieta, która poinformowała, że ponieważ jej osiemnastoletnia córka nie poszła na studia, tylko zaczęła pracować, to ona obciąża ją pełnymi kosztami utrzymania. Robi to w ten sposób: sumuje wydatki na spłatę kredytu, utrzymanie domu, energię, telefony, internet, telewizję kablową oraz żywność, a następnie dzieli tę kwotę na pięć, ponieważ tyle osób liczy jej rodzina. W ten sposób jej córka pokrywa 1/5 miesięcznych wydatków. "Ma za to jedzenie, komputer z dostępem do internetu, telefon, własną łazienkę i cudowny dom rodzinny. Czego więcej potrzeba do szczęścia?" — stwierdziła mama osiemnastolatki, zaznaczając, że jej córka musi też podporządkować się regułom obowiązującym w domu i wykonywać takie prace, jak wynoszenie śmieci, sprzątanie czy pranie.
Choć Amerykanie cenią podmiotowość, wolność osobistą oraz samodzielność, to wcale nie przedkładają własnego interesu nad interes społeczny. Wręcz przeciwnie. Badania socjologiczne pokazują, że Amerykanie poważniej traktują zobowiązania wobec rodziny, społeczności lokalnej czy państwa niż mieszkańcy krajów europejskich. W sondażu World Values Survey na pytanie: "Czy postrzegasz siebie jako autonomiczną jednostkę?" tylko 16% Amerykanów odpowiedziało "zdecydowanie tak". Tymczasem w Europie podobnej odpowiedzi udzieliło aż 70% Finów i Norwegów, 39% Niemców oraz 36% Polaków. Amerykanie częściej niż inne narody liczą się z opinią otoczenia przy ustalaniu celów życiowych. Częściej też deklarują, że ważna jest dla nich rodzina, i rzadziej niż mieszkańcy Europy Zachodniej akceptują rozwód oraz zdradę małżeńską. Poza tym masowo wstępują do różnego rodzaju organizacji kościelnych i charytatywnych, stowarzyszeń, grup wsparcia, klubów dyskusyjnych, drużyn sportowych oraz kółek zainteresowań.
W pracy Paradoksy amerykańskiego indywidualizmu prof. socjologii Claude Fisher cytuje wyniki badań International Social Survey Programme, z których wynika, że mieszkańcy USA wyjątkowo szanują prawo i przestrzegają reguł. Na pytanie, czy są sytuacje, w których człowiek powinien kierować się sumieniem, jeśli oznacza to złamanie prawa, odpowiedziało twierdząco 80% Francuzów, 70% Szwedów, 60% Niemców i tylko 45% Amerykanów. Amerykanie najrzadziej też deklarowali, że dopuszczalna jest nielojalność wobec własnego państwa, gdy państwo to czyni zło. Poszanowanie prawa jest u nich większe niż u Niemców. Amerykanie uważają, że jeśli komuś nie pasują jakieś reguły, to powinien starać się je zmienić, ale nie może ich łamać.
Mieszkańcy USA nie są tacy jak np. Chińczycy, którzy maszerują w szeregu w jednakowych mundurkach, w równym tempie, pod dyktando swoich przywódców. Amerykanie tworzą pochód, w którym każdy ma inne buty, strój, fryzurę i nakrycie głowy. Jeden idzie piechotą, drugi jedzie rowerem, a trzeci sunie na motocyklu. Ale kierują się wspólnie do tego samego celu, zgodnie z ustalonym porządkiem — jako rodzina, grupa towarzyska, organizacja kościelna albo naród. Idą dumnie do przodu, a nad ich głowami powiewa amerykańska flaga.
Do 1940 r. w amerykańskich szkołach odbywały się ceremonie, które dziś mogłyby wywołać skojarzenia z Hitlerjugend. W każdej klasie przed rozpoczęciem lekcji dzieci stawały na baczność, wyciągały do przodu prawą rękę i recytowały patriotyczną przysięgę na wierność fladze swojej ojczyzny. Tyle że uczniowie nie salutowali swastyce, ale gwieździstemu sztandarowi, czyli fladze Stanów Zjednoczonych. I choć przebieg ceremonii uległ zasadniczej zmianie, recytacja przysięgi nadal jest głównym elementem wychowania patriotycznego w USA.
Przysięgę wierności fladze Stanów Zjednoczonych wymyślił lewicowy pastor i pisarz Francis Bellamy. Pod koniec XIX w. pracował on w młodzieżowym piśmie "Youth's Companion", które promowało ideę, aby nad każdą szkołą w USA powiewał amerykański sztandar. Zarówno Bellamy, jak i właściciele pisma uważali, że bezinteresowna miłość do ojczyzny zanika i konieczne jest szerzenie patriotycznej propagandy. "Wyobraźcie sobie: nad każdą szkołą flaga, która przypomina dzieciom, że należą do jednego narodu […]. Każdego dnia jednoczą się przy tej fladze podczas patriotycznej ceremonii, która rozpali ich miłość do ojczyzny" — tłumaczył szef działu promocji gazety, James Upham. Później zaczął rozsyłać do szkół specjalne kartki, które uczniowie musieli zbierać, by móc zakupić amerykańską flagę po kosztach produkcji. I choć sprzedaż flag była niedochodowa, spowodowała wzrost nakładu "Youth's Companion" z 400 do 600 tysięcy egzemplarzy, co przyniosło wydawcom milionowe zyski. W tym wypadku patriotyzm szedł ramię w ramię z przedsiębiorczością.
W 1892 r., w 400. rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba, Bellamy zaproponował specjalną ceremonię, która miała się odbyć we wszystkich amerykańskich szkołach. Miała ona polegać na wywieszeniu amerykańskiej flagi i wyrecytowaniu przysięgi o następującym brzmieniu: "Ślubuję wierność mojej fladze i republice, którą ona reprezentuje, jednemu niepodzielnemu narodowi, z wolnością i sprawiedliwością dla wszystkich". Jako socjalista Bellamy pragnął dodać do przysięgi słowo "równość", ale nie chciał wywoływać niepotrzebnych kontrowersji, więc zrezygnował z tego pomysłu. Opisał natomiast szczegółowo, w jaki sposób należy oddawać hołd fladze. W czasie przysięgi trzeba było stać na baczność z wyciągniętą do przodu prawą ręką, a wzrok kierować w stronę gwieździstego sztandaru. Gest ten został nazwany salutem Bellamy'ego i był powszechnie stosowany w USA aż do II wojny światowej. Wtedy zaczął budzić kontrowersje, bowiem podobny gest zaadaptowali włoscy faszyści i niemieccy naziści. W 1942 r. Kongres USA zalecił osobom recytującym Przysięgę wierności (Pledge of Allegiance), by zamiast wykonywania salutu Bellamy'ego kładli prawą rękę na sercu. Treść przysięgi również stopniowo ulegała zmianie.
W pierwotnej wersji przysięgi nie było powiedziane, o jaką flagę chodzi. Bellamy chciał bowiem, aby recytowano ją w różnych krajach świata. Jednak w 1923 r. "moją flagę" zastąpiono "flagą Stanów Zjednoczonych", a rok później dodano słowo "Ameryki". Po II wojnie światowej amerykańscy konserwatyści i organizacje chrześcijańskie zaczęły zabiegać o to, by w przysiędze znalazło się odwołanie do Boga. Wysiłki te były nieskuteczne aż do roku 1954, kiedy to prezydent Dwight Eisenhower udał się do położonego dwie przecznice od Białego Domu prezbiteriańskiego kościoła. Siedząc w loży wynajmowanej kiedyś przez Abrahama Lincolna, wysłuchał kazania pastora George'a MacPhersona Doherty'ego, który z zapałem przekonywał, że bez odwołania do Boga Przysięga wierności przypomina komunistyczne formułki, jakie wygłaszają dzieci w Moskwie. Kilka miesięcy później amerykański Kongres, przy wsparciu Eisenhowera, spełnił postulat pastora i wydłużył treść przysięgi, której ostateczne brzmienie jest następujące:
"Ślubuję wierność fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki i republice, którą ona reprezentuje, jednemu niepodzielnemu narodowi oddanemu Bogu, z wolnością i sprawiedliwością dla wszystkich".
Te słowa są codziennie recytowane w szkołach przed rozpoczęciem lekcji, co oznacza, że przeciętny uczeń przez 12 lat edukacji w podstawówce, gimnazjum i liceum ponad 2000 razy przysięga wierność amerykańskiej fladze.
Nie wszystkim podoba się patriotyczna indoktrynacja w szkołach. W połowie lat 30. XX w. obowiązkowej recytacji Przysięgi wierności sprzeciwili się świadkowie Jehowy, twierdząc, że oni jedyną przysięgę wierności mogą składać Bogu. Gdy ich dzieci odmawiały recytowania przysięgi, były wyrzucane ze szkół. W jednym z takich przypadków rodzice zaskarżyli decyzję kuratorium i po kilku odwołaniach sprawa trafiła do Sądu Najwyższego. Ten stosunkiem głosów 8 do 1 odrzucił argumenty świadków Jehowy, uznając, że wychowanie patriotyczne stanowi fundament jedności narodowej i jest ważniejsze od wolności religijnej.
Decyzja Sądu Najwyższego utwierdziła część Amerykanów w przekonaniu, że świadkowie Jehowy nie są patriotami, i doprowadziła do publicznych prześladowań. W Maine tłum spalił ich świątynię, a w Missisipi członkowie organizacji weteranów American Legion wypędzili grupę świadków Jehowy ze swojego stanu. Wobec półtora tysiąca świadków zastosowano przemoc fizyczną. Zanotowano przypadki pobić, gwałtów, a nawet kastracji. Akty agresji wobec wyznawców tej religii miały miejsce w 44 stanach. Gdy sędziowie Sądu Najwyższego przekonali się, jakie są skutki ich decyzji, w 1943 r. zmienili zdanie i stwierdzili, że uczniów nie można zmuszać do recytowania Przysięgi wierności, bo zawarte w konstytucji USA prawo do wolności wypowiedzi oznacza również prawo do milczenia. Taka interpretacja obowiązuje do dziś i choć presja otoczenia jest bardzo duża, tu i ówdzie znajdują się uczniowie, którzy rezygnują z przysięgania na wierność fladze i gdy większość ich kolegów recytuje patriotyczną formułkę Bellamy'ego, milczą, a niektórzy nawet nie wstają z ławek.
W swojej decyzji z 1943 r. Sąd Najwyższy stwierdził, że przekonanie, iż patriotyzm może kwitnąć tylko za sprawą przymusowych rytuałów, oznacza brak wiary w instytucję państwa i wolną wolę jednostki. W tym przypadku sędziowie się nie mylili. Amerykanie masowo, dobrowolnie i spontanicznie wyrażają swój patriotyzm, mimo że żadna władza ich do tego nie zmusza. Przed startem w ostatnią misję astronauci z wahadłowca Endeavour wspólnie oglądali film Patriota, a po zabiciu Osamy bin Ladena tysiące ludzi wyszły na ulice, skandując "USA! USA!". Stacje country nadają piosenki o umiłowaniu ojczyzny, a politycy każde wystąpienie kończą słowami: "Boże, pobłogosław Stany Zjednoczone". Amerykański patriotyzm koncentruje się jednak przede wszystkim wokół flagi Stanów Zjednoczonych.
W USA istnieje oficjalny kodeks postępowania z flagą. Mówi on, że amerykańska flaga nie powinna być gnieciona ani nadrukowywana na przedmiotach przeznaczonych do zniszczenia, nie może służyć jako opakowanie, nie należy jej używać do reklamowania czegokolwiek. I choć kodeks ten został uchwalony przez Kongres jako prawo federalne, za złamanie go nie grożą żadne konsekwencje. W praktyce jest on notorycznie ignorowany. A ponieważ Amerykanie bardzo lubią swoją flagę, można ją znaleźć prawie wszędzie. Jest drukowana na koszulkach i czapeczkach oraz naklejana na drzwiach domów i na samochodach. W sklepach można kupić świeczki, naczynia, lampy, piłki do koszykówki, zegary, breloczki, długopisy, torebki, ręczniki, a nawet szlafroki z flagą Stanów Zjednoczonych. Na Times Square w Nowym Jorku w ciepłe dni występuje uliczny artysta z gitarą ubrany jedynie w kowbojski kapelusz i obcisłe bokserki w barwach narodowych. Na basenach czasami spotykam kobiety w strojach kąpielowych w kolorach flagi. Kiedyś widziałem nawet psa, któremu właściciel założył na szyję bandanę w barwach narodowych i absolutnie nie zrobił tego dla zgrywu. Kilka lat temu w Teksasie doszło do sporu sądowego pomiędzy sąsiadami, ponieważ jednemu z nich nie podobało się, że ten drugi trzyma na podwórku "śmierdzącego i głośnego" osła. By udowodnić, że pozew jest bezpodstawny, pozwany przyprowadził do sądu jako świadka osła, któremu założył na szyję amerykańską flagę.
W USA duże kontrowersje budzi palenie flagi, które jest symbolem sprzeciwu wobec działań rządu. Wielu polityków od dawna walczy o to, by palenie flagi zostało zakazane, ale wysiłki te okazują się nieskuteczne. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych stwierdził bowiem, że zakaz palenia flagi ograniczałby wolność wypowiedzi, którą chroni amerykańska konstytucja. Od czasu protestów przeciwko wojnie wietnamskiej przypadki publicznego palenia flagi są jednak w USA bardzo rzadkie, a przeciętny obywatel ma zwykle w domu kilka sztandarów, które wywiesza podczas świąt państwowych. Amerykańskiej fladze poświęcony jest też hymn Stanów Zjednoczonych.
Słowa hymnu napisał prawnik i poeta amator Francis Scott Key, obserwując brytyjski ostrzał twierdzy Fort McHenry w Baltimore. Ułożony przez niego wiersz nosił tytuł Obrona Fortu McHenry i zaczynał się słowami:
Powiedz, czy widzisz w pierwszych promieniach brzasku
To, czemu dumnie salutowaliśmy w ostatniej poświacie zmierzchu?
Jakimże to szerokim pasom i świetlistym gwiazdom przyglądaliśmy się
W zaciekłej walce, gdy majestatycznie łopotały ponad szańcami?
Później Amerykanie połączyli słowa poematu Keya z popularną wówczas melodią piosenki Johna Stanforda Smitha Do Anakreonta w niebie. Utwór ten był pierwotnie śpiewany przez członków londyńskiego Towarzystwa Anakreonta, czyli męskiego klubu, którego nazwa pochodzi od imienia żyjącego w VI w. p.n.e. greckiego poety Anakreonta z Teos. Członkami towarzystwa byli dobrze sytuowani prawnicy, lekarze i inni przedstawiciele wolnych zawodów, którzy spotykali się, by sławić jedzenie, picie i dobrą zabawę. Właśnie dlatego utwór Do Anakreonta w niebie był uważany za piosenkę pijacką.
Utworowi Keya z muzyką Smitha nadano później tytuł Gwieździsty sztandar (ang. Star-spangled Banner). W 1931 r. decyzją amerykańskiego parlamentu stał się on oficjalnie hymnem Stanów Zjednoczonych. Wcześniej rolę nieoficjalnego hymnu USA odgrywał utwór zatytułowany Hail, Columbia, skomponowany na zaprzysiężenie pierwszego prezydenta USA, Jerzego Waszyngtona. Columbia była poetycką personifikacją Ameryki, a wywodziła się od nazwiska Krzysztofa Kolumba. Przedstawiano ją zwykle jako młodą kobietę ubraną w tradycyjną sukienkę w amerykańskich barwach narodowych. Pod koniec XVIII w. postać ta zyskała status bogini uosabiającej Stany Zjednoczone, a jej imieniem zaczęto nazywać miasta, uniwersytety i okręty. W ten sposób stolica USA uzyskała swoją obecną nazwę: Dystrykt Kolumbii.
Obecnie utwór Hail, Columbia jest odgrywany w zasadzie tylko na powitanie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Natomiast Gwieździsty sztandar towarzyszy niemal wszystkim uroczystościom — od wieców politycznych, przez szkolne akademie po imprezy sportowe. Wykonywany jest przed wszystkimi meczami ligowymi koszykówki, piłki nożnej, hokeja, bejsbola i futbolu amerykańskiego oraz przed rajdami samochodowymi NASCAR. Śpiewa go zazwyczaj zawodowy piosenkarz lub utalentowany amator, ponieważ melodia hymnu USA obejmuje półtorej oktawy i jest trudna do wykonania dla przeciętnego człowieka. Pozostali uczestnicy uroczystości wstają wtedy z miejsc, kładą na sercu prawą rękę i śpiewają wraz z artystą, a mniej utalentowani tylko mruczą pod nosem. Najsłynniejsze wykonania Gwieździstego sztandaru towarzyszą finałowi ligi futbolowej Super Bowl, który ogląda w telewizji 150 milionów Amerykanów. Zaszczyt ten przypadł w przeszłości takim artystom, jak Billy Joel, Whitney Houston, Aaron Neville, Aretha Franklin, Beyonce, Mariah Carey, Neil Diamond i Wynton Marsalis. W 2011 r. piosenkarka Christina Aguilera wykonując hymn przed Super Bowl, zapomniała czwartego wersu tego utworu i zamiast "…w zaciekłej walce, gdy majestatycznie łopotały ponad szańcami", powtórzyła drugi wers, nieznacznie go modyfikując. Pomyłka taka mogła się jednak przytrafić większości Amerykanów, albowiem w sondażu przeprowadzonym przez ośrodek Harris 2/3 Amerykanów przyznało, że nie zna słów całego hymnu USA, a spośród tych, którzy twierdzili, że hymn znają, tylko 39% potrafiło bezbłędnie zaśpiewać pierwsze cztery wersy.
Podczas wizyty w Strasburgu we Francji w kwietniu 2009 r. dziennikarz "Financial Times" zapytał prezydenta Baracka Obamę, czy podpisuje się pod wyznawaną przez wielu jego poprzedników ideą amerykańskiej wyjątkowości, według której Stany Zjednoczone są predestynowane, by przewodzić światu. Obama zaczął swoją odpowiedź od stwierdzenia, że wierzy w wyjątkowość Ameryki, ale podejrzewa, że Brytyjczycy wierzą w wyjątkowość brytyjską, a Grecy w grecką. Słowa amerykańskiego prezydenta, które w Europie uznano za wyraz szacunku dla innych narodów, w USA wywołały burzę. Prawica podniosła krzyk, że prezydent deprecjonuje wartość swojego kraju i podważa to, o czym wie każde dziecko, a mianowicie: że Stany Zjednoczone są najlepszym krajem pod słońcem. "Może prezydent Obama dorastał wśród trenerów, którzy wszystkim zawodnikom wręczali puchary za sam udział w rozgrywkach i nie notowali wyników, aby nikogo nie urazić" — ironizowała była gubernator Alaski Sarah Palin. Córka byłego wiceprezydenta USA Liz Cheney stwierdziła, że prezydent nie docenia wagi amerykańskiej dominacji na świecie, a kandydat republikanów w prawyborach prezydenckich Newt Gingrich uznał wypowiedź prezydenta za "zatrważającą". Atakując Obamę, prawicowi politycy sugerowali, że jest on lewicowym radykałem, który nie ceni i nie szanuje własnego kraju jak prawdziwy Amerykanin. Były gubernator Arkansas Mike Huckabee stwierdził nawet, że kwestionowanie przez Obamę amerykańskiej wyjątkowości jest równoznaczne z wypieraniem się "serca i duszy narodu". Atakując prezydenta, przedstawiciele prawicy całkowicie zignorowali fakt, że Obama w wielu wystąpieniach odwoływał się do idei amerykańskiej wyjątkowości, choć definiował ją trochę inaczej niż republikanie. Podczas gdy oni eksponowali indywidualizm, Obama mówił o solidarności społecznej. Gdy republikanie odrzucali jakąkolwiek krytykę USA, Obama przyznawał, że choć amerykańskie ideały są wyjątkowe, to jego kraj nie zawsze do nich dorasta. Dla polityków prawicy słowa Obamy były jednak podważeniem świętej idei amerykańskiej wyjątkowości.
Większość Amerykanów wierzy w wyjątkowość swego kraju. Aż 3/4 zgadza się z opinią, że żyje w najwspanialszym kraju na świecie, a 58% uważa, że Bóg wyznaczył Stanom Zjednoczonym szczególną rolę w historii. Amerykanie od dziecka słyszą, że ich kraj jest najlepszy pod słońcem — powtarzają im to rodzice, nauczyciele, media i politycy. A ponieważ sami nie są w stanie zweryfikować tych twierdzeń, gdyż niewiele podróżują po świecie, przyjmują to jako prawdę oczywistą. W przekonaniu o swojej wyjątkowości utwierdza ich desperacja, z jaką nielegalni imigranci z Meksyku i innych krajów Ameryki Łacińskiej próbują przedostać się przez południową granicę, oraz fakt, że co roku aż 15 milionów obcokrajowców bierze udział w loterii wizowej, która daje prawo do osiedlenia się w Ameryce 50 tysiącom osób. W czasie wojny w Iraku słyszałem w radiu NPR rozmowę z amerykańskim kierowcą ciężarówki, który przez rok pracował w Bagdadzie. Dziennikarz zapytał go, co, poza możliwością zarobku, dał mu ten wyjazd. Mężczyzna bez namysłu odpowiedział wtedy, że po wizycie w Iraku utwierdził się w przekonaniu, że Stany Zjednoczone są najlepszym krajem pod słońcem.
Mieszkańcy USA postrzegają swój kraj jako źródło dobra na świecie i nie mają wątpliwości, że to głównie dzięki Ameryce udało się pokonać hitlerowskie Niemcy i obalić komunizm. Są też sceptyczni wobec instytucji międzynarodowych i uważają, że mają moralne prawo decydować, czy interwencja w jakimś zakątku świata jest usprawiedliwiona, czy też nie. Są głęboko przekonani, że Stany Zjednoczone są wyjątkowe, choć czasami różnią się w opiniach na temat tego, co przesądza o wyjątkowości ich kraju.
Do amerykańskiej wyjątkowości jako pierwszy odwoływał się przywódca purytanów w kolonii Massachusetts John Winthrop. Przekonywał on swoich zwolenników, że zostali wybrani przez Boga, by stworzyć tzw. miasto na wzgórzu, czyli chrześcijańskie społeczeństwo, które będzie stanowić przykład dla całego świata. Później swoje poczucie wyjątkowości Amerykanie czerpali z faktu, że jako pierwsi odrzucili monarchię i stworzyli społeczeństwo, w którym to naród decydował o swoim losie. Jak zauważył brytyjski pisarz Gilbert Keith Chesterton, Ameryka jest jedynym krajem na świecie stworzonym wokół wyznania wiary, jakim była Deklaracja niepodległości. Brytyjczykiem, Polakiem czy Rosjaninem człowiek stawał się poprzez urodzenie, wspólną historię i tradycję. W wypadku USA było to niemożliwe, ze względu na ogromną populację imigrantów. Elementem łączącym Amerykanów były więc wspólne wartości, takie jak: wolność, demokracja, równość wobec prawa, egalitaryzm i indywidualizm. Ktoś tak obrazoburczy jak Lew Tołstoj mógł być uznany za stuprocentowego Rosjanina. Komunistom brytyjskim nikt nie odbierał prawa do bycia Brytyjczykami. Jednak anarchista czy komunista w Stanach Zjednoczonych nie mógł być uważany za prawdziwego Amerykanina, ponieważ odrzucał wartości stanowiące podstawę amerykańskiego kredo. Znany socjolog Seymour Martin Lipset stwierdził, że w Europie tożsamość narodowa jest związana z przynależnością do danej społeczności, co oznacza, że poprzez przyjęcie lub odrzucenie jakichś poglądów nie można stać się nie-Anglikiem lub nie-Szwedem. Tymczasem bycie Amerykaninem jest ideologicznym wyznaniem i właśnie dlatego odrzucenie przez kogoś amerykańskich wartości sprawia, że osoba taka staje się nie-Amerykaninem (ang. un-American). Fakt, że amerykańskie państwo opiera się na systemie wartości, a nie na przynależności grupowej, sprawił, że kolejne grupy imigrantów mogły stawać się Amerykanami.
Idea wyjątkowości Ameryki wykorzystywana jest przez polityków zarówno w kwestiach wewnętrznych, jak i zagranicznych. Republikanie powołują się na nią, gdy chcą się sprzeciwić rozwiązaniom socjalnym proponowanym przez demokratów. Zdaniem prawicy nieamerykańska jest np. powszechna opieka zdrowotna, ponieważ wymaga ona wprowadzenia obowiązkowych składek, czyli zastosowania przymusu wobec obywateli. Gdy demokraci argumentują, że USA są jedynym krajem Zachodu, w którym miliony ludzi nie mają ubezpieczenia zdrowotnego, republikanie odpowiadają: "No chyba nie chcecie nas upodobnić do Europy? My idziemy własną drogą". Tego samego argumentu środowiska prawicowe używają, gdy ktoś proponuje ostrzejsze normy ochrony środowiska albo bardziej rygorystyczne regulacje rynków finansowych. Podczas prawyborów były gubernator Massachusetts Mitt Romney zarzucał Barackowi Obamie, że chce wzorować się na Europie, bo nie odpowiada mu wolny rynek. Na spotkaniu z wyborcami w Manchester w New Hampshire Romney oświadczył, że Obama podważa ideę "wspaniałości Ameryki". Republikanie ostrzegają, że życie w Ameryce upodobnionej do Europy stanie się koszmarem. Na czym ten koszmar ma polegać, wyjaśnił ekspert konserwatywnego Hudson Institute Irwin Stelzer.
W artykule opublikowanym w "Sunday Times" Stelzer napisał, że w Ameryce Obamy i demokratów ceny benzyny, gazu ziemnego i węgla staną się tak wysokie, że konsumenci będą zmuszeni zużywać mniej energii i polegać na kosztownej lub dotowanej przez państwo energii słonecznej lub wiatrowej. Skończy się era przestronnych, bezpiecznych samochodów, a ich miejsce zajmą małe, niewygodne pojazdy napędzane energią elektryczną — auta kochane przez lewicowców z wielkich miast, którzy nigdy nie wyjechali na prawdziwą drogę. Od perspektywy małych i niekomfortowych samochodów jeszcze bardziej przerażający jest scenariusz, w którym Amerykanie byliby zmuszeni przesiąść się do komunikacji miejskiej. To oznaczałoby koniec spokojnego życia na przedmieściach i konieczność powrotu do miasta, gdzie trudno o tani dom z pięcioma sypialniami, ośmioma garderobami, trzema garażami i lodówką, do której można wejść na stojąco. Po wprowadzeniu "europejskiego" systemu opieki zdrowotnej trzeba będzie miesiącami czekać na wizytę u specjalisty, a być może nawet umrzeć, bo wcześniej w kolejce ustawią się wspierani przez państwo czarni lub Latynosi. Jakby tego było mało, Obama chce użyć państwowych funduszy, by wykształcić więcej studentów, co sprawi, że na rynku pracy pojawi się nadmiar specjalistów z różnych dziedzin. To z kolei zwiększy konkurencję wśród pracowników i wzmocni pozycję pracodawców, którzy będą mogli obniżyć zarobki w swoich firmach. Aby to powstrzymać, państwo będzie musiało interweniować na rynku i wprowadzić kolejne regulacje. W ten sposób Ameryka przestanie być wyjątkowa i stanie się podobna do Europy.