Zakamarki Białego Domu - Marek Wałkuski - ebook + książka

Zakamarki Białego Domu ebook

Marek Wałkuski

0,0
59,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zapraszamy do Białego Domu - jednego z najważniejszych i najsłynniejszych miejsc na świecie!

Biały Dom. Tu decydowały się losy Ameryki i świata. Tu zapadały decyzje dotyczące wojen i pokoju. Tu prezydenci wychowywali swoje dzieci i zdradzali żony. Tu rozgrywały się polityczne intrygi i prowadzono zakulisowe negocjacje. Legendarne, niemal mityczne serce Stanów Zjednoczonych. Biały Dom to ikona Ameryki. Każdy o nim słyszał i kojarzy jego architekturę. Ale mało kto wie, co znajduje się w środku, co się dzieje za jego murami? Jak funkcjonuje? Jakie tajemnice kryje? Kim są ludzie, których można tam spotkać? Kto pociąga za sznurki i jak to robi?

Odpowiedź na te pytania poznał Marek Wałkuski, jedyny polski dziennikarz w ścisłym korpusie prasowym Białego Domu, przewodniczący White House Foreign Press Group, wieloletni korespondent Polskiego Radia w Stanach Zjednoczonych. Wałkuski spędził w Białym Domu tysiące godzin. Towarzyszył prezydentom w Gabinecie Owalnym, jeździł w prezydenckim, konwoju, latał Air Force One, a nawet smakował prezydenckiej kuchni.

Z książki dowiesz się, jak się żyje w Białym Domu, co się znajduje w części prywatnej i co kryją jego podziemia, a także jak wyglądała masońska ceremonia wmurowania kamienia węgielnego pod Biały Dom. Autor zdradza, ile zarabia prezydent i jakie przysługują mu apanaże. Wyjawia również, kto w Białym Domu lubi polskie pączki, kiedy serwowano tam placki ziemniaczane i jak jego córka trafiła do gabinetu prezydenta.

Marek Wałkuski to człowiek obdarzony supermocą opowiadania o Ameryce tak, by od razu stawała nam się bliższa i bardziej zrozumiała. Teraz do tej supermocy dołączyła kolejna: jako członek prestiżowego press pool w siedzibie amerykańskich prezydentów poznał niemal wszystkie sekrety najsłynniejszego budynku w Stanach Zjednoczonych. I znów: pisze o nich tak barwnie, że gdy się go czyta, słyszy się kroki Abrahama Lincolna na schodach Białego Domu i Woodrowa Wilsona wypasającego owce na trawniku południowym!

Dorota Malesa, producentka DDTVN, autorka bloga 50 Shades of States

Od ponad dwóch dekad Marek przygląda się temu, co dzieje się w Białym Domu. Jest też jednym z nielicznych dziennikarzy, któremu pozwolono wejść tam, gdzie zapadają najważniejsze decyzje dotyczące przyszłości świata. W tej książce zabiera nas w niesamowitą podróż. Oto 1600 Pennsylvania Avenue NW Washington, D.C. bez tajemnic, widziana okiem jednego z największych dziennikarzy w historii Polskiego Radia.

Michał Nogaś, wicedyrektor Programu III Polskiego Radia, dziennikarz, prowadzi audycję "Wszystkie książki świata" w radiowej Trójce, a także "Nogaś na stronie", gdzie poleca wszystko, co go olśniło

O książce i Autorze w mediach:

: Marek Wałkuski po latach ponownie poprowadzi "Zapraszamy do Trójki". To było jego marzenie

: Marek Wałkuski zdradza sekrety amerykańskich prezydentów. Wyjątkowe spotkanie w Trójce

: Wyjątkowy początek tygodnia: Marek Wałkuski poprowadził poranne "Zapraszamy do Trójki"! [POSŁUCHAJ]

: Marek Wałkuski: "Na własne oczy widziałem podziemne korytarze". Co Trump zbudował w Białym Domu

: Dziś Secret Service chroni prezydentów USA, ale agencja powstała w zupełnie innym celu, a jej funkcjonariusze wcale nie przysięgają, że przyjmą na siebie kulę

: Masoni i Biały Dom. Tajemnicze powiązania

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 411

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marek Wałkuski

Zakamarki Białego Domu

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Ewelina Burska Skład: Magdalena Alszer Redakcja: M.T. Media Magdalena Tytuła Redaktor merytoryczny: Edyta Wałkuska

Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/biadom_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-2153-5

Copyright © Marek Wałkuski 2024

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność

Najważniejszy dom Ameryki

Biały Dom to centrum amerykańskiej i światowej polityki. Tu Roosevelt decydował o przystąpieniu usa do II wojny światowej, a Truman o zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. W Białym Domu Woodrow Wilson przygotowywał plan pokojowy, dzięki któremu Polska odzyskała niepodległość, a John F. Kennedy zarządzał kryzysem kubańskim. Stąd George Bush dodawał otuchy Amerykanom po atakach terrorystycznych z 11 września, a Joe Biden tworzył koalicję wspierającą Ukrainę wobec inwazji Rosji. Gdy na świecie dochodzi do kryzysów, wojen i konfliktów, oczy wszystkich zwrócone są na budynek przy alei Pensylwanii 1600.

W Białym Domu mieszkało 45 prezydentów z rodzinami. Wychowywali tu dzieci, tworzyli dla nich szkoły i organizowali śluby. Przeżywali rodzinne tragedie i zdradzali żony. Podpisywali pokojowe traktaty i knuli polityczne intrygi. Niektórzy tu umierali. W Białym Domu występowali najznakomitsi artyści, ale również odbywały się pijackie burdy. To miejsce patriotycznych uniesień i politycznych dramatów. Dzięki swojej symbolice, barwnej i pełnej zagadek historii oraz niezwykłym lokatorom Biały Dom na trwałe zapisał się w kulturze masowej. To jedno z najważniejszych, najbardziej intrygujących i najciekawszych miejsc na świecie.

W 1999 roku po raz pierwszy zobaczyłem Biały Dom na własne oczy. Odczuwałem wówczas podobną ekscytację jak wtedy, gdy pierwszy raz wjeżdżałem na taras widokowy Empire State Building. Stałem naprzeciwko liczącego 200 lat budynku, który jest bardziej rozpoznawalny niż wiele zabytków architektury średniowiecznej czy bizantyńskiej. Oprócz amerykańskiej flagi, bielika, Statuy Wolności, mostu Golden Gate, Mount Rushmore i Dzwonu Wolności jest jednym z symboli Stanów Zjednoczonych. Patrzyłem na Biały Dom zza metalowego ogrodzenia, bo był on dla mnie niedostępny. Nawet z legitymacją prasową nie mogłem wejść do środka, gdyż wymagało to wcześniejszego zgłoszenia i poddania się procedurze sprawdzenia przez Secret Service. Byłem turystą, który może sobie co najwyżej zrobić pamiątkowe zdjęcie na tle Białego Domu.

W 2002 roku pierwszy raz wszedłem na teren Białego Domu. Jako korespondent Polskiego Radia w Waszyngtonie relacjonowałem wizytę prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i jego spotkanie z George’em Bushem. Patrząc od środka na tłum turystów po drugiej stronie ogrodzenia, miałem poczucie, że należę do wybranych. Traktowałem to jako zawodowe osiągnięcie, którym będę mógł się chwalić. Towarzyszyło mi również poczucie ogromnej odpowiedzialności, ponieważ obecność zagranicznego polityka w Białym Domu jest wydarzeniem najwyższej rangi. Podobne odczucia towarzyszyły mi, gdy do kolejnych prezydentów usa przyjeżdżali Leszek Miller, Marek Belka, Donald Tusk, Lech Kaczyński, Bronisław Komorowski i Andrzej Duda. Przy okazji tych spotkań, wraz z innymi polskimi dziennikarzami, mogłem się znaleźć w Gabinecie Owalnym, Sali Gabinetowej czy Sali Wschodniej. Były to jednak wizyty krótkie i sporadyczne. Nie znałem wówczas kulisów Białego Domu, ludzi tam pracujących ani mechanizmów funkcjonowania urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych.

W 2018 roku Biały Dom stał się miejscem mojej codziennej pracy, a w 2020 roku dołączyłem do ścisłego korpusu prasowego prezydenta usa. Zamiast fotografować się na tle słynnego budynku, każdą wolną chwilę poświęcałem na rozglądanie się dookoła, rozmowy z ludźmi, zadawanie pytań i poszukiwanie informacji na temat życia w Białym Domu amerykańskich przywódców i ich rodzin. Po każdej wizycie w rezydencji wiedziałem trochę więcej — kto za co odpowiada, kto komu podlega, jak pracuje prezydent, jak spędza czas wolny, kto mu gotuje, jak prezydent podróżuje, jak działa służba Secret Service, gdzie znajduje się urząd pierwszej damy i jak funkcjonuje. Rozumiałem też coraz lepiej, dlaczego Biały Dom odzwierciedla amerykańskie wartości, dlaczego jest symbolem amerykańskiej demokracji i dlaczego nie są to puste słowa. W miarę poznawania historii Białego Domu zrozumiałem, że jest ona odbiciem historii oraz współczesności Stanów Zjednoczonych — nie tylko polityki, ale także gospodarki, kultury i sztuki, technologii oraz zmieniających się norm obyczajowych.

Radość na mojej twarzy po spełnieniu zawodowego marzenia — pierwszym locie Air Force One.

Moja opowieść o Białym Domu to opowieść o Ameryce. Chciałbym jednak również zabrać Państwa za kulisy najważniejszego urzędu świata: pokazać mechanizmy jego funkcjonowania, opowiedzieć o miejscach, do których niewielu ma dostęp, i zapoznać z ludźmi, których nie spotyka się na co dzień. W czasie wizyty w Białym Domu zetkną się Państwo także z nieco inną jego stroną — tą mniej znaną, tajemniczą, obrosłą w legendy i spekulacje. Zapraszam do najważniejszego domu Ameryki — do Białego Domu!

Marek Wałkuski

1 Jak trafiłem do Białego Domu

Z Desy do Air Force One

Pierwszy raz w życiu stoję w startującym samolocie. Z kuchni pokładowej dochodzi zapach obiadu, który wkrótce zostanie podany na tacy ozdobionej prezydencką pieczęcią. W kabinie panuje zaskakująca cisza, a ruch maszyny jest tak płynny, że gdyby nie widok przesuwającego się za oknem pasa startowego, mógłbym pomyśleć, że nadal tkwimy na płycie lotniska.

Jestem w tak zwanym poolu prasowym Białego Domu, czyli w niewielkiej grupie reporterów stale towarzyszących prezydentowi usa i relacjonujących każdy jego krok. Dziś lecimy z Joe Bidenem do Filadelfii na spotkanie ze związkowcami. Tuż przed startem prezydent przybył limuzyną do bazy sił powietrznych Andrews i przed wejściem na pokład Air Force One podszedł do nas, by odpowiedzieć na kilka pytań. Moi koledzy dopytywali o relacje z Chinami i rozmieszczenie rosyjskiej broni jądrowej na Białorusi. Ja chciałem wiedzieć, czy Biden ułatwi Ukrainie wejście do nato, na co odparł, że Ukraina nie będzie miała żadnych specjalnych udogodnień i musi spełnić te same kryteria co inni członkowie sojuszu. Z tej wypowiedzi kilka godzin później zrobi się ogólnoświatowy news.

Po krótkiej serii pytań i odpowiedzi prezydent usa udaje się schodami do swojego salonu na drugim piętrze pokładu, a my biegniemy do kabiny prasowej zlokalizowanej z tyłu samolotu. Teraz jak najszybciej musimy spisać odpowiedzi Bidena i rozesłać je do pozostałych dziennikarzy. Mamy bardzo mało czasu, bo za chwilę stracimy zasięg sieci komórkowej. Gdy samolot odrywa się od ziemi, nadal piszemy na stojąco, odsłuchujemy nagrania i przekazujemy sobie nawzajem to, co powiedział prezydent. Obsługa nie zwraca na to uwagi i nie prosi nas, abyśmy usiedli.

To mój trzeci przelot najsłynniejszym samolotem świata — potężnym boeingiem 747-200 zwanym Latającym Białym Domem. Oprócz mnie w kabinie dla mediów są reporterzy światowych agencji prasowych, jedna ekipa telewizyjna, fotoreporterzy i dziennikarze kilku gazet. Weteran korpusu prasowego Białego Domu Steve Holland z agencji Reuters twierdzi, że jestem pierwszym korespondentem z Polski na pokładzie Air Force One. Choć w skład naszej grupy wchodzą reporterzy czołowych mediów, nie czuję się tu obco. Przez lata pracy w Białym Domu zdobyłem reputację kompetentnego i rzetelnego korespondenta, a amerykańscy dziennikarze to moi koledzy i koleżanki. Lecąc wraz z nimi prezydenckim odrzutowcem, myślę o tym, jaką drogę przeszedłem podczas mojej radiowej przygody.

Prezydencki korpus prasowy lata także wojskowymi Ospreyami.

***

Zaczęło się od zabawy w radio w studenckiej rozgłośni Desa w akademikach Uniwersytetu Warszawskiego przy ulicy Żwirki i Wigury. To właśnie za sprawą pracy w Desie zrezygnowałem z kariery matematyka, o której marzyłem od dzieciństwa, wygrywając szkolne olimpiady matematyczne i zdając do prestiżowego warszawskiego liceum Staszica (wówczas Gottwalda). W studenckim radiu, wraz z kolegami Robertem Moreniem i Witkiem Trzcińskim, zajmowaliśmy się poważnymi tematami, na przykład relacjonowaniem manifestacji nzs-u pod koniec lat 80. albo walką o poprawę warunków życia w akademikach. Mieliśmy jednak również dużo frajdy, gdy przygotowywaliśmy muzyczne listy przebojów, prowadziliśmy zabawne dyskusje albo gdy zapraszaliśmy do studia polskich piłkarzy, którzy właśnie wylądowali na pobliskim Okęciu po powrocie z mistrzostw świata. W Desie wraz z Pawłem Janasem nagrywaliśmy też zabawne wymyślone reportażyki o absurdach życia w akademiku. Jeden z nich opowiadał o pokoju studenckim, w którym przez pomyłkę zainstalowano umywalkę na wysokości głowy. Odgrywający rolę studenta Paweł mówił o związanych z tym kłopotach, na przykład o trudnościach z umyciem nóg w umywalce, ale również o zaletach, takich jak możliwość ukrycia przed wzrokiem gości brudnych naczyń.

Szefem Desy był wówczas Tomek Kowalczewski, który równocześnie pracował w Programie Trzecim Polskiego Radia. To dzięki Tomkowi zaprzyjaźniliśmy się z innymi dziennikarzami radiowej Trójki: Grześkiem Miecugowem, Pawłem Zegarłowiczem, Tomkiem Sianeckim, Sławkiem Szczęśniakiem, Markiem Niedźwieckim czy Kubą Strzyczkowskim. Rozgrywaliśmy z nimi mecze piłkarskie i zapraszaliśmy ich do studia jako gości. Podczas jednej z takich audycji w 1989 roku zapytałem Miecugowa, jak się trafia do Trójki. „Trzeba przyjść, wziąć magnetofon i spróbować swoich sił. Jeśli jesteś dobry, to zostaniesz, jak nie, to sam odejdziesz” — odpowiedział. Rok później skorzystałem z tej rady. Zadzwoniłem do Grześka i powiedziałem, że chcę podjąć wyzwanie. Niedługo potem Trójka stała się moim radiowym domem na następne dziesięć lat, aż do wyjazdu na placówkę do Waszyngtonu.

Początek lat 90. był okresem, gdy wielu dziennikarzy starszego pokolenia odeszło z Polskiego Radia, a ich miejsce zajęli młodsi. Kiedy przyszedłem do Trójki, miałem 23 lata. Dwa lata później nagrywałem już reportaże, obsługiwałem posiedzenia rządu i relacjonowałem obrady sejmu. Niedługo potem zostałem wydawcą audycji publicystycznych i zacząłem prowadzić sztandarowe Zapraszamy do Trójki. Jako prezenter tej audycji zdobyłem rzesze wiernych słuchaczy. Większość moich radiowych kolegów i koleżanek miała również po dwadzieścia parę lat. Trzydziestoparolatkowie, tacy jak Miecugow, Niedźwiecki czy Piotr Kaczkowski, byli dla nas radiowymi autorytetami.

Kuba Strzyczkowski to jeden z moich najbliższych radiowych przyjaciół.

Od innych rozgłośni Trójkę odróżniały wówczas osobowości antenowe i duży dystans do rzeczywistości. Oczywiście podejmowaliśmy poważne tematy, ale często robiliśmy to w sposób przewrotny. W każdej audycji musiał się pojawić tak zwany sztajerek, czyli prowokacyjny, zabawny reportażyk dotyczący bieżących wydarzeń. Gdy przygotowywałem taki właśnie materiał, udało mi się kiedyś doprowadzić do prawdziwej kłótni warszawiaków pod Halą Mirowską. Poszło o to, która kolęda jest najważniejsza. Z kolei gdy w 1991 roku powstawał ruch monarchistyczny, razem z mieszkańcami stolicy opracowaliśmy plan przekształcenia Polski w królestwo. Nie mogliśmy się jedynie dogadać, kto powinien zostać królem.

Jako że tworzyliśmy radio niedługo po obaleniu systemu komunistycznego, granice wolności słowa rozumieliśmy bardzo szeroko, a na dodatek nie baliśmy się nikogo. Krytykowaliśmy kolejnych prezydentów i premierów, rzucaliśmy wyzwania Kościołowi i wyzłośliwialiśmy się nad ministrami, gdy tylko wydawało się nam, że na to zasłużyli. Za rządów psl-u nagrałem prześmiewczy materiał o tym, że na posiedzeniach Rady Ministrów na stole stoją importowane jabłka, co było całkowicie sprzeczne z retoryką ówczesnych władz. Kiedy w życie wszedł bolesny plan Balcerowicza, który szczególnie dotknął biedniejsze grupy społeczne, zaapelowałem na antenie do słuchaczy, by nie wywieszali za oknami słoniny dla sikorek, bo na pewno zjedzą ją emeryci. Choć telefon od oburzonych słuchaczy rozgrzał się do czerwoności i w radiu zrobiła się afera, nie spadł mi włos z głowy. Na dodatek Marek Niedźwiecki pocieszał mnie, żebym nie przejmował się kontrowersjami, bo właśnie takie ryzykowne żarty będę najbardziej pamiętał. Miał rację.

W mojej karierze dziennikarskiej bardzo dużo zawdzięczam Trójce. Praca przy Myśliwieckiej była dla mnie doskonałą lekcją warsztatu radiowego oraz swobody antenowej. W Trójce nawiązałem przyjaźnie i nabrałem pewności siebie. Jako reporter podróżowałem też po świecie. Byłem naocznym świadkiem takich wydarzeń jak wojna w byłej Jugosławii czy pierwsze wolne wybory w Republice Południowej Afryki. To także dzięki Trójce po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Waszyngtonie, gdy w kwietniu 1999 roku nadawaliśmy stamtąd specjalne audycje z okazji 50-lecia nato.

Z pobytu w amerykańskiej stolicy zapamiętałem zadbane metro, tętniącą życiem historyczną dzielnicę Georgetown oraz spacer pod Biały Dom, który wcześniej znałem tylko z telewizji, książek i filmów. Nie przypuszczałem, że po latach Biały Dom stanie się miejscem mojej codziennej pracy.

Z obserwatora w insajdera

Moja pierwsza wizyta w stolicy usa trwała zaledwie kilka dni. Na dłużej przybyłem tu w styczniu 2002 roku, gdy zostałem korespondentem Polskiego Radia w Stanach Zjednoczonych. Jednak w pierwszym okresie pracy na placówce w Waszyngtonie Biały Dom odwiedzałem przede wszystkim wtedy, gdy działosię coś istotnego w relacjach polsko-amerykańskich, albo podczas wizyt polskich polityków. Jako korespondent zagraniczny miałem relacjonować rozmaite tematy: od kampanii prezydenckich, działalności Kongresu, protestów i manifestacji, szczytów nato i konferencji onz-etu, przez skutki huraganów i innych klęsk żywiołowych, strzelaniny, sprawy dotyczące Polonii, po wydarzenia kulturalne takie jak gale nagród Grammy czy Oscarów. Będąc jedynym stałym korespondentem Polskiego Radia pracującym równocześnie dla Jedynki, Trójki, Polskiego Radia 24 oraz Informacyjnej Agencji Radiowej, nie mogłem sobie pozwolić, by każdego dnia przeznaczać wiele godzin na przejście procedury uzyskania wejściówki, dojazd, oczekiwanie na obowiązkową dla dziennikarzy zagranicznych eskortę i obsługę samych wydarzeń w Białym Domu. Dodatkowym problemem był brak w biurze prasowym Białego Domu infrastruktury do połączeń radiowych, co oznaczało, że w razie jakichkolwiek nadzwyczajnych wydarzeń musiałbym wracać do studia na drugim końcu miasta, bo tylko stamtąd mogłem nadać relację na żywo. Funkcjonowanie w takich warunkach i zmaganie się z problemami logistycznymi przy niewielkim prawdopodobieństwie uzyskania wypowiedzi prezydenta usa albo chociaż jego rzecznika nie miało najmniejszego sensu. Dlatego właśnie w Białym Domu pojawiałem się okazjonalnie. Sytuacja diametralnie się zmieniła wraz z rozwojem technologii oraz pojawieniem się Donalda Trumpa.

Trump miał wrogi stosunek do mediów głównego nurtu. Przedstawiał dziennikarzy jako reprezentantów liberalnych elit, przy każdej okazji atakował reporterów i krytykował ich za rzekome fake newsy. Posunął się nawet do tego, by nazwać prasę wrogiem narodu. Jednak mimo antagonistycznych relacji z dziennikarzami był bardziej dostępny dla mediów niż jego poprzednicy. Spotkania Trumpa z zagranicznymi politykami w Gabinecie Owalnym niejednokrotnie zamieniały się w spontaniczne konferencje prasowe. Zdarzało się, że wpadał niezapowiedziany do sali konferencyjnej albo odpowiadał na pytania podczas posiedzeń gabinetu. Regularnie zatrzymywał się też przy dziennikarzach zgromadzonych, by obserwować jego odlot helikopterem Marine One. To wtedy uznałem, że uciążliwości związane z pracą zagranicznego korespondenta w Białym Domu mogą być warte dodatkowego wysiłku, i zacząłem się tam pojawiać regularnie. Zmiana sposobu wykonywania przeze mnie zadań nie byłaby jednak możliwa bez postępu technologicznego.

Kiedy zostałem korespondentem w usa, technologia była dużym ograniczeniem w mojej pracy. Aby połączyć się na żywo z Warszawą, musiałem używać ciężkiej skrzynki zwanej kodekiem isdn podłączonej do specjalnej sieci telekomunikacyjnej. Zrobienie relacji z terenu wymagało wozu satelitarnego, którego zamówienie kosztowało tysiące dolarów. W przypadku Białego Domu żadna z tych opcji nie wchodziła w grę, ponieważ w biurze prasowym nie było studia radiowego dostępnego dla zagranicznych dziennikarzy, a wozu satelitarnego na teren posesji Secret Service nigdy by nie wpuściła. Każdą relację na żywo dla Trójki czy Jedynki musiałem nadawać ze studia, które znajdowało się w moim mieszkaniu. Ta sytuacja zmieniła się w drugiej dekadzie XXI wieku wraz z rozwojem technologii lte i 5g. Dzięki nim wysoką jakość dźwięku można było uzyskać poprzez sieć telefonii komórkowej, a ważącą kilka kilogramów skrzynkę zastąpiła aplikacja na smartfon. Po podłączeniu mikrofonu i słuchawek zwykły iPhone zamieniał się w mobilne studio radiowe. Od tego momentu Biały Dom stał się moim głównym miejscem pracy, z którego nadawałem relacje nie tylko o działalności prezydenta, ale również na wszelkie inne tematy dotyczące Stanów Zjednoczonych. Niejednokrotnie łączyłem się stamtąd z Kubą Strzyczkowskim, by w każdy piątek zrelacjonować zabawny napad na bank i opowiedzieć, co słychać u mojej żony.

Od początku 2018 roku zacząłem się pojawiać w Białym Domu codziennie, choć na początku było to bardzo uciążliwe i czasochłonne. Jako dziennikarzowi zagranicznemu niejednokrotnie zdarzało mi się czekać godzinę na eskortę przy budce strażników w 40-stopniowym upale albo w siarczystym mrozie, bo akurat wszyscy pracownicy biura prasowego byli zajęci. A gdy już znalazłem się w środku, nie mogłem nawet wyjść po kawę, bo ponowne wejście na teren kompleksu wymagałoby kolejnego długiego oczekiwania. Do tego dochodził brak własnego miejsca pracy, przez co musiałem pisać i montować relacje dla radia, trzymając laptop na kolanach i siedząc na murku przy wejściu do biura prasowego, a w najlepszym wypadku na udostępnionym przez kogoś miejscu w sali konferencyjnej. Niedogodności szybko zostały mi jednak zrekompensowane dzięki możliwości zadawania pytań prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Tylko w ciągu kilku pierwszych miesięcy udało mi się uzyskać komentarze Donalda Trumpa na temat liczebności wojsk amerykańskich w Polsce, jego stosunku do nato, gazociągu Nord Stream 2 i rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Większość tych odpowiedzi trafiała w Polsce na czołówki serwisów informacyjnych. Codzienna obecność w Białym Domu była też okazją do zawierania znajomości oraz dowiedzenia się, jak pracuje prezydent i jego ludzie. Z czasem uzyskałem stałą przepustkę zwaną hard passem, dającą prawo wchodzenia na teren Białego Domu o dowolnej porze bez eskorty i skomplikowanych procedur.

Moje trofeum — identyfikatory poolu prasowego z wizyty Bidena w Warszawie.

Dzięki obecności na miejscu, zadawaniu interesujących pytań wykraczających poza kwestie związane wyłącznie z Polską, przestrzeganiu zasad obiektywizmu i zachowywaniu się fair wobec kolegów wypracowałem sobie w korpusie prasowym Białego Domu dobrą reputację. W efekcie jako przedstawiciel mediów zagranicznych mogłem dołączyć do White House Foreign Press Group, czyli grupy dziennikarzy zagranicznych będących w składzie prezydenckiego poolu prasowego obsługującego bardziej kameralne wydarzenia, takie jak spotkania w Gabinecie Owalnym czy posiedzenia gabinetu. Uzyskałem też stałe miejsce w sali konferencyjnej oraz biurko, z którego mogłem korzystać rotacyjnie wraz z kilkunastoma innymi dziennikarzami spoza usa. Ponieważ po pojawieniu się covid-19 prawo wchodzenia na teren Białego Domu zachowali tylko dziennikarze należący do poolu, przez cały okres pandemii byłem jedynym polskim korespondentem mającym tam wstęp. Z obserwatora stałem się w pewnym sensie insajderem. W połowie 2024 roku dziennikarze z największych światowych mediów należący do White House Foreign Press Group wybrali mnie przewodniczącym grupy.

Dawniej, aby uzyskać komentarz amerykańskich władz na temat Polski, czekaliśmy na komunikat departamentu stanu albo na relacje w mediach amerykańskich. Większość pytań do Białego Domu pozostawała bez odpowiedzi albo odsyłano mnie do resortu dyplomacji. Dziś regularnie pytam prezydenta usai jego współpracowników o kwestie dotyczące Polski, Ukrainy i Europy, dzięki czemu sprawy dotyczące naszego regionu są częściej obecne w amerykańskich mediach i w świadomości urzędników administracji.

Tematem, który często podnosiłem w rozmowach z prezydentami usa, był gazociąg Nord Stream 2. Pytania w tej sprawie zadawałem też podczas konferencji prasowych w Białym Domu. Mam poczucie, że w ten sposób znacząco przyczyniłem się do nagłośnienia tej sprawy w Stanach Zjednoczonych.

Od czasu rosyjskiej inwazji na Ukrainę w lutym 2022 roku sprawy Europy Środkowo-Wschodniej regularnie pojawiają się w amerykańskich mediach. Niemal na każdym briefingu w Białym Domu padają pytania o rosyjskie ataki na ukraińskie miasta, dostawy amerykańskiego uzbrojenia, wschodnią flankę natoi sytuację w Rosji. Kiedy dopytuję prezydenta usa, rzeczniczkę Białego Domu Karine Jean-Pierre albo Johna Kirby’ego z Rady Bezpieczeństwa Narodowego (ang. National Security Council) o wojnę na Ukrainie, odpowiedzi bardzo często trafiają na czołówki amerykańskich serwisów informacyjnych. To zagadnięty przeze mnie Joe Biden zapowiedział, że Ukraina dostanie wszystko, czego potrzebuje, a trzy dni później ogłosił przekazanie abramsów. Amerykańskie media wielokrotnie cytowały też odpowiedzi Bidena na moje dociekania o rozmieszczenie przez Rosję taktycznej broni jądrowej na Białorusi, przyjęcie Szwecji i Finlandii do nato oraz przekazanie F-16 dla Ukrainy. To w rozmowie ze mną Biden potwierdził, że przy okazji pierwszej rocznicy wybuchu wojny na Ukrainie planuje podróż do Polski, oraz zadeklarował, że dodatkowe amerykańskie wojska na długo pozostaną w naszym kraju.

Pączki, bałwan i Putin

Będąc korespondentem w Białym Domu, nigdy nie miałem poczucia niższości wynikającego z faktu, że jestem Polakiem, i zawsze z dumą mówiłem, skąd pochodzę. Kiedy w 2019 roku zabrałem córkę na konferencję rzeczniczki Białego Domu zorganizowaną dla dzieci dziennikarzy, Nina miała ze sobą biało-czerwoną chorągiewkę, którą podnosiła w górę, zgłaszając chęć zadania pytania. Gdy została wywołana, chciała się dowiedzieć, czy Donald Trump planuje wybrać się do Polski. Kilka lat później zapytała Joe Bidena, co najbardziej podobało mu się podczas wizyty w Warszawie. Wtedy prezydent usa oprowadził ją po Gabinecie Owalnym, a nawet pozwolił jej usiąść w swoim prezydenckim fotelu (piszę o tym obszerniej w rozdziale 16.). Po powrocie z każdej podróży do Polski przynosiłem do biura prasowego polskie słodycze dla kolegów dziennikarzy i pracowników Białego Domu. Szczyt mojej kulinarnej dyplomacji nastąpił 1 marca 2022 roku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych obchodzony jest ostatni dzień karnawału zwany tłustym wtorkiem. Tego samego dnia przypada polonijne święto — dzień pączków, które jest odpowiednikiem naszego tłustego czwartku. W polskiej cukierni w Baltimore zamówiłem wówczas 100 pączków, które w białych pudełkach z czerwonym napisem „Pączki Day” przywiozłem do Waszyngtonu. W jedno z ciastek wbiłem malutką biało-czerwoną chorągiewkę i na ścianie umieściłem przygotowaną przez żonę informację o polskiej tradycji, z której wywodzi się dzień pączków. Słodka uczta okazała się hitem, a nadziewane kremem i dżemem truskawkowym pączki zajadali pracownicy Białego Domu i dziennikarze. Wielu moich amerykańskich kolegów zamieściło fotografie polskich słodkości w mediach społecznościowych, natomiast Rob Crilly z brytyjskiego „Daily Mail” wstawił na Twittera zdjęcie pączka z biało-czerwoną chorągiewką z komentarzem: „Polskie pączki w biurze prasowym Białego Domu (bez implikacji geopolitycznych)”.

Podczas wieloletniej pracy w Białym Domu nieraz zdarzały mi się sytuacje zaskakujące i zabawne. Jedna z nich nastąpiła pod koniec stycznia 2021 roku, tydzień po objęciu urzędu prezydenta przez Joe Bidena. Przez Waszyngton przeszła wówczas śnieżyca, która sparaliżowała miasto. Ja musiałem jednak pojechać do Białego Domu, ponieważ tego dnia miałem dyżur w poolu prasowym. Ogłoszony wcześniej kalendarz prezydenta był pusty, a w programie nie przewidziano nawet codziennego briefingu prasowego, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że dyżur spędzę całkowicie bezczynnie. Ponieważ był to pierwszy większy śnieg tamtej zimy, gdy wychodziłem z domu, pomyślałem, by włożyć do kieszeni marchew, na wypadek gdybym chciał zabić nudę, lepiąc bałwana. Kiedy dotarłem do Białego Domu, trawniki wokół rezydencji pokryte były kilkucentymetrową warstwą wilgotnego śniegu. W biurze prasowym panowała senna atmosfera. Ktoś przeglądał na laptopie e-maile, ktoś oglądał film na iPadzie, a inny drzemał w fotelu. Wyszedłem na zewnątrz i po kilkunastu minutach w pobliżu zachodniego skrzydła stał ulepiony przeze mnie niewielki bałwan. Choć nie był to mój najbardziej udany bałwan w życiu, postanowiłem sobie z nim zrobić pamiątkowe zdjęcie. Nietypowy biały obiekt stojący na terenie Białego Domu dostrzegli też fotoreporterzy i operatorzy telewizyjni. Jeszcze tego samego dnia mój bałwan stał się znany na całym świecie. Jego zdjęcia pojawiły się w portalach internetowych i migawkach telewizyjnych. Wiele gazet umieściło go jako ilustrację do aktualnych artykułów na temat Białego Domu, a fotografie bałwana w mediach społecznościowych osiągnęły milionowe zasięgi. Najbardziej rozbawiły mnie komentarze czytelników. Wielu interpretowało pojawienie się bałwana jako symbol powrotu do normalności po latach kontrowersyjnej prezydentury Donalda Trumpa. „Wreszcie uśmiech i radość wróciły do Białego Domu” — napisała jedna z Amerykanek.

Ulepiony przeze mnie bałwan na trawniku Białego Domu stał się słynny na cały świat.

Zaskakującą sytuację w Białym Domu przeżyłem w grudniu 2021 roku, dzień po tym, jak Joe Biden odbył wideokonferencję z Władimirem Putinem w sprawie Ukrainy. Wraz z grupą dziennikarzy czatowaliśmy na prezydenta obok ogrodu różanego, licząc na to, że w drodze do helikoptera Marine One odpowie na kilka pytań. Tak rzeczywiście się stało. Po opuszczeniu Gabinetu Owalnego Biden ruszył w naszą stronę. Gdy był w odległości kilkunastu metrów, zaczęliśmy bombardować go pytaniami. „Panie prezydencie, co udało się panu osiągnąć podczas rozmowy z Putinem?” — wykrzyknąłem. Biden usłyszał i spojrzał w moją stronę. „Wypytywał o ciebie. Dużo o tobie rozmawialiśmy” — odpowiedział, wskazując na mnie palcem. Ponieważ odpowiedź tę uznałem za żart, zrezygnowałem z dziennikarskiego abc, czyli pytań uzupełniających: dlaczego rozmawiał o mnie z Putinem i co sobie powiedzieli. Później zacząłem się jednak zastanawiać, czy aby zaskakujące stwierdzenie amerykańskiego prezydenta nie zawiera odrobiny prawdy. W końcu kilka dni wcześniej w odpowiedzi na moje pytanie Biden oświadczył, że nie akceptuje czerwonej linii Putina w sprawie Ukrainy, co zostało odnotowane przez światowe agencje, w tym przez rosyjską tass. Nie byłoby więc niczym dziwnym, gdyby Putin rzeczywiście nawiązał do sprawy „czerwonej linii”, a Biden mówiąc, że rozmawiali o mnie, zastosował tylko skrót myślowy. Ponieważ jednak w kluczowym momencie zabrakło mi zawodowego refleksu, słowa amerykańskiego prezydenta pozostaną dla mnie tajemnicą, przynajmniej do czasu odtajnienia stenogramów Białego Domu z okresu prezydentury Joe Bidena.

2 Jak zbudowano Biały Dom

Zanim powstała stolica

Gdy uchwalano Konstytucję Stanów Zjednoczonych, funkcję stolicy kraju pełnił Nowy Jork. W położonym przy Wall Street gmachu Federal Hall znajdowała się siedziba pierwszego Kongresu i tam się odbyło zaprzysiężenie Jerzego Waszyngtona. Ceremonię poprzedziła triumfalna parada przez miasto, podczas której prezydentowi towarzyszył 500-osobowy kontyngent wojskowy, kompania reprezentacyjna, dygnitarze, zagraniczni dyplomaci oraz tłum 10 000 nowojorczyków. Stojąc na balkonie drugiego piętra Federal Hall, Waszyngton położył rękę na Biblii dostarczonej przez członków lokalnej loży masońskiej i ślubował być wiernym konstytucji. Ponieważ amerykański rząd nie posiadał wówczas własnych obiektów, po przybyciu do Nowego Jorku prezydent zamieszkał wraz z rodziną w Osgood House. Wprawdzie ten budynek został dla niego wynajęty przez Kongres za 845 dolarów rocznie, jednak przystosowanie go do potrzeb prezydenta oraz zakup mahoniowych mebli kosztowały 7000 dolarów. Poza częścią mieszkalną w Osgood House znajdowało się prywatne biuro prezydenta, będące odpowiednikiem obecnego Gabinetu Owalnego, oraz część biurowa dla 20-osobowej obsługi. Osgood House położony był pod adresem 3 Cherry Street. Niedługo po wprowadzeniu się Waszyngtona do nowej rezydencji ulicę tę zamknięto dla ruchu, by dochodzący z niej hałas nie przeszkadzał prezydentowi, który dwa miesiące po zaprzysiężeniu poważnie się rozchorował. Na jego udzie pojawił się duży i bolesny guz uniemożliwiający nie tylko chodzenie, ale nawet siedzenie. Lekarze usunęli narośl, jednak rana goiła się przez sześć tygodni, który to okres prezydent przeleżał na jednym boku. W lutym 1790 roku rodzina Waszyngtonów przeprowadziła się do zlokalizowanego przy Broadwayu czteropiętrowego Macomb House — budynku należącego do irlandzkiego handlowca Alexandra Macomba. Nowa rezydencja z widokiem na rzekę Hudson była o wiele większa, dzięki czemu mogła pomieścić liczniejszą obsługę. Prezydent z własnych środków sfinansował przystosowanie budynku i zakup dodatkowych mebli. Niektóre z nich można obejrzeć w muzeum w rodzinnej posiadłości Waszyngtona Mount Vernon znajdującej się nieopodal Waszyngtonu.

W 1790 roku tymczasową stolicę kraju przeniesiono do Filadelfii w stanie Pensylwania, gdzie skupiało się polityczne, finansowe i kulturalne życie Stanów Zjednoczonych. Waszyngton opuścił wówczas Nowy Jork i wraz z żoną oraz dwójką wnuków zamieszkał w trzypiętrowym budynku z cegły w centrum Filadelfii, w pobliżu słynnego Independence Hall, gdzie uchwalono Deklarację niepodległości i Konstytucję Stanów Zjednoczonych.

Do nowej rezydencji Waszyngton wprowadził się z 24-osobową obsługą, w skład której wchodziło dziewięcioro niewolników, mimo że w Pensylwanii rozpoczęto już proces znoszenia niewolnictwa i obowiązywał tam zakaz ich importu. Jednak Waszyngton uważał, że jako rezydent dopuszczającego niewolnictwo stanu Wirginia, przebywający w Pensylwanii wyłącznie, by sprawować urząd prezydenta, ma prawo do posiadania niewolników. Na wszelki wypadek przyjeżdżał jednak co kilka miesięcy do rodzinnego Mount Vernon w Wirginii i w ten sposób unikał zmiany swojego statusu na mieszkańca Pensylwanii. Z tego samego powodu również niewolników wywoził regularnie poza granice stanu, po czym wracał z nimi do Filadelfii. Pierwszy prezydent usa mógł wystąpić na drogę sądową, żeby walczyć o prawo do posiadania niewolników w Pensylwanii, argumentując, że jako urzędnik federalny nie podlega regulacjom tego stanu. Nie chciał jednak kierować uwagi opinii publicznej na fakt, że jest właścicielem w sumie ponad setki niewolników. Ostatecznie w filadelfijskiej rezydencji zastąpił ich pochodzącymi z Niemiec niewolnikami kontraktowymi, którzy w zamian za podróż statkiem do Ameryki zobowiązywali się odpracować zaciągnięty dług po przybyciu na miejsce.

W Filadelfii Waszyngton spędził ponad sześć lat. W tym czasie w nowo powstającej stolicy Stanów Zjednoczonych nadzorował planowanie i budowę Domu Prezydenta, czyli obecnego Białego Domu.

Na początku była łąka…

Rejon Białego Domu to obecnie jedna z przyjemniejszych części Waszyngtonu. Znajdują się tu parki z kwitnącymi wiosną magnoliami, neoklasycystyczne rządowe gmachy, luksusowe hotele oraz eleganckie restauracje. Przebiegającą od południowej strony aleją Konstytucji w Dzień Niepodległości maszeruje barwna parada. Obok znajduje się National Mall, czyli pięciokilometrowy park, wzdłuż którego zlokalizowano znakomite muzea Smithsonian i gdzie w słoneczne weekendy ludzie opalają się, grają w piłkę i organizują pikniki. Na północ od Białego Domu leży park Lafayette’a z rozłożystymi drzewami, ławeczkami i pomnikami zagranicznych bohaterów wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, w tym Tadeusza Kościuszki. To miejsce spacerów mieszkańców miasta i obowiązkowy punkt wycieczek z całego świata.

Pomnik Kościuszki w przylegającym do Białego Domu parku Lafayette’a.

Park oddziela od Białego Domu zamknięta dla samochodów aleja Pensylwanii, która jest w tym miejscu szerokim deptakiem. Rozglądając się po okolicy, trudno sobie wyobrazić, że gdy w 1800 roku wprowadzał się tu pierwszy lokator, prezydent John Adams, Biały Dom otaczały farmy, lasy, łąki i bagna. Licząca obecnie sześć milionów mieszkańców stolica Stanów Zjednoczonych zaczynała dopiero powstawać.

Kiedy na kontynent amerykański przybyli Europejczycy, tereny obecnego Waszyngtonu zamieszkiwali Indianie. Zajmowali się rybołówstwem, polowali na dzikie indyki i bizony, uprawiali kukurydzę oraz dynie i parali się handlem. Ich główna osada znajdowała się pomiędzy rzekami Potomak i Anacostia. Gdy biali osadnicy wkroczyli na ich terytoria, by zakładać plantacje dochodowego wówczas tytoniu, rdzenni mieszkańcy przesiedlili się na wyspę Anacostine (obecnie nosi imię Theodore’a Roosevelta), a następnie, zdziesiątkowani przez choroby przyniesione przez Europejczyków, wyruszyli na północ do Pensylwanii. Na miejscu jednej z indiańskich wiosek Tohoga przybysze założyli portową osadę Georgetown będącą obecnie jedną z dzielnic Waszyngtonu. Ponieważ miejscowość była położona w najbardziej na północ wysuniętym miejscu nad rzeką Potomak, do którego dało się dopłynąć statkami, w XVIII wieku Georgetown stało się ważnym centrum handlowym z Europą i Indiami Zachodnimi. W czasie wojny o niepodległość usa przewożono tędy broń i zaopatrzenie. Później zbudowano tu małe fabryki, młyny i zakłady tekstylne, a także oddziały kilku banków. No i oczywiście kościoły — luterański, prezbiteriański, episkopalny oraz rzymskokatolicki kościół Świętej Trójcy, w którym obecnie modli się prezydent Joe Biden, gdy spędza weekend w Waszyngtonie.

W 1783 roku w Georgetown otwarto zajazd The Fountain Inn, gdzie pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych Jerzy Waszyngton spotykał się z geodetą Andrew Ellicottem oraz francuskim inżynierem wojskowym Pierre’em L’Enfantem, by opracować plany przyszłej stolicy. Fountain Inn był równocześnie siedzibą loży masońskiej numer 9 stanu Maryland. To właśnie stąd w październiku 1892 roku wyruszył pochód oficjeli, którzy przemaszerowali na położoną trzy kilometry dalej łąkę, gdzie podczas masońskiej ceremonii położyli kamień węgielny pod Biały Dom (zob. podrozdział „Tajemnica kamienia węgielnego”). Obok siedziby Kongresu rezydencja miała być jednym z dwóch pierwszych obiektów rządowych przyszłej stolicy Stanów Zjednoczonych.

Stolica z niczego

Waszyngton jest jedną z dwóch stolic na świecie stworzonych od zera. Inne takie miasto to zbudowany przez cara Piotra I Petersburg, który od 1712 do 1918 roku był stolicą Imperium Rosyjskiego.

Budowa od podstaw Petersburga symbolizowała powstanie nowej Rosji — oświeconej i bliższej Zachodowi. Stworzenie z niczego stolicy Stanów Zjednoczonych było symbolem powstania nowego państwa, ale miało również wymiar praktyczny. Ojcowie założyciele usa uważali bowiem, że stolica powinna być niezależnym obszarem federalnym, by żaden ze stanów nie miał uprzywilejowanej pozycji przez fakt umiejscowienia na jego terytorium siedziby władz państwowych. By osiągnąć ten cel, w artykule I Konstytucji usa umieszczono zapis o utworzeniu osobnego dystryktu w formie kwadratu o boku 10 mil podlegającego bezpośrednio Kongresowi. Autorzy ustawy zasadniczej nie wskazali miejsca nowej stolicy, w wyniku politycznego kompromisu ustalono jednak, że powinna się znaleźć w centrum kraju — pomiędzy uprzemysłowioną północą a rolniczym południem. Ponieważ ówczesne Stany Zjednoczone położone były tylko na wschodnim wybrzeżu kontynentu, stolica została zbudowana właśnie tutaj. Jej dokładną lokalizację wskazał prezydent Jerzy Waszyngton (dobrze znał ten region, gdyż miał posiadłość w pobliskim Mount Vernon), który w styczniu 1791 roku ogłosił, że federalny dystrykt w formie kwadratu o powierzchni 100 mil kwadratowych (260 kilometrów kwadratowych) zostanie „wycięty” z terytoriów stanów Maryland i Wirginia i zlokalizowany w rejonie miasteczka Georgetown. (Granice dystryktu zmieniły się w połowie XIX wieku, gdy część położona na zachodnim brzegu Potomaku została zwrócona stanowi Wirginia).

Wskazana przez Waszyngtona lokalizacja miała istotne znaczenie strategiczne. Nowy dystrykt znajdował się na głównym lądowym szlaku handlowym północ – południe, a jednocześnie był dostępny dla statków towarowych (droga wodna przez Potomak). Waszyngton uważał, że dolina Potomaku umożliwi dostęp do bogactw naturalnych po drugiej stronie Appalachów i pomoże w ekspansji usa na zachód. Decyzja o stworzeniu od podstaw stolicy Stanów Zjednoczonych mogła się wydawać mniej racjonalna niż zlokalizowanie głównego miasta kraju w którejś z istniejących już metropolii z rozwiniętą infrastrukturą, takich jak Nowy Jork czy Filadelfia, długofalowo okazała się jednak kluczowa dla integracji Stanów Zjednoczonych. W początkach państwowości usa były luźną federacją kilkunastu niezależnych stanów i gdyby na stolicę wybrano któreś z istniejących miast, mieszkańcy pozostałych nie utożsamialiby się z nią i nie uważali jej za własną. Ilustracją takiego zjawiska może być Europa, gdzie większość Polaków, Niemców czy Włochów czuje się obywatelami Unii Europejskiej, ale tylko nieliczni uznają Brukselę za swoją stolicę.

Z dzisiejszej perspektywy lokalizacja stolicy Stanów Zjednoczonych, a tym samym Białego Domu, na jednym końcu kraju wydaje się nielogiczna i niesprawiedliwa. Mieszkańcy miast leżących na wschodnim wybrzeżu mają do Waszyngtonu zaledwie kilkaset kilometrów, tymczasem z położonych na zachodzie kraju Los Angeles czy San Francisco odległość do stolicy wynosi w linii prostej ponad 3700 kilometrów. Gdy w 1850 roku Kalifornia przyłączyła się do Stanów Zjednoczonych, podróż z tego stanu dyliżansem do Waszyngtonu trwała pięć miesięcy, a statkiem przez Przesmyk Panamski 43 dni. Mieszkaniec zachodniego wybrzeża, by spotkać się z urzędującym w Białym Domu prezydentem, musiał na to poświęcić kilka miesięcy. Nawet dziś, aby dojechać z Los Angeles samochodem do Waszyngtonu, trzeba spędzić za kierownicą co najmniej 40 godzin. Propozycje przeniesienia stolicy w bardziej centralne miejsce kraju nigdy nie były jednak traktowane poważnie.

Wersal nad Potomakiem

Do zaprojektowania federalnego miasta Jerzy Waszyngton zatrudnił francuskiego architekta Pierre’a Charles’a L’Enfanta. Zainspirowany demokratycznymi ideałami nowego państwa amerykańskiego 23-letni młodzieniec przybył wraz z grupą rekrutów z Paryża do Ameryki i wstąpił do oddziałów walczących o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Przez pewien czas służył u boku Jerzego Waszyngtona oraz w oddziałach Kazimierza Pułaskiego. L’Enfant tak bardzo utożsamiał się z Ameryką, że francuskie imię Pierre zmienił na amerykańskie Peter. Po zakończeniu wojny zamieszkał w Nowym Jorku, gdzie prowadził dobrze prosperującą firmę inżynieryjno-architektoniczną.

L’Enfant miał znajomości wśród amerykańskiej elity. Był przyjacielem Jerzego Waszyngtona oraz Alexandra Hamiltona i podobnie jak wielu założycieli państwa amerykańskiego należał do masonerii. Już we wrześniu 1789 roku, czyli kilka miesięcy po uchwaleniu konstytucji, zaoferował Jerzemu Waszyngtonowi swoje usługi jako projektant przyszłej stolicy. Prezydent zlecił mu to zadanie półtora roku później, po uchwaleniu przez Kongres ustawy Residence Act. Zgodnie z jej przepisami do nadzorowania prac nad projektem Waszyngton mianował trzech komisarzy.

Pełniący wówczas funkcję sekretarza stanu Thomas Jefferson był zwolennikiem ograniczenia roli rządu federalnego i chciał, aby przyszła stolica była prostym, funkcjonalnym skupiskiem budynków rządowych i gmachów publicznych. Plany francuskiego inżyniera wykraczały jednak daleko poza tę wizję. Jako amerykański nacjonalista i federalista L’Enfant pragnął stworzyć miasto na miarę przyszłego imperium: z otwartymi przestrzeniami, szerokimi alejami, parkami, efektownymi gmachami i licznymi monumentami. Zderzenie tych dwóch wizji odzwierciedlało ideologiczny i polityczny spór, jaki nastąpił w początkach Stanów Zjednoczonych: czy Ameryka powinna być luźnym zbiorem poszczególnych stanów, czy mieć silny rząd centralny i instytucje federalne.

Inspiracją przy opracowywaniu planu Waszyngtonu była dla L’Enfanta architektura rodzinnego Paryża z ogrodami Wersalu i szeroką aleją Pól Elizejskich. Jednak w odróżnieniu od stolic europejskich, gdzie centralnym punktem była siedziba monarchy, w usa taką funkcję miał pełnić gmach wybieranego przez naród Kongresu. L’Enfant zaplanował w mieście dziesiątki prostopadłych ulic (z północy na południe i ze wschodu na zachód), tworząc wzór w kształcie kraty z przebiegającymi po przekątnych szerokimi alejami. Wyznaczył też miejsca na narodową katedrę, narodowy bank, gmach sądu, teatr, miejski rynek oraz piętnaście placów z pomnikami wybitnych postaci i bohaterów. W planie L’Enfanta drugim kluczowym punktem na mapie Waszyngtonu miał być dom prezydenta zlokalizowany na podwyższonym terenie na północ od potoku Tyber. Ze wzgórza miał się rozciągać widok na rozległe prezydenckie ogrody. L’Enfant siedzibę prezydenta nazywał „prezydenckim pałacem”. Miała to być czterokrotnie większa od obecnego Białego Domu monumentalna rezydencja z tarasami, ogrodami i lustrzanymi sadzawkami.

Rozmach planów L’Enfanta zaniepokoił Thomasa Jeffersona i Jamesa Madisona, którzy sprzeciwiali się idei silnego rządu centralnego. Obawiali się wysokich kosztów przedsięwzięcia i nie chcieli, by Waszyngton przypominał stolice europejskich monarchii. Najbardziej niepokoił ich projekt rezydencji prezydenta, który uznali za zbyt ekstrawagancki i ostentacyjny jak na raczkującą amerykańską demokrację. Po zapoznaniu się z planami nowej stolicy Jefferson zgłosił komisarzom nadzorującym projekt swoje uwagi. Zaproponował pozostawienie niezagospodarowanych placów i wypełnienie ich obiektami dopiero wraz z rozwojem miasta. I choć jego propozycje nie naruszały fundamentów projektu, L’Enfant odebrał to jako niedopuszczalną ingerencję w swoją wizję. Równocześnie wszedł w konflikt z komisarzami i nie dostarczył o czasie dokładnych planów stolicy na spodziewaną licytację działek wśród prywatnych inwestorów, co sprawiło, że zakończyła się ona sprzedażą zaledwie 30 posesji.

Brak zdolności L’Enfanta do kompromisu, napięcia w relacjach z komisarzami oraz zastrzeżenia Jeffersona i Madisona zmusiły Waszyngtona do zdymisjonowania L’Enfanta. Zadanie dokończenia projektu prezydent powierzył geodecie Andrew Ellicottowi, który dokonał zmian w pierwotnym projekcie, „prostując” niektóre ulice i likwidując kilka miejskich placów. Lecz choć to Ellicott przygotował szczegółowe mapy, na podstawie których realizowano budowę miasta, za projektanta Waszyngtonu uważany jest L’Enfant.

Architekt z Irlandii, kamieniarze ze Szkocji

Zgodnie z tradycją sięgającą lat 50. XX wieku 17 marca 2021 roku w Białym Domu odbyły się obchody Dnia Świętego Patryka. Wodę w fontannach w północnym i południowym ogrodzie zafarbowano na zielono, a urzędnicy i dziennikarze zadbali o to, by mieć na sobie jakiś element garderoby w kolorze zielonym. Ja specjalnie na tę okazję kupiłem zielony krawat, a w butonierkę marynarki włożyłem bukiecik żywej koniczyny, który dostałem od ambasadora Irlandii. Tego dnia Joe Biden wziął udział w spotkaniu z Amerykanami irlandzkiego pochodzenia, podczas którego z dumą opowiadał o swoich irlandzkich korzeniach, cytował irlandzkich poetów i podkreślał wkład imigrantów z Irlandii w budowę Stanów Zjednoczonych. Przypomniał też, że w amerykańskiej wojnie o niepodległość walczyło aż piętnastu urodzonych w Irlandii generałów. Następnie ze skórzanego pudełka wyjął grubą księgę zatytułowaną James Hoban: projektant i budowniczy Białego Domu. Wskazując na podobiznę Hobana na okładce, Biden przypomniał, że pochodził on z Irlandii i przybył do Ameryki skuszony perspektywą szans, jakie stwarza ten kraj. To właśnie ten irlandzki imigrant zbudował Biały Dom.

James Hoban urodził się w 1758 roku w hrabstwie Kilkenny na wschodzie Irlandii. Jego rodzina mieszkała w pokrytej strzechą chacie w posiadłości barona Johna Cuffe’a, gdzie ojciec Hobana dzierżawił ziemię i gdzie przyszły budowniczy Białego Domu uczył się stolarstwa. Jako nastolatek wyjechał do Dublina, by studiować rysunek architektoniczny w prestiżowej szkole Dublin Society, która utalentowanym studentom z biedniejszych rodzin oferowała darmową naukę. W 1780 roku za projekty schodów i dachów zdobył wyróżnienie Księcia Leinsteru. Mając do wyboru nagrodę pieniężną albo efektowny medal, wybrał odznaczenie, które później przedstawiał jako dowód osiągnięć zawodowych. Będąc wyróżniającym się studentem, Hoban został praktykantem u rektora uczelni, znanego irlandzkiego architekta Thomasa Ivory’ego. Ostatecznie jednak wybrał karierę w Stanach Zjednoczonych, które dopiero co wybiły się na niepodległość i potrzebowały wykształconych fachowców z Europy.

W 1785 roku 27-letni Hoban kupił bilet w jedną stronę na rejs do Ameryki i przybył do ówczesnej stolicy Stanów Zjednoczonych Filadelfii, gdzie reklamował się w prasie jako cieśla i stolarz, który potrafi budować „w eleganckim i współczesnym stylu”. Ponieważ jednak zamówienia do Hobana nie spływały, za namową przyjaciół przeniósł się na południe i zamieszkał w Charlestonw Karolinie Południowej — rolniczym stanie z rozległymi plantacjami ryżu, indygowca i bawełny. Wraz z innym imigrantem z Irlandii, stolarzem Pierce’em Purcellem rozpoczął projektowanie i budowę prywatnych rezydencji oraz obiektów publicznych. Przedstawiciele lokalnych elit byli pod wrażeniem talentów architektonicznych Hobana oraz jego zdolności menedżerskich. Gdy w maju 1791 roku z wizytą do miasta przybył prezydent Jerzy Waszyngton, usłyszał od wpływowych mieszkańców miasta wiele pochwał pod adresem młodego irlandzkiego architekta, co okazało się kluczowe w zdobyciu przez Hobana kontraktu na projekt i budowę Białego Domu.

Według pierwotnych planów za budowę „Domu Prezydenta” miał być odpowiedzialny autor planów całego Waszyngtonu Pierre L’Enfant. Gdy jednak został on zwolniony ze stanowiska, rozpisano konkurs na najlepszy projekt z nagrodą w wysokości 500 dolarów. Do konkursu zgłoszono dziesięć projektów. Autorem jednego z nich był ówczesny sekretarz stanu Thomas Jefferson, który przedstawił swoje propozycje anonimowo. Komisarze wybrali jednak projekt Hobana, który cieszył się poparciem prezydenta, i jemu powierzyli nadzór nad całym przedsięwzięciem. Powodów, dla których Waszyngton rekomendował młodego irlandzkiego architekta, mogło być kilka. Hoban posiadał doświadczenie zarówno w budowaniu prywatnych domów, jak i obiektów publicznych, a przyszła rezydencja prezydenta miała spełniać obie te funkcje. Był też rekomendowany przez osoby znane Waszyngtonowi, co zmniejszało ryzyko pomyłki. Ale młody irlandzki architekt miał jeszcze jeden atut — był otwarty na idee Waszyngtona i komisarzy, czym odróżniał się od mało elastycznego L’Efanta, który uparł się, by realizować własną wizję okazałej stolicy.

Inspiracją dla Jamesa Hobana przy projektowaniu Białego Domu był budynek Leinster House, który od 1922 roku jest siedzibą parlamentu Irlandii. Obiekt ten zlokalizowany był w centrum Dublina w sąsiedztwie szkoły Dublin Society, gdzie Hoban studiował architekturę. Nieopodal znajdowała się jedna z najbardziej prestiżowych uczelni europejskich, Kolegium Trójcy Świętej, oraz słynny bar Temple, w którym serwowanych jest ponad 450 gatunków whiskey. Pod koniec XVIII wieku Leinster House był jednym z najbardziej okazałych budynków w Irlandii, aczkolwiek zachował charakter wiejskich rezydencji. Dzięki prostocie klasycystycznego stylu kontrastował z okazałymi pałacami europejskich monarchów. Taka koncepcja była zgodna z ideałami nowego państwa amerykańskiego oraz współgrała z wizją prezydenta Jerzego Waszyngtona.

Kiedy w 1793 roku rozpoczynała się budowa Białego Domu, stolica dopiero powstawała. W sporządzonym przez Hobana spisie powszechnym znajduje się informacja, że liczba mieszkańców miasta wynosi 820 i że w ostatnim półroczu nie zmarł żaden mężczyzna ani kobieta. „Dużą część mieszkańców stanowią mistrzowie z Ameryki i Europy reprezentujący różnorakie branże budownictwa. Tutejszy klimat dobrze służy ich organizmom i cieszą się lepszym zdrowiem niż w innych częściach kontynentu” — pisał w raporcie. Budowa Białego Domu oraz trwające równolegle prace nad siedzibą Kongresu wymagały jednak większej liczby specjalistów od tych, jacy byli dostępni w mieście. Hoban sięgnął więc po szkockich protestantów. Edynburg, czyli nazywana „Atenami Północy” stolica Szkocji, był wówczas tętniącym życiem miastem przesiąkniętym oświeceniowymi ideami racjonalizmu, wolności i postępu. Idee te odzwierciedlała neoklasycystyczna architektura budynków, ulic i placów. Szybko rozwijający się Edynburg był miejscem, gdzie kamieniarze zdobywali doświadczenie w obróbce różnych materiałów, w tym piaskowca, którego użyto do budowy Białego Domu. To właśnie im Amerykanie złożyli ofertę pracy, proponując wysokie wynagrodzenie i pokrycie kosztów podróży. I choć po wybuchu wojny z Francją wykwalifikowanych szkockich rzemieślników obowiązywał zakaz podejmowania pracy poza Wielką Brytanią, dwunastu kamieniarzy zdecydowało się na wyjazd za ocean. Część z nich pozostała później w Ameryce, a część powróciła do kraju. Przy budowie rezydencji prezydenta zatrudniano nie tylko szkockich kamieniarzy i lokalnych rzemieślników, ale również imigrantów z Irlandii i niewolników.

Przed rozpoczęciem prac oczyszczono teren i ścięto drzewa, aby zrobić miejsce pod budynek. Przygotowano też drogi dojazdowe. Surowiec dostarczano z położonego 60 kilometrów na południe od stolicy kamieniołomu, który rząd federalny zakupił w 1971 roku. Pochodzący stamtąd piaskowiec miał unikalny jasny kolor zamiast tradycyjnego czerwonawego. Lokalizacja kamieniołomu przy rzeczce będącej dopływem Potomaku ułatwiła transport. Gdy kamieniarze wycinali i szlifowali kamień, ceglarze postawili piece w pobliżu placu budowy, aby produkować cegły do wewnętrznej konstrukcji budynku. Drewno na belki podłogowe i dachowe pochodziło z pobliskich lasów.

Biały Dom podświetlony na różowo z okazji Dnia Świadomości Raka Piersi.

Na budowie Białego Domu niewykwalifikowani robotnicy zarabiali 30 centów dziennie. Stolarzom, kamieniarzom, murarzom i innym wykwalifikowanym pracownikom płacono czterokrotnie więcej. Budowa Białego Domu trwała osiem lat i kosztowała zawrotną jak na tamte czasy sumę 230 000 dolarów.

Tajemnica kamienia węgielnego

Dziesiątki razy chodziłem alejką obok ogrodu różanego prowadzącą w kierunku południowego trawnika, który jest lądowiskiem helikoptera Marine One, ale dopiero w słoneczne popołudnie 20 października 2021 roku zwróciłem uwagę na betonową studzienkę przylegającą do południowo-zachodniego narożnika Białego Domu. Każdy, kto tędy przechodzi, spogląda na rosnące w ogrodzie kwiaty, okna pobliskiego Gabinetu Owalnego, rozłożyste magnolie Jacksona albo widoczną w oddali południową fontannę oraz Monument Waszyngtona. W zasadzie nie ma powodu, by przyglądać się kawałkowi trawnika, na którym rośnie tylko krzak bukszpanu. Tym razem jednak, wracając do budynku po starcie prezydenckiego helikoptera, zamiast podziwiać oświetlone popołudniowym słońcem kwiaty, odwróciłem się w drugą stronę. To właśnie wtedy dostrzegłem wystającą z ziemi betonową konstrukcję w kształcie kwadratu o boku 60 – 70 centymetrów z mosiężną tabliczką na wierzchu. „Mogę ją obejrzeć?” — zapytałem stojącego obok oficera Secret Service. Gdy skinął potakująco, podszedłem do ściany i przeczytałem wygrawerowany na tabliczce napis: „TIME CAPSULE. OCTOBER 13, 1992. GEORGE BUSH. PRESIDENT”. Zaintrygowany odkryciem zacząłem poszukiwać informacji na temat tajemniczej kapsuły czasu. Jednak na stronie internetowej Białego Domu oraz w archiwach Biblioteki George’a Busha seniora, w której znajdują się materiały archiwalne z czasów jego prezydentury, żadnych informacji nie znalazłem. Dopiero przeglądając wycinki prasowe z początku lat 90., natrafiłem na artykuł dziennika „The Washington Post” z 14 października 1992 roku, gdzie opisano ceremonię, jaka odbyła się poprzedniego dnia w Białym Domu. „Biały Dom skończył wczoraj 200 lat. Z tej okazji prezydent Bush zakopał kapsułę czasu zawierającą przedmioty dla potomności, od egzemplarza bestsellerowej książki jego żony po pamiątkowy zegarek Bush-Gorbaczow” — relacjonował autor tekstu. Do pojemnika z nierdzewnej stali Bush włożył też długopis prezydenta, listę pracowników Białego Domu, bożonarodzeniowy ornament i plan dnia amerykańskiego przywódcy, flagę usa, znaczek z okazji 200-lecia Białego Domu, film o Białym Domu Within These Walls z udziałem prezydenta i pierwszej damy, fotografię rodzinną Bushów, nasiona magnolii zasadzonej za kadencji prezydenta Andrew Jacksona, egzemplarz magazynu „Life” oraz po jednym egzemplarzu dzienników „The Washington Post” i „usa Today”. Kapsuła została umieszczona w betonowej studzience. Całość ważyła ponad pół tony. Najbardziej zaintrygowała mnie jednak część artykułu, z której wynikało, że ceremonia z udziałem George’a Busha i jego żony Barbary odbyła się w dwusetną rocznicę innego, dużo ważniejszego wydarzenia, jakim była masońska ceremonia wmurowania kamienia węgielnego pod Biały Dom. Losy tego kamienia stanowią jedną z największych tajemnic rezydencji.

Kapsuła czasu Busha seniora ma bezpośredni związek z tajemnicą masońskiego kamienia węgielnego z Białego Domu.

W sobotę 13 października 1792 roku spod zajazdu Fountain Inn w miasteczku Georgetown nad rzeką Potomak wyruszyła procesja w kierunku oddalonego o trzy kilometry placu, na którym miał stanąć przyszły dom prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jak relacjonowała wydawana wówczas w Charleston „City Gazette”, na czele pochodu szli wolnomularze w kolejności zgodnej z masońską hierarchią, a za nimi maszerowali „komisarze nadzorujący budowę stolicy, dżentelmeni z miasta i sąsiedztwa oraz różnego rodzaju rzemieślnicy”. W miejscu, w którym miał stanąć Dom Prezydenta, odbyła się ceremonia pod przewodnictwem mistrza loży masońskiej numer 9 brata Casenave, który wygłosił okolicznościowe przemówienie. Według autora artykułu kamień węgielny został wmurowany na południowo-zachodnim rogu budynku. Pod spodem umieszczono mosiężną tabliczkę z następującym napisem: „Pierwszy kamień Domu Prezydenta został wmurowany 13 dnia października 1792 roku, w 17 roku niepodległości Stanów Zjednoczonych. Jerzy Waszyngton — prezydent; Thomas Johnson, Doktor Stewart, Daniel Carroll — komisarze; James Hoban — architekt; Collen Williamson — mistrz loży masońskiej. Wiwat Republika!”.

Po ceremonii jej uczestnicy powrócili do będącego jednocześnie siedzibą loży masońskiej zajazdu Fountain Inn, gdzie zjedli wykwintny obiad, podczas którego spełniono piętnaście toastów, między innymi za usa, za prezydenta, za przyszłość stolicy, by okazała się godna imienia Waszyngtona, za Francję i jej walkę o wolność, za markiza de Lafeyette’a, za masońskie braterstwo we wszechświecie, za autora dzieł Prawa człowieka i Zdrowy rozsądek Thomasa Paine’a oraz za tych, którzy oddali krew za wolność. Ostatni toast uczestnicy kolacji wznieśli za to, by pokój, wolność i porządek zapanowały od bieguna do bieguna. „City Gazette” nie podała innych szczegółów na temat ceremonii. Ówczesna prasa opisywała jednak uroczystości organizowane przez masonów z tej samej loży podczas wmurowywania innych kamieni węgielnych. Ich przebieg był podobny: na początku rozprowadzano zaprawę murarską, następnie układano na niej kamienny blok i oczyszczano go z nadmiaru zaprawy, po czym wyrównywano trzema uderzeniami ozdobnego młotka — w imieniu narodu, w imieniu prawa i w imieniu prezydenta.

W niektórych publikacjach na temat początków Białego Domu pojawia się informacja, że uczestnicy ceremonii tak popili podczas imprezy w zajeździe Fountain Inn, że zapomnieli, gdzie wmurowali kamień węgielny. Historycy kwestionują jednak tę teorię, argumentując, że takie zachowanie byłoby sprzeczne z charakterem masońskich uroczystości. Również relacja „City Gazette” zawiera informację, że całe wydarzenie zakończyło się „w największym porządku i harmonii”. Jedno nie ulega wątpliwości — nie zachował się żaden plan wskazujący na miejsce ułożenia kamienia węgielnego Białego Domu.

Wracając do masonów: przewijali się oni niemal przez całą historię Białego Domu. Członkowie tej organizacji nie tylko uczestniczyli w projektowaniu i budowie rezydencji, ale również byli jej lokatorami. Do masonerii należało czternastu amerykańskich prezydentów oraz wielu założycieli państwa amerykańskiego. Główny architekt Białego Domu James Hoban był wolnomularzem. Jerzy Waszyngton już w wieku 21 lat przystąpił do masonerii, a niedługo przed objęciem urzędu prezydenta został mistrzem loży masońskiej numer 22 w Aleksandrii. Podczas swego zaprzysiężenia w 1789 roku ślubował z ręką na Biblii dostarczonej z pobliskiej loży. Jeden z dwóch balów inauguracyjnych prezydenta Andrew Jacksona (w 1833 roku) odbywał się w sali loży masońskiej. Z kolei Ulysses Grant 15 października 1872 roku uczestniczył w pierwszej ceremonii inspekcji Białego Domu przeprowadzonej przez miejscowych masonów w ozdobnych kapeluszach z pióropuszami, czarnych surdutach z militarnymi insygniami i mieczami. W 1889 roku prezydent Benjamin Harrison otworzył teren Białego Domu dla masonów, którzy przybyli do Waszyngtonu na swoją konwencję. Z zaproszenia skorzystało 20 000 wolnomularzy! Podczas inauguracji Jamesa Garfielda 4 marca 1881 roku funkcję honorowej eskorty prezydenta pełniła masońska kompania reprezentacyjna, która pozostawała u boku dygnitarza przez cały okres sprawowania przez niego urzędu. Wśród prezydentów usa będących masonami znaleźli się także: Theodore Roosevelt, Franklin Delano Roosevelt, Harry Truman i Gerald Ford. Gdy w 1932 roku za prezydentury Herberta Hoovera w Aleksandrii na przedmieściach Waszyngtonu odbywała się ceremonia poświęcenia nowej świątyni masońskiej imienia Jerzego Waszyngtona z udziałem 25 000 osób, przybył na nią prezydent usa i wszyscy członkowie jego gabinetu. Podczas uroczystości zaprezentowano kielnię i fartuch, których Waszyngton używał, kładąc kamień węgielny pod siedzibę Kongresu, a w przemówieniach podkreślano rolę wolnomularzy w tworzeniu państwa amerykańskiego i uniwersalność ich idei.

Wolnomularstwo wywodzi się z praktyk cechu murarzy budujących katedry w średniowiecznej Europie. Pierwsze formalne loże masońskie pojawiły się na początku XVIII stulecia w Anglii i skupiały nie tylko murarzy, ale również przedstawicieli bogatego mieszczaństwa i arystokracji. Na kontynencie amerykańskim loże powstały w latach 30. XVIII wieku w Bostonie i Filadelfii. Założycielem loży filadelfijskiej był Benjamin Franklin.

Masoni od swoich członków wymagają wiary w siłę wyższą, ale nie ograniczają się do żadnej konkretnej religii. Za cel stawiają sobie harmonijny rozwój i samodoskonalenie. Oświeceniowe idee masonów takie jak równość, wolność, tolerancja i szacunek dla prawa wywarły wpływ na Konstytucję usa — trzeba też wiedzieć, że aż 21 jej sygnatariuszy było masonami.

Jednak to, co dla masonów było przedmiotem dumy, dla innych stało się podstawą teorii spiskowych. Przyczyniła się do tego niewątpliwie tajemniczość wolnomularzy.

Najbardziej radykalne teorie spiskowe dotyczące masonów mówią, że są oni wyznawcami szatana, którzy chcą doprowadzić do zniszczenia chrześcijańskich instytucji i zawładnąć światem. Zwolennicy takich hipotez argumentują, że Biały Dom jest kontrolowany przez Lucyfera i otaczają go satanistyczne symbole, choćby Monument Waszyngtona. Masoni byli oskarżani nawet o morderstwa, a na początku XIX wieku w usa powstał ruch antymasoński. Członek partii antymasońskiej, późniejszy prezydent usa Millard Fillmore, określił wolnomularzy mianem „zorganizowanej zdrady”. W kolejnych dziesięcioleciach antymasońskie nastroje osłabły, jednak teorie o międzynarodowym spisku z udziałem wolnomularzy przetrwały do dziś. W ostatnim czasie sekretny charakter oraz tajemniczy symbolizm związany z masonerią zostały wyeksponowane w powieści Dana Browna Zaginiony symbol, która sprzedała się w nakładzie 30 milionów egzemplarzy.

W ostatnich dziesięcioleciach pozycja tej najstarszej międzynarodowej organizacji braterskiej osłabła, znacząco spadła też liczba jej członków. A obecne związki prezydentówusaz wolnomularstwem ograniczają się przede wszystkim do ceremonii historycznych, takich jak ta, która odbyła się w dwusetlecie położenia kamienia węgielnego pod budowę Białego Domu.

Los wmurowanego przez masonów kamienia węgielnego jest jedną z największych tajemnic Białego Domu. Wielu prezydentów chciało go odszukać, ale jego lokalizacja wciąż pozostaje zagadką. W 1902 roku, podczas renowacji przeprowadzonej przez Theodore’a