Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czasach II Rzeczpospolitej Warszawa była prawdziwym miastem grzechu. Stołeczni policjanci nie radzili sobie z przestępczym półświatkiem, a ich największym problemem była… prostytucja. Najstarszy zawód świata opanował całe śródmieście przedwojennej stolicy.
O tym, gdzie najlepiej iść „na panienki” wiedzieli już warszawscy gimnazjaliści. A ten, kto miał wątpliwości, mógł je szybko rozwiać. Dorożkarze, taksówkarze, recepcjoniści – za niewielką opłatą niejeden z nich chętnie dzielił się swoją wiedzą. Płatna miłość dla każdego? Czemu nie! Dla biednych – szybka miłość w nadwiślańskich zaroślach. Dla zamożnych – towarzystwo eleganckich dam w luksusowych lokalach.
Gdy Marszałek Piłsudski spacerował po Alejach Ujazdowskich dumając nad losami kraju, jego żołnierze nierzadko szukali ukojenia w ramionach „kobiet upadłych”. Podobnie robili urzędnicy, aktorzy, lekarze i inni szanowani obywatele. Tak wyglądała codzienność miasta grzechu. Wiele kobiet wybierało drogę nierządu w dramatycznych okolicznościach, próbując ratować się przed nędzą. Ale czy wszystkie? Ekskluzywne damy przesiadujące w Adrii czy w Gastronomii zarabiały więcej niż urzędniczki państwowe i niejednokrotnie były od nich lepiej wykształcone...
Paweł Rzewuski w swojej książce „Warszawa miasto grzechu: prostytucja w II RP” zabiera Czytelników w podróż po mieście, o którym niewielu słyszało. Z dużą wprawą oprowadza po Warszawie pełnej mrocznych tajemnic, żądz, wstydliwych sekretów i przemocy. Byłby to wspaniały kryminał, gdyby nie fakt, że to wszystko zdarzyło się naprawdę…
Paweł Rzewuski – redaktor portalu Histmag.org, filozof i historyk. Autor hitowych publikacji z serii „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”. Mieszkaniec warszawskiego Mokotowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 117
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mówi się, że żyjemy w czasach dyktatury seksu. Faktycznie, nasza rzeczywistość na pewno nie jest purytańska. Z wszechobecnych reklam spoglądają na nas wyzywające kobiety i przystojni mężczyźni. Gadżety erotyczne znajdują się w stałym, sprawdzonym repertuarze prezentów urodzinowych. W mediach co i rusz słychać o seksie: o seksualnych rekordach, o podnoszącym się wieku inicjacji seksualnej, albo o brutalnych przestępstwach z seksualnością w tle. Nie brakuje takich, którzy próbują toczyć walkę z wszechobecną ohydą. „Kiedyś było inaczej” – słychać głosy. Owszem, było inaczej, ale czy znaczy to, że seks nie był ważnym elementem życia? Szczególnie ten płatny?
Gdyby zapytać przedwojennego policjanta, co stanowi największy problem Warszawy, odpowiedziałby, że prostytucja. Co prawda stolicy Polski daleko było do Berlina z czasów Republiki Weimarskiej, barwnie ukazanego w filmie „Kabaret”, to jednak proceder ten był powszechny. I niezwykle widoczny. O tym, gdzie najlepiej iść „na panienki”, przyjezdny mógł się dowiedzieć już na dworcu kolejowym od bagażowych. Gdyby przyjechał bez bagażu, stosowną informację mógł uzyskać od dorożkarzy, taksówkarzy, recepcjonistów czy boyów hotelowych. Wierz mi drogi czytelniku, Warszawa lat dwudziestych i trzydziestych była prawdziwym miastem grzechu…
Publikacja, którą masz w rękach opowie ci o stolicy, o jakiej nigdy nie słyszałeś. Gdzie można było znaleźć płatną miłość? Kto jej szukał? Z jakim ryzykiem się to wiązało? Kim były prostytutki i skąd brali się ich opiekunowie? Jakie były powiązania prostytutek z gangsterami z półświatka? Na te i wiele innych pytań znajdziesz odpowiedź na następnych stronach.
Żeby dobrze zrozumieć problem, jakim była prostytucja w niepodległej Polsce, trzeba cofnąć się do czasów, kiedy Warszawa była pod panowaniem carskim, a nawet jeszcze nieco wcześniej. Ten wstęp pozwoli na pokazanie doświadczeń II Rzeczpospolitej w szerszej perspektywie. Warszawa żyła bowiem nierządem znacznie dłużej niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Paradoksalnie, czasy odzyskanej niepodległości mogą być uznane za pruderyjne, choć nie w zestawieniu z dniem dzisiejszym, a raczej w porównaniu z czasami jeszcze dawniejszymi…
Rynek Nowego Miasta z kościołem św. Kazimierza (mal. Bernardo Bellotto)
Historia warszawskiej prostytucji sięga najpewniej samych początków mazowieckiego grodu. Wystarczy dodać, że zjawisko to istniało zawsze i było obecne „od zawsze”, choć bywało, że w niektórych wiekach przybierało naprawdę olbrzymie rozmiary. Ograniczę się jedynie do pewnego utworu pochodzącego z czasów, gdy w Zamku Królewskim co czwartek odbywały się obiady u króla Stasia. W tej dość niespokojnej, acz wesołej epoce, poeta i konfederat barski Antoni Felicjan Nagłowski stworzył przedziwny poemat. W wierszowanym Przewodniku warszawskim w bardzo nietypowej formie spisał, opisał i dokładnie wyliczył, jakie prostytutki mieszkają w Warszawie, gdzie się za co płaci i gdzie mogą na nieostrożnych klientów czekać choroby weneryczne. Czytelnikom zaserwuję tylko fragmenty tego niecodziennego dzieła, zebranego przez Edmunda Rabowicza:
I
Niech podziwiania nikomu nie czyni,
Że pierw miejsce dla Mareckiej Daję,
Ona jest stara kurew ochmistrzyni
I kurew nigdy trzymać nie przestaje.
VII
Po niej Żuchowska sławna starościna,
Co z welskami ucieka cudzemi,
Mieszka na Nowym Świecie u Heysyna,
O której wszyscy tu w Warszawie wiemy.
Masz o tym wiedzieć, chcąć ją chędożyć:
Potrzeba najprżód radzić się kieszeni
Lub jej trzy, cztery dukaty położyć
Byś mógł przygasić miłości płomieni.
X
Na świętokrzyskiej mieszka tu ulicy,
Zwie się Szwarcówna, nieszpetna dziewczyna.
Trypry u szankry płyną z jej krynicy,
Gdy się zarazisz, nie będzie nowina
[…]
XIII
Tutaj ma miejsce dawan kurwa owa,
Na Marszłakowskie co mieszka ulicy
I nazywa się po mężu Mątowa
Sławna kuplerka w tutejsze stolicy.
Tam się strzec trzeba i nie chodzić wcale
Bo byś się próżno od której zaraził.
Dziewek ma dość, jebią je Moskale,
Za czym życzę ci byś tam nie łaził
[…]
XVI
I tę też wspomnę za Saskim pałacem
Co mieszka we dworku – panna Flejszerowna
Lubo jest młoda, piękna ale placem
Picznym jest wszystkim prawie kurwom równa
Tam też moneta wcale nie poradzi
Ale ze złota kiedy wody daje
I w obłapce się tak dobrze podsadzi,
Że nie znać z której dupy wiszą jaje.
Dodam tylko, że jeszcze w tym samym 1779 roku inny poeta, awanturnik i polemista religijny, Antoni Kossakowski, wydał Suplement do tego przewodnika, w którym nie zgadzał się z ocenami Nagłowskiego i wskazywał inne miejsca. Jak już na wstępie pisał:
Wydany światu twój Przednik prawy
W tym, że dwadzieścia kurew czytać
Ale mi wybacz autorze łaskawy
Gdybyś się tylko lepiej zechciał spytać
Jest tu ich więcej. Ja mówię jeżelić
Nie w pół Warszawy można z nimi dzielić.
W kilka lat później Rzeczpospolita została podzielona przez zaborców, a Warszawa, po krótkim epizodzie przynależności do Prus, znalazła się w granicach carskiego imperium. Stosunek rosyjskich władz do domów publicznych i prostytutek był dwuznaczny. Z jednej strony lupanary stanowiły zagrożenie, ponieważ mogły służyć różnym antycarskim ugrupowaniom, z drugiej zaś mogły stanowić źródło dodatkowego dochodu.
Rakiem toczącym całą administrację carskiej Rosji była wszechobecna korupcja. Przekupywanie urzędników celem załatwiania spraw urzędowych było na porządku dziennym, zaś najbardziej skorumpowaną ze wszystkich służb carskiej Rosji, jak zauważył polski historyk Wacław Zaleski, była policja. Do legendy przeszły historie o tym, że pokrzywdzeni musieli samodzielnie odprowadzać do cyrkułu aresztowanego sprawcę i jego policyjną eskortę w obawie, aby przestępca nie zbiegł po zapłaceniu łapówki. Nic zatem dziwnego, że alians między prostytutkami a władzą pojawił się w sposób naturalny.
Sytuacja w latach panowania pierwszych namiestników Królestwa Polskiego, generała Józefa Zajączka oraz wielkiego księcia Konstantego, wyglądała podobnie jak za czasów króla Stasia. Zasadniczą różnicą było pojawienie się większej niż w czasach stanisławowskich liczby prostytutek oraz wzrost zachorowań na choroby weneryczne. Problem okazał się na tyle poważny, że stacjonujący w Warszawie generał Dmitrij Kuruta meldował, że dochodzi nawet z tego powodu do samobójstw. Na przykład niejaki strzelec Zegar miał odebra
sobie życie w Szpitalu Ujazdowskim właśnie z powodu syfilisu. Wielki książę Konstanty nie miał zamiaru robić absolutnie nic w tej kwestii i sprawa prostytucji pozostawała nieuregulowana. Park Łazienkowski zamieniał się więc nocą w siedlisko rozpusty, z którego ochoczo korzystali stacjonujący opodal żołnierze. Oficjalnie dopiero od czasów namiestnika Iwana Paskiewicza władza carska zaczęła trzymać pieczę na warszawskimi lupanarami.
Dmitrij Kuruta
W tym czasie domy publiczne można było spotkać w najbliższym sąsiedztwie kościołów, szkół czy klasztorów. Po odzyskaniu niepodległości całkowity brak nadzoru nad prostytucją bywał interpretowany jako celowe działanie carskich władz pragnących zdemoralizować polskie społeczeństwo. Jednym z orędowników takiej opinii był lekarz i historyk amator Wacław Zaleski, autor Z dziejów prostytucji w Warszawie, pierwszej przekrojowej książki na ten temat wydanej w 1923 roku. Być może było w tym nieco racji, ale również sporo przesady choćby dlatego, że to właśnie Paskiewicz w 1843 roku ustanowił prawo, zgodnie z którym określił, na jakich zasadach mogą funkcjonować domy publiczne, czym… przejściowo ograniczył ich liczbę.
Wojsko rosyjskie w Warszawie, 1863 r.
Lata płynęły, zmieniali się również namiestnicy w Warszawie. W 1863 roku stanowisko to objął hrabia Berg i za jego czasów liczba lupanarów znacząco się zwiększyła. Podobnie jak wcześniej, domy publiczne mieściły się na Krakowskim Przedmieściu, ponadto coraz więcej zaczęło pojawiać się ich na Starym i Nowym Mieście. Przybytki upadłych dam pojawiły się na ulicy Freta, Kapitulnej, Mylnej i Długiej. Wzrost liczby domów publicznych w tych miejscach wiązał się z utratą części budynków przez szlachtę. Po powstaniu styczniowym w ramach represji odbierano im nieruchomości, które potem wykupywały różnego rodzaju podejrzane persony. „Od wieczora grała tam muzyka i przy oknach otwartych bez rolet odbywały się tańce wydekoltowanych prostytutek z najgorszym gatunkiem młodzieży wielkomiejskiej” – opisywał Krakowskie Przedmieście wspominany wcześniej Zaleski.
Interesująco prezentowały się zwyczaje w domach publicznych tamtego okresu. Pisałem już, że świat nierządu i carskiej policji nawzajem się przenikały. W domu publicznym, poza portierem, rezydował również policmajster, który miał za zadanie pilnować w nim porządku. A skoro policja nadzorowała już lupanar, to mogła pomóc jego właścicielom w pilnowaniu dziewcząt. Mówiąc dokładnie, szło o to, aby nie mogły one się uniezależnić od dotychczasowych nadzorców. Tym samym powstały swoiste kooperatywy… policyjno-sutenerskie. A każdy kolejny gubernator wspierał zaistniały układ. Jak pisał Zaleski:
Przy komisarzu i jego pomocniku pożywiał się także lekarz cyrkułowy, odwiedzający domy publiczne w celu przestrzegania czystości i rewidujący pościel w łóżkach nie zawsze śnieżnej białości, lecz pięciorublówka zakrywała przed okiem lekarza brudne posłanie. Bogacił się rewirowy, policjanci posterunkowi, dopomagający pijanym gościom przy wsiadaniu do dorożki, brał rządca, sekretarz, meldunkowy w cyrkule, pan adiunkt także brał swoje, brał stróż przy bramie i za nocne dzwonienie, a oczywiście najlepiej się mieli komisarz policyjno-lekarski i jego agenci.
Obywatele, którym nie w smak było sąsiedztwo prostytutek, nie byli jednak zupełnie bezradni. Pierwszym, któremu się udało, był niejaki Korpaczewski. Przeszkadzały mu odgłosy dobiegające z sąsiadującego z jego domem lupanaru na ulicy Trębackiej. Po kilkuletniej batalii sprawa została wygrana i namiestnik Warszawy w końcu zdecydował się wydać nakaz eksmisji. Również księdzu Zygmuntowi Chełmickiemu z kościoła na Podwalu udało się doprowadzić do usunięcia lokalu z wyszynkiem i muzyką niejakiej pani Tomasowej z parceli mieszczącej się na ulicy Długiej, której ściana stykała się z kościołem. Podobno podczas nabożeństw można było usłyszeć dobiegającą z niego muzykę. Musiało być to dla sługi Bożego o tyle męczące, że lokal ten był nie tylko bardzo duży jak na tamte czasy, ale i sławny w Warszawie. Co za tym idzie, przez przybytek pani Tomasowej przewijało się wielu mężczyzn, którzy pragnęli legnąć w uścisku miłości. Ba, można tam było nierzadko spotkać cudzoziemców, którzy postanowili zabrać z Warszawy wspomnienia związane z grzeszną przyjemnością. Masowość i jawność nierządu musiała działać na księdza w wyjątkowo przygnębiający sposób, wszak sługa Boży powinien stać na straży czystości katolików.
Zostańmy jeszcze na chwilę w Warszawie czasów młodego i zdolnego kupca Stanisława Wokulskiego. W roku 1885 Jan Maurycy Kamiński wydał swoją pracę O prostytucji, w której próbował opisać wymiar tego procederu w mieście z syreną w herbie. Książeczka ta jest prawdopodobnie pierwszą próbą naukowej analizy problemu płatnej miłości na terenie Kongresówki. Co więcej, autor starał się przedstawić to zagadnienie w zestawieniu z innymi dużymi europejskimi miastami, takim jak Berlin, Paryż czy Londyn. Praca Kamińskiego stanowiła swego rodzaju punkt zwrotny. Od tego momentu prostytutki zaczęto postrzegać w inny sposób: nie jako źródło zgorszenia, ale jako problem, który trzeba próbować rozwiązać metodami naukowymi. Zaczęto tłumaczyć obce pozycje wydawnicze traktujące o prostytucji jako problemie społecznym. Przykładem może tu być dzieło Prostytucja współczesna autorstwa doktora Alfreda Blaschko, w którym przedstawiono najnowsze wyniki badań i próby rozwiązywania kwestii prostytucji. Dla części intelektualistów prostytucja stała się wzywaniem, z którym trzeba się było zmierzyć.
Plan Warszawy z 1888 r. (Meyers Konversationslexikon)
Według Kamińskiego w roku 1873 w Warszawie mieszkały przynajmniej 1 252 córy Koryntu, przy czym, jak sam zauważył, była to suma znacznie zaniżona. Nawet jeżeli faktyczna liczba była dwu- czy czterokrotnie większa, to i tak pozostawała znikoma w porównaniu do Londynu, w którym miało być, zgodnie z niektórymi szacunkami, nawet 90 tysięcy prostytutek. Czy tyle było ich w rzeczywistości? Trudno powiedzieć. Ale lektura powieści Dickensa każe podejrzewać, że nie jest to zupełnie niemożliwe.
Kamiński podaje, że w Warszawie czasów Wokulskiego istniały cztery różne typy prostytutek. Po pierwsze takie, które urzędowały w domach publicznych, po drugie te przyjmujące klientów w „domach schadzek tolerowanych”. Należące do trzeciej kategorii przyjmowały we własnych lokalach i były tolerowane przez władze, chociaż nie posiadały stosownych książeczek. Prostytutki ostatniej, czwartej kategorii, znajdywały się w kartotekach jako zarejestrowane. Na marginesie można dodać, że na kartach swojej książeczki Kamiński polemizował z popularnym w owych czasach poglądem, jakoby większość prostytutek była… szwaczkami.
Z drugiej strony Zaleski w Dziejach prostytucji Warszawskiej podaje nieco inną klasyfikację. Po pierwsze, w Warszawie można było spotkać prostytutki zarejestrowane, czyli posiadaczki tzw. „czarnych książeczek”. Był to dokument, dzięki któremu można było w majestacie prawa oddawać się nierządowi. Prostytutki z tej kategorii znajdywały się całkowicie we władzy sutenera. Oznaczało to, że nie mogły zrezygnować z zawodu nawet, gdyby chciały. Cały aparat władzy dbał o to, aby nie mogła zmienić swego losu. W przypadku zbuntowania się kobiet przeciwko złemu traktowaniu ich przez opiekunów, sutenerzy wzywali do prostytutek carskich urzędników, aby ci zamykali nieposłuszne kobiety w kazamatach cyrkułu i tam zmuszali je do zmiany stanowiska poprzez przesłuchania i zastraszenie. Niektórzy funkcjonariusze, jak na przykład obermajster Własow, stali się ochroniarzami tego typu przybytków. Przeszedł on do legendy z powodu swojej gotowości do „ochrony” lupanarów, w tym także przed zbyt krewkimi klientami.
Za czasów Własowa wiele takich lokali znajdowało się na Starym Mieście. Cała lewa strona ulicy Freta mieściła tylko domy rozpusty, które prowadzili m.in.: Majer Czarnobordy, Szwycer, Aronka, a także pani Szlimakowska. W większości tych lokali można było się napić oraz zjeść cukierki w bombonierkach. Ich historię zakończył nijaki Klegles, zwierzchnik policji, który nie życzył sobie ciasnych i brudnych lokali w obrębie Starego Miasta i zmusił ich właścicieli do przeprowadzki.
Luksusowe przybytki znajdywały się na ulicy Towarowej na Woli u wspomnianej pani Szlimakowskiej (po jej przeprowadzce ze Starego Miasta), która miała pieczę nad pięćdziesięcioma prostytutkami. Była ona niekwestionowaną królową tej branży. Jej dom publiczny był prawdziwym pensjonatem, w którym można było skorzystać nie tylko z usług prostytutek, ale również tańczyć w pięknej sali przy dźwiękach fortepianu. U pani Szlimakowskiej można było się też pożywić wykwintnym posiłkiem, napić wytwornego szampana i posłuchać recytowanego wiersza. Przybytek ten był kwintesencją wytwornego lupanaru, pełen gabinetów-sypialni, zacisznych buduarów, marmurów oraz kryształów. W tym przybytku bywali fabrykanci, intelektualiści no i oczywiście carscy oficerowie, spragnieni wytwornej miłości.
Na tej samej ulicy Towarowej mieściły się dom schadzek Heleny Rosenowej oraz przybytki panów Owsianki i Szwycera, którzy założyli je tam podobnie jak pani Szlimakowska. Nieco mniej wytworne przybytki miała pani Lato na ulicy Widok, także w okolicach ulicy Marszałkowskiej, oraz domniemana hrabina Gomólińska na ulicy Szpitalnej.
Warszawa, ul. Marszałkowska, 1912 r.
Los dziewczyn, które pracowały w domach publicznych bywał bardzo różny. Z jednej strony, musiały być „przyuczane” do zawodu i kontaktu z klientami z wyższych sfer. Służył do tego tzw. „folwark” na ulicy Świętojańskiej. Nie zachowały się dokładne informacje na temat wyglądu tego przybytku, ale z istniejących opisów można wnioskować, że było to coś w rodzaju zamkniętego zakładu-szkoły. Zniewolone kobiety bito, uczono chodzić po wypolerowanych podłogach, pić wódkę oraz ćwiczyć się w ars amandi. Rzecz jasna, policja carska zdawała sobie sprawę z jego istnienia, ale nie kwapiła się, aby poprawić sytuację kobiet.