Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedwojenna Polska, o jakiej istnieniu nie śniliśmy w najgorszych koszmarach.
Kapitan Maurycy Jakubowski i śledztwo, w którym przyjdzie mu się mierzyć z siłami nie tylko z tego świata…
Klimatyczny kryminał autora Grzechów „Paryża Północy”!
Rok 1937. Na dzikiej, miejscami pogańskiej ziemi Polesia dochodzi do serii okrutnych morderstw i zaginięć. Podejrzenia kierują się w stronę Wacława Kostka-Biernackiego – wszechwładnego wojewody poleskiego. To ubóstwiany przez mieszkańców, znienawidzony przez przeciwników politycznych i podejrzany o konszachty z samym diabłem niepodzielny władca.
Jednym z zaginionych w odmętach poleskich bagien jest kapitan kontrwywiadu Adam Staff. Dowództwo w ślad za nim posyła młodego i ambitnego Maurycego Jakubowskiego, który niczym kapitan Marlow podąża na spotkanie z poleskim Kurtzem – Wacławem Biernackim.
Czy plotki o tym, że wojewoda składa swoje ofiary na ołtarzu szatana, okażą się prawdziwe? Maurycy trafia do Dawidgródka, poleskiego Twin Peaks, miejsca pełnego degeneratów, alkoholików oraz wyznawców Stalina i Hitlera. Chcąc rozwikłać zagadkę, będzie musiał wejść w świat pradawnych wierzeń i przerażających rytuałów, których istnienia nawet nie podejrzewał.
Niezwykły kryminał z potężną dawką historii przedwojennej Polski. Erudycja i umiejętność snucia opowieści – to wyróżnia Pawła Rzewuskiego, który do tej pory dał się poznać jako autor książek o historii dwudziestolecia, a teraz próbuje sił w zupełnie nowym gatunku. Z powodzeniem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Nad uczniem jest nauczyciel
Nad nauczycielem – dyrektor
Nad dyrektorem – minister
Nad ministrem – premier
Nad premierem – prezydent
Nad prezydentem – marszałek Piłsudski
Nad marszałkiem Piłsudskim – Bóg
Nad Bugiem – Brześć
A nad Brześciem – Kostek-Biernacki
Popularna przedwojenna wyliczanka
Martwo i cicho wokoło. Nie widać tu żerującego ptaka, nie ma na tych nagich, bezdrzewnych przestrzeniach zwierza... Bo głodno tu, bo państwo to jest państwem śmierci, która się tarza przy świetle księżyca po zielonym, wilgotnym kobiercu, zakrytym od świata olbrzymim, przezroczystym kloszem nieba.
Sergiusz Piasecki, Piąty etap
Polska po swojem odrodzeniu znalazła na Polesiu ruinę, nędzę i nienawiść – tępą, nierozumną i trującą. (...) Dziki to kraj!
Antoni Ferdynand Ossendowski, Nasze polskie dżungle
PROLOG
Poleskie drogi
29 kwietnia 1937
Telepiący się po wertepach poleskich fiat trzęsie się niemiłosiernie. Jest upalny kwietniowy dzień i sam nie dowierzam, co w tak piękny dzień robię tutaj, pośrodku niczego, jadąc donikąd. Dobrze, że przynajmniej samochód, choć rozklekotany, ale sprawny, w Pińsku dali, a nie jak zwykłego szeregowca starą ciężarówką lub wręcz chłopską furmanką puścili, tak abym tłukł się jakimś gruchotem, gdzie tylko bór, bagna i bolszewicy. Omega na moim przegubie wskazuje za dwie dwunasta. Przeklinam awarię na linii kolejowej Drebsk–Sienkiewicze, klnę na cholerne roboty drogowe na szosie między Stolinem a Dawidgródkiem, przez które musimy jechać tą nieszczęsną boczną drogą. Przeklinam prowincje naszej Rzeczypospolitej, nasze bieda-kolonie, i przeklinam fakt, że musiałem opuścić ukochane miasto.
Maurycy Jakubowski jest bowiem człowiekiem miasta.
– Niech no pan oficer uważa i zdrowaśkę odmówi – z siedzenia przede mną rozlega się nagle tubalny głos Stefanka, szofera. – Do trupiego drzewa zajedziem zaraz.
– No i?
– Przeklęte to miejsce! – Zerka przez ramię, przez ułamek chwili świdrują mnie oczy czarne niczym smoła tutejszych smolarzy. – Licho czai się w tych gałęziach. Sancte Michael Archangele, defende nos in prelio...[1] – Żegna się zamaszyście i miele wyuczone na szkolnej katechezie słowa modlitwy zaklęcia.
– Zabobony... – burczę pod nosem. Drażnią mnie te religijne dyrdymały.
Podkręcam wąsa rudego, dumę i chlubę, patrząc na rozjazd przed nami. Bujny zagajnik, wszystko skąpane w zieleni wściekle żywej, nieco bliżej kępa traw. Droga piaszczysta, rozjeżdżona, typowo polska. Gdzieś przed nami drzewo wielkie i rozłożyste, o grubych konarach. Drzewo jak drzewo, kamień jak kamień, droga jak droga. Dookoła mokradła, w oddali las się zaczyna, z naprzeciwka chłop jedzie wozem, koń człapie niemal poboczem.
Mijamy drzewo, dąb rozłożysty. Koń rży, wyrywa się chłopu, iść nie chce. Stefanek zatrzymuje się gwałtownie – niech go szlag! Promienie słońca przez liście delikatnie padają na moją twarz. Wychylam się zza kierowcy i rugam chłopa, i kierowcę na dokładkę.
– Isusie, ośka poszła! – krzyczy chłop. – Nic nie zrobim.
Zapalam egipskiego, czekając, aż Stefanek przestanie narzekać wespół z woźnicą, gdy próbują coś zaradzić. Bębnię palcem po skórzanym oparciu fotela i podejmuję decyzję, że przestanę się rozckliwiać nad sobą, nie będę narzekać, choćby było upiornie.
– Zamiast narzekać, szeregowy mógłby pomóc chłopu. – Wskazuję papierosem. Nie jest mi śpieszno, miło zaś będzie chwilę odpocząć od tych przeklętych wertepów.
Stefanek wzrusza ramionami i podwija rękawy, ja zaś koję wzrok zielenią Polesia. Wracam myślami do innych tematów, do tego, że niedługo trzeba będzie przygotowywać się do ślubu i wydać odpowiedni obiad, albo nawet zaprosić gdzieś, do porządnego lokalu. I kogo by tutaj zaprosić na ten obiad i ślub, i wesele. Komar wybija mnie z zamyślenia i każe zwrócić uwagę na otaczającą przyrodę. Nawet ładnie, jak okiem sięgnąć zieleń. Mój kierowca z chłopem biedzą się właśnie nad zdjęciem półośki, gdy naraz słońce za chmurami znika, chłód jakiś nieprzyjemny nagły, mgła, znikąd niemal, od mokradeł idzie. Kurtkę zapinam, czapkę wkładam, pod nosem klnę. Opary podnoszą się coraz wyżej, dziwnie jakoś się robi. Ptaki, które do tej pory świergoliły, przestają śpiewać, siedzą na drzewie nastroszone. Robi się cicho. Chłop się żegna, Stefanek się żegna, ja na tylnym siedzeniu szukam kolejnego papierosa po kieszeniach kurtki, chyba z nerwów, bo sytuacja zaczyna i mnie niepokoić. A co najmniej dziwić. Nagle wycie, dziwne, zwierzęce, rozrywa ciszę. Po plecach przechodzą mi ciarki. Słyszę, że chłop coś pod nosem mamrocze zdjęty strachem, Stefanek jest już przy drugim qui ad perdonem anima pervagantur in mundo[2]. Nie podoba mi się to. Chcę spytać, o co chodzi, ale tak zdradzę, że się boję. Jest coraz zimniej, coraz bardziej obco. Mgła biała niczym dym coraz wyżej, koń niespokojny przebiera kopytami, papieros żarzy mi się w dłoni. Otwieram drzwiczki i wychodzę zaniepokojony. Machinalnie sięgam po karabin, który wcześniej Stefanek przełożył na tylne siedzenie. Stary dobry mauzer, dłonie same podążają gdzie trzeba. Pocisk, komora, lewa ręka zaciśnięta na łożu, prawa luźna, gotowa, palec przy kabłąku, nieco spokojniej. Nagle zapada cisza, jakby wszystkie dźwięki zostały wyssane ze świata. Cisza przeraźliwa, ani ptaka, ani owada. Gdzieś pod drzewami, od zachodu, od rzeki czy też bagien, ktoś idzie. Niby to biegnie, niby człapie. Jakby próbował z czegoś się wyrwać. Po karku przechodzą ciarki, włosy dęba już stają. Pot zimny skroplił czoło.
– ...detoribus nostris et ne nos inducas in tentatione, sed libera nos a malo[3] – szepcze Stefanek.
– Ktoś ty?!
Cisza. Idzie na nas. Koń, jakby ktoś mu szaleju podał, znów wierzga i rży. Coś idzie i idzie.
– Ktoś ty?!
Znów nic. Jakby niemowa, sunie coraz szybciej. Widzę coraz wyraźniej kontury tego rogatego czegoś, mrużę oczy z niewiarą, wielkości człowieka i takiej postury, ale czarne całe, z głowy wyrastają rogi, ale nie jak u diabła, ale raczej u jelenia. Jelenia? Co, do cholery? Niemożliwe, że zwierzę. Strach jakiś dziwny, nieznany, lęgnie się. Mgła gęstnieje, jakby śmietaną była. Ciszę przerywają jedynie odległe dźwięki, człapanie, sapanie może, łamane gałęzie, plusk wody.
Podnoszę do oka mauzera, celuję, ale raz jeszcze pytam się „Ktoś ty?”. Naraz stwór pierwszy raz ciszę przerywa, zatrzymuje się, mgłę szarpie ryk jego straszny, zwierzęcy, ryk tylko w odpowiedzi. Palec pociąga spust, huk wystrzału przerywa ryk.
Stwór pada. Krzyczy coś, jakby po ludzku, a jakby po zwierzęcemu. Chociaż chcę zrozumieć, nie mogę. W końcu milknie, na powrót zapada cisza. Nagle, niczym eksplozja, wybucha gwar dźwięków, ptaków, zwierząt, ludzi. Na nowo słyszę wszystko to, co wcześniej. Patrzę z niedowierzaniem w miejsce, w które strzeliłem, na Stefanka, wreszcie w niebo. Po chwili słońce wychodzi, mgła się rozwiewa, ciepło nawet się robi. Ale ja się wzdrygam.
– Pachwalon wo imia Otca i Syna, i Swiataho Ducha! – Chłop raz jeszcze żegna się. Widać, że ciężko oddycha. – Ale nas mamidło zwieść chciało...
– Jakie mamidło, pleciecie bzdury! – oburza się Stefanek. – Czort po prostu się na nas zasadził. – Też ciężko oddycha, jakby jeszcze przed chwilą się dusił. Łapczywie chwyta każdy haust powietrza.
– Wiła albo licho – z miną znawcy odpowiada chłop. – Pewno dustasta hodina[4], a my przy trupim drzewie. – Znowu się żegna.
– Nie wyglądaliście wtedy na takich chojraków. – Odkładam karabin na tylne siedzenie. Chłop to może się spił, ale Stefanek? Nie rozumiem tego, co się tutaj wydarzyło. Ale idę zobaczyć, co ustrzeliłem. Sarna albo jeleń, ani chybi. Bo co innego? Brnę trzydzieści metrów w wysokiej trawie, nogi się zapadają w miękkiej ziemi. Jeszcze trochę i będę. Nic nie ma. Pusto, ani śladu po stworze. Niby stoi trochę wody, ale aby tam wpadł i zatonął, to niemożliwe raczej. Więc przywidzenie, fatamorgana. Ale przecież widziałem wyraźnie i rogi, i jakby szpony. No i na dwóch łapach stało. Jak szpony, to chyba nie jeleń, prawda, chociaż na tym Polesiu to wszystko możliwe...
– Panu się coś przyśniło? – dobiega zza przedniego siedzenia.
– Co? – pytam półprzytomnie. Wizja znika i orientuję się, że jeszcze przed chwilą drzemałem.
– Krzyczał pan przez sen.
– A co krzyczałem? – Rozespany jestem, takie rzeczy mi się nie zdarzają.
– Nie wiem, coś o zmorach. Ale to się zdarza, jak ktoś przyśnie przy drzewie trupim.
– Drzewie trupim?
– A tak, minęliśmy właśnie, na rozwidleniu jest. Wieszali tam w dawnych czasach skazańców. To jak ktoś nieszczęśliwie sobie przyśnie, przejeżdżając obok niego, to mu się dziwne rzeczy śnią. A panu co się śniło? Mnie raz takie dziwne harpie, a raz to nawet takie piękne kobiety.
– Postać z rogami, czarna.
– O, to nie wiem, co to. Miejscowi mogą wiedzieć. Ja nietutejszy, ja z Wielkopolski. – Wypina dumnie pierś. – Poznaniak.
Telepie jak telepało. Drogi poleskie nierówne, nieliczne, a jak już, to i tak ledwie przejezdne. I ja znowu tutaj, na Polesiu. Na tylnym siedzeniu fiata na numerach Korpusu Ochrony Pogranicza jadę przez ten kraj mokradeł i wyziewów. Patrzę raz jeszcze na podchodzące wodą pola. Jeszcze miesiąc temu w spokoju katalogowałem doniesienia znad granicy, skupiałem pół swojej uwagi na szyfrze zawartym w raportach pewnego urzędnika kolejowego, który nazbyt ciepłym uczuciem darzył bolszewię, a pół na pięknej pannie Agacie, córce kupca korzennego z ulicy Poznańskiej. Mojej Agacie, z którą szykuję się do podjęcia jednej z najważniejszych decyzji w życiu. Nic nie zapowiadało, że z ciepłego gabinetu w MSW rzucą żołnierską lotkę wprost w bagna Polesia, z jego mokradłami, komarami i z szalonym wojewodą, z którym podobno nie można się spotkać. Do tego skrawka Rzeczypospolitej Polskiej i nie-Polskiej, gdzie cywilizacja i postęp nie wygrały jeszcze swej wojny. Do Arkadii niedojrzałych bohemistów krakowskich i stetryczałych od absyntu młodopolan. Jak to się stało, że ja, człowiek o zdecydowanie miejskich upodobaniach, znalazłem się w środku totalnej antytezy miasta. Cofam się do dwóch rozmów, które odbyłem nie tak dawno temu. Zastanawiam się, jak ta groteska się zaczęła.
PRZYPISY