Wdowy z Kloto - Małgorzata Nawracaj  - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wdowy z Kloto ebook i audiobook

Małgorzata Nawracaj

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak długo musisz udawać, aby stać się sobą?

Kiedy na Kloto umrze kobieta, jej mąż nosi żałobę przez czterdzieści dni. W tym czasie nie może zgolić brody. Kiedy umrze mężczyzna, jego żona ma nosić żałobę już zawsze! Nie wolno jej włożyć żadnego koloru poza czernią. A inny mężczyzna już nigdy nie może okazać jej sympatii. Inaczej zhańbiłby honor zmarłego i swój.
Maria szuka dla siebie nowego początku. Ucieka przed przeszłością i trafia do społeczności greckich wdów. Tutejsza fałszywa tożsamość przynosi jej zarówno ochronę, jak i nowe wyzwania. Nie wie jeszcze, że kobiety, które dają jej schronienie, same skrywają tajemnicę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 19 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Paulina Chruściel

Oceny
4,1 (19 ocen)
9
2
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azutodragon

Dobrze spędzony czas

Nie wiem dlaczego ale wydawało mi się że to będzie reportaż o greckiej wyspie a tu zaskoczenie. Myślę że jednak pozytywne. Ciekawa pozycja o naprawdę wspaniałych kobietach.
00
Fruzia78

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku myślałam, że to książka lekka, idealna „dla duszy”. I rzeczywiście – jest dla duszy, ale pod pozorną lekkością kryje się głęboka, intymna i niezwykle emocjonalna opowieść. Poznajemy Marię, kobietę, która ucieka przed swoją przeszłością i szuka nowego początku. Trafia na wyspę Kloto, gdzie znajduje schronienie wśród greckich wdów. To one, kobiety otoczone surowymi regułami żałoby, otwierają ją na życie – prawdziwe życie, w zgodzie ze sobą. Maria uczy się, że żałoba to coś, co trzeba przeżyć, a przebaczenie, zarówno sobie, jak i innym, jest kluczem do wolności. To nie jest książka, którą się tylko czyta. To książka, którą się przeżywa. Wypłakałam przy niej morze łez, wracałam do fragmentów, czytałam je ponownie, jakbym szukała ukrytego w nich klucza. Ta historia trafiła do mnie głęboko, dotknęła tego, co schowane – bólu, którego jeszcze nie przepracowałam. Autorka z wyczuciem pokazuje siłę kobiecej wspólnoty, delikatnie prowadzi przez tematy straty, samotności i odnajdywania ...
00
tigeriseq

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita historia, która wciąga od pierwszych stron!
00
iwciadem

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka na jesienne wieczory, polecam 🙂
00
AgnieszkaRynkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść, która zostawi Cię z ciepłem w okolicy brzucha. Cudowna na jesienny i zimowy czas. A jeśli kochasz klimaty Grecji, to już w ogóle polecam 👍👌❤️
00

Popularność




Małgorzata Nawracaj

WDOWY Z KLOTO

Copyright © 2024 by Małgorzata Nawracaj

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki

Barbara Bogacka

Redakcja i pierwsza korekta

Aga Pankau @czulakorektorka

Druga korekta

Anna Kopaczewska @anna_kopaczewska

Skład

Maria Kuczara

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie i powielanie bez zgody autorki zabronione.

ISBN 978-83-973039-0-4

Wydanie I, 2024

1

– Czyja ty jesteś?

Mieszkałam na Kloto od czterech dni, a już mogłam nucić melodię tego pytania. To greckie „Jak się masz?”, po którym nie było miejsca na odpowiedź, że dobrze. Chcieli znać nazwisko: mojego męża, ojca lub dziadka. Od kogo jestem? Gdzie mam swoich ludzi?

I jeszcze raz, i znowu. Choć teraz słyszałam, że Jorgos pyta inaczej. Siedzieliśmy sami przy długiej ladzie. On zwijał w dłoniach czapkę z daszkiem, ja trafiałam opuszkami w przetarcia na skórzanej teczce. Było między nami więcej oddechu niż rozmowy. Jorgos składał słowa powoli, jakby wypuszczał w moją stronę bańki mydlane. One unosiły się, spadały na nadgarstki, łaskotały w kark. Pyk! Pękały i wnikały w skórę.

Wypuszczał słowa, a ja zsuwałam zbyt ciężkie mokasyny, buty lądowały miękko na posadzce. Ocierałam piętą o metalową nogę hokera, unosiłam brodę do góry i pozwalałam, by zawieszony nad barem wiatrak rytmicznym podmuchem mierzwił mi grzywkę. Tak było dobrze. Jorgos mówił, a ja miałam wrażenie, że coś twardego rozpuszcza się w moim brzuchu. Dzięki temu wiedziałam, że miał szczere intencje.

– Czyja ty jesteś?

Minęły cztery dni, zanim odważył się zapytać. Wcześniej tylko odprowadzał mnie wzrokiem do kontuaru.

Każdego wieczora, kiedy pomarańczowe promienie kładły się na dachach greckich willi, zamykałam drzwi wynajmowanego mieszkania, odwracałam się plecami do morza i szłam w stronę głównego placu. Otulał mnie kremowy zapach jaśminu. Był maj, wzgórza tonęły w kwitnących krzewach.

Gdy otwierałam niebieskie drzwi do baru, razem ze mną do środka wpadał strumień światła. Grube, bielone mury, okna tylko w drzwiach, prostokątne świetliki po obu stronach wejścia. I już wyspiarze mogli w spokoju przyklejać łokcie do ceraty na stołach. Sami. Bo poza mną na Kloto nie było jeszcze turystów. Zresztą w sezonie otwierały się tutaj lepsze miejsca.

Wczoraj, dwa dni temu i też wtedy, gdy przyjechałam, Jorgos siedział z innymi przy stole w kącie. Wodził za mną wzrokiem, ale nie miał odwagi, by podejść. Całkiem odważny był za to barman – Janis. Wulkan energii! Miał wiele zajęć, zdążyłam poznać już trzy. Pierwszy raz spotkaliśmy się w porcie, kiedy zamówiłam transport do miasta. Później był pośrednikiem w wynajmie mieszkania, a od czterech wieczorów witał mnie uśmiechem tak szerokim, że aż do bielutkich ósemek. I do północy stawiał przede mną kolejne filiżanki z espresso oraz karafki z wodą, chociaż wody wcale nie zamawiałam. Tak samo było teraz. Na ladzie kawa, woda i teczka, a obok Jorgos ze swoim pytaniem. Ale nie tylko on czekał na odpowiedź.

Kiedy zerknęłam przez ramię na salę, zauważyłam, że kibicują mu wszyscy mężczyźni. A może po prostu byli ciekawi spotkania z kobietą? Bo oprócz mnie w tym ciemnym miejscu jedynym przejawem kobiecej energii było usposobienie barmana i zdechła cytryna na drodze do toalety – duże, smętne drzewko w glinianej donicy. Brązowe liście na wyschniętej ziemi i pomarszczona skóra na szarożółtych owocach – aż przykro było patrzeć.

Wróciłam spojrzeniem do Jorgosa. Położył przed sobą wymiętą czapkę, a później palcami gładził wygoloną głowę. Błyszczały mu oczy, a może to tylko złudzenie? Bo czarny T-shirt i broda tworzyły mocny kontrapunkt dla zielonych tęczówek. Rozchyliłam wstążkę przy białej bluzce z żabotem, a on się do mnie przysunął. Pachniał piżmową wodą kolońską i słońcem. Wyglądał na kogoś, komu można zaufać. Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale nagle w mojej kieszeni zawibrował telefon.

Wyprostowałam się. Jorgos oparł łokcie na teczce. Jego przedramiona były poprzecinane poblakłymi bliznami. Mój smartfon podskakiwał na udzie. Spuściłam stopy. Widziałam duże ręce na skórzanych przetarciach mojej teczki. Złączyłam kolana. Spracowane palce na rysunkach, których od czterech lat nie miałam śmiałości obejrzeć. Od razu przypomniałam sobie, po co tu jestem.

– Marija… – wymawiał moje imię z greckim akcentem. – Czyja ty jesteś? – powtórzył, a ja wiedziałam, że pyta o pozwolenie, czy może się do mnie zbliżyć.

Jednym ruchem przekręciłam na palcu pierścionek z oczkiem. Uniosłam rękę, a miedziana obrączka wylądowała przed jego twarzą.

– Jestem wdową! – skłamałam. – Wdową!

No to relacje damsko-męskie mieliśmy już z głowy. Głośno powtórzyłam po grecku, tak żeby każdy zrozumiał:

– Chira!

Zgodnie z wyspiarską tradycją stałam się właśnie nietykalna.

Telefon ciągle dzwonił, a ja wsunęłam teczkę pod pachę. Złapałam filiżankę espresso i wypiłam kawę jak wódkę, jednym haustem. Potem sięgnęłam po karafkę z wodą – czułam, że wszyscy na mnie patrzą, ale nie mogłam inaczej – podlałam cytrynę. I ruszyłam do wyjścia. Nie oglądałam się na Jorgosa. Bałam się, że ten kłębek, który rozplótł w moim brzuchu jakąś nitkę, może się do niego przywiązać. Trzeba to było przerwać.

Zamykałam drzwi, kiedy ktoś złapał mnie za rękę.

– Nie słyszałeś?! Jestem… – Odwróciłam się, ale za plecami nie miałam Jorgosa. To był Janis.

– Marija!

Wypadł z baru z takim impetem, jakby chciał biec za mną do domu gospodyni Zorbali. Pociągnął mnie pod ścianę, a smartfon przestał wreszcie buczeć w kieszeni. Oparłam plecy o tynk i wypuściłam głośno powietrze.

Wieczorem na głównym placu nie było żywego ducha. Łagodny wiatr poruszał różowymi płatkami bugenwilli, które porastały stare okiennice. Na starówce panowała cisza. Pod moim mostkiem odezwał się mały, piekący nerw. Przyłożyłam kciuk do piersi i zaczęłam delikatnie go uciskać. Janis przysunął dla mnie ogrodowe krzesło, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, jeszcze w foli, i przechylił ją w moją stronę.

– Nie palę.

Kucnęłam na siedzisku krzesła. Przytuliłam teczkę do brody i odwróciłam głowę w stronę rzeźbionego Posejdona. Bóg morza i patron tutejszych marynarzy prezentował muskuły w centrum miasteczka, za to nigdzie nie widziałam podobizny Kloto, od której wyspa wzięła swoją nazwę.

W końcu odezwał się Janis:

– Nie wiedziałem, że jesteś wdową – mówił z wyrzutem.

– Nie wiedziałam, że nie mogę nią być – mruknęłam.

Barman wcisnął nietkniętą paczkę marlboro z powrotem do kieszeni i przykląkł obok mnie.

– To nie tak, Marija. Ja nie mam nic do wdów, ja jestem inny.

Objęłam wzrokiem jego gładkie dłonie.

– Ale to jest Kloto! Najgorsza grecka wyspa. Tu mieszkają sami tradycjonaliści! Oni nie mają pojęcia o tym, co się dzieje na lądzie. Kiedy na wyspie umrze kobieta, jej mąż nosi żałobę przez czterdzieści dni. W tym czasie nie może zgolić brody. Kiedy umrze mężczyzna, jego żona ma nosić żałobę już zawsze! Nie wolno jej ubrać żadnego koloru poza czernią. A inny mężczyzna już nigdy nie może okazać jej sympatii. Rozumiesz? Inaczej zhańbiłby honor zmarłego i swój, a musisz wiedzieć, że honor na tej wyspie to rzecz najważniejsza! – Położył rękę na oparciu mojego krzesła. – Wiem, co czujesz. Moja siostra też jest wdową.

Mogłabym postawić niezłą sumę na to, że właśnie oblał mnie wielki, czerwony rumieniec. Wiedziałam, że jest za późno, żeby wycofać się z kłamstwa. Spuściłam wzrok, a w gardle coś zaczęło mnie drapać.

– Zbieram pieniądze, żeby stąd wyjechać – dodał. – Jeszcze tylko ten sezon i będę miał całą sumę, a wtedy przeprowadzę się do prawdziwej Europy. Ale jak można przyjechać tu z własnej woli? Tego nie rozumiem…

2

Życie nauczyło mnie więcej o komunikacji niż krakowski uniwersytet, na którym ćwiczyłam ją ze studentami, od trzech lat starając się o tytuł doktora. Niewprawiony słuchacz złapałby w głosie Janisa zachętę, zrozumiałby rosnącą melodię pytania jako zainteresowanie i zaraz pognałby z odpowiedzią, przedstawiając powody, dla których wybrał się na Kloto.

Ja od dziecka wiedziałam, że trzeba zwracać uwagę na z pozoru nieistotne szczegóły. Nie uważałam siebie za dziewczynkę obdarzoną jakimś specjalnym talentem, ale dość szybko odkryłam, że los podarował mi szczególny kalejdoskop. W takich chwilach jak ta potrafiłam odsunąć się od rzeczywistości na kilka centymetrów i przyłożyć do oka niewidzialną tubę, by na jej końcu zamiast kolorowych szkiełek zobaczyć zwielokrotniony gest, minę, szczegół. Obracałam detalami tak długo, aż mogłam precyzyjnie odczytać, jakiej odpowiedzi oczekuje ode mnie dorosły. Wtedy rytmiczne potakiwania mojej mamy inne dziecko wzięłoby za motywację do dalszej rozmowy, a ja w bladym odcieniu jej twarzy zawsze widziałam błaganie: „Pół tonu ciszej!”.

Janisa zdradzały włosy. Tlenione fale, doskonale zaczesane do tyłu w starym stylu. Takiej fryzury nie układa się samemu, a jeśli nawet, nie robi się tego codziennie. Tak wypielęgnowane pasma chowa się na noc pod jedwabną chustką, która nie elektryzuje kosmyków. Śpiąc, nie rzuca się głową na boki, to uczesanie świadczy o dyscyplinie.

Z takimi falami prowadzi się płonący samochód do końca, do linii mety, i przyjeżdża się na nią jako zwycięzca. Wieczorem opiera się je ostrożnie na poduszce, wizualizując dalekosiężny cel, a o świcie się wstaje, podejmuje cztery prace i w końcu wyjeżdża do prawdziwej Europy. Takiego człowieka nie zdobędzie moja historia.

– Pójdę już.

– Marija, w sobotę mam urodziny! – Barman wołał za mną, kiedy mijałam rzeźbionego Posejdona. – Trzydzieste, ostatnie na wyspie. Przyjdziesz? Zapraszam cię. Przyjdź! Poznasz moją siostrę i…

Dalszej części nie słyszałam. Na widok trójzębu wyciągnęłam do góry pięść i krzyknęłam:

– Bestii śmierć!

– Trelós! Szalona! Uważaj na siebie!

Zostawiłam Janisa za plecami. Minęłam budkę z pamiątkami spiętą miedzianą kłódką – wciąż czekała na otwarcie sezonu – i obeszłam dużym łukiem dwa kocury, które głośno buszowały przy blaszanym śmietniku. Skręciłam w krętą, asfaltową uliczkę, która prowadziła do wynajmowanego mieszkania. Nieliczne latarnie słabo rozświetlały ciemną drogę. Puszczałam myśli wolno, nie miałam już siły analizować wydarzeń. Obserwowałam tylko swój cień. Pojawiał się malutki, a potem rósł. Pod lampą robił wiele zamieszania, przeskakiwał mnie i wydłużał się jak pajac. A kiedy wciąż nie umiał znaleźć dla mnie zwykłego, dorosłego odbicia, poddawał się i znikał. Robiłam trzy długie kroki w zupełnej ciemności. Gdy zbliżałam się do kolejnej latarni, mój cień wracał – następna próba, a potem znowu stawał się malutki.

Chciałam pójść prosto do wynajmowanego na poddaszu mieszkania, ale na parterze zatrzymały mnie głosy. Późno w nocy pan i pani Zorbala przekomarzali się. Przystanęłam. Nie rozumiałam ani słowa, ale słyszałam, jak stary, zrzędliwy ton gospodyni mięknie, a krótka, marynarska fraza pana Zorbali wydłuża się i rozplątuje mu język.

Powoli oparłam dłoń na drewnianej poręczy, nie chciałam spłoszyć tej chwili nawet skrzypnięciem. Może piją wino? Może staruszek podszczypuje jej pulchną pupę? A może tylko sprzeczają się o politykę? Poprawiłam teczkę pod pachą, a drugą ręką z kieszeni cygaretek wyciągnęłam smartfona. Na ekranie migały powiadomienia. Trzydzieści nieodebranych połączeń! Podniosłam głowę. Na moim piętrze było cicho i pusto. Usłyszałam śmiech. Może Zorbala podaje żonie koc albo skarpety? Noce przecież ciągle są chłodne.

Podeszłam pod drzwi. Oparłam policzek o zimną okleinę. Przestałam ich słyszeć. Znów znalazłam się pod drzwiami w Krakowie.

***

– Puk, puk! – Szarpałam za klamkę. Nie miałam pojęcia, dlaczego Filip zamknął drzwi na klucz.

Już na klatce słyszałam Beatlesów – płytę, którą znałam na pamięć. Jeszcze trzy utwory do Yesterday, naszej piosenki. Filip musiał być w środku. Czułam, że po łydce ściekają mi krople, woda przenika przez pończochy. Odwiodłam bark do tyłu, żeby odłożyć parasol. Na drugim ramieniu podrzuciłam torbę. Róg zeszytu, do którego wrzuciłam kolokwia studentów, przebijał się przez zamszowy materiał i wbijał pod żebro. I byłam głodna. Fuck! Jeszcze raz uderzyłam w drzwi:

– Puk, puk!

Odsłonił się wizjer. Najpierw błysnęło w nim światło, a potem pojawiło się oko. Czarna źrenica otulona żółtą barwą, która dalej przechodziła w brązową tęczówkę – od zawsze w oczach Filipa widziałam słoneczniki!

– Kto tam?

Wiedział, że to ja.

– Hipopotam.

– Ale ty jesteś za duży, hipopotamku. Nie wiem, czy się zmieścisz…

Filip otworzył drzwi, ale od razu zniknął za winklem, w kuchni. Odłożyłam torbę na ławkę pod wieszakiem, zdążyłam odwiesić trencz, a mój mężczyzna ciągle nie upominał mnie, że kapię. Hmm… Dziwne. Postanowiłam sprawdzić, co jeszcze ujdzie mi płazem. Dlatego nie pognałam do łazienki, żeby jak zwykle rozłożyć parasol w kabinie, ale rzuciłam zmoknięty przy butach. Poczułam słodko-słony zapach pieczonego ciasta. Quiche!

Żołądek wykręcił mi się w ósemkę. Mhm… I coś jeszcze, na pewno masełko, dużo masła…

Jeszcze dwa utwory do Yesterday. Wreszcie poczułam mięciutki ogon przy mokrych pończochach. Wzięłam na ręce Charliego, ocierał długowłose uszy o mój policzek i mruczał. Gdy wychyliłam się za winkiel, zobaczyłam Filipa nad patelnią.

– Co to za okazja? Mam urodziny? W kwietniu?!

Uniósł brodę. Pod rozświetlonym okapem jego rudy zarost wydawał się jaśniejszy. Przypominał teraz bardziej Szweda niż Francuza. Uśmiechał się do mnie. Wypuściłam Charliego z rąk

i podeszłam do mojego mężczyzny. Poprawiłam ściągnięte w kucyk długie włosy, ale mokre pasma nadal kleiły mi się do twarzy. Teraz oboje staliśmy pod ledowym paskiem, a do nosa uderzała nam beszamelowa para. Nie mogłam się oprzeć! Wzięłam łyżeczkę z koszyka przy zlewie i od razu pchałam ją nad patelnię. Filip pacnął mnie w dłoń i wskazał nosem szufladę po prawej. Faktycznie! Co ja robię?! Metalową łyżeczką po stali?! Idiotka! Wyciągnęłam drewnianą łopatkę. I już w podniebienie parzyło mnie gorące masło i mleko. Pod zębami czułam gałkę muszkatołową i odrobinę cytryny. Otworzyłam usta i zasysałam powietrze, żeby ochłodzić język.

– Pyszne! – sepleniłam.

Filip skręcił gaz na kuchence. Odwrócił się do mnie i wyciągnął mi szpatułkę z ręki. Oparliśmy się o blat. Wreszcie Beatlesi zagrali naszą piosenkę. Filip nie spuszczał ze mnie wzroku i ja też obserwowałam go uważnie. Śledziłam jak pierwszy skrzypek, który czeka na skinienie dyrygenta. Zrobił głośniej, a ja zauważyłam kopertę przy radiu. Znaczek z Marią Antoniną i stempel Paris. Rozerwana.

– Auć! – odruchowo skuliłam barki.

– Znowu boli?

Rozpiął trzy pierwsze guziki mojej bluzki, aż odsłonił się koronkowy stanik.

– To punkt spustowy – mówił.

Kochałam jego fizjoterapeutyczne mądrości.

– Musisz uciskać, kiedy boli – kontynuował. Przyłożył dwa opuszki w rwące miejsce i trzymał mocno.

– Koszmarny dzień. – Rozluźniłam kark. – A wiesz, przyszło mi coś do głowy. W sprawie prezentu dla twoich rodziców…

– Ciii…

Pod wpływem dotyku klatka piersiowa miękła, uspokajał się oddech. Filip wpatrywał się w moją twarz, jakby to mimika miała zdradzać postępy w leczeniu. Pogłaskałam jego rudą brodę i zatrzymałam palce. Miedziany pierścionek z oczkiem wylądował na jego wargach, a on otworzył usta:

– Co byś powiedziała, gdybym go wymienił?

– Wymienił co? – Już chciałam się zerwać, jednak Filip ciągle naciskał na mój mostek.

– Pierścionek. – Trochę zadrżał mu głos, ale odchrząknął i wrócił do siebie.

Cooo? Rozejrzałam się po kuchni: świece, tarta, sos, deszczowy kwietniowy dzień, ciepła dłoń ukochanego na mojej piersi.

I Beatlesi!

– Spokojnie! – Jego oczy błysnęły w uśmiechu.

Musiałam mieć naprawdę przestraszoną minę, bo dodał:

– Nie tu i nie teraz!

Rozluźnił dłoń i przesunął palcami po mojej skórze, a ja poczułam jego szorstki i ciepły dotyk. Objął całą pierś. Stwardniały mi sutki. Przysunął się bliżej. Zgarnęłam jeszcze raz przyklejone do czoła kosmyki.

– Powinnaś obciąć włosy. Pasuje ci grzywka.

Rozchyliłam usta – chciałam powiedzieć, że to miła sugestia, tylko nie dla mnie. Ale on zaraz złapał mnie w tali i przyciągnął do siebie. Moje stopy w cienkich pończochach prześliznęły się o krok po czarno-białych kafelkach.

– Zostaw! Tak jest dobrze. Tu es élégante.

Od roku uczył mnie swojego ojczystego języka.

– Jestem elegancka.

– Tu es éthéré. – Złapał zębami moje ucho. Muskał wargami obojczyk, drapiącym zarostem drażnił szyję. Przyjemny dreszcz rozszedł się po karku delikatnym mrowieniem. Czułam, jak miękną moje uda.

– Jestem eteryczna…

– Tu es sexy.

Podniósł mnie i zaniósł do sypialni. Kiedy się ze mną kochał, zawsze patrzył mi w oczy. Tak jak teraz. Wokół było ciemno,

o szyby mocniej i mocniej uderzał deszcz, tylko poświata z lampy solnej rozjaśniała twarz Filipa. Uwielbiałam patrzeć, jak traci kontrolę. Najpierw ściąga policzki i napina przedramiona, ale potem poddaje się i pozwala, by jego ciało ogarnęła fala bezbronnego rozluźnienia. I teraz znowu widziałam to spojrzenie. W tej sekundzie byłam całym jego światem.

Kiedy przewrócił się na bok, wymknęłam się prosto do kuchni. Nasz kot pogardliwie fuknął, gdy znów stałam nad patelnią i zatapiałam palce w beszamelowym sosie. Niestety, wystygł. Ale nie przeszkadzało mi to wcale i nie żałowałam niczego. Nad mostkiem czułam już tylko łaskotki.

– A więc zamienisz mój pierścionek? – zawołałam.

– Mhm… – Ledwie usłyszałam śpiące mruknięcie.

– Ale nie tu i nie teraz?

– Mhm…

Wychyliłam głowę znad kuchenki, w oknie naprzeciwko drzwi widziałam niewiele. Tylko krople na szybie i światła miasta. Oblizałam palce.

– To może w Grecji…?

***

Zamaszyście odepchnęłam się od drzwi gospodarzy Zorbali i ruszyłam na poddasze.Nie włączyłam lampy. Wymacałam pod zlewem kosz, wyciągnęłam z kieszeni złotego iPhone’ai utopiłam go w fusach parzonej kawy. Opadłam na kanapę. Objęłam ramionami kolana, a za moimi plecami, między pasami żaluzji przemykała do wnętrza łuna światła.

Dom Zorbali leżał w drugiej linii brzegowej i od zmroku poddasze rytmicznie rozświetlała latarnia. Od prawej – aneks kuchenny, kalendarz obok drzwi, ratanowy fotel i stolik kawowy. Od lewej – dębowa komoda z pustym wazonem i znowu okna. Kiedy niebieska smuga kolejny raz rozjaśniała pokój, zatrzymałam wzrok na stoliku. Z mojej teczki wystawał róg starego arkusza. Na kartce naszkicowana ołówkiem oś, a w oś wpisana kobieca postać. Skórzane etui odsłaniało tylko fragment sylwetki w rozkroku. Pochyliłam się nad rysunkiem. Palcem powiodłam po wyblakłej linii grafitowego ołówka. Zatrzymałam się przy zgrubieniu, tutaj musiałam ścierać wiele razy. „Łydka bliska ideału…” – drwiłam z siebie w myślach. Biodra miała duże, zwarte, ale przez to, że jedną z nóg narysowałam odwiedzioną do tyłu, to postać wydawała się jednocześnie zdecydowana na ruch i zagubiona.

W przeciwieństwie do kobiety ze szkicu nie miałam wyboru. Uciekłam na Kloto. Miałam trzydzieści lat i musiałam się w końcu dowiedzieć, kim jestem. Podniosłam wzrok, poczekałam na światło latarni i znalazłam na kalendarzu najbliższe czerwone okienko – sobota, urodziny Janisa! Mogłam iść tylko przed siebie.

3

– Na naszą cześć! – Grupa mężczyzn zebranych na patio uniosła wysoko kieliszki.

– Mogę cię tu na chwilę zostawić? Nie uciekniesz? – Janis zawahał się przez moment, ale kiedy odwzajemniłam uśmiech, puścił moje ramię i ruszył w stronę marynarzy.

Może nie wszyscy byli nimi naprawdę, jednak wystrojeni w białe koszule, w spodniach upiętych na skórzanych szelkach lśnili w słońcu jak jedna flota. Zwilżyłam językiem usta. Koniuszkiem dotknęłam piekącego pęknięcia na dolnej wardze – od ciągłego naprężania ranka nie chciała się goić. Przytrzymałam kąciki ust wysoko i trzema krokami wycofałam się w krużganki.

Oparłam się o ścianę pod kamiennym łukiem i skubałam w rękach zielone pnącze. Liście zwisały długimi metrami – pięły się wzdłuż bielonych murów, oplatały balkon na pierwszym piętrze i bujnie spadały na patio. Słońce jedną linią dzieliło podwórko. Mężczyźni po prawej – trzymali się razem i okrzykami witali właśnie jubilata. Kobiety po lewej, piękne i posągowe – chowały się w cieniu. Na środku podwórka, za stołem siedziało już rodzeństwo Janisa – trzech starszych braci i siostra. Pamiętam! Mówił o niej, to wdowa.

Powitali go brawami. Mój nowy przyjaciel zajął miejsce jak król. Wygładził fale, strzepnął z koszuli niewidoczny kurz i usiadł na krześle. Wszystko już było gotowe. Każdy znał swoje miejsce. Tylko te pnącza – dzikie, pozbawione kontroli. Cholera!Ukłułam się w palec szorstką łodygą.

Zaczęło się. Grajek siedzący okrakiem na beczce obok stołu rozwinął wachlarz akordeonu. Mury otaczające podwórko odbiły dźwięk. Pierwszy zabrał głos stary marynarz. Uniósł do góry kieliszek, a razem z nim falą podnieśli kieliszki wszyscy zebrani. Mężczyźni pili ouzo, kobiety – wino, a ja w rękach trzymałam tylko liście. Spodziewałam się szybkiego toastu – chlup i wódeczka do gardła. Stary jednak wypiął brzuszysko i donośnym głosem składał życzenia. Nie tylko Janisowi! Zaczął od najstarszego brata, który był może koło pięćdziesiątki, później przeszedł do młodszego, potem kolejnego, a na końcu do siostry.

Z każdym wspomnianym potomkiem rodziny Nanis gościom niżej opadały kieliszki, jednak wciąż je trzymali. To było słodkie! Nie rozumiałam ani słowa, ale podziwiałam ich reakcje. Wychyliłam się i przebiegłam wzrokiem po twarzach gości. Staruszki skubały zawiązane na głowie chusty, marszczyły brwi, chowały w dłoniach wszystkie oznaki wzruszenia. Tylko jedna – siwa, okrągła, wsparta na lasce kobieta – zanosiła się śmiechem

i z werwą klepała się w udo. Mężczyźni też się śmiali. W tłumie zobaczyłam Jorgosa. Skręciłam w bok i znowu zniknęłam za plecami wyspiarzy.

– Stin igja mas! Na naszą cześć! – Ten zwrot znałam z baru. Marynarz wreszcie dobił do brzegu.

Odetchnęłam z ulgą. W końcu mogłam przemknąć do Janisa. Przy nim czułabym się bezpieczniej. Zrobiłam krok w głąb patio, by zaplanować trasę, a wtedy grajek znów uderzył w klawisze. Życzenia zaczęły płynąć z drugiej strony placu. Piękna Greczynka podniosła kieliszek, a razem ze szkłem błysnęły diamenciki na jej czerwonych paznokciach. O mój boże! To się nigdy nie skończy! Znów starszy brat, średni, młodszy, siostra i Janis…

Spojrzałam w lewo – dziewczyna obok mnie w rękach trzymała małą karteczkę. Bezgłośnie powtarzała zapisane na niej słowa. Odwróciłam się w prawo, chłopcy ściskali w pięściach papierowe kulki. Oni wszyscy będą składać życzenia! O nie! Poczułam w środku gorącą gulę, jak podnosi się i opada od podbrzusza do żołądka. Ja też będę mówić! Zerknęłam za siebie. Jakiś idiota zasłonił wyjście pickupem. Głupek! Zablokował mi drogę ucieczki! Spokojnie. Minie jeszcze sto lat, zanim przyjdzie na mnie pora.

Zauważyłam, że nie ma kolejki. Pacan przy akordeonie wskazywał następnego. Pociły mi się dłonie tak, że liście schowane w pięściach prawie pływały. Nagle wyschły mi usta i urosły ślinianki. Zbierałam ślinę tak długo, jak mogłam. Bałam się, że kiedy ją przełknę, rozejdzie się ode mnie donośny dźwięk, co sprowokuje tego pacana i mnie wywoła! Coś złapało mnie za nogawkę. Szarpało za spodnie. Spojrzałam w tę stronę. O kurwa! Stało się. W końcu musiałam zwariować.

Przy mojej nodze zauważyłam dziewczynkę w żółtych rajstopach. Nie miała butów. Drobne stopy ściśnięte grubym szwem stały prosto na posadzce. Miała może sześć lat i znajome oczy Bambi. „Czego ty chcesz?!” – pytałam w myślach, a mała Marysia odciągała mnie na bok. Nie chciała, żebym mówiła.

Znowu zabrzmiała melodia akordeonu. Wbiłam paznokcie w dłonie. Teraz czułam już tylko chłód, który mroźną szpilą przeszył mi kręgosłup. I to szarpanie za nogawkę – ale delikatniejsze – bujało jak morze. Wtedy usłyszałam swój głos:

– Najstarszemu! Wybaczcie, nie znam jeszcze imienia… Życzę udanych połowów! – Cholera wie, czy jest marynarzem. Mówiłam po angielsku, może nie wszyscy rozumieli. – Drugiemu. O, temu! – Nie wiem, jakim cudem uniósł się mój palec. – Dobrego sezonu! – Na trzeciego widocznie nie miałam pomysłu, ale gęsta ślina przyniosła rozwiązanie: – Żeby cię ouzo nie paliło w język!

Dobrze mnie było słychać. Może dlatego, że wszyscy milczeli. Siostrze wdowie życzyłam radości. W końcu przeszłam do Janisa:

– A tobie, mój przyjacielu, zwyczajnie życzę pieniędzy! Tak wielu, żebyś spokojnie opuścił tę wyspę!

Uff, nagle wróciła moja świadomość. Raziło mnie słońce. Rozgrzane powietrze buchnęło mi w twarz, jakbym wyszła z chłodni prosto na skwar. Uderzył mnie zapach perfum i potu. Teraz zrozumiałam, co powiedziałam. Opuściłam ramiona, zwiesiłam głowę, a z dłoni wypadły mi mokre liście. Na patio panowała cisza. Dochodził do mnie tylko słaby warkot. Na mojej nogawce uwiesił się szczeniak. Więc to był pies!

Czułam się jak na scenie. Surrealistyczna scenografia z zieleni, obce rysy twarzy i ja – odsłonięta, dziwna, blada. Teraz nikt nie miał ochoty zabrać głosu, poza nią:

– Na naszą cześć! – Siwa staruszka, która wcześniej zanosiła się śmiechem, uderzyła laską o ceramiczną posadzkę podwórka.

– Na naszą cześć! – odpowiedział jej tłum.

Grajek od razu podał ton i na ten znak wszyscy zajęli swoje miejsca w mniejszych i większych okręgach. Na środku złapały się pod ręce dziewczynki, kolejny splot stworzyły kobiety, dalej stawili się chłopcy, tuż przy mnie połączyli się mężczyźni. Skoczna melodia akordeonu, śpiew, rytmiczne klaskanie i wykrzykiwane przez wyspiarzy: „Opa! Opa!”. Wcześniej, kiedy mówiłam, odsunęli się ode mnie. Teraz, jak w dziecinnej grze, zaczęli mnie zbijać. Zbliżali się – dostawałam ciosy raz łokciem, raz barkiem – i oddalali pogrążeni w tańcu.

Zobaczyłam Jorgosa. Wielki, jego twarz górowała nad innymi. Szedł w moją stronę, a rozbawieni mężczyźni uskakiwali, torując mu drogę. Kołysana szturchaniem przymknęłam powieki. Ceramiczna posadzka odbijała rytm, szybciej i szybciej. Jorgos był o krok. Poczułam zdecydowany uścisk, ktoś objął mnie w pasie.

– Siga! Siga! – usłyszałam przed sobą i otworzyłam oczy.

Kołysanie ustało, mężczyźni przerwali przy mnie swój krąg i przenieśli się dalej. Między mną a Jorgosem stanęła okrągła staruszka. Oparła laskę o jego tors. Mężczyzna pochylił głowę nad siwym kokiem i słuchał, a potem – popędzany drewnianym kijem – bez słowa odszedł w drugą stronę.

A ja ciągle czułam łagodny uścisk w tali. Zwróciłam się w bok, orzechowe oczy patrzyły na mnie łagodnie. Znałam to spojrzenie!

– Jestem Kaliste.

Siostra Janisa! Kobieta rozłożyła przede mną ręce. Chyba chciała mnie objąć, bo jej ramiona powędrowały do góry i odsłoniły brzuch. O rany! Jej brzuch! Okrągły, opięty w czarnej sukience. Była w ciąży.

W tamtej chwili nie zwróciłam uwagi na urodę Kaliste. Próbowałam szybko zająć czymś myśli, żeby nie gapić się na nią z otwartymi ustami. To zdarzyło się przed czy po śmierci męża? Nieważne. Wygięty w łuk trzonek laski złapał mnie za nogawkę, tam gdzie przed chwilą uwiesił się pies. Odwróciłam się szybko.

– Masz dobre włosy! Gęste! – Staruszka rozchyliła usta w wielkim uśmiechu. Co za zęby!Odruchowo przejechałam językiem po moich krzywych jedynkach. Potem dotknęłam ciemnych kosmyków.

– Dziękuję.

– Dałaś niezły popis! – Puściła do mnie oko, miała spojrzenie łobuza. – Ale wiem, że jesteś wdową. A my trzymamy się razem! –- I od razu chwyciła mnie pod ramię. – Jestem Ariadna.

Ariadna nie nosiła stanika, obfite piersi już dawno położyły się na brzuchu. Dekolt odsłaniało głębokie wycięcie w czarnej, cienkiej bluzce z żorżety. Widocznie nie miała zwyczaju zasłaniać się przed skwarem, bo brązowa, przecięta zmarszczkami jak pręgami skóra wydawała się, jakby była smagana równo dłutem czasu i słońca.

Byłam wyższa od Ariadny o głowę i kiedy złapała mnie pod ramię, drugą ręką wspierając się na lasce, poczułam jej włosy. Cienkie, siwe piórka spięte dwoma złotymi wsuwkami na czubku głowy. Pachniały słodko. Znałam ten zapach, szukałam go w pamięci…

Zaraz zobaczyłam Ariadnę w małej, bielonej kuchni – bosa, z trudem sięgała do najwyższej półki, zabierała moździerz. Później długim paznokciem rozcinała czarną jak heban laskę wanilii i ucierała jej ziarna.

– Tak pachnie złoto – ściągnęła mnie na ziemię Ariadna. Wzdrygnęłam się przestraszona, że czyta mi w myślach. Ale za chwilę zauważyłam, że to nie ona wspina się, by szeptać mi do ucha, tylko ja, idąc, pocieram nosem o jej włosy i węszę. Chciałam się odsunąć. Ariadna jednak zacisnęła rękę na moim ramieniu i przystanęła. Oparła laskę o uda i zaczęła szperać w szerokich kieszeniach czarnej spódnicy. Wyciągnęła z niej garść rodzynek.

– To nasze złoto! – Wsypała wszystkie do ust i mlaszcząc, dodała: – Nie wstydź się występu! Zobaczysz, wdowy mogą więcej.

Znów pociągnęła moją rękę. Nie wiedziałam, po co jej ta laska, skoro z każdego jej ruchu biła większa energia niż ode mnie. Pucołowata twarz jaśniała blaskiem. Idąc przez patio, Ariadna zwracała na siebie uwagę, wszyscy odwzajemniali jej uśmiech. Od razu rozpoznałam, że jest ich ulubienicą.

I ja też poczułam pragnienie, by zostać blisko niej. Położyć głowę na jej rozlanych piersiach, by się z nią stopić.

Zauroczona Ariadną zapomniałam na chwilę o Kaliste, ale młoda wdowa cały czas podążała o krok za nami. Kiedy w końcu minęłyśmy tłum i czekałyśmy, aż rozejdą się zebrani wokół Janisa goście, to właśnie Kaliste zawołała tę trzecią.

Popołudniowe słońce miało zaraz zniknąć za wysokimi murami otaczającymi patio. Na razie promienie kładły się na ceglanych dachówkach i drżącymi smugami raziły w oczy. Oślepiało mnie światło, kiedy patrzyłam w kierunku Janisa. I właśnie z tej słonecznej strony, jak wielka plama cienia, wtargnęła w moje życie Nikoletta.

Opuściłam głowę, by uspokoić wzrok. Wyciągnęłam rękę w kierunku wysokiej postaci i długo trzymałam ją przed sobą bez odpowiedzi. Ariadna burknęła coś po grecku i dopiero wtedy Nikoletta odwzajemniła gest. Zobaczyłam jej dłoń, cztery palce i kikut zamiast kciuka. Zmroziło mnie, ale objęłam jej rękę i głośno powiedziałam:

– Kalimera! Dzień dobry!

Nikoletta milczała.

Podniosłam brodę, oczy w końcu przyzwyczaiły się do światła. Przyjrzałam się: zrośnięte, krzaczaste brwi, rozlany nos, meszek nad ustami, wielka – tyle było w niej testosteronu, aż układał się przed nią w niewidzialną tarczę. Odpychał mnie.

– Podaj mi paczkę. – W mojej obecności Ariadna zwracała się do wszystkich po angielsku. Mówiła płynnie z wyuczonym brytyjskim akcentem. – Daj, skarbie – powtórzyła głośniej w