We śnie - Zuzanna Dydyna - ebook

We śnie ebook

Dydyna Zuzanna

5,0

Opis

Gdy pamięć zawodzi, prawda kryje się w podświadomości.

Podopieczni Anastazji nie mają już tak otwartych głów, jak za swoich młodych lat. Demencja powoduje, że zapominają słów, mylą krem do twarzy z czekoladą i nie potrafią wyrazić myśli. Czasem  samotność i zadawnione traumatyczne przeżycia powodują zgorzknienie i złość, czym zrażają do siebie opiekunki. Niespodziewanie dla siebie Anastazja znajduje wsparcie w osobie pani Nadzi i… we śnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Zuzanna Dydyna

Warszawa 2023

Projekt okładki: Mateusz Dydyna

Zdjęcie Autorki na okładce: Mateusz Dydyna

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja i korekta: Marta Zawadzka

Red. prowadząca: Agnieszka Kazała

Korekta: Agnieszka Niezgoda

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie II, Warszawa 2023

ISBN: 978-83-66945-49-4

Najwspanialszej trójce rodzeństwa,

jaką mogłam sobie wymarzyć:

Agnieszce – mojemu aniołowi stróżowi,

Marcie – najdzielniejszemu współpielgrzymowi

i Tobiaszowi – niezłomnemu artyście i towarzyszowi

pękającego od śmiechu brzucha.

Rozdział 1. Przypadek

Stojąc przed lustrem, zręcznie upinałam w luźny koczek na czubku głowy wymykające się ciemne włosy. Opuściwszy dłonie, przyjrzałam się swojemu odbiciu ze wszystkich stron. Każdego ranka musiałam poświęcać sporo czasu, aby nadać włosom sensowny wygląd, co często kończyło się sukcesem, a niekiedy niewytłumaczalną w żaden sposób porażką. Włosy były gęste, śliskie i niepokorne. Kiedyś mi to przeszkadzało, ale z czasem nauczyłam się akceptować ich wygląd bez grymaszenia. Były jakie były i nic nie mogło tego zmienić.

– Na razie, pismaku! – krzyknęłam od drzwi do Szymka i ruszyłam w drogę, nie doczekawszy się odpowiedzi.

Szykowała się praca! Dużo męczącej, wymagającej i wytrącającej z regularnego trybu życia pracy. Pierwszy raz szłam na dwunastogodzinną zmianę. Do tej pory pracowałam co drugi dzień po osiem godzin jako pomoc, teraz miałam dołączyć do oficjalnego grona pełnoetatowców. Nie wiedziałam, czy dam sobie radę w takim trybie, ale cóż można było zrobić, gdy inne stanowiska nie przynosiły satysfakcji, a na rachunku czekały zaległe raty kredytu, wysoki czynsz i dwie chwilówki do spłacenia? A byliśmy tylko we dwoje, ja i Szymek – mój młodszy brat. Musieliśmy się ostro wziąć do roboty, żeby mieć te paskudne zaległości z głowy.

Szłam żwawo, obserwując otoczenie, a sporych rozmiarów plecak przy każdym kroku podskakiwał wesoło na moich plecach. Potrzebowałam ubrań, obuwia na zmianę, przynajmniej dwóch lekkich posiłków i lektury do czytania, więc nie mogłam wziąć jakiejś lichej torebeczki.

Idąc wzdłuż oszklonych witryn sklepowych, złapałam się na oceniającym spojrzeniu. W odbiciu widziałam dziewczynę o krągłych kształtach. Kształtach, które cały okres dojrzewania przyprawiały mnie o nieznośne kompleksy. Nigdy nie byłam w pełni zadowolona ze swojego wyglądu, ale przestałam się już zadręczać tym, że jestem większa od swoich rówieśniczek. Może trochę doskwierał mi fakt, że to właśnie tusza utrudniała mi znalezienie chłopaka, jednak żeby nie tkwić nieustannie w ponurych myślach o samotności, postanowiłam zająć się na pracą. Bo tak naprawdę, jakie teraz znaczenie miał fakt, że żaden chłopak się mną nigdy nie zainteresował? Żaden nigdy nigdzie nie zaprosił? To przestało być istotne. Udało mi się skupić na innych sprawach niż tylko relacje damsko-męskie. Może trochę się izolowałam, ale przynajmniej nie myślałam cały czas, że jestem bezwartościowym grubasem. Może i nie miałam ciała modelki, ale wiedziałam, że życie ma sens w różnych sytuacjach, nie tylko gdy ma się wspaniałą drugą połówkę.

Prędko odpędziłam od siebie myśli o abstrakcyjnej miłości. Wróciłam do tematu, który zajmował mnie ostatnio zdecydowanie częściej, a mianowicie – mojej nowej, niezwykłej, męczącej pracy.

Od niedawna byłam zatrudniona jako opiekunka medyczna w ośrodku całodobowej opieki dla osób starszych. Znajdowali się tam ludzie z głębszymi i lżejszymi chorobami otępiennymi. To był niesamowity przypadek, że trafiłam w to miejsce i dostałam takie, a nie inne stanowisko. Nie to planowałam. Jednak ta praca, ku mojemu zdziwieniu, okazała się mieć wiele zalet.

Zgodziłam się na nietypowy, dwunastogodzinny grafik. Raz miałam pracować od siódmej do dziewiętnastej, a kolejnym razem na odwrót – od dziewiętnastej do siódmej rano. To miejsce potrzebowało ludzi przez całą dobę. Już na samym początku dowiedziałam się, że zmiany nocne są dodatkowo płatne, a że potrzebowaliśmy z Szymkiem pieniędzy, poprosiłam pielęgniarkę oddziałową o jak najwięcej takich dyżurów – o ile to oczywiście możliwe. Okazało się, że nie stanowi to większego problemu, ponieważ większość pracowników preferowało godziny dzienne. Dlatego w tym miesiącu szykowałam się na długie i pracowite noce.

Spojrzałam w górę, żeby podziwiać majestatyczne korony rosnących tu drzew i natychmiast dostałam w twarz kłębkiem białego puchu topoli. Strząsnęłam go i usłyszałam za sobą śmiech starszego pana. No cóż, pewnie też bym się śmiała, gdyby ktoś stojący z otwartą gębą złapał w usta kłębek fruwających nasion. Czerwiec tego roku prezentował się kwitnąco.

– Dobry wieczór! – zawołałam do stróżówki przy wejściu do budynku.

Siedząca za szybą kobieta podskoczyła na dźwięk mojego głosu i skinęła głową na przywitanie. Spokojnym krokiem pokonałam schody, przebrałam się w szatni pracowniczej i dziarsko weszłam na oddział.

– Co tu tak cicho? – zapytałam, wchodząc do pokoju socjalnego i rzucając plecak na kanapę.

– A czego się spodziewałaś? – odparowała Renia, moja zmienniczka. – Wszystkie najgorsze burdy już przeszły, więc teraz jest spokój! Masz szczęście, że przejmujesz zmianę po mnie. Zostawiłam ci oddział w idealnym stanie! Wszyscy nakarmieni, napojeni i porządnie przepampersowani, nie na odczepne. Nie znoszę, jak się pacjenci moczą przez źle założone pieluchy. Potem się budzą i wołają, a zupełnie niepotrzebnie. Jak dobrze pójdzie, to dziś w nocy wszyscy będą spać.

Do głównych obowiązków opiekunów medycznych w ciągu dnia należało wykonywanie czynności pielęgnacyjnych, czyli przebieranie pacjentów, którzy tego wymagali, toaleta, a także karmienie w porze posiłków. Każdego dnia, o stałych porach, para opiekunów przechodziła przez oddział, aby podać pensjonariuszom kolejno śniadanie, obiad i kolację, a także, by zmienić pieluchy seniorom, którzy nie byli już w stanie korzystać z toalety samodzielnie. Czasem trafiało się na blisko stupięćdziesięciokilogramowego pacjenta, co stanowiło poważne wyzwanie dla naszych kręgosłupów, dlatego też zawsze byłam pełna podziwu wobec mojej zmienniczki, która spokojnie mogłaby już odejść na emeryturę.

Renia była postawną, energiczną kobietą w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat. Ostre rysy twarzy, wyrazista mimika i mocny, niski alt doskonale odzwierciedlały siłę jej charakteru. Cieszyłam się, że to właśnie ona, a nie kto inny, nauczyła mnie, jak wygląda praca opiekuna. Dobrze znała wszystkich pacjentów, z każdym potrafiła postępować, jak należy. A przede wszystkim miała cięty język i poczucie humoru, które w niejednej sytuacji uratowało atmosferę pracy.

– Zobaczymy, Renia! Zobaczymy, czy wszyscy będą spać – odparłam z przekąsem. – Powiedz mi lepiej, czy coś się w ogóle dzisiaj działo.

– Nic wielkiego. Jedna gorączka, jedna biegunka. Poza tym dzień jak co dzień.

– No to idź do domu. Emeryci muszą dużo odpoczywać – zażartowałam.

Renia spojrzała na mnie, unosząc wysoko brwi.

– I kto to mówi! Ta, która cały miesiąc będzie sobie smacznie SPAĆ na nockach! Leniuch jeden!– Zaśmiałam się i machnęłam ręką. – Jeśli zobaczę, że się obijasz, to mnie popamiętasz! Ja dzisiaj wykonałam porządną robotę, nie zmarnuj tego. Widzimy się w czwartek, pa! – dodała i zniknęła za drzwiami.

Nie zdążyłam dobrze się rozsiąść, gdy za progiem pojawiła się jedna z podopiecznych na wózku inwalidzkim.

– Co tam, pani Stasiu? – zawołałam, nim zniknęła mi z pola widzenia.

Kobieta wzdrygnęła się i obróciła w moją stronę. Gdy tylko mnie zobaczyła, jej twarz rozjaśniła się, a usta wygięły szeroko i radośnie. Jak ja uwielbiałam ten uśmiech!

– Miło panią widzieć! – chrypnęła. – Taka młoda i uśmiechnięta. A do tego pracowita!

– A wie pani, że pani Renia właśnie nazwała mnie leniuchem?

– Cooo? – Pani Stasia nie dosłyszała i przyłożyła dłoń do ucha, odgarnąwszy do tyłu cienkie srebrne włosy.

Wstałam z kanapy, podeszłam do niej, kucnęłam i powiedziałam nieco głośniej:

– Powiedziała, że jestem LENIEM!

– Nie słyszę…

– LE-NIEM! – krzyknęłam tuż przy jej twarzy.

– Zaraz… – Pani Stasia pogrzebała przy uchu i drżącą dłonią wyjęła z niego aparat słuchowy. Położyła go na kolanie, po czym gestem pokazała, żebym spróbowała powiedzieć jeszcze raz.

– Powiedziała, że jestem leniem – powiedziałam już normalnym głosem.

Staruszka zatrzęsła się ze śmiechu, po czym włożyła aparat z powrotem do ucha, pokręciła głową i odjechała w swoją stronę. Patrzyłam, jak powoli się oddala, i zastanawiałam się, po co jej właściwie ten aparat słuchowy.

***

Dziś w grafiku miałam samodzielną nockę, czyli bez drugiego opiekuna. Na dyżurze była ze mną pielęgniarka, Zośka, jednak moje główne towarzystwo przez najbliższe dwanaście godzin mieli stanowić chrapiący pensjonariusze. Nie nauczyłam się jeszcze wszystkich imion i nazwisk, więc co jakiś czas musiałam zerkać na plakietki wiszące przy łóżkach. Mój staż pracy wciąż był jednym z najkrótszych.

Wieczorna zmiana zaczynała się o dziewiętnastej, więc wszyscy odwiedzający już dawno powychodzili, a część pacjentów zasnęła. Na oddziale było bardzo cicho, aż nienaturalnie. Idąc głównym korytarzem, zaglądałam do pokoi i myślałam o tym, w jaki sposób się tu znalazłam.

Jeszcze parę lat temu nie uwierzyłabym, gdyby ktoś mi powiedział, że zatrudnię się w placówce medycznej, i to jeszcze przy dogorywających staruszkach. Kończąc liceum, byłam przekonana, że całe życie przepracuję w branży turystycznej. Tak, właśnie tak – szłam na studia z myślą, że moim największym atutem są zdolności językowe. Miałam sporo wątpliwości. Zanim padło na turystykę, myślałam o wielu innych kierunkach, ale żaden z nich nie wydawał mi się odpowiedni. Lingwistyka? Co będę potem robić? Filologia? Przecież nie zostanę nauczycielką! Szukałam czegoś innego, ale długo nie wiedziałam czego. Mimo skrytości i skrzętnie chowanych pod przykrywką obojętności kompleksów miałam spore ambicje. Zawsze byłam samodzielna i zorganizowana. Myślałam, że swoją wyjątkową zaradność wykorzystam w pracy w hotelarstwie, że może kiedyś zamieszkam w górach, nad morzem albo za granicą przy jakimś hotelu i uda mi się zmienić tryb życia na bardziej aktywny, co pozwoliłoby mi spalić nieco sadełka tu i tam. Na drugim roku studiów jednak zaczął się kryzys, który, choć wszyscy mówili, że jest tylko przejściowy, trwał aż do egzaminu dyplomowego. Nie miałam w zwyczaju przerywać rozpoczętych zadań, więc mimo wątpliwości postanowiłam skończyć studia. Zdałam wszystko wzorowo i podjęłam się pracy w hotelu. Niestety potwierdziły się wszystkie moje obawy – kompletnie się w tym nie spełniałam. Codziennie przed snem leżałam z szeroko otwartymi oczami, myśląc, że nie o tym marzyłam, będąc dzieckiem. Nie to pragnęłam robić w swoim życiu – choćby nie wiem jak bardzo świat przekonywał mnie, że właśnie to jest moje powołanie.

Wytrzymałam tak pół roku i zaczęłam szukać dalej. Najpierw zapisałam się do rocznej szkoły policealnej na kierunku ekonomicznym i przepracowałam w tej branży zaledwie dwa miesiące, czyli tyle, ile trwały obowiązkowe praktyki. Następnie, zaraz po zdaniu egzaminów końcowych, poszłam do szkoły artystycznej spróbować sił w organizacji wydarzeń plenerowych. Znów nic z tego nie wyszło.

Ja, Anastazja Borlasiewicz, próbowałam dojść do wyznaczonego celu i tułałam się między zawodami. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca na świecie i czułam coraz większą pustkę i niedowartościowanie. Aż w końcu dziwny zbieg okoliczności, właściwie przypadek, zdecydował o tym, że teraz byłam tu, gdzie byłam.

– Dzień dobry, przyszłam na rozmowę w sprawie pracy – powiedziałam, wchodząc do działu kadr w ośrodku.

– Dzień dobry, dzień dobry! Niech sobie pani usiądzie. Już, już do pani idę. Tyle spraw do załatwienia! Mamy teraz strasznie gorący okres, musi pani wybaczyć.– Szczupła, energiczna kobieta koło czterdziestki krążyła między drukarką a biurkiem, wyciągając i na przemian wkładając w koszulki kolorowe kartki A4. – Proszę się nie stresować, tylko powiesić kurtkę, usiąść wygodnie. Poczekamy chwilę na panią oddziałową, która zajmuje się personelem opiekuńczym i wszystko pani opowiemy.

Jednak nie do końca tak się stało, bo oddziałowa nie przyszła, a rozmowa się nie odbyła. Roztrzepana pani z kadr dała mi do przejrzenia zasady BHP, informację na temat wynagrodzenia (coś mi się nie zgadzało), zakres obowiązków, którego nie zdążyłam przeczytać, i umowę, której nie zdążyłam podpisać. Po tym wszystkim zaprowadziła mnie na drugie piętro (powtarzając: „Szybko, chyba już kończą, musimy iść!”) na odprawę pielęgniarsko-opiekuńczą, w której brał udział tylko personel medyczny. Słuchałam zdezorientowana, kto tej nocy nie spał, komu naklejono plaster przeciwodleżynowy, kto krzyczał wniebogłosy i jakie dostał na to leki, a kto miał atak paniki. Dla ścisłości powiem tylko, że przyszłam na rozmowę w sprawie pracy w dziale księgowości i kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje. Ogarniałam wzrokiem opiekunów medycznych, którzy mnie otaczali, a których głównym zadaniem była opieka pielęgnacyjna pacjentów, czyli zmiana pampersów, mycie, karmienie, golenie i ogólnie ciężka praca fizyczna.

Kiedy po odprawie ludzie zaczęli rozchodzić się do swoich zadań, próbowałam odnaleźć wśród nich panią kadrową, ale ta zdążyła się już ulotnić.

– Ty jesteś tą nową opiekunką, tak? – zapytała mnie jedna z kobiet, ubrana w kwiecisty fartuszek. – Chodź ze mną. Będziemy w parze. Wszystkiego cię nauczę!

I to była moja Renia. Dzięki niej poznałam zupełnie nowy zawód, który, wprowadził moje życie na właściwe tory. Stał się moim powołaniem.

Dopiero po całym dniu pracy pani z kadr przyleciała do mnie spocona i próbowała wyjaśnić sytuację, na co ja odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, że chcę tu zostać. Ogromne było jej zdziwienie! Jej i całej ekipy, z którą pracowałam danego dnia, bo, umówmy się – kto przy zdrowych zmysłach zamieniłby wygodną, dobrze płatną i nieobciążającą fizycznie pracę za biurkiem na ciężką fizycznie i psychicznie, opiekę nad osobami starszymi, często agresywnymi, brudnymi i trudnymi w kontakcie?

Sama się sobie dziwiłam. Ale w jakiś sposób poczułam, że TO właśnie jest praca dla mnie.

Już pierwszego dnia byłam w stanie samodzielnie wykonywać pewne czynności, z którymi nie każdy dawał sobie radę. Powtarzano mi, że wiele osób szybko z tej pracy rezygnowało. Widok leżących chorych pensjonariuszy, z różnymi porażeniami, przykurczami i głęboko posuniętymi zespołami otępiennymi poruszał najgłębsze struny serca. Do tego kontakt z fekaliami, brudem, wymiocinami i wszechobecnie panującym smrodem mógł być naprawdę odpychający i trudny. Zresztą nie tylko dla opiekunów. Przebieranie pieluchy czy bycie kąpanym przez osobę, dla której czynności te były odrażające, sprawiały, że pensjonariusze czuli niesamowity wstyd i poniżenie – a ja doskonale to rozumiałam! W dodatku z wielkim zdziwieniem odkryłam, że wszystkie te nieprzyjemne zapachy i odpychające czynności nie wywołują u mnie żadnego odruchu wymiotnego ani odrazy. Wszystko, co zobaczyłam, wydało mi się po prostu zwykłymi, naturalnymi sprawami, którym ci staruszkowie nie mogli już zaradzić.

To, co widziałam na oddziale podczas pierwszego dnia w pracy, wstrząsnęło mną. Pokazało mi, jak ogromnie ci ludzie potrzebują pomocy i jak bardzo są zależni od innych. Poczułam, że właśnie JA mogę im pomóc, a dzięki temu zyskam tak długo poszukiwany sens pracy.

Kolejną sprawą, która różniła to miejsce od poprzednich, było podejście współpracowników do moich gabarytów. Zawsze odnosiłam wrażenie, że z powodu tuszy spoglądano na mnie z dezaprobatą i traktowano z góry, jakby to była jedyna rzecz, która mnie określała. Poczucie nieatrakcyjności i braku przynależności do jakiejkolwiek grupy, z którą miałam do czynienia, sprawiły, że na każdym poprzednim stanowisku czułam się po prostu źle. A tu było inaczej. Tym razem miałam wrażenie, że ludzie dostrzegli w mojej tuszy pewną siłę.

Do podnoszenia cięższych pacjentów służyły nam specjalne podnośniki, których obsługa jednak wymagała sporego wysiłku i zręczności. Czy będąc 50-kilogramowym szczypiorkiem byłabym w stanie podołać tak trudnej pracy fizycznej? Nie wydaje mi się. Wysiłek, jaki trzeba włożyć w podnoszenie pacjentów czy przebieranie, jest naprawdę ogromny. Czułam, jak pracują mi dosłownie wszystkie mięśnie

Od początku zatrudnienia minęły dwa miesiące. Wstawałam przed świtem, żeby przyjść do pracy wcześniej. Pracowałam na pełnych obrotach, chcąc jak najlepiej wykonać wszystkie obowiązki. Zawsze wychodziłam spocona i umęczona, zastanawiając się, czy coś mogę robić lepiej. Dziwiłam się swojej wewnętrznej motywacji, ale bardzo pragnęłam zatrzymać ją w sobie, aby nigdy już nie wróciło do mnie poczucie bezsensu życia.

Zerknęłam na zegarek i zobaczyłam, że pora już rozpocząć przewijanie pensjonariuszy. Zośka jeszcze nie przyszła. Na początku każdego dyżuru podawała pacjentom leki, potem przychodziła do mnie, żeby pomóc w zmianie pieluch. Mimo że jeszcze się nie pojawiła, o wyznaczonej porze ruszyłam do pracy. Pomyślałam, że Zośka na pewno pojawi się, gdy skończę pampersować lżejszych pacjentów i pomoże przy tych, których trudno w pojedynkę obrócić na bok. Niedługo czekałam na jej przybycie.

– Dziewczyno, czemu zaczęłaś sama!?– Przybiegła do mnie z korytarza spocona i zarumieniona, w białym fartuszku.

Uśmiechnęłam się. Bardzo lubiłam pracować z Zosią. Ogólnie nieco roztrzepana, za co wiele osób ją krytykowało, jeśli jednak chodziło o pacjentów – była bardzo odpowiedzialna i niesamowicie zaangażowana. Miała świetną intuicję.

– Kogo mogłam, to przewinęłam. Zostali nam ci najciężsi.

– We dwie mamy chodzić! WE DWIE! Tak mówiła oddziałowa! Nadgorliwa jesteś! Miałaś czekać! – krzyczała szeptem, machając mi rękami przed nosem. – Młoda jesteś, szanuj kręgosłup! Ty masz dzieci rodzić, a nie ciężary dźwigać!

– Zosiu, gdzie mi tam do dzieci – westchnęłam.

Na szczęście, nie ciągnęłyśmy tego tematu. Wspólnie obeszłyśmy oddział, rozmawiając już tylko o pacjentach. Mimo tego wpadłam w zamyślenie.

Nie miałam męża. Ani nawet chłopaka. I właściwie nie wiedziałam, czy kiedykolwiek ktoś taki się znajdzie. Teraz to już nie miało większego znaczenia. Nauczyłam się tutaj nie wzdychać do cudzego życia. Moje było w porządku i niczego w nim nie brakowało. Cieszyłam się z tego odkrycia. Obecnie moim życiem była praca. Praca, praca, praca! Ona jedna miała teraz sens.

– Spotykamy się tu o czwartej trzydzieści rano, ja idę spać do dyżurki, a ty leć na kanapę do socjalu. Masz się wyspać! – rzuciła Zośka i zniknęła w pomieszczeniu pielęgniarskim.

Ziewnęłam przeciągle, ruszyłam do pokoju socjalnego i zanurkowałam w szafie w poszukiwaniu kocyka i poduszki. Strzepnęłam z nich paprochy i posłałam kanapę. Rzuciłam płaski, szary, ogólnodostępny jasiek, po czym położyłam się z nadzieją, że zaraz się zdrzemnę. Zanim jednak ułożyłam wygodnie głowę, poczułam, że wieje mi po szyi. Wstałam, zamknęłam okno i wróciłam pod koc. Gdy tylko zamknęłam oczy, uświadomiłam sobie, że nie przełączyłam świateł na korytarzu na tryb nocny. Wstałam więc jeszcze raz. Zastanawiając się czy na pewno już wszystko zrobiłam, zerknęłam na zegarek – dochodziła pierwsza w nocy. To oznaczało, że jeśli nikt nie obudzi się z krzykiem, nie skorzysta z przycisku alarmującego albo nie zacznie chodzić po korytarzu, to czeka mnie jakieś trzy i pół godziny drzemki. I zanim wymyśliłam kolejny powód, który zmusiłby mnie do wyjścia z mojego prowizorycznego łóżka, spałam już jak kamień.

Przyjemna cisza. Uczucie miłego chłodu. Świeżość.

W oddali, niczym z winiety, wyłonił się drewniany domek otoczony wysoką trawą. Spoglądałam na niego ze wzgórza pokrytego tu i ówdzie różnobarwnymi kwiatami. Do drzwi chatki prowadziła kamienna ścieżka, na którą jednak nie wstąpiłam. Stałam w miejscu zapatrzona w ten śliczny, bajkowy obrazek. Patrzyłam, jak po dachu skaczą grubiutkie wróble i rozkoszowałam się rześkim powietrzem.

Niesamowite, jakie sny potrafią być czasem prawdziwe. I jak bardzo nieraz mogą wpłynąć na nasze życie.

Rozdział 2. Po nocy

Z płytkiego snu wyrwał mnie drażniący dźwięk budzika. Szybko wyłączyłam irytującą melodyjkę, która z założenia miała sprzyjać łagodnemu, radosnemu przebudzeniu. Słyszałam ją jednak tyle razy, że teraz kojarzyła mi się już tylko z utratą błogiej nieświadomości i bezlitosnym zderzeniem z rzeczywistością.

Podeszłam do lustra i przemyłam wodą zapuchnięte oczy. Zamrugałam kilka razy, próbując dojrzeć swoje niewyraźne w ciemności odbicie, po czym ruszyłam obudzić pielęgniarkę na poranne pampersowanie.

Po dwóch godzinach byłyśmy już po robocie i szykowałyśmy się na odprawę, żeby przekazać zmianie dziennej relację z nocy.

– Pani z trójki dostała biegunki, dwa razy pobrałam krew do badania… – Zosia odczytywała spisane w nocy notatki. – No i… Tego… Coś jeszcze tam było…

– Ryszard – podpowiedziałam, próbując ukryć ziewnięcie.

– Ach, tak! Pan Ryszard był w nocy niemożliwy! – podchwyciła Zosia. – Walił rękami w łóżko i śpiewał na cały głos. Nie mogli spać tam koło niego, nie dał się uspokoić. Dałam mu doraźnie hydroksyzynę i koło pierwszej zasnął. Poza tym było raczej spokojnie.

Zosia zdawała raport z nocnych wydarzeń, a ja wodziłam oczami po zgromadzonych. W pewnym momencie mój wzrok zatrzymał się na Mariuszu Kicińskim, naszym dyrektorze. Byłam zaskoczona, że widzę go w sali, ponieważ prawie nigdy nie bywał na oddziale. Co on tu robił? I dlaczego właśnie spojrzał w moją stronę?! Na karku poczułam gęsią skórkę… Pan Mariusz nie należał do dyrektorów z rodzaju „cieszę się, że cię widzę”.

Przełknęłam ślinę i gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć wszystkie wykonane w nocy czynności. Monitoring coś uchwycił? Ale przecież nic nie zrobiłam! A może jednak? Może zapomniałam zmienić rękawiczki? Nie… A może powinnam była zrobić coś oprócz nocnego pampersowania, o czym nikt mi nie powiedział? Ktoś by mi wywinął taki numer? Nie, niemożliwe. Dyrektor nie zdążyłby niczego wyłapać do porannej odprawy, chyba że siedziałby w kanciapie całą noc…

– Cieszę się, że było spokojnie. Życzę wszystkim dobrego dnia, a nocnej zmianie dobranoc!– Oddziałowa zakończyła spotkanie i wszyscy zebrani zaczęli się przemieszczać w stronę korytarza.

Rozejrzałam się niespokojnie po ludziach w poszukiwaniu Zosi, ale najwyraźniej zdążyła już wyjść. Kątem oka dostrzegłam, że dyrektor zmierza w moją stronę. Serce załomotało mi w piersi, dając do zrozumienia, że nici z zachowania zimnej krwi. Próbując opanować ten nagły przypływ adrenaliny, wzięłam głęboki wdech, zmarszczyłam czoło i obróciłam się w stronę dyrektora.

– Pani Anastazjo, mam do pani pytanie.

– Czy coś się stało? – odparłam najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać przy tak łomoczącym sercu.

– Nie, nic z tych rzeczy. – Dyrektor zaśmiał się nerwowo. – Dlaczego od razu miałoby się coś dziać? Nie przychodzę na odprawę tylko wtedy, kiedy coś jest źle. – Przestąpił z nogi na nogę i mruknął pod nosem coś, czego nie dosłyszałam.

Postanowiłam to zignorować. Jego dziwne zachowanie wcale nie dodawało mi pewności siebie.

– Niech pan mówi – poprosiłam. – Tak mi po prostu przyszło na myśl. Pracuję tu od niedawna i nie zawsze jestem pewna, czy wszystko robię dobrze.

– Pani się mnie boi? Skąd ten stres? Zresztą, mniejsza z tym. – Pokręcił głową. – Chodzi mi o pani nocne zmiany. Przeglądałem rano grafik i zauważyłem, że ma pani w czerwcu zdecydowaną większość nocek. Wyraziła pani na to zgodę, czy zaszło tu jakieś nieporozumienie? Oddziałowa o tym wie? Nie chciałbym potem takiej sytuacji, że pani się zwolni, bo jest pani niezadowolona z grafiku. Wyjdzie na to, że nie zapewniamy odpowiednich warunków pracy i znowu będą problemy.

– Nie, nie, wszystko jest w porządku – odpowiedziałam zmieszana. – Wszystko zostało ustalone z panią oddziałową. Ja sama poprosiłam o takie zmiany. Jest mi to na rękę.

Dyrektor uniósł brwi i spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Po chwili milczenia pokiwał głową, jednak widziałam w tym geście wyraźną irytację.

– Skoro to pani odpowiada, to nie mam tu nic do gadania. Nie powinienem się nawet przejmować, bo to właściwie nie moja sprawa. Nie chcę słyszeć, że zgłasza pani z tego powodu jakieś zażalenia, tak? Skoro to pani pomysł. Szkoda, że nikt mnie wcześniej nie poinformował…

I mówiąc dalej, już bardziej do siebie niż do mnie, wyszedł na korytarz. Zostałam w sali w towarzystwie dwóch opiekunek i pani oddziałowej.

– Nie przejmuj się, on już taki jest – rzuciła jedna z kobiet i machnęła niedbale ręką. – Przyzwyczaisz się. Strasznie nerwowy facet. Nie zwracaj na niego uwagi.

– Dzięki – odrzekłam tylko i ruszyłam w swoją stronę czerwona jak burak.

***

Droga do domu upłynęła mi bardzo szybko. Miałam wrażenie, że ledwie wyszłam z ośrodka, a już byłam pod swoją bramą. Być może był to efekt spowolnionej pracy mojego mózgu, który nie zorientował się, że już jest kolejny dzień.

Gdy tylko weszłam do mieszkania, zauważyłam otwarte drzwi pokoju Szymka i jego pochylone nad biurkiem plecy.

– Co ty tu robisz? – spytałam zdziwiona. – Nie jesteś w pracy?

– Gapo, jest niedziela! Idź ty się wyśpij!

– Aha… – Zamyśliłam się, szukając w głowie potwierdzenia tej informacji. – Naprawdę?

Szymek wychylił się na oparciu tak, że zobaczyłam całą jego sylwetkę. Patrzył na mnie swoimi ciemnymi oczami, a na jego plecach spoczywał pokręcony kucyk z włosów zupełnie takich samych, jak moje. Wycelował we mnie palec i powiedział:

– Zanim pójdziesz spać, idź się wykąp. Śmierdzisz potem.

– Sam śmierdzisz! – Obruszyłam się. Podeszłam do niego i zaczęłam ostentacyjnie obwąchiwać jego fryzurę. – Umyj lepiej włosy, bo masz tłuste. Jeszcze chwila i będę tu mogła smażyć kotlety.

Szymek odepchnął od głowy moją twarz ujął swój kucyk w prawą dłoń. Przesunął spojrzeniem po całej jego długości i powąchał ostrożnie.

– Mówisz tak, bo zazdrościsz mi mojego włosia.

– Przecież ja mam dłuższe niż ty.

– I co z tego? Ale brzydsze!

Zaśmiałam się pod nosem i pokręciłam głową. Najchętniej od razu pogrążyłabym się w błogim śnie, ale najpierw rzeczywiście musiałam się wykąpać, żeby zmyć z siebie pracę.

Wskoczyłam pod prysznic i najprędzej jak tylko mogłam wyszorowałam całe ciało namydloną gąbką, po czym owinięta szlafrokiem poszłam do kuchni umyć pojemniki, w których miałam w pracy posiłki.

– Nie ma nic do jedzenia – mruknął Szymek, wchodząc do kuchni, gdzie oparł się o ścianę.

– To idź coś kupić.

– Nie chce mi się.

Parsknęłam śmiechem.

– Biedaczyna! Jeśli kupisz pieczarki i trochę marchewki, to jak wstanę, zrobię placki ziemniaczane.

– Nastka, chcesz zrobić placki ziemniaczane z marchewki?

– Z ZIEMNIAKÓW i marchewki, z ziemniaków! Kto tu jest niewyspany, hę?

– No tak, ale jak chcesz je zrobić, jeśli nie kupię ziemniaków?

Szymek dobrze wiedział, że te spoczywają w szafce koło zlewu. Ale przecież trzeba było podręczyć starszą siostrę.

– Jeśli się nie uspokoisz, to dostaniesz wodą! – zawołałam ostrzegawczo.

– Chlupu, chlupu, chlupu! – Szymek podszedł do zlewu i uprzedził moje działanie, złapał strumień wody w ręce i ochlapał mnie prosto w twarz.

– Nieee! – krzyknęłam, krztusząc się i śmiejąc jednocześnie. – Co robisz?! Weź się ogarnij!

– Woda zdrowia doda. – Szymek zaśmiał się z własnego żartu, po czym podszedł do blatu i nastawił czajnik z wodą na herbatę. Powoli i niemal niedostrzegalnie jego sylwetka jakby się skurczyła i przybrała kształt dzwonnika z Notre Dame.

– Muszę sobie zrobić przerwę – westchnął.

Spojrzałam na niego zza kuchennej ścierki i zdałam sobie sprawę, że mój zamyślony, nieobecny brat, choć zwykle tak pełen humoru i młodzieńczej energii, również był bardzo zmęczony. Usiadłam przy stole i zagaiłam:

– Co tam w pracy?

– Nic ciekawego. Właściwie nie ma co opowiadać.

Szymek pracował jako kelner na bardzo różne zmiany. Raz był w pracy za dnia, raz nocą i często dostawał niezapowiedziane wezwania. Rzadko więc mieliśmy chwilę, żeby ot tak siąść i pogadać o życiu. A lubiliśmy rozmawiać, brakowało nam tego. Po odejściu rodziców mieliśmy już tylko siebie.

– Nie pytam o kelnerowanie. Wiem, że tam jest nudno. Pytam, czy coś teraz piszesz!

Szymek, oprócz tego, że pracował w kilku różnych restauracjach, zajmował się również pisaniem i korektą tekstów na zlecenie: od materiałów reklamowych, przez różnego rodzaju dokumenty, do krótszych lub dłuższych artykułów. Jednak jego prawdziwym marzeniem było pisanie prozy i zarabianie na życie jako pisarz.

– Wiesz co, mam parę reklam do napisania – bąknął. – I ze trzy opisy produktów do korekty. Muszę to zrobić dzisiaj, bo nie wyrobię się w przyszłym tygodniu. Wszystko wygląda trochę inaczej, niż to sobie wyobrażałem, ale, koniec końców, piszę. I chyba o to chodzi, nie?

– A pisałeś do dziennika? Mieli wziąć twój artykuł. Ten przyrodniczy.

– Wzięli – odparł obojętnie.

– Jak to? Dlaczego nic nie powiedziałeś? No to super! Gratulacje, Szymek!– Podeszłam do niego nieco mniej energicznie, niż planowałam, bo nogi same odmawiały mi posłuszeństwa, i poklepałam go w ramię. – Dlaczego się nie cieszysz? – zapytałam.

– Nie wiem. Przyjęli i tyle. Zapłacili. Biorę się za kolejny.

Przyglądałam mu się badawczo, ale nic nie wyczytałam z jego męskiej, obojętnej postawy.

– Rzeczywiście jesteś zmęczony, co?

– No – odparł lakonicznie.

– To musisz więcej odpoczywać. I więcej spać. Mniej narzekać. Tak jak ja!

Szymek parsknął śmiechem i pokręcił głową, ale nic już nie odpowiedział.

– Idę spać – zakończyłam. – A ty się rozchmurz i wymyśl coś, żeby się zrelaksować. A gdy już wymyślisz, to idź po zakupy. To potem zjemy sobie placki!

Rozdział 3. Pierwsze spotkanie

Wkraczając na dziedziniec ośrodka, przyglądałam się szarym, kłębiastym chmurom wiszącym nad dachami budynków. Cieszyłam się, że zdążyłam przed burzą. Gdzieniegdzie kapały już z nieba maleńkie krople, jedna z nich wylądowała na mojej głowie. Wymacałam w torbie parasol i odetchnęłam z ulgą – jeśli w drodze powrotnej złapie mnie deszcz, przynajmniej nie przemoknę do suchej nitki!

Drzwi windy otworzyły się, ukazując mój oddział. Przed oczami mignęła mi zdyszana Zosia z jednorazową maszynką do golenia w ręku.

– Nie wierzę. Nie wierzę! – powtarzała, mijając mnie pospiesznie i idąc w stronę dyżurki. Gwałtownym ruchem zdjęła rękawiczki i wraz z maszynką wrzuciła do czerwonego worka pod ścianą. – Stary piernik jeden! Nic dziwnego, że w domu mieli z nim taki problem. Zero współpracy. ZERO!

Zośka wróciła na korytarz, przystając co chwilę i mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa.

– Co się stało? – spytałam, ruszając za nią.

– Pan Ryszard nie daje się ogolić. Dziewczyny próbowały na dniówce, ale tylko go pocięły, bo tak machał łapami, że to aż nie do pomyślenia! Wrzeszczy, krzyczy, przeklina, dajcie spokój… Będzie nieogolony, trudno. Zarośnie jak ent, bo tej gęby to mu nikt więcej nie dotknie! Ja się za to nie biorę!

Westchnęła krótko, po czym rzuciła mi znaczące spojrzenie. Na jej twarzy pojawił się podejrzany uśmiech.

– Ooo nie… – jęknęłam, podejrzewając, co się święci. – Nawet o tym nie myśl.

– Anastazja, ty spróbuj. Nie wiadomo, jak na ciebie zareaguje. Może akurat okaże się, że przypadniesz mu do gustu. Jeszcze się facet nie zdążył zaaklimatyzować, a ty jesteś taka łagodna i jednocześnie rzeczowa. Może tobie się uda!

Patrzyłam na Zosię z powątpiewaniem. Czym się różniłam od pozostałych dziewczyn, że akurat ja miałabym dać radę ogolić tego wzburzonego olbrzyma? Może i nie miałam postury elfika. Byłam jednak pewna, że pan Ryszard bez problemu mógłby przygwoździć mnie do ściany jedną ręką i trzymać tam tak długo, aż wyzionęłabym ducha. Zośka wbijała we mnie szkliste spojrzenie. Poczułam, że coś się we mnie łamie. Westchnęłam ciężko, wzruszyłam ramionami i odparłam:

– Dobra. Pójdę i spróbuję. Ale jeżeli WAM się nie udało, to nie sądzę, żebym ja dała radę.

– Spróbuj! – Pielęgniarka złożyła dłonie w błagalnym geście. – Może akurat się uda! Ty jesteś do tego stworzona. Wszyscy zawsze mówią, że po twoim goleniu jest ekstra gładko!

– Potraktuję to jako komplement, chociaż w tej sytuacji jest mi bardzo nie na rękę – mruknęłam.

– W razie czego po prostu go zostaw. Niech sobie siedzi w mydlinach. W końcu nie jesteśmy tu od tego, żeby z nimi walczyć, nie? Tylko żeby się opiekować na tyle dobrze, na ile to możliwe. A tutaj to bym powiedziała, że to NIEMOŻLIWE, ale co ja tam wiem!

Zostawiłam wzburzoną Zosię i, nie czekając dłużej, ruszyłam na oddział. Szybkie tempo i niespodziewane wezwania były nieodłącznymi elementami tej pracy. Mogłam wzdychać i narzekać, że przecież dopiero przyszłam, że nie zdążyłam się rozłożyć ze swoimi rzeczami czy zrobić sobie herbaty. Wielokrotnie byłam świadkiem takich zachowań ze strony swoich koleżanek. Czas leciał tu jak szalony dla mnie jednak nie był to powód do narzekania, a istotna zaleta. Ledwo się praca zaczynała, a za moment już się kończyła. Nieustanne wezwania „na chwilę” pozwalały wypełnić czas pracy w taki sposób, że choć zmiana trwała całe dwanaście godzin, to miałam wrażenie, że mija maksymalnie osiem.

Myśląc o tym, zbliżałam się do pokoju pana Ryszarda. Przed wejściem zatrzymałam się i dyskretnie oceniłam sytuację. Pan Ryszard był potężnym, silnie zbudowanym mężczyzną w wieku około osiemdziesięciu lat. Wyglądał, jakby zastygł w półsiedzącej pozycji w wymiętej pościeli, na wpół tylko obleczonej – reszta poszwy dyndała nad podłogą przewieszona przez barierkę łóżka. Miał skrzyżowane na piersi ramiona i niezadowoloną minę. Pod brodą widniała szeroka smuga skrzepniętej krwi, najpewniej po głębszym zacięciu. Najwyraźniej mężczyzna nie tylko odmówił golenia, ale również popołudniowej toalety. Nie zastanawiając się dłużej, weszłam żwawo do pokoju.

Jasne, świdrujące i wytrzeszczone oczy pana Ryszarda powoli obróciły się w moją stronę. Wyraz twarzy pozostał niezmieniony, a z gardła wydobył się bulgoczący pomruk.

– DZIEŃ DOBRY! – zawołałam, stając naprzeciwko łóżka. Starzec patrzył na mnie groźnie. – Panie Ryszardzie, TO JA! A-NA-STA-ZJA!!!

Pan Ryszard zamrugał niepewnie. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Nie byłam pewna, czy to oznacza przyjazne nastawienie, więc wolałam nie wyskakiwać od razu z maszynką.

– WSZYSTKO DOBRZE? – krzyknęłam.

Pokręcił głową i wzruszył ramionami. Nie zrozumiał.

– Co to do… – wymamrotał.

– Zaraz, zaraz… Może pan mnie nie słyszy – zastanawiałam się na głos. Dziewczyny wyczytały wcześniej w raporcie, że pan Ryszard niedosłyszy na jedno ucho.

Obeszłam łóżko, stanęłam niebezpiecznie blisko i zawołałam wprost do lewej małżowiny starca:

– JAK SIĘ PAN DZISIAJ CZUJE?

Z gardła mężczyzny wyrwał się krótki, bulgoczący śmiech. Chyba jednak bardziej przyjazny niż wrogi.

– Dobze – odparł wolno i niewyraźnie. – Dobze, dobze…

– SŁYSZAŁAM, że NIE CHCE SIĘ PAN GOLIĆ! – wołałam. – Więc OTO jestem!– Odsunęłam się nieco i pokazałam mu maszynkę jednorazową. Ciekawa byłam, ile takich już dzisiaj na niego zeszło. Spojrzałam mu prosto w oczy. – Czy pan się mnie BOI?

Teraz Ryszard zaśmiał się już dość głośno, czym wyrwał ze snu jednego ze współpacjentów, który zacharczał donośnie i obrócił się, jęcząc, na drugi bok.

– Co to, takiej, takiej… Ha, ha… Barany, umyśleć…

Nie byłam pewna, co to miało znaczyć, ale wzięłam to za dobry znak. Uśmiechnęłam się.

– Da mi się pan ogolić, panie Ryszardzie? Obiecuję, że nie zrobię panu krzywdy!

Pan Ryszard spoważniał nieco, ale machnął tylko ręką. Poklepałam go pokrzepiająco po dłoni, po czym ostrożnie wzięłam się do roboty. Ku mojemu zaskoczeniu poddał mi się bez oporu. Uniósł wysoko głowę, zamknął oczy i przesiedział tak całe golenie.

Pacjenci bywali nieobliczalni. Czasem surowi, czasem wulgarni, a czasem nieobecni i poddani. Rzadko kiedy weseli, choć było to szczególnie miłe. W przypadku pana Ryszarda było tak, że nie był agresywny, dopóki wiedział, co się z nim dzieje. Kiedyś byłam świadkiem sytuacji, w której dziewczyny, kończąc dyżur, chciały jak najprędzej uporać się z pozostałymi do przewinięcia pacjentami. Podeszły do łóżka pana Ryszarda, zadarły kołdrę i bez tłumaczenia zabrały się do rozbierania. Zaraz po tym uciekały przed ciężkimi pięściami starca. Przygłuchy mężczyzna, pogrążony we własnym, dziwnym świecie, tylko w ten sposób umiał reagować na nasze nieoczekiwane wizyty. Tym razem miałam więcej czasu, w końcu dopiero zaczynałam zmianę. Mogłam sobie pozwolić na chwilę pogaduszek. Korzystając z łagodnego nastawienia pana Ryszarda, skoczyłam prędko po pampersa i wróciłam, zanim mężczyzna zdążył się zorientować.

– ZMIENIĘ PANU PIELUCHĘ! – zawołałam, machając mu przed twarzą na wpół rozwiniętym materiałem.

– Ooo… – W tym pomruku dało się słyszeć wyraźne niezadowolenie. – Nie, co to do… Koza…

– NA SZYBKO! – dodałam, mając nadzieję, że pan Ryszard nie zdąży zmienić nastawienia. – TYLKO CHWILĘ!

Chwyciłam go najdelikatniej jak potrafiłam za nadgarstek. Spojrzałam mu w oczy, żeby ocenić, czy da mi sobą pokierować. Nie był zadowolony, ale nie oponował, przyciągnęłam go więc do siebie, żeby wskazać, na który bok ma się obrócić.

– Zabory, do nędzy, furiaci jedni byli…

Mężczyzna zaczął mamrotać pod nosem przekleństwa. Wzruszyłam ramionami i zabrałam się do roboty. Lepsza wiązanka, niż gdyby miał się miotać, jakby go żywcem palono, jak to miał w zwyczaju. Gdy skończyłam, poklepałam mężczyznę po boku, nachyliłam się do zdrowszego ucha i krzyknęłam:

– KONIEC!

Mężczyzna wciąż trzymał kurczowo barierkę swojego łóżka.

– Już? – mruknął zdziwiony.

– JUŻ! – Uśmiechnęłam się do niego serdecznie.

Pan Ryszard otworzył i zamknął usta, po czym zaśmiał się gardłowo bez uśmiechu, czym wywołał u mnie gęsią skórkę. Chyba mnie nie zrozumiał. Dotknęłam jego zaciśniętych na poręczy dłoni i pomału je uniosłam, pomagając mężczyźnie obrócić się z powrotem na plecy.

– JEST PAN WOLNY!

I bez szczególnego pożegnania wyszłam z sali, zabierając przy okazji brudne rzeczy. Zanim zdążyłam się oddalić, usłyszałam jeszcze, jak pan Ryszard zaintonował Niech żyje bal. Sepleniąc lekko i gubiąc co drugie słowo, zaczął swój wieczorny koncert.

– Przestań pan! Osiwieć można! – Usłyszałam za sobą głos jednej z pensjonariuszek.

Pan Ryszard uciszał się zwykle po nocnej dawce leków uspokajających. Dopiero wtedy pozostali pacjenci mogli odetchnąć.

Ledwo weszłam do pokoju socjalnego, w drzwiach pojawiła się zaciekawiona Zośka.

– No i co? – Jedną rękę oparła na biodrze, a drugą poprawiła sobie rogowe okulary.

– Udało się! – Uśmiechnęłam się triumfalnie i nie bez satysfakcji.

– Nie mów! – Pielęgniarka przysiadła na kanapie i podparła brodę ręką. – Żadna z nas nie mogła dać sobie z nim rady! Widocznie dobrze na niego działasz.

– Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to był przypadek – mruknęłam.

– Widzisz, ja wiedziałam, że ty dasz radę. Nadajesz się do tej pracy. Chociaż moim zdaniem mogłabyś pójść w stronę jakiejś terapii zajęciowej. Byłabyś w tym dobra. Widzę cię, jak prowadzisz zajęcia, siedzisz sobie z nimi, puszczasz im muzykę, rozmawiasz i w ogóle. To byłyby twoje klimaty, co?

– Nie wiem. Jakoś nie sądzę. Spójrz na mnie. – Stanęłam przed nią szeroko rozkładając ręce. Zosia zmierzyła mnie badawczo wzrokiem od stóp do głów i uniosła brwi do góry.

– No co? Moim zdaniem nadawałabyś się świetnie.

– Po pierwsze, nie mam potrzebnych papierów, więc moje kwalifikacje są ograniczone. A o kolejnych studiach wolę nie myśleć, już mi wystarczy. Tyle się narobiłam i zobacz, jestem w zupełnie innym miejscu, niż planowałam. A po drugie, jest mi po prostu dobrze tu, gdzie jestem. I to wystarczy. Ze wszystkich miejsc, w których pracowałam, to jest najlepsze i tego chcę się trzymać.

Zosia była kochana. Potrafiła dostrzegać w ludziach cechy, których sami nie widzieli. Miło było usłyszeć, że sprawdziłabym się w terapii, nawet jeśli nigdy bym się tego nie podjęła.

– Słuchaj, Anastazja, jest sprawa.

Pielęgniarka usadowiła się głębiej na kanapie i spojrzała na mnie niepewnym wzrokiem.

– Co jest? – rzuciłam, pozbywając się uśmiechu i wracając do podejrzliwego tonu.

– Pani Bogusia z trzynastki ma straszną biegunkę. Wiem, że idziemy w pampersy dopiero za godzinę, ja muszę porozkładać jeszcze leki. Może dasz radę sama ją przebrać? Obiecuję, już potem żadnych więcej próśb! Po prostu pomyślałam, że można do niej pójść jeszcze teraz, to do wieczora zdążymy tam wywietrzyć.