Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Alternatywa wersja historii, która mogłaby i może się wydarzyć. W powieści C.J.Carey George Orwell miesza się z Margaret Atwood, a wykreowana, literacka wizja niepokojąco rezonuje z współczesną rzeczywistością.
Aby kontrolować przeszłość, zmienili historię. Aby kontrolować przyszłość, zmienili literaturę.
Londyn, rok 1953.
Rok koronacji – ale nie tej, którą znaliśmy…
Minęło trzynaście lat od sformalizowania Wielkiego Sojuszu między Wielką Brytanią a Niemcami. Jerzy VI i jego rodzina zostali zamordowani, a Edward VIII rządzi jako król z królową Wallis u boku. Jednak w praktyce cała władza należy do Alfreda Rosenberga, protektora brytyjskiego.
Rola i status kobiet są dla władzy szczególnie interesujące i zostały na nowo ustalone. Zgodnie z przepisami Rosenberga kobiety podzielono na kilka kast według wieku, pochodzenia, statusu rozrodczego i cech fizycznych…
Rose Ransom należy do elity – pracuje w Ministerstwie Kultury, przepisując na nowo wielkie dzieła literatury autorstwa kobiet i korygując poglądy przeszłości. Ale teraz dostała specjalne i najprawdopodobniej niebezpieczne zadanie. Ma infiltrować Widowland – slumsy, do których zostały zesłane bezdzietne kobiety po pięćdziesiątce, podejrzewane o bunt i umieszczanie na murach graffiti z wywrotowymi cytatami z książek napisanych przez kobiety.
Rose ma mało czasu do przybycia do Anglii Hitlera na ceremonię koronacji. Czy wykona swoją misję, czy raczej stanie po stronie rebelii?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Dla Caradoca Kinga
Mogłoby się wydawać nieprawdopodobne, że kobiety i dziewczęta miałyby wrócić do pracy przy kołowrotku i krosnach. Ale to zupełnie naturalne. To coś, co można było przewidzieć. Kobiety i dziewczęta muszą na powrót podjąć to zadanie...
Alfred Rosenberg, 1936
Wdowa: określenie to pochodzi od staroangielskiego widewe, mającego źródło w indoeuropejskim, co oznacza „być pustym”; por. sanskryt vidh „ubogi, pozbawiony środków do życia”, łacińskie viduus „osamotniony”. W drukarstwie tym terminem określa się ostatnie słowo albo krótkie zdanie w akapicie wypadające u góry strony albo kolumny, uważane za niepożądane.
Sztuka redagowania tekstów wymaga odwołania się do wyczucia smaku, dokonywania estetycznych osądów i dostrajania się (...) do wrażliwości i psychologii autora.
Peter Ginna,
What Editors Do: The Art, Craft, and Business of Book Editing
Część pierwsza
Rozdział 1
Poniedziałek, 12 kwietnia 1953
Ostry wschodni wiatr unosił flagi na budynkach rządowych w ospałej parodii nadchodzących uroczystości. Przez całą drogę od Trafalgar Square do Whitehall sztandary poruszały się niespokojnie, zamieniając posępne ministerialne budowle w rzekę krwistej czerwieni. Plamy szkarłatu brutalnie wdzierały się w panoramę Londynu malującą się w łagodnych odcieniach akwareli: pociemniałych od brudu fasad z epoki wiktoriańskiej, nakrapianych kamieni Horse Guards, ciemnego brązu budowli z czasów Tudorów i jasnoczerwonych cegieł Holborn czy okolic średniowiecznych dziedzińców wokół Temple. Natrętny, nieznoszący sprzeciwu okrzyk czerwieni tłumił starożytne brązy i szarości miasta, wymazując jego subtelności w barwie ochry i różu.
Zbliżał się wielki dzień i – jak się wydawało – radościom nie było końca. Wokół Tamizy i na jej brzegach rozwieszono dekoracje. Niezliczone sztandary przeplatały się z rzędami platanów, wstęgi czerwieni wiły się wokół wykutych z żelaza wiktoriańskich poręczy na nabrzeżu. Nawet Izba Gmin została przystrojona niczym królowa wdowa w trzepoczące na wietrze flagi i proporce.
Witryny sklepów zdobiły portrety pary królewskiej w gustownej oprawie, na każdej taksówce mijającej Whitehall patriotyczny proporczyk tańczył na szczycie maski.
Flagi nie były w Protektoracie niczym nowym. Gdy ogłoszono powstanie Sojuszu Anglosaskiego, jego emblemat – sztandar z czarną literą „A” na czerwonym tle – pojawił się na froncie każdego budynku. Ledwo jednak wciągnięto proporce na maszty, ludzie ściągali je, darli na strzępy i rzucali na ulice, gdzie walały się w kałużach. Wkrótce brak szacunku dla sztandarów, podobnie jak ich niszczenie, uznano za akt zdrady karany śmiercią, czemu towarzyszył rozkaz, aby winowajców wieszano publicznie na tym samym maszcie, wobec którego dopuścili się przestępstwa. Był to środek odstraszający tyleż ponury, co nieskuteczny. Londyńczycy, po pierwszym szoku, wkrótce zaczęli zwracać uwagę na ciała wiszące ponad ich głowami równie niewielką, jaką ich przodkowie przed wiekami obdarzali ścięte głowy zatknięte na włóczniach u wjazdu na most Londyński.
Ale to było wtedy.
Wiele może się zmienić w ciągu trzynastu lat.
Przez cały dzień zanosiło się na deszcz. Przechodnie, czując przenikliwy chłód i nie znajdując niczego, na co można by spojrzeć z radością, starali się kryć twarze w szalikach i skuleni w płaszczach patrzyli pod nogi, by ominąć wyrwy w nienaprawianych chodnikach. „Marcowe wiatry i kwietniowe deszcze przynoszą majowych kwiatów naręcze” – czy jakoś tak to szło w tym powiedzeniu. Jeśli sądzić na podstawie ulew, które regularnie smagały ziemię w ostatnich kilku tygodniach, kwiecień z całą pewnością dochował wierności tradycyjnej angielskiej wiośnie. A w każdym razie (jak sądzili niektórzy starsi ludzie) była w tym odrobina tradycji.
Wysoko ponad Whitehall, z okien budynku, gdzie niegdyś mieściło się Ministerstwo Obrony, Rose Ransom spoglądała na dachy autobusów i głowy przechodniów. Była poważnie wyglądającą kobietą w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Miała marzycielskie spojrzenie. Gdy siedziała tego ranka skupiona nad maszyną do pisania, jej twarz wydawała się zamyślona, jak gdyby Rose szukała inspiracji do tekstu, nad którym właśnie pracowała, choć to wrażenie było jak najdalsze od prawdy. Natura bowiem, na szczęście dla Rose, obdarzyła ją fizjonomią, która nie zdradzała jej uczuć. I jeśli już coś się pojawiało na jej obliczu, to pewna beztroska, nieco zagadkowa raczej niż stanowiąca wyraz spokojnego zadowolenia. Miała idealnie owalną twarz, okoloną włosami w kolorze ciemnego blondu, i poważne spojrzenie niebieskich oczu o niezdecydowanym odcieniu, podobnym do jeziora, które doskonale odzwierciedla kolor nieba. Po matce odziedziczyła gładką brzoskwiniową cerę, dzięki czemu mogła uchodzić za kobietę o dziesięć lat młodszą, a po ojcu aurę nieprzeniknionego opanowania, które idealnie skrywało wszelkie burze, szalejące być może wewnątrz.
– Rose, chodź i zobacz! To niesamowite!
Rose się odwróciła. Coś się działo po drugiej stronie sali i jak można się było spodziewać, Helena Bishop, energiczna blondynka, znajdowała się w centrum tego zamieszania. Nawet najdrobniejszy incydent wystarczył, żeby wyrwać większość pracowników z biurowej rutyny, ale nowina, która pojawiła się tego dnia, rzeczywiście była wyjątkowa. Dwóch techników wtoczyło stolik na kółkach, na którym stała przysadzista drewniana skrzynka połyskująca lakierem, kryjąca pękate rybie oko monitora, opatrzone dwoma pokrętłami u dołu. Jeden z techników podłączył aparat do gniazdka i uruchomił. Szkło zamigotało, a na nim pojawiły się szare plamy, które po chwili przeszły w jednolity monochromatyczny blask. Szmer ekscytacji rozległ się wśród pracowników, którzy porzucili swoje biurka i zaczęli się tłoczyć wokół urządzenia, przepychając się i trącając łokciami, by obserwować obraz widoczny na niewielkim ekranie.
Podobnie jak większość mieszkańców terytoriów angielskich nigdy wcześniej nie widzieli z bliska telewizora i chcieli zobaczyć, jak to coś wygląda.
Na początku nie było widać nic poza śnieżną burzą, jednak w miarę jak aparat się rozgrzewał, pojawił się obraz w postaci uciekających ku górze horyzontalnych linii, aż do momentu, gdy ktoś pokręcił gałką strojenia i obraz nagle się zatrzymał.
– Chodź, musisz koniecznie to zobaczyć!
Wszyscy wpatrywali się w ekran jak zaczarowani. Nieprzejrzysty obraz ujawnił w końcu postać mężczyzny w wieczorowym stroju, który z paternalistyczną, udawaną radością odczytywał na głos jakiś tekst.
– W Londynie narasta aura oczekiwania, w miarę jak tłumy zaczynają gromadzić się na trasie koronacyjnej parady. Niecierpliwi już rozbijają namioty, aby mieć całkowitą pewność, że będą mieli najlepszy widok na parę królewską przyjeżdżającą z opactwa.
W całym kraju pokazywano tę samą audycję. Koronację Edwarda VIII i królowej Wallis wyznaczono na drugiego maja i władze ogłosiły, że wszyscy obywatele będą mogli obejrzeć transmisję w telewizji. W tym celu zainstalowano tysiące odbiorników telewizyjnych w miejscach pracy, fabrykach i budynkach publicznych, w szkołach i urzędach oraz w sklepach. Po raz pierwszy od trzynastu lat każdy dorosły i wszyscy uczniowie będą mieli dzień wolny od obowiązków, aby móc obejrzeć koronację pary królewskiej. I chociaż w tym momencie ponad dwa tygodnie dzieliło ich jeszcze od wielkiego wydarzenia, wszyscy byli już podekscytowani.
– Chodźże, Rosie!
Rose z należytym entuzjazmem uśmiechnęła się szeroko do Heleny i pokręciła głową. W ułamku sekundy oszacowała, że bezpieczniej będzie, jeśli zostanie przy biurku, zamiast dołączać do kolegów tłoczących się po drugiej stronie pomieszczenia. Pochyliła się nad maszyną do pisania, udając, że pracuje.
Telewizja nie była dla Rose niczym nowym czy ekscytującym. W odróżnieniu od pozostałych widziała już z bliska wiele telewizorów dzięki swojej przyjaźni z Martinem Kreuzem, zastępcą komisarza do spraw kultury. Bliska znajomość z Martinem oznaczała nie tylko możliwość oglądania programów telewizyjnych, ale także uczestniczenie w wystawach i premierach teatralnych zamkniętych dla publiczności. Miała wstęp do najlepszych galerii, bywała na przyjęciach dla VIP-ów i obiadach na mieście. Martin Kreuz był wprawdzie zwierzchnikiem Rose, a do tego miał około pięćdziesiątki, ale był człowiekiem kulturalnym i wspaniałomyślnie dzielił się z nią przywilejami, jakie wiązały się z jego stanowiskiem. Znajomość z nim niosła liczne korzyści.
A niedogodności? Starała się o nich nie myśleć.
Jej spojrzenie powędrowało jeszcze raz, niespokojnie, przez brudne zakratowane szyby w stronę ulicy. Budynek Ministerstwa Kultury sam w sobie był raczej odstręczający, pokryty sadzą i otoczony żelaznym płotem zwieńczonym drutem kolczastym, jednak stojące nieco dalej palladiańskie kolumny Banqueting House zachowały nieco ze swojej pierwotnej godności. To było miejsce, w którym jak wiedziało każde dziecko, trzysta lat wcześniej ścięto Karola I. Opowieść o tym sławnym wydarzeniu w dziejach ich kraju, gdy Anglicy pozbawili życia własnego monarchę, znajdowała się teraz we wszystkich programach szkolnych. Przy budynku kłębiły się co dzień tłumy dzieciaków, które kręciły się wokół nauczycieli udzielających im wyjaśnień i przekrzykując się nawzajem, starały się uchwycić w rozgardiaszu interesujące szczegóły tamtej egzekucji.
Niektórzy spośród współczesnych następców Karola I, król Jerzy VI i jego małżonka królowa Elżbieta, zostali w sposób bardziej bezceremonialny strąceni z tronu, jednak, o ile Rose mogła sobie przypomnieć, w szkołach nie wspominano o ich losie, podobnie jak nie mówiono o tym, co się stało z ich dwiema córkami i gronem pomniejszych członków rodziny królewskiej.
Większość ludzi nie zgłębiała tego tematu, bo też tym specjalnie się nie przyjmowała.
Najważniejszą postacią omawianą na lekcjach historii był teraz protektor Rosenberg. Stary przyjaciel Wodza, który był u jego boku w piwiarniach i maszerował razem z nim w pierwszych dniach ruchu. Mężczyzna ten, powszechnie nazywany przedstawicielem Wodza do spraw nauczania duchowego i ideologicznego, kierował rozwojem partii, nadawał kształt jej filozofii i jej ideałom. Myśliciel, który uosabiał związki partii z przyszłością i przeszłością. Rosenberg był wizjonerem i gdy Wódz mianował go protektorem, uznał, że jego marzenie o stworzeniu idealnego społeczeństwa przybierze swój ostateczny kształt właśnie tu, w Anglii.
Teraz, ponad dekadę później, wizja Rosenberga osiągnęła pełną dojrzałość. Wyrosło pokolenie, które nie znało innego świata niż świat Sojuszu. Mówiono po niemiecku równie naturalnie jak po angielsku. Martin zwykle z upodobaniem wyjaśniał Rose, że Sojusz jest idealnym owocem dziejów ludów anglosaskich. W pewien sposób, powtarzał chętnie, oznacza kres historii. Ostateczne „specjalne związki”. Dwa narody, które niegdyś były jedną rasą, teraz ponownie połączyły się nierozerwalnymi więzami.
Tak gładko i zręcznie, jak gdyby udało się ponownie umieścić ściętą głowę króla Karola I na jego ciele.
Co nie znaczy, że ktokolwiek przejmował się historią. Jedyne, co ludzi interesowało, to poczucie, że przywrócono porządek, i niezależnie od tego, co myśleli o tym porządku, sam w sobie oznaczał, że życie toczyło się gładko. Na stole znów stało jedzenie, autobusy i tramwaje przyjeżdżały na czas. Kwiaty na kasztanowcach w Green Parku pojawiały się równie punktualnie jak zawsze i ptaki każdej wiosny śpiewały swoją pieśń.
– Widzę, że postępy techniki nie robią na tobie wrażenia.
Usłyszała sardoniczną uwagę Olivera Ellisa zajmującego sąsiednie biurko. Miał gęste, zmierzwione czarne włosy, zamyślone spojrzenie oraz poczucie humoru ostre jak odłamek szrapnela. Rose ceniła zwykle kąśliwe uwagi Olivera, skierowane zazwyczaj pod adresem niefortunnych poczynań kolegów albo bardziej niż zwykle idiotycznych poleceń, jakie nadchodziły z gabinetu ministra (noszącego tytuł komisarza do spraw kultury), ale czasami, jak się domyślała, ona także musiała paść ofiarą jego złośliwości.
Tak się zachowywali przecież tacy ludzie jak Oliver.
Stanął przy jej biurku, poprawił okulary w rogowych oprawkach i zmarszczył brwi.
– Nie chcesz popatrzeć na to nasze cudo?
– Widziałam telewizor – odparła spokojnie, poprawiając kartkę w maszynie do pisania.
– No tak, oczywiście, że widziałaś. Zapomniałem. Ustosunkowani przyjaciele.
Popatrzył w stronę okna, za którym deszcz właśnie się nasilił i przechodnie wyciągali parasole, starając się osłonić nimi z taką determinacją, jak gdyby szukali ochrony przed czymś znacznie groźniejszym niż angielska wiosna.
– Oby tylko nie padało, gdy nadejdzie wielki dzień.
– Powinno być jakieś prawo, które tego zabrania – podchwyciła Rose.
– Przypuszczalnie już je wydano. – Oliver zdjął marynarkę z oparcia krzesła i włożył na siebie. – Rozporządzenie Sojuszu numer osiem tysięcy sześćset pięćdziesiąt jeden. Zakaz opadów atmosferycznych w dniu koronacji.
– Wytyczne SS w sprawie standardów nasłonecznienia. – Uśmiechnęła się.
– Dyrektywy meteorologiczne ze szczególnym uwzględnieniem rodziny królewskiej – odparł.
Nie potrafiła się powstrzymać, żeby się nie roześmiać. Oliver zręcznie żonglował słowami.
Podobnie jak oni wszyscy.
Dlatego właśnie znaleźli się w tym miejscu.
Oliver przed wybuchem wojny studiował w Cambridge. Gdy zaczęły się walki, przydzielono go, jeszcze za starego porządku, do pracy biurowej, co oznaczało, że nie był w czynnej służbie, przeżył i mógł teraz służyć nowym władcom. Ludzie pokroju Olivera należeli do wyjątków. Wielu mężczyzn w wieku od siedemnastu do trzydziestu pięciu lat, którzy nie zginęli podczas stawiania oporu wojskom Sojuszu, wysłano do pracy za granicą, co stworzyło w Anglii widoczną nierównowagę płci.
W kraju przypadały dwie kobiety na jednego mężczyznę.
Być może dlatego Wódz oświadczył, że „kobiety są najważniejszymi obywatelkami tego kraju”. I aby nikt o tym nie zapomniał, jego słowa wyryto na cokole ogromnego posągu z brązu, który stanął na północnym krańcu mostu Westminsterskiego.
Pomnik robił wrażenie. W miejscu, gdzie niegdyś cwałował rydwan Boudiki, obecnie stała niczym walkiria postać Geli, siostrzenicy Wodza. Młoda kobieta o mocnych udach spowitych w antyczną togę, zwieńczona wawrzynem, spoglądała melancholijnie na mętne wody Tamizy. Tak jak Francja miała swoją Mariannę – jako symbol idealnej kobiecości – tak Anglia miała Geli. A Geli była młoda, inteligentna, utalentowana i piękna. Uosabiała wszystko, co najdoskonalsze w kobiecości. Stanowiła jej apogeum. Zasadniczo ucieleśniała ducha samej Anglii.
Jaka szkoda, że ta kobieta nigdy nie miała okazji zobaczyć tego kraju.
– Rose, będziesz potem żałować!
Podniecenie Heleny było zaraźliwe. Wokół aparatu pojawiali się kolejni pracownicy Ministerstwa Kultury, wyłaniając się ze swoich gabinetów i porzucając biurka – jej przyjaciele z Działu Filmu, dziewczęta z Urzędu Astrologii, młodzi mężczyźni z Działu Reklamy w szelkach i zielonych krawatach, pracownicy Działu Prasowego, grupka ludzi z Radia i Telewizji, a nawet grono maruderów z Departamentu Teatru i Sztuki, których zesłano do kilku pokojów na jednym z dolnych pięter na tyłach budynku.
Rose miała zamiar ulec i przyłączyć się do Heleny, gdy z drugiej strony dostrzegła Leni zmierzającą energicznym krokiem z zaaferowaną miną w jej kierunku. Była przysadzista, w typie matrony, z gładko zaczesanymi, szpakowatymi włosami, zebranymi w krótki warkocz. Jej górną wargę zniekształcała blizna po nieumiejętnie zaszytym rozszczepie. Nie miała makijażu – nie ośmieliłaby się – ale jej policzki wyraźnie zdobiły jasne krążki różu, a oczy połyskiwały w mięsistej twarzy. Wciśnięta w grube wełniane pończochy i ołowianoszary kostium z szorstkiego i niezniszczalnego tweedu, jaki preferowały kobiety tego pokroju, przywodziła na myśl skojarzenia z krabem zmierzającym szybko w stronę swojej ofiary, kiedy tak szła, ściskając, jak w kleszczach, tabliczkę z przypiętymi do niej licznymi kartkami. Ogólnie rzecz biorąc, osoby takie jak Leni uważały się za tryby o podstawowym znaczeniu w funkcjonowaniu każdego biura czy fabryki i niezależnie od tego, na jak podrzędnym szczeblu maszynerii przyszło im pracować, były przekonane, że są niczym smar umożliwiający istnienie całej gospodarki. Niewykluczone że miały rację. Zarządzanie bieżącymi sprawami państwa wymagało mnóstwa tego rodzaju nieefektownej pracy oraz armii kobiet, które były gotowe ją wykonywać.
Ta konkretna kobieta, Sheila, zajmowała biurko tuż przy drzwiach do gabinetu komisarza i uważała się za osobę wtajemniczoną we wszystko, co dzieje się w ministerstwie. Uśmiechnęła się nijako, gdy dostrzegła Rose, pewna, że wiadomość, którą ma do przekazania, może każdego przyprawić o dreszcz niepokoju.
Rose zebrała się w sobie i przywoławszy na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania, zastygła w bezruchu.
– Ach, panno Ransom, mam dla pani ważną wiadomość. – Sheila odpięła ze swojej deski kartkę i rzuciła na biurko Rose. – Komisarz pragnie panią widzieć. W tej chwili nie ma go w mieście, ale wróci w piątek. Proszę się stawić z samego rana. – Pochyliła się, a Rose poczuła woń niepranych ubrań i tanich perfum. – Moja dobra rada. Proszę być punktualnie. Prawdę mówiąc, zalecam, aby pani przyszła dziesięć minut wcześniej. Komisarz nie znosi spóźnień. Traktuje to bardzo poważnie, a przecież nikt nie chciałby go zdenerwować.
Rozdział 2
– Nie jesteś podekscytowana? Ja jestem. Nigdy nie widziałam koronacji króla. To coś jak z bajki!
– To nie jest mój rodzaj bajki – odparła Rose, przecierając kółko w zaparowanej szybie, żeby wyjrzeć na zewnątrz.
Autobus był pełen zmęczonych ludzi wracających po pracy do domu. Rose i Helena zawsze jeździły razem i lubiły siadać na piętrze, skąd mogły z góry obserwować przechodniów. Przyglądanie się tłumom, które mozolnie zmierzają przed siebie Whitehall w znoszonych ubraniach i zniszczonych butach, traktowały jak rodzaj darmowej rozrywki. Ludzie wylewają się niczym brudna, zatruta woda rzeki w górę Strandu. Są tu Magdy w swoich tanich płaszczach i kapeluszach, Leni w butach na obcasach, prostych, wąskich, długich spódnicach i starannie zapiętych żakietach, Klary popychające ogromne wózki, zwykle z parą starszych dzieci uwieszonych u rączki. Czasami jakaś Frida idąca z wysiłkiem i ubrana w obowiązkową czerń, starająca się dotrzeć do domu na czas, aby zdążyć przed godziną policyjną. Czerń pasowała do wdów, ponieważ były jedynie cieniem samych siebie, posępnym szczątkiem małżeńskiego życia należącego do przeszłości jak wypalona świeca.
Szczegółowe regulacje dotyczące ubioru egzekwowano za pośrednictwem systemu kuponów odzieżowych, w którego ramach każdej kobiecie przypadała określona liczba punktów w zależności od kasty. Ponieważ produkcja tekstylna i skórzana została podporządkowana potrzebom kontynentu, wszystkie buty na wyspie były z plastiku i gumy, a podeszwy z korka albo drewna, podobnie większość ubrań szyto z takich samych, surowych materiałów. Jednak nawet w obrębie tych ograniczeń nietrudno było odróżnić kobietę należącą do wyższej kasty od jej pozostałych sióstr.
Różnice między mężczyznami były bardziej subtelne, wyznaczone nie tyle przez wygląd, ile zachowanie. Cudzoziemcy emanowali naturalną pewnością siebie i maszerowali zdecydowanym krokiem, podczas gdy miejscowi starali się nie rzucać w oczy i zachowywać znaną wszystkim angielską rezerwę.
Na rogu Adam Street grupa starszych mężczyzn wytoczyła się z pubu i uniżenie zrobiła miejsce dla dwójki oficerów idących obok siebie i zajmujących cały chodnik.
Nagle wróciło do niej jakieś wspomnienie. Jej ojciec w jednym ze swoich wybuchów, gdy ogłoszono powstanie Sojuszu.
„To klęska przywództwa. Kierowali nami głupcy i szarlatani. Nic dziwnego, że tak szybko się poddaliśmy, skoro mieliśmy takich przywódców”.
Jej matka, roztrzęsiona i blada, wyjaśniająca, że tata źle się czuje i nie wie, co mówi.
Główna zaleta jazdy autobusem sprowadzała się jednak do tego, że Rose i Helena miały wreszcie okazję porozmawiać z dala od uszu biurowych kolegów. Oczywiście nie znaczyło to, że mogły rozmawiać zupełnie swobodnie, ponieważ wszyscy wiedzieli, że wyjątkowo łatwo podsłuchiwać ludzi w środkach transportu publicznego, gdzie trudno było dostrzec informatorów, więc zawsze należało się obejrzeć przez ramię, zanim człowiek otworzył usta. Siedząca za nimi Leni – kobieta bez wyrazu, w plisowanej spódnicy i grubych okularach – była pochłonięta lekturą taniej powieści pod tytułem Miłość żołnierza, a dwie Magdy siedzące po drugiej stronie, z włosami wetkniętymi w turbany, wdały się w zajadłą sprzeczkę dotyczącą jakiejś przyjaciółki.
Helena przewróciła oczami.
– Zapomniałam, jesteś ekspertem od bajek. I jak ci idzie?
– Świetnie. Bajki są naprawdę łatwe. Lepsze to niż siostry Brontë.
– Nie wiem, czemu się uskarżasz. Dałabym wszystko za twoją pracę.
– I to mówi dziewczyna, która chodzi na każdą premierę filmową w kraju.
– Wiem, że to może wyglądać jak dobra zabawa, ale tam nie można się zrelaksować. Muszę wytropić wszelkie nieścisłości. Wszystko, co zdołało jakoś przedostać się przez oka sieci. A jeśli mimo to zostanie jakiś błąd polityczny, idzie na moje konto. Możesz sobie wyobrazić, jakie to stresujące. Z pewnością nie siedzę sobie spokojnie, zajadając czekoladę.
– Czekolada. Pamiętam ten smak.
Helena uśmiechnęła się szeroko. Zupełnie jak gdyby nie potrafiła się powstrzymać od pokazywania światu swojego dobrego nastroju. Wszystko w jej postaci, od blond kosmyków wysuwających się spod kapelusza aż po uśmiech kryjący się zawsze w kącikach ust, miało nieodparty wdzięk. I jeśli pominąć fakt, że nie była Niemką, wydawało się, że bogowie obdarzyli ją wszystkimi darami, jakie tylko mogli jej ofiarować, a z tych nie najmniejszym było poczucie humoru – nieodzowne, jeśli się pracowało dla rządu.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że zastępca komisarza Kreuz nie przywozi ci czekolady z tych wszystkich zagranicznych wyjazdów? Założę się, że za każdym razem ma ogromne pudło przewiązane satynową wstążką ukryte w swoim neseserze.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Och, daj spokój. Możesz mi wierzyć, umiem patrzeć.
– I co...?
– On cię uwielbia. Widziałam, jak się zachowuje w twojej obecności. Musisz być ślepa, jeśli tego nie widzisz. I wiem aż nazbyt dobrze, że ty także za nim szalejesz. – Lekko trąciła Rose łokciem. – Potrafię dochowywać sekretów, wiesz o tym, Rosie. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Chyba o tym pamiętasz?
Autobus zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem. Rose, zerkając na zewnątrz, dostrzegła kilka wojskowych półciężarówek blokujących wjazd na most Waterloo. Przejście dla pieszych przegrodzono białą taśmą, policjant kierował ruchem, pompatycznie wymachując pałeczką, jak gdyby dyrygował wyjątkowo raźnie maszerującą orkiestrą wojskową.
– Jakiś wypadek – wymamrotała Helena.
– Gdzie?
Helena szybko zerknęła przez ramię.
– W biurze mówiono, że to w Instytucie Rosenberga. W samym środku procedury klasyfikacji. Jak gdyby to nie było samo w sobie wystarczająco denerwujące. Pamiętasz?
W pierwszych dniach istnienia Sojuszu, wkrótce po tym, jak dobiegł końca Czas Oporu, każda kobieta w kraju powyżej czternastego roku życia dostała oficjalne pismo wzywające ją na klasyfikację. Procedura stanowiła ogromne wyzwanie ze względu na liczbę osób, które należało wziąć pod uwagę, jednak ocenę ponad połowy populacji ostatecznie udało się przeprowadzić z wojskową skutecznością. Szesnastoletnia Rose, wraz z tysiącami innych kobiet, stawiła się w pewną sobotę w Instytucie Alfreda Rosenberga, w budynku, gdzie niegdyś mieścił się ratusz, na południowym wybrzeżu Tamizy.
Był jasny, słoneczny poranek. Kobiety, które miały tego dnia zostać poddane klasyfikacji, stały w długiej kolejce ciągnącej się od budynku Instytutu aż na drugą stronę mostu Waterloo. Porządku pilnowały patrole z psami i Rose zauważyła, że młodsi mężczyźni pożądliwie wpatrywali się w pewną dziewczynę mniej więcej w jej wieku, która wyróżniała się urodą i naturalną pewnością siebie. Jej długie, szczupłe nogi, szeroko rozstawione błękitne oczy, jasne włosy i delikatne piegi podkreślały jej olśniewające piękno, jak u konia wyścigowego czystej krwi. Co jakiś czas odrzucała włosy do tyłu, zdając sobie sprawę ze spojrzeń mężczyzn i wiedząc, że jej wygląd idealnie pasuje do wyobrażeń nowego reżimu o kobiecości. Takie cechy nazywano nordyckimi – a to najwyższa pochwała – i Rose nie miała wątpliwości, że jej sąsiadka natychmiast zostanie zakwalifikowana do najwyższej kasty.
Przez chwilę Rose zastanawiała się, czy nie powinna przesunąć się na tył kolejki, na wypadek gdyby bliskość tej pięknej dziewczyny mogła wpłynąć niekorzystnie na jej szanse, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Systemy działające w Sojuszu nie uwzględniały niczyich kaprysów. Procedura oceny wprowadzona przez Rosenberga cechowała się naukowym rygoryzmem, a na wypadek istnienia wątpliwości na ścianach Instytutu wisiały liczne plakaty pokazujące dokładne proporcje głowy, kształt nosa oraz kolor oczu dla każdego typu rasy. Wszystkie najdrobniejsze różnice dawały się przełożyć na precyzyjne usytuowanie na skali kast, od ASA kobiety klasy I(a) po ASA kobiety klasy VI(c).
Metoda, wypróbowana i udoskonalona na kontynencie, była niezwykle wiarygodna. Od tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku wszystkich ludzi poddawano pomiarom nie tylko w celu odróżnienia Aryjczyków od innych ras, ale także po to, by poddać ocenie młode kobiety, które pragnęły wyjść za mąż za członków SS. Nie było żadnych powodów, aby za pomocą tej samej procedury nie dało się poddać klasyfikacji całej żeńskiej populacji.
Niemniej niezależnie od racjonalizacji w obliczu tej procedury każda kobieta czuła dreszcz niepokoju.
Najpierw kraniometrysta przystawiał do głowy badanej stalowe urządzenie przypominające wielką rozwartą szczękę i za pomocą szeregu metalowych prętów oceniał jej inne wymiary. Następnie antropometrysta – usadowiony przy stoliku, na którym leżały szklane modele gałek ocznych, odpowiadające sześćdziesięciu odcieniom koloru oczu, oraz kolekcja pozbawionych oczu gipsowych czaszek, które niepokojąco przypominały maski pośmiertne – mierzył kąty nachylenia szczęk, nosa i czoła, po czym zapisywał wszystko w raporcie. Niekończąca się kolejka kobiet przesuwała się powoli w pomieszczeniu przesyconym zapachem sali gimnastycznej, potu, niepranych ubrań i lęku.
Kiedy przyszła kolej na piękną blondynkę i zmierzono jej profil czymś, co przypominało ogromny cyrkiel, przewróciła oczami, zerkając w stronę Rose, a Rose nie potrafiła się powstrzymać, żeby się nie roześmiać. Dziewczyna, jak się wydawało, kipiała anarchistyczną radością życia i skłonnością do psoty, jak gdyby obie dzieliły się właśnie jakimś spontanicznym prywatnym żartem. W napiętej atmosferze przenikającej tłum kobiet wypełniających salę Instytutu bliskość tej radosnej młodej kobiety wydawała się najlepszym sposobem, aby jakoś przetrwać udrękę.
Pomiary różnych części twarzy oraz ważenie i mierzenie każdej z kobiet zajmowały ponad pół godziny, po czym przechodziły one do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie czekał na nie drugi poziom selekcji: kwestionariusz. Musiały podać mnóstwo informacji o swojej rodzinie, przodkach, dotychczasowych dolegliwościach zdrowotnych i psychicznych. W końcu, po wypełnieniu wszystkich rubryk, każdą kobietę przydzielano do odpowiedniej kategorii, w zależności od jej pochodzenia, statusu reprodukcyjnego i charakterystyki rasowej. Ta etykietka miała w przyszłości determinować każdy aspekt jej życia, od miejsca zamieszkania po ubrania, jakie mogła nosić, rozrywki, w jakich mogła uczestniczyć, oraz ilość kalorii, jaką wolno jej było spożyć każdego dnia.
Chociaż poszczególne kategorie miały oficjalną nazwę, nikt nie przejmował się wypowiadaniem niezręcznych formułek, w rodzaju: ASA kobieta klasy II(b), gdy można było posłużyć się nieodparcie nasuwającym się pseudonimem. Kobiety należące do pierwszej elitarnej kasty nazywano powszechnie Geli na cześć kobiety, którą Wódz kochał najbardziej, jego siostrzenicy o imieniu Geli. Kobiety, które dzięki swojej płodności rodziły dzieci, w idealnym przypadku czworo albo więcej, nazywano Klarami – od imienia matki Wodza. Kobietom pracującym zawodowo, takim jak urzędniczki czy aktorki, przypadło imię Leni; swój pseudonim otrzymały na cześć Leni Riefenstahl, najważniejszej reżyserki filmowej reżimu. Dla kobiet wykonujących zawody polegające na opiece – do tej grupy należały nauczycielki i pielęgniarki – zarezerwowano imię Paula na cześć siostry Wodza, podczas gdy kobiety pracujące fizycznie w sklepach i fabrykach nazywano Magdami, a kobiety, które pracowały jako służące albo kucharki, nazywano Gretl. Istniały także osobne pseudonimy dla kobiet innych kategorii – sióstr zakonnych, kobiet niemogących rodzić i położnych – ale na dole hierarchii występowała jednak jeszcze jedna kategoria kobiet, które nazywano Fridami. Prawdę mówiąc, było to zdrobnienie od słowa Friedhöfefrauen – kobiety cmentarne. Do tej grupy należały wdowy i stare panny powyżej pięćdziesiątego roku życia, które nie miały dzieci, minął ich wiek reprodukcyjny i nie służyły żadnemu mężczyźnie.
Niżej nie było już nikogo.
Kasta, do której zaliczano kobietę, mogła ulec zmianie, gdy ta na przykład zostawała matką albo gdy jej się to nie udawało. Wszystkie regularnie poddawano ocenie i cały departament organizacji pod nazwą Służba Kobiet zajmował się wyłącznie weryfikacją tego, czy przypisano je do odpowiedniej kategorii. Jednak w pewien sposób te etykietki stawały się samospełniającą się przepowiednią. Pewne zawody przyciągały określone klasy kobiet. Gorsze wyżywienie, ubrania i warunki mieszkaniowe wzmacniały różnice między kobietami. Fridy i Gretl, skazane na dietę pozbawioną mięsa, świeżych owoców i warzyw, stawały się chorowite, a ich cera szarzała. Poczucie niższości było ich drugą naturą. Nikt nie musiał pytać, czy ktoś jest Leni, czy Magdą, ponieważ było to widać na pierwszy rzut oka. A każda Geli, korzystająca z większych racji żywnościowych i lepszych warunków pracy, szła bardziej energicznym krokiem, wyżej trzymała głowę i mówiła głośniej.
Zaliczenie do kasty Geli było biletem do lepszego życia.
Gdy Rose i tamta druga dziewczyna opuściły wtedy Instytut wyposażone w dowód tożsamości, w którym zaklasyfikowano je jako ASA kobieta klasy I(a), nowa przyjaciółka wzięła Rose pod rękę i krzyknęła spontanicznie z radości:
– Nazywam się Helena Bishop. Chodź, zrobimy sobie wspólne zdjęcie. Co ty na to?!
Powoli weszło w zwyczaj wśród młodych kobiet zaklasyfikowanych do kategorii Geli, że robiły sobie pamiątkową fotografię u stóp pomnika tej pierwotnej Geli, który niedawno wzniesiono na nabrzeżu Tamizy. Fotografowie instalowali tam swoje przenośne atelier i za pomocą aparatów robiących na miejscu odbitki oferowali na życzenie zdjęcia z dnia klasyfikacji.
– Dobra, chodźmy.
Od tamtej pory przyjaźniły się ze sobą.
Niemniej Helena i Rose miały szczęście. Część młodych kobiet skazanych w następstwie klasyfikacji na poważne ograniczenie życiowych szans traciła panowanie nad sobą i wywoływała zamęt, wśród płaczów i krzyków rzucając się na strażników. Histeryczki tego rodzaju szybko odprowadzano na bok, przesuwając je do jeszcze niższej kasty ze względu na ich widoczną skłonność do zachowań aspołecznych.
Autobus ruszył, zostawiając za sobą powstały korek.
– Więc ten incydent. Co tam się stało? – spytała cicho Rose. – Chodziło o którąś z dziewczyn?
– Nie, zdaje się, że to był mężczyzna. Całkiem spokojnie wszedł i zastrzelił jednego ze strażników.
– Roztrzęsiony ojciec?
– Nie.
– No to kto?
– Słyszałam, że to był, wiesz... jeden z Nich.
Helena nagle się poderwała i chwyciła swoją torbę, jak gdyby poczuła ulgę, że dojechały do przystanku.
– Lepiej już pójdę! Do zobaczenia jutro!
Spojrzenia wszystkich pasażerów odprowadziły jej idealną figurę jak klepsydra, gdy przeciskała się po schodkach na dolne piętro autobusu.
Rose wysiadła dwa przystanki dalej i zanurzyła się w spowite w półmrok ulice.
Chociaż w rejonach zamieszkanych przez członków elity zainstalowano miejskie oświetlenie, to latarnie działały w ściśle określonych porach i dopiero za kilka godzin tutejsze rachityczne żarówki miały się rozjarzyć i przebić mroki wieczornej mgły, rozsiewając wokół siebie aureolę bladego światła. Rose nie miała nic przeciw temu. Zmierzch jeszcze się nie skończył, a poza tym lubiła cienie. Przesłaniały posępne widoki codziennego życia ulic – dziurawe chodniki, popękane szyby w oknach i blade, niedożywione twarze – a w niewyraźnym świetle pociemniałe od sadzy domy z cegły i brukowane uliczki miały w sobie coś historycznego. Okienka nad wąskimi starymi drzwiami i połysk witraży przeniosły ją w inny świat. Czasami pozwalała sobie wtedy na fantazje o podróżowaniu w czasie, do epoki sprzed powstania Sojuszu, a nawet do ery wiktoriańskiej. Jednak natychmiast udzielała sobie reprymendy.
Nostalgie-Kriminalität. Zbrodnia nostalgii. Nawet najsłabsza sugestia, że przeszłość była lepsza niż przyszłość, była ściśle zabroniona prawem. „Sentymentalizm to wróg postępu”. „Pamięć jest zdradziecka”. Napomnienia, które każde, nawet leniwe dziecko znało na pamięć.
Obywateli Sojuszu nie zachęcano do myślenia o przeszłości, chyba że czynili to w sposób, jaki protektor uważał za stosowny, czyli jako pewnej opowieści mitologicznej. Chodziło o Historię przez duże „H”, jak któraś z opowieści biblijnych.
Kiedy Rose przydzielono mieszkanie w Bloomsbury, ta nazwa zabrzmiała osobliwie znajomo, ale dopiero chwilę później uświadomiła sobie dlaczego. Przypomniała sobie, że tak właśnie nazywało się pewne ugrupowanie, Bloomsbury Group, krąg wywrotowców, którzy mieszkali tutaj kilkadziesiąt lat wcześniej i tworzyli zdegenerowaną sztukę. Wiedziała, że ich przywódcy zostali aresztowani w pierwszych dniach po powołaniu Sojuszu, a ich domy przekazano na użytek obywateli należących do nowej elity, do której szczęśliwym trafem należała także ona.
Z pobliskiego pubu wylała się woń stęchłego piwa i fala światła. Nadeszły jakieś Magdy, a ich głosy brzmiały ostro w wieczornym powietrzu.
– Ona mówi, że nie może znaleźć żadnego faceta ani do miłości, ani dla pieniędzy. Na co ja jej mówię, czemu nie postarasz się o transfer na kontynent? Dla takich, jak ty, mówię, tam jest mnóstwo mężczyzn do wyboru. Nie uwierzysz, jak na mnie spojrzała.
Kiedy dostrzegły Rose, odruchowo przerwały rozmowę i z obowiązkową uniżonością ustąpiły jej miejsca na chodniku.
Rose pchnięciem otworzyła drzwi do budynku. W holu wyłożonym linoleum po jednej stronie stała odrapana etażerka, na której leżały rozrzucone listy i ulotki. Ogłoszenie przypięte do ściany informowało: „Po godzinie 18.00 kobiety z klas od III do VI nie mają prawa wstępu do budynku”. W powietrzu unosił się kwaśny zapach i Rose odruchowo próbowała wychwycić jego składniki, wyczuwając oprócz wszechobecnej woni kapusty i pasty do podłogi posmak octu z delikatną nutą rybiego tłuszczu. To był niebezpieczny zapach. W obliczu powszechnego braku mięsa niektórzy obywatele odczuwali czasem pokusę, żeby złapać coś na kolację w Tamizie – nieuprawnione łowienie ryb było sprzeczne z prawem, ale głód i potrzeba uzupełnienia skromnych racji żywnościowych często popychały wędkarzy amatorów do próbowania szczęścia pod osłoną ciemności. Najczęściej wyłapywały ich patrole, które czaiły się pod przęsłami mostów albo ukrywały w cieniu nadbrzeżnych drzew, a ciała nieszczęśników znajdowano następnego dnia, gdy unosiły się na wodach rzeki w towarzystwie innych wyrzutków społeczeństwa – samobójców, zrozpaczonych kobiet, pijaków. Ale nawet jeśli wędkarzowi dopisało szczęście i zdołał po powrocie do domu ugotować zdobycz, ciągle istniało ryzyko, że czujne powonienie sąsiada albo dozorcy domu wykryje zbrodnię po zapachu.
Rose włączyła światło i zamknęła za sobą drzwi, a potem oparła się o nie i rozejrzała wokół. Pokój, w którym mieszkała, był urządzony skromnie. Łóżko, krzesło, niewielka oddzielona część kuchenna, z piecykiem i kuchenką gazową. Na ścianach wisiały sfatygowane zdjęcia Londynu pochodzące z Czasów Przed: jakiś placyk wśród drzew, z eleganckimi metalowymi barierkami wokół trawników, radosne witryny sklepów i scena uliczna przedstawiająca ciężarówki z wymalowanymi reklamami chleba, kiełbasek i herbaty. Przed kominkiem, opalanym gazem, leżał wytarty pomarańczowy dywanik. Przy oknie stało chybotliwe biurko przeżarte przez korniki, znad którego rozciągał się widok na szczyty drzew przy Gordon Square.
Meble były tanie. Podobnie jak jedzenie, ubrania i wszystko inne wykonano je z najmniej wartościowych materiałów. Najlepsze odmiany drewna – dębowe, jesionowe i czereśniowe – były potrzebne gdzie indziej, na kontynencie, podobnie jak jedzenie lepszego gatunku i materiały budowlane. Obywatele Sojuszu musieli więc obyć się bez nich.
Rose nie myślała o tym wiele. Miała własny pokój i zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest szczęśliwa, że w ogóle go ma.
Sięgnęła po torebkę herbaty, którą rano zostawiła do wyschnięcia, i postawiła czajnik na kuchence. Kiedy przygotowała sobie filiżankę herbaty, wsunęła markę Sojuszu do licznika gazu, zrzuciła buty na wysokich obcasach i z podwiniętymi nogami usiadła na fotelu.
Dopiero w tym momencie, wpatrując się w płomyki kominka, które niepewnie zamigotały najpierw na fioletowo, a potem delikatnie zapłonęły jasnym światłem, pozwoliła sobie wrócić myślą do pytania, które cały czas wisiało gdzieś nad nią jak słabo skrywany cień.
Czego właściwie chce od niej komisarz do spraw kultury?
Komisarz Hermann Eckberg, tłusty, rumiany pięćdziesięciolatek ze skłonnością do przypadkowych wybuchów jadowitej złości, zawdzięczał swoje przykre usposobienie po części genom, jakimi obdarzyła go natura, po części następstwom wypadku podczas jazdy konnej, jakiego doznał niegdyś w Hyde Parku, który zakończył się poważną kontuzją grzbietu i sprawił, że mężczyzna w duchu przeklinał całą Anglię.
Jako komisarz do spraw wszelkiej kultury na obszarze Protektoratu Eckberg podlegał bezpośrednio rozkazom Josefa Goebbelsa, nadzorcy wszystkich zadań związanych z kulturą, rezydującego w Berlinie. Odkąd Reichsführer SS Himmler został wyniesiony na stanowisko zastępcy Wodza po ucieczce zdrajcy Goeringa do Rosji w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, Ministerstwo Kultury stało się domeną ludzi z SS, którzy niezbyt pasowali do swoich nowych stanowisk. Eckberg wyjątkowo nie znosił tej pracy. Jako bezwstydny filister pogardzał sztukami plastycznymi i muzyką, nie mówiąc już o literaturze i teatrze, i podobnie jak starożytni Rzymianie postrzegał Anglię jako odległą placówkę na obrzeżach imperium. Miejscowe jedzenie uważał za ohydne, pogodę za jeszcze gorszą, a w dodatku okoliczności polityczne związane z istnieniem Sojuszu oznaczały, że należało traktować podwładnych z pewną dozą powierzchownego szacunku, jakim nie zawracano sobie głowy w przypadku obywateli innych podbitych krajów.
Wszystko to samo w sobie wystarczało, aby wprawić Eckberga w nieustająco kiepski nastrój.
Rose w przypływie paniki pomyślała, że powinna zadzwonić do Martina. Wyobraziła sobie jego przystojną twarz, gdy stara się ją uspokoić niczym przyjazny lekarz rodzinny. Łagodne słowa, wypowiadane niskim, chropawym tonem w połączeniu z atrakcyjną niemiecką melodią jego głosu. Więc zostałaś wezwana na spotkanie? Czemu miałabyś się tym martwić? Przecież nie chodzi, na Boga, o to, że ktoś cię przyłapał na kradzieży biurowych spinaczy. Jakież powody miałaby niewinna osoba, aby się czegoś obawiać?
Wyciągnęła rękę w stronę telefonu, a potem natychmiast ją cofnęła. Nie dość, że Martin zabronił jej bezpośredniego kontaktowania się z nim przez telefon, to jeszcze w tym momencie był za granicą i miał wrócić dopiero za dwa dni.
Poza tym coś jej mówiło, że to wezwanie na rozmowę ma związek właśnie z Martinem.