Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czworo przestępców pragnie przejąć, a jakże, władzę nad światem. Wobec takiej perspektywy mordercy za nic sobie mają życie ludzkie. Ci, którzy stają im na drodze, giną od miecza, ognia i wojny.
Tu nic nie jest takie, jak się wydaje. Bohaterowie zmieniają tożsamość jak rękawiczki, uczestniczą w efektownych pościgach, zastawiają pomysłowe pułapki.
Czterech na jednego to.... znakomita okazja dla Herkulesa Poirot, by pokazać, co potrafi! Bond wiele by się nauczył...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Znam ludzi, którzy lubią przeprawę przez kanał La Manche: siedzą rozparci w fotelach na pokładzie, czekają, aż statek przybije do brzegu i dopiero wówczas pakują się bez pośpiechu, by w końcu zejść na ląd. Mnie się to nigdy nie udaje. Ledwie wejdę na pokład, już mam wrażenie, że na ten krótki czas nie warto się tu rozgaszczać. Bez końca przekładam walizki z miejsca na miejsce; jeśli nawet zejdę na dół, do baru, zjadam coś na chybcika w obawie, że statek niepostrzeżenie przybije do brzegu. Możliwe, że zwyczaju tego nabrałem w czasie wojny: kiedy wracałem do kraju na krótki urlop, za wszelką cenę chciałem mieć miejsce przy samym wyjściu, żeby jak najszybciej zejść na ląd i nie stracić ani chwili z zaledwie kilku dni przepustki.
Było czerwcowe przedpołudnie. Stałem przy balustradzie, przyglądając się białym skałom Dover i pasażerom, którzy spokojnie siedzieli na krzesłach, nie okazując zainteresowania coraz bliższym ojczystym brzegiem. Oni byli w innej sytuacji niż ja. Większość z nich prawdopodobnie spędziła w Paryżu dwa dni wolne od pracy, podczas gdy ja przez półtora roku nie ruszałem się z rancza w Argentynie. Powodziło mi się dość dobrze. Oboje z żoną polubiliśmy nieskrępowane, leniwe życie w Ameryce Południowej, a jednak patrząc na zbliżający się brzeg rodzinnej wyspy czułem ściskanie w gardle.
Przed dwoma dniami wylądowałem we Francji, załatwiłem swoje sprawy i wreszcie mogłem wyruszyć do Londynu, by spędzić tam kilka najbliższych miesięcy. Miałem zamiar odwiedzić wszystkich przyjaciół. Najbardziej cieszyłem się na spotkanie z tym najbliższym – niewysokim mężczyzną o jajowatej głowie i zielonych oczach: Herkulesem Poirotem! Mój przyjazd będzie dla niego wielką niespodzianką. W ostatnim liście, wysłanym jeszcze z Argentyny, nie wspominałem o planowanej podróży. Zresztą na wyjazd zdecydowałem się nagle, z powodu pewnych trudności w interesach. Z rozbawieniem wyobrażałem sobie, jak przyjaciel ucieszy się i zdziwi na mój widok.
Wiedziałem, że powinienem zastać go w domu. Minęły już czasy, kiedy – prowadząc różne sprawy – jeździł po całej Anglii. Teraz jest sławny i pracuje nad wyjaśnieniem kilku tajemnic jednocześnie. Coraz bardziej przypomina detektywa-konsultanta, na wzór lekarzy z Harley Street. Poirot zresztą zawsze szydził z popularnych wyobrażeń o śledczym, często zmieniającym przebrania i skrupulatnie mierzącym każdy odcisk buta.
– Nie, mój przyjacielu – mawiał. – Zostawimy to Diraudowi i jego kolegom. Herkules Poirot ma swoje metody: porządek, metoda i małe szare komórki. Nie ruszając się z wygodnego fotela widzimy rzeczy, które umknęły uwagi innych. Nie wyciągamy pochopnych wniosków jak Japp.
Nie; nie muszę się obawiać, że nie zastanę Herkulesa Poirota w domu.
Zaraz po przyjeździe do Londynu zostawiłem bagaż w hotelu i szybko udałem się pod dobrze mi znany adres. Odżyły we mnie radosne wspomnienia. Przywitałem się z właścicielką mieszkania, które kiedyś wynajmowałem, i – przeskakując po dwa schodki – pobiegłem pod drzwi Poirota. Zapukałem.
– Proszę! – zawołał znajomy głos.
Wszedłem. Poirot trzymał w ręce małą walizkę. Na mój widok upuścił ją z łoskotem.
– Mon ami[1] Hastings! – zawołał. – Mon ami Hastings!
Podbiegł z wyciągniętymi rękami i zamknął mnie w mocnym uścisku. Nasza rozmowa była chaotyczna i pozbawiona logiki: wykrzykniki, niecierpliwe pytania, nie dokończone odpowiedzi, pozdrowienia od mojej żony, wyjaśnienia dotyczące mojej podróży – wszystko naraz.
– Zdaje się, że ktoś już zajął pokoje, które kiedyś wynajmowałem – powiedziałem, gdy trochę się uspokoiliśmy. – Chętnie zamieszkałbym z tobą.
Wyraz twarzy Poirota uległ nagłej zmianie.
– Mon Dieu![2], toż to chance é pouvantable[3]. Rozejrzyj się po pokoju, przyjacielu.
Dopiero teraz spojrzałem wokół siebie. Przy ścianie stał olbrzymi staroświecki kufer. Obok niego ustawiono według wielkości kilka walizek. Bez trudu domyśliłem się, co to znaczy.
– Wyjeżdżasz?
– Tak.
– Dokąd?
– Do Ameryki Południowej.
– Co?
– Właśnie tak! Niewiarygodny zbieg okoliczności. Jadę do Rio. Codziennie sobie powtarzam: Nie, nie napiszę o tym w liście... Ach, drogi Hastings zrobi na mój widok wielkie oczy.
– Kiedy wyjeżdżasz?
Poirot spojrzał na zegarek.
– Za godzinę.
– Zawsze mówiłeś, że nic nie jest w stanie zmusić cię do długiej podróży morskiej.
Poirot zamknął oczy i zadrżał.
– Nawet mi o tym nie wspominaj, przyjacielu. Mój lekarz zapewnia, że od tego się nie umiera... Tylko jeden raz. Rozumiesz? Ja przenigdy nie wrócę.
Popchnął mnie w kierunku krzesła.
– Usiądź! Opowiem ci, jak do tego doszło. Czy wiesz, kto jest najbogatszym człowiekiem na świecie? Kto jest bogatszy od Rockefellera? Abe Ryland.
– Amerykański król mydła?
– Tak. Skontaktował się ze mną jego sekretarz. W jednej z wielkich firm w Rio przeprowadzono podejrzane machinacje na wielką skalę. Poproszono mnie o zbadanie tej afery na miejscu. Odmówiłem. Powiedziałem, że jeśli poznam wszystkie fakty, nie ruszając się z miejsca przedstawię swoją opinię w tej sprawie. Sekretarz wyznał, że nie jest w stanie zaspokoić mojej ciekawości. Wszystkie fakty zostaną mi przedstawione dopiero w Rio. Sprawa powinna była się na tym zakończyć. Stawianie warunków Herkulesowi Poirotowi uważam za impertynencję. Jednakże zaoferowana mi zapłata była tak niewiarygodnie wysoka, że pierwszy raz w życiu skusiły mnie pieniądze. Obiecano mi prawdziwą fortunę! Poza tym, spodziewałem się spotkać w Ameryce Południowej ciebie, mój przyjacielu! Przez ostatnie półtora roku czułem się bardzo samotny. Pomyślałem sobie: czemu nie? Nieustanne rozwiązywanie problemów zaczęło mnie już męczyć. Zdobyłem wielką sławę. Dzięki zarobionym pieniądzom będę mógł osiąść gdzieś w pobliżu najlepszego przyjaciela.
Wzruszyły mnie te słowa, świadczące o oddaniu Poirota.
– Zgodziłem się więc przyjąć postawione warunki – mówił dalej Poirot. – Za godzinę muszę wyjść z domu, żeby zdążyć na pociąg, który zawiezie mnie do portu. Drobna złośliwość losu, prawda? Muszę się jednak przyznać, Hastings, że gdyby nie pieniądze, pewnie nie zdecydowałbym się na tę podróż, gdyż ostatnio zacząłem śledztwo w pewnej sprawie. Powiedz mi, o czym myśli przeciętny człowiek, kiedy słyszy określenie „Wielka Czwórka”?
– Zdaje mi się, że Wielka Czwórka wzięła początek na konferencji wersalskiej; jest też słynna wielka czwórka świata filmowego. Jest jeszcze kilka mniej znanych organizacji, noszących tę nazwę.
– Rozumiem – powiedział Poirot, zamyślony. – Ja jednak spotkałem się z tym terminem w okolicznościach nie pasujących do tego, o czym mówiłeś. Zdaje się, że Wielką Czwórką nazwano międzynarodowy gang przestępczy czy coś w tym rodzaju. Ale...
– Co? – spytałem, ponieważ Poirot zawahał się.
– Moim zdaniem, to jest coś bardzo poważnego. No, my tu gadu, gadu, a ja muszę dokończyć pakowanie. Czas ucieka.
– Nie jedź – poprosiłem. – Przełóż rezerwację i popłyniemy jednym statkiem.
Poirot wstał i spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Ach, ty nic nie rozumiesz! Dałem słowo, pojmujesz? Słowo Herkulesa Poirota! Teraz nic nie jest w stanie mnie powstrzymać; chyba że w grę wchodziłoby czyjeś życie lub śmierć.
– Nie sądzę, by coś takiego miało się zdarzyć. Chyba że pięć przed dwunastą otworzą się drzwi i wejdzie tu nieoczekiwany gość.
Powiedziałem to ze śmiechem, ale chwilę później obaj z Poirotem zamarliśmy bez ruchu. Z pokoju położonego w głębi mieszkania dobiegł nas dziwny hałas.
– Co to? – spytałem przestraszony.
– Ma foi![4] – zawołał Poirot. – Zdaje się, że mamy w sypialni niespodziewanego gościa.
– Jak to możliwe? Jedyne drzwi wejściowe do twojego mieszkania znajdują się w tym pokoju!
[...]