Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obszerny wybór wierszy Stanisława Grochowiaka obejmujący utwory od jego debiutanckiego tomu „Ballada rycerska” z 1956 roku do „Bilardu”, wydanego w roku 1975. Zbiór ten zawiera wszystkie najlepsze i najbardziej znane wiersze poety w tym na przykład takie jak „Płonąca żyrafa”, „Tramwaj Wszystkich Świętych” czy „Do S...” („bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”).
SPIS RZECZY
Ballada rycerska
Menuet z pogrzebaczem
Rozbieranie do snu
Agresty
Sonety białe
Sonety brązowe
Sonety szare
Kanon
Nie było lata
Polowanie na cietrzewie
Bilard
Zabawy chłopięce
Erotyki i klątwy
Radziejowice
Rok polski
Peryferii delikatne umieranie
Próby epiki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Modlitwa
Don Kiszot
Pieśń o Marchołcie
Wiersz metafizyczny
Święty Szymon Słupnik
Na zdobycie Mount Everestu
Król zabity
Wdowiec
Verlaine
Chmura
Tramwaj Wszystkich Świętych
Płacz Żyda
Matko Boska od AniołówMatko Boska od pająkówŚnieżnych żagli smagła PaniSygnaturko z kolczykamiMatko Boska z żółtą twarząMatko Boska z orlim pióremMatko Boska kolonialnaŁzo astralna i kopalnaWędrująca na pirodzeFruwająca na korwecieNa Holendrze latającymW dumnej pozie na lawecieDługoręka długoszyjaZłotopalca krągłogłowaPysznooka wąskostopaŻyzna w ludzi jak EuropaO kopalnio naszych natchnieńO fabryko naszych pogódO kościele naszych cierpieńNa księżyca wąskim sierpieMatko Boska mądra takaŻeś jak ogród z plonem łaskRzuć najmniejszy choćby blaskW ciemne wiersze Grochowiaka
Antoniemu Podsiadowi
Kiedy Don Kiszot wędrował przez świat...Akacja — jabłoń — czarne wąsy w winie —Wciąż świszczał za nim okrutny bat,Mszczący się srogo na chudej oślinie.Don Kiszot przebył wiele, wiele dróg...Kobiety, dzbany, rude włosy nocą —A Sanczo osła tłukł, tak jak mógł,Osioł zaniemógł. A Pansa szedł boso.I wtedy rycerz napotkał Ją —Biodra-księżyce. Oczy — ostre piki...Sanczo żarł kiszkę z bydlęcą krwią,Oczyszczał gnaty zagiętym nożykiem.I wreszcie rycerz obumarł. Klap!...Trumna i wieńce. Świece do nieba,A Pansa spłodził szesnaście bab,Pięciu chłopaków do tego, co trzeba.I ten, co domy — i ten, co cię wiezie,I ta, co idąc, nie idzie, a tańczy —I nawet w sklepie obwiną ci śledzieW moje liryki — wnuka Sanczo Pansy.
Nic nie spadło prosto z nieba,Nic się z chmurki nie wykluło —Wiatr przynosi to, co wiatr...Ziemia w kamień szczodrobliwa.Tak więc ziemię łzą się kwasi,Korzeń zębem się wyrywa —Nic nie spadło prosto z nieba,Nic się z chmurki nie wykluło.Dziad nasz był piersiasty chłop,Łeb miał kuty sztyletami,Nos na bakier, uszy z głowy,Stukilowy krzepki brzuch.Zwał się Marchołt, w śliskich portkach —A gitara w nim jak owoc.Ledwo smyk! paluchem w strunę,Już dymiły w trony króle.Czule śpiewał, gniewnie śmiał się,Na dzban wody bidnym dał się,Starym matkom synem stał się,
Taki chłop.Pieroński chłop.Wy, co ledwo że kwilicie,Smarujecie coś w poszycie,Posłuchajcie — rąbie dzwon,Marchołt bidę w bary klepie.Hej, niedźwiedzie na jarmarkach,Tańcujące małpy różne,Senatorom dyga brzuch,W który Marchołt godzi nożem.Nic nie spadło prosto z nieba,Marchołt gdyby spadł, to dziura —Wyrósł z krwawych kolan matki,Mógł się mścić i nieba żądać.Bo widzicie: Bóg gdy kleił,Skleił takich, co panują,Ale kiedy ci kantują,Bóg ulepia wielkie łby.I bum! rąbie prosto z ziemiMarchołt gruby a wnikliwy,A gitara w nim jak owoc,W giętką strunę smyk! i brzdęk!Kocioł smoły przetaczają,Ładne panny sprowadzają,
Tuż przy ogniu je sadzają,Marchołtowych słów słuchają.Blask po łbie Marchołta łazi,Bąble plaszczą w czarnej mazi,Ktoś piosenkę płaczem skazi,Dym rozłazi się po mazi.Nędza rośnie przypomnieniem,Gniew przywala brwi kamieniem,Ostre palce ryją ziemię,A ten: brzdąk!I tili-tąk!Planko, kanko, pili-planko,Tiuli, tiuli-tali tan.W garściach noże kiełkiem wschodzą,Wargi psom się marszczą w trąbki.A ten brzdąk! i tili-tąk!Złotą rybką w strunach pluska,Chłopy idą przez cmentarze,Pochodniami wloką dym.Rosną ognie nad pałace,Magnat kopie się w pierzynach,Pierze leci z rżących okien.W wielki ogień mały śnieg.
Nic nie spadło prosto z nieba,Nic się z chmurki nie wykluło,Ziemia w kamień szczodrobliwa,Korzeń zębem się wyrywa.
Oto ostatni salut. Schodzi,W głąb morza głębokiego schodziTa trumna flagą okutanaJak zbir — okryty po sam nos.Morze pochłonie ją i piasek —Ten nieodkryty nigdy piasek,Wełnisty może, może czarny,Może brzemienny w tuzin farb.I tam dopiero — umarłego,Oczy zapadłe umarłegoUjrzą wspaniałość nowych światów:Roślin, planktonu, świateł, małż.Och, jakże cudne, fosforyczne,Sfery świetliste, fosforyczne!Och, jakże piękne dżungle nocne,Och, jakże wielki cudny grób!Płacze na mokrym oceanie,Żona na zimnym oceanie,Kapitan patrzy w sine niebo:Ciężko od czarnych ostrych chmur.
A dziecko? Dziecko śpi w kajucie —Szarej jak woda z górnej warstwy,Muchy wędrują mu po nosieI gryzie w oczy z działa dym.
Powołał go PanNa słup.Na słupie miał domI grób.A ludzie chłopaka na szafot przywiedli,Unieśli mu głowę w muskularnej pętli.Powołał go Pan na stryk.Powołał go Pan,By trwał.By śpiewał mu pieśńI piał.A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałciliI włosy jej ścięli, i ręce spalili.Powołał ją PanNa gnój.Powołał go PanNa słup.Na słupie miał domI grób.
A ludzie mych wierszy słuchając powstająI wilki wychodzą żerującą zgrają...Powołał mnie PanNa bunt.
Zofii Krall
Szli gwiżdżąc i nie doszli,Dochodząc, stąd odeszli —Śpiewajmy wciąż donośniejOdeszłe przeszłe pieśni.A dziś przekłuty krzyżemTen szczyt się w chmury wgniata —Nie tutaj, ale wyżejNastąpił koniec świata.Więc bierzmy się za szpadle —Niepokój nas ocali:Wzniesiemy prostopadleTę samą drogę dalej.By znowu szli — i padli,Dochodząc — znów odeszli —Śpiewajmy wciąż zajadlejZwycięskie nasze pieśni.
W trawie wilgotnej leżał. W mokrej,W koszuli tylko z drobnym szlaczkiem.Lecz szyję nagą i okrągłąProstował ciągle, dźwigał. Zawisł.Wargi wypukłe, brwi napięte,Chrapy czerwone miał, nadęteJak trąby. Trąbił bez hałasuW zielone zwały rannych zórz.Leżał tak, nogi krzywiąc chude,Obrosłe włoskiem cieniuteńkim,Palce skurczone i żałosne,A pięty białe i łagodne.Klon nad nimi w gong czerwony walił,Ostrą łodygą węszył mlecz.A tam się puchar w bok odtoczył,A tam różaniec żmijką zastygł,A tam królestwo w gruzach padło,A tam zaskrzypiał złoty tron.Lecz że zabity król, poznaliDworzanie po tym, że piwonię,
Którą mu wpięła w brodę córkaZ uciechy może, może w psocie —Porwał i uniósł chudy pies,I pod śmietnikiem w dół zakopał.
Wziąłem twój ślubny welon,W pomiętą zwinąłem gazetę —I było to takie brutalneJak ból.A potem pantofle najczulsze,Łódeczki najmilsze, najdroższe,I w puszce od maggi schowałem kolczyki,Dwie krople rosy.Nocą podzwaniam tą puszką,Płaczę nad paczką z welonem,Kopię w rozpaczy w krzesłoPuste,Zimne,Niedobre.Mam jeszcze mydło po tobie,Którym mydliłaś piersi —Włosy mydliłaś gorące,I nos mydliłaś — i nos.
Całuję ten śliski kamyczek,Pożeram ten śliski kamyczek —Na jutro mi już nie starczy,Mój Boże, i zacznie się głód.
Tiko-tako, tiko-tak,W dyliżansie przez MontmartreJedzie dama karo z kart,Na jej rączce siedzi ptak.Puku-stuku, kili-klak,Kółka kręcą się na bruku,Ptaszek śpiewa: kuku-kuku,Dziobie damę w złoty kark.Dama wiezie porcelanę,Porcelana cienko dzwoni,Świszczą loki w grzywach koni,A koniki całe szklane.Tiko-tako, tiko-tak,Już i dyliżans wjeżdża w ganek,Dama rączką zza firanekDaje znak.Verlaine chciałby do niej wybiec,Podać rękę jej pod stopę,Lecz spostrzega świecy kopećI rozbite pudło skrzypiec.
Szklankę z rysą, nad kieliszkiemSwej kochanki tłusty biust —A kochanka pcha do ustRozwaloną czarną kiszkę.
Stasiowi Chacińskiemu w dowód przyjaźni
Leciała chmura przez zielone łąki,Puszysta chmura przez pagórki biegła,Wczujcie się w obraz — biel i zieleń łąki.Ogromna czystość porannego nieba.Wiatrak ją w skrzydła pochwycił i chmuraNa czterech skrzydłach dała cztery kroki,Potem jak łabędź pośliniwszy pióraPłynęła stawem kolorowookim.A pod kasztanem spał przeziębły Wilon,Czapka na oczach, butla z mętnym winem —Uchwycił chmurę, chmurą się owinął,Służyła chmura za ciepłą pierzynę.Potem ją Wilon obwiązał sznurami,Na grzbiet zarzucił i niósł w dalszą drogę,Aż za lasami, siedmioma góramiPrzed swej kochanki zatrzymał się progiem.I chmurę w kącie porzucił, do MiłejNajsłodsze słowa śpiewając jak anioł...Kwiaty w wazonach ze wstydu się kryły,Pies patrzył głucho spode łba na panią.
I odszedł Wilon, i zostawił chmurę.Noc nadciągnęła, mąż wrócił do domu —Milczały ciężko komody ponureW strasznym, mieszczańskim, niewesołym domu.Więc chmura cicho podeszła do wierzej.Dziurką od klucza wydostać się chciała.I coraz dłużej, i bez przerwy szerzejNitka się snuła cieniutka i biała.Ludzie krzyczeli, dzwony biły trwogę.Konie stawały rwąc postronki — dęba.A pod latarnią, ukryty za rogiem,Chichotał Wilon z nożem w białych zębach.
Oto jest tramwaj Wszystkich ŚwiętychCiężki od plonu jak stodołaSunie żałobny i brzemiennyW ten złoty dzień dla NieboszczykówWieńce szeleszczą pachną płaszczeWoń świec i duszny zapach kwiatówA płaszcze pachną naftalinąA kwiaty pachną katafalkiemDla Bródna świeczki dla PowązekWiezie poduszki z obrazkamiTwarze umarłych w porcelanieBardzo uprzejme i słoneczneOto dziewczynka w okularachOto chłopaczek krzywonosyOto kobieta z podbródkamiOto łagodny profil starcaJadą tramwajem Wszystkich ŚwiętychZ trąbkami płaczu z ubogimiWstążkami czerni z tą taniochąŻywi umarłym w odwiedziny
Tramwajarz dzwoni ludzie płacząPięćdziesiąt groszy od osobyUmarli leżą sztywno w grobachZ drzwi od Niebiosów zdjęto łańcuchBo jedzie tramwaj Wszystkich Świętych
Gwiazdo gwiazdo gwiazdo gwiazdoŻółta gwiazdo sześciokątnaDom zburzono nam do szczętuTrzy córeczki czarnowłoseSypcie dołek niemaluśkiAch ułóżcie kostki w dołekW papier córki zawiniemyGeszeft z ziemią uczynimyJa się pytam czemu JahweRachel pyta się po czemuWpierw Judasza powiesiłeśCórki gwałcić psom oddałeśA ta mniejsza MagdaleneA ta większa EgipcjankaA największa najroślejszaZąbek miała szczerozłotyGwiazdo gwiazdo serca raniszPójdę ślepy i o kijuI napotkam psa jakiegoTo ustąpię jemu drogi
Ludziom ręce będę lizałWszy otoczę służebnościąWszę głaskając patrzę gwiazdoKto cię głaszcze gwiazdo gwiazdo