Wieża strachu - Przemysław Borkowski - ebook + audiobook + książka

Wieża strachu ebook i audiobook

Przemysław Borkowski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy nie patrzysz dość uważnie, dostrzegasz tylko to, co chcesz zobaczyć.

W centrum Warszawy, na trzydziestym piętrze ekskluzywnego apartamentowca, w jednym z mieszkań policja znajduje zwłoki kobiety i mężczyzny. Początkowo śledczy przyjmują, że mają do czynienia z typową zbrodnią małżeńską, jednak kolejne makabryczne, trudne do wytłumaczenia odkrycia wywracają ich wszystkie hipotezy do góry nogami.

Sprawą zajmuje się prokurator Gabriela Seredyńska, znana ze swojej nieustępliwości i bystrego umysłu. Kiedy niespodziewanie pojawia się świadek, który może rzucić nowe światło na szokującą zbrodnię, jest niemal pewna, że śledztwo zmierza ku końcowi. Niestety zarówno jego zeznania, jak i sekcja zwłok ofiar, zamiast odpowiedzi, przynoszą tylko nowe, coraz bardziej niepokojące pytania.

Gdy jedni bohaterowie biorą swój osąd za pewnik, inni kwestionują wszystko, co widzą. W tym kameralnym thrillerze o mroku trawiącym ludzką duszę nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 58 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,0 (223 oceny)
96
61
39
21
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwona999999

Całkiem niezła

tragiczny lektor nie da się słuchać
40
Ogrzyslaw

Nie oderwiesz się od lektury

Przemysław nieźle mąci w głowie czytelnika. Polecam osobom lubiącym kryminalny mindfuck😀
20
IreneuszDrzewiecki

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ pokręcona ta fabuła. Przez to jest na tyle ciekawa, że trudno się oderwać.
10
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

mocno pokręcona Ale też mocno wciaga
10
grazyna2525

Całkiem niezła

Niestety audiobook tym razem w takim wykonaniu lektora stracił na swojej wartości.
10



 

 

 

 

Copyright © Przemysław Borkowski, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografie na okładce: © Javier Brosch / Shutterstock

Fotografia autora: © Mikołaj Starzyński

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67461-37-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

Życie jest snem, a śmierć przebudzeniem.

Pedro Calderón de la Barca

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

Widok był piękny i jednocześnie przerażający. Jakby stała na krawędzi przepaści. Jak można żyć w takim miejscu?, pomyślała. Wielkie, szklane tafle okien od sufitu aż do podłogi i żadnej innej bariery oddzielającej mieszkających tu ludzi od tej ogromnej przestrzeni po drugiej stronie szyby. Gdyby to było jej mieszkanie, ciągle by się bała, że stąd wypadnie. Ale spokojnie, nie byłoby jej na nie stać, prokuratorzy nie zarabiają aż tak dobrze. Tak dobrze zarabiają adwokaci.

Przypominała sobie sprawę Julii Gierszewskiej i Kasprowy Wierch. Tam też był taki zapierający dech w piersiach widok. Tylko że tam patrzyło się na góry, tu pod stopami miała miasto. Zamiast szczytów Tatr widziała niebotyczne wieżowce centrum Warszawy. Pałac Kultury, InterContinental, Marriott, błękitne skrzydło Libeskinda i ten nowy, podobno najwyższy w Unii Europejskiej. Imponujące. Dało się stąd nawet dostrzec szeroką, srebrzystą wstęgę Wisły.

Lecz to wszystko naprawdę trudno byłoby nazwać domem. Takim, do którego się wraca, żeby opatrzyć rany powstałe po potyczkach ze światem; takim, w którym człowiek czuje się bezpiecznie i u siebie. Ciepłym, przytulnym azylem, w którym kwitnie spokojna, pełna czułości miłość. Czasem opisując takie miejsca, używa się metafory gniazda. To też było gniazdo, tyle że zawieszone na skraju urwiska, na półce skalnej, którą smaga wiatr.

I ten wiatr wcale nie był metaforyczny. Czuła jego napór na szklaną taflę przed sobą, czuła, jak stara się wedrzeć przez spojenia między szybami, jak wygina całą konstrukcję budynku, jak odchyla ją od pionu. Czytała kiedyś, że najwyższe tego typu budowle potrafią odginać się prawie o metr. Co się wtedy dzieje? Ołówki turlają się po stole, książki spadają z półek, zupa wylewa się z talerzy…? Spróbowała wyobrazić sobie to małżeństwo, które tu mieszkało, jak siedzi przy stole, z którego wszystko spada, niczym na statku w wiecznym przechyle.

Czy to był jeden z powodów, dla których połowa tego stadła leżała teraz za nią w kałuży krwi? Na pewno nie najważniejszy i na pewno nie powinna o nim wspominać w akcie oskarżenia, jeśli nie chce narazić się na śmieszność, lecz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że coś jest na rzeczy. Podobno człowiek nie powinien mieszkać wyżej niż na dziesiątym piętrze. Ponad tym poziomem rozpoczyna się już strefa, w której trzeba się liczyć z niekorzystnym wpływem wysokości na organizm. Fizycznym i psychicznym. A to było przecież trzydzieste piętro. Ponad sto metrów nad poziomem gruntu. Jak można żyć w takim miejscu?

Odwróciła się od okna. Z tej strony widok też nie był zbyt przyjemny, lecz przyzwyczaiła się przecież do widoku trupów. Nie przerażało jej to już. A na pewno nie aż tak, jak tamta zdająca się ją przywoływać otchłań.

– Przyczyna zgonu? – spytała.

Kobieta w białym kombinezonie i plastikowych okularach ochronnych uniosła lekko głowę.

– Niejasna – odpowiedziała.

– Jak to niejasna? – zdziwiła się. Plama krwi na podłodze wydawała się nie pozostawiać miejsca na zbyt wiele wątpliwości.

– Brak widocznych ran czy obrażeń – sprecyzowała kobieta. – Wygląd zwłok sugeruje z kolei, że zgon nie nastąpił w sposób spokojny. Trzeba zrobić autopsję, żeby powiedzieć coś więcej.

Prokurator Gabriela Seredyńska spojrzała na leżące u jej stóp ciało. Twarz nieboszczyka zastygła w grymasie bólu. Wytrzeszczone oczy zdawały się patrzeć na nią. Kałuża krwi wokół głowy wyglądała jak czerwona aureola. Wzdrygnęła się mimowolnie.

– To skąd w takim razie ta krew? – spytała.

– Raczej nie pochodzi z tych zwłok. Brak śladów wycieków z otworów ciała. Trzeba oczywiście wykonać badania genetyczne, żeby stwierdzić, czy krew należała do ofiary, czy do kogoś innego. Kolor skóry nie wskazuje jednak na jakiś duży jej ubytek.

– Znaleźliście tu jeszcze kogoś? – spytała stojącego pod ścianą policjanta.

– Na razie nie – odpowiedział.

– Jeśli był tu ktoś jeszcze i to on tak krwawił, to raczej daleko nie odszedł – stwierdziła kobieta w kombinezonie technika. – Jest tego naprawdę sporo.

– Przeszukajcie mieszkanie, a w razie czego cały budynek – poleciła Seredyńska. – Parking podziemny i najbliższe okolice. Może mamy tu gdzieś następnego trupa.

Policjant skinął głową i wyszedł. Czterdzieści cztery piętra, pomyślała. Raczej prędko nie wróci.

Spojrzała ponownie na leżące przed nią ciało. Nie zwróciła na to uwagi wcześniej, lecz rzeczywiście nie było ubrudzone krwią. Włosy na potylicy nie były nawet nią przesiąknięte, głowa leżała tylko na niej, jakby ktoś położył ją na tej czerwonej plamie.

– Jaka mogła być przyczyna zgonu? – spytała. – Jak się pani zdaje?

Kobieta w kombinezonie wzruszyła ramionami.

– Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to udar lub atak serca.

Prokurator Seredyńska uniosła brwi.

– Kto zadzwonił na policję? – spytała.

– Nie mam pojęcia.

Zirytowała ją ta odpowiedź. Tamten policjant wyszedł, a nikogo innego nie było. Dlaczego oficerowie śledczy zawsze zjawiają się na miejscu zbrodni jako ostatni?, pomyślała. Nawet nie ma się od kogo dowiedzieć szczegółów.

Ruszyła w obchód po tym niezwykłym mieszkaniu. Chociaż „mieszkanie” to było nie do końca dobre słowo na opisanie tego czegoś. Nie wyglądało to nawet na apartament. Raczej na wyjątkowo duży pokój hotelowy. Tym bardziej, że jego większą część zajmowała olbrzymia przestrzeń będąca połączeniem salonu, jadalni, kuchni i przedpokoju.

Łazienka też była ogromna. Duży pokój w jej poprzednim mieszkaniu, pierwszym, które wynajęła w Warszawie, był tylko niewiele większy. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wykąpać się w tej ogromnej, trójkątnej wannie. Ani żeby wejść do tej kabiny prysznicowej, w której przeciętnej wielkości polska rodzina mogłaby się zapewne zmieścić w całości.

Poza tym jednak nie było tu nic ciekawego. Sterylna czystość, ręczniki ułożone w sposób przypominający znowu hotel. Ani odrobiny chaosu w ustawionych równo drogich kosmetykach. Technicy muszą to oczywiście sprawdzić, być może znajdą ślady krwi na starannie wyszorowanej umywalce, lecz ona nie zauważyła tu niczego, co by ją mogło zainteresować.

Podobnie było w sypialni – jedynym na tych ponad stu pięćdziesięciu metrach kwadratowych pomieszczeniu oprócz łazienki, w którym można było zamknąć drzwi. Mieszkanie nie miało balkonu ani tarasu, a okna ze względów bezpieczeństwa pozbawione były możliwości całkowitego otwarcia; dało się je tylko nieco uchylić. Nie potrafiłaby chyba mieszkać gdzieś, gdzie nie można by otworzyć okna na oścież.

Wróciła do salonu. Starała się nie patrzeć na zwłoki leżące na podłodze. Nie dlatego, żeby się ich brzydziła lub by ich widok był dla niej w jakiś szczególny sposób nieprzyjemny, po prostu próbowała skupić uwagę na innych rzeczach. Znaleźć jakąś anomalię, element niepasujący do całości obrazka, oprócz tego jednego niewątpliwego zgrzytu, jakim było to ciało w kałuży krwi.

Obeszła wyspę kuchenną i weszła do kuchni. Tu przynajmniej nie musiała aż tak bardzo się starać, by jej wzrok bezwiednie nie uciekał ku tej plamie czerwieni. Stanęła do niej plecami i spojrzała na białe, lśniące fronty szafek kuchennych. Znów ta sama nieskazitelna czystość. Ani jednej smugi, plamy, odcisku palca na ich szklistej powierzchni.

Jedna rzecz nie była tu jednak aż tak idealna. Drzwiczki do szafki kuchennej pod zlewem pozostawiono niedomknięte. Do tej, gdzie zwykle trzyma się kosz na śmieci. Jakby ktoś coś wyrzucał i niedokładnie ją zamknął. To oczywiście niby nic takiego, każdemu może się coś takiego zdarzyć. Ale na tle pedantycznego niemal porządku panującego w tym mieszkaniu wydawało się to jednak dziwne.

Włożyła lateksową rękawiczkę i sięgnęła do drzwiczek. Ostrożnie, powoli otworzyła je szerzej. To, co za nimi zobaczyła, wstrząsnęło nią, pomimo że przez te wszystkie lata pracy w prokuraturze przyzwyczaiła się przecież do widoku trupów. W niewielką przestrzeń w szafce pod zlewem wciśnięte było ciało. Głowa wepchnięta była za armaturę, jedna z nóg wpadła w szparę między szafkami a ścianą, druga została dociśnięta koszem. To on właśnie sprawiał, że drzwiczki się nie domykały. Zarówno zlew, jak i cała szafka były znacznie większe niż przeciętne i tylko dlatego ciało w ogóle tu się zmieściło. W jej szafce, w jej mieszkaniu byłoby to niemożliwe.

Zwłoki były w groteskowy sposób pokrzywione, stłamszone, powyginane. Członki, szyję i głowę ułożono w nienaturalny sposób. Nie to jednak sprawiało, że widok ten szokował. Nie to ani nie straszne obrażenia zadane zwłokom. Ciało wyglądało, jakby ktoś je wyrzucił na śmietnik. Nie schował, nie ukrył, ale właśnie wyrzucił. Dłonie przysypane były fusami od kawy, w zgięciach i fałdach, które tworzyło ubranie, leżały zużyte torebki po herbacie i pomięte, brudne papierowe ręczniki. Śmieci z kosza przelewały się przez jego krawędź i obsypywały nogi trupa. Jakby ktoś wyrzucał odpadki jeszcze długo po umieszczeniu tam denata.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

– Cześć.

– Cześć – odpowiedział. Podniósł wzrok i spojrzał na swoją żonę. Stała w drzwiach, które widać było nawet stąd, z kanapy w salonie.

Zmieniła się, odkąd zostali małżeństwem. I to nie małżeństwo ją zmieniło. Wolał zdecydowanie poprzednią wersję, mimo że ta była znacznie ładniejsza.

Przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi.

– Co tam w pracy? – spytał.

– Nic ciekawego.

– Przez cały dzień?

– Wiesz, jak to w kancelarii. Normalne sprawy.

Kiedyś opowiadała mu o tym. O tych normalnych sprawach. Ze szczegółami, z pasją, a on udawał, że go to ciekawi. To też się zmieniło.

– A u ciebie? – odwzajemniła pytanie.

Nie starała się nawet udać zainteresowania. Przecież wiedziała, że nic. Co może dziać się u kogoś, kto przez cały dzień siedzi w domu?

– Malowałem trochę – skłamał.

– Bez sztalug? – zdziwiła się.

Przyłapała go. Nie wyjął ich. Stały schowane w tej wielkiej szafie w sypialni. Od tygodnia… od kilku tygodni. Odkąd była u nich teściowa i trzeba było sprzątnąć salon.

– To znaczy szkicowałem – poprawił się. – Światło dziś za słabe na malowanie.

To akurat była dla odmiany prawda. Pomimo tych wielkich okien od podłogi aż do sufitu w mieszkaniu było ciemno. Przez cały dzień padało. Krople deszczu spływały po zewnętrznej powierzchni ogromnych szyb. Może w nocy się rozjaśni. Gdy rozjarzą się wszystkie światła miasta po ich drugiej stronie.

– Mogłeś zapalić lampę – skomentowała. Ale nie drążyła tematu. Ona też już spisała go na straty. Tak jak jej matka dawno temu. Chociaż nie, jej matka zawsze uważała go za stratę. Odkąd córka zaczęła się z nim spotykać. I wychodzi teraz na to, że miała rację.

Poszła do sypialni, żeby się przebrać. Wróciła już bez tego prawniczego munduru. Obcisły, ciemny kostium zamieniła na równie obcisłe jasnoniebieskie dżinsy. Nigdy nie chodziła w luźnych, wygodnych strojach, nawet po domu.

– Jadłeś coś? – spytała.

– Tak – znowu skłamał. – A ty?

– Też – odpowiedziała. – Wyskoczyliśmy na lunch w czasie pracy.

– Dobry był? Gdzie?

– Tam gdzie zawsze. Dobry.

Usiadła na fotelu, jak najdalej od niego. Wyjęła laptop z teczki, którą przyniosła z pracy, i otworzyła go sobie na kolanach. I już jej znowu nie było.

Nic już ich nie łączyło, ani łoże, ani stół. Nie mieli dzieci, nie mieli wspólnych pasji, a ich zawody były kompletnie różne. Nie mieli o czym rozmawiać.

Spojrzał za okno. Nienawidził tego mieszkania, choć widok z niego był naprawdę wspaniały. „Warszawski Manhattan”, jak wyrażała się jego teściowa. To ona im je kupiła. W prezencie ślubnym. Bardziej to jednak była inwestycja niż miły gest.

Czuł się tu jak uwięziony w wieży. Jak Szymon Słupnik siedzący na swej kolumnie. Odcięty od świata, choć mogący go obserwować z góry. Nawet żeby skoczyć po coś do sklepu lub pójść na głupi spacer, trzeba było zjechać trzydzieści pięter w dół. Komu by się chciało?

– Dostałem dziś dziwną wiadomość – powiedział nagle. Nie planował jej o tym mówić. Zapragnął po prostu ni z tego, ni z owego, żeby zwróciła na niego uwagę.

– Jaką wiadomość? – spytała, nie podnosząc wzroku znad komputera.

– Na Messengerze.

– Co w niej było takiego dziwnego?

– Jej treść.

– Powiesz mi wreszcie, czy mam się domyślić?

Zniecierpliwienie. To też był stały element ich szczątkowych rozmów w ostatnim czasie. Jakby wszystko, co mówił, nie było wystarczająco ważne, by mógł marnować jej cenny, prawniczy czas. Ciekawe, ile teraz brała za godzinę? Tysiąc złotych, dwa tysiące? Może powinien zacząć jej płacić za rozmowy? Sęk w tym, że nie miał własnych pieniędzy. Ostatni obraz sprzedał przed paroma laty.

– Było tam napisane… – Zawahał się. To naprawdę była głupota i naprawdę pomyślał, że zawraca jej tym niepotrzebnie głowę.

– Cały czas czekam – ponagliła go.

Dziwna sprawa, nawet w tym potrafiła zawrzeć kompletny brak zainteresowania.

– Nie, nic – odpowiedział. – Nieważne.

– Zacząłeś, to mów. – Zniecierpliwienie wzbogaciło się o nutę agresji.

Niepotrzebnie o tym w ogóle wspomniał. Ale chyba nie miał już wyjścia.

– Było tam napisane, że jestem w śpiączce.

– Co? – Uniosła wreszcie wzrok znad komputera.

– Że jestem w śpiączce, leżę w klinice zajmującej się wybudzeniami, a ta wiadomość to sposób, w jaki próbują się ze mną skontaktować – brnął dalej, mając poczucie coraz większej niedorzeczności tego, co mówi i robi.

– Kto się próbuje z tobą skontaktować? – spytała.

Przynajmniej udało mu się ją zainteresować.

– Moja rodzina – odpowiedział.

– Przecież ty nie masz rodziny – prychnęła z lekceważeniem.

Rzeczywiście nie miał. Ojciec odszedł od nich, gdy miał pięć lat, matka umarła dwa lata temu. Symptomatyczne, że żona nie pomyślała o sobie. Byli małżeństwem, więc przecież także rodziną.

Odłożyła laptop na szklany stolik obok.

– Pokaż mi tę wiadomość – poleciła.

Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią.

– Nie ma jej – powiedział w końcu.

– Jak to nie ma?

– Zniknęła.

– Żartujesz sobie?

– Nie. Jest w Messengerze coś takiego. Sprawdziłem. Nazywa to się „tryb znikających wiadomości”. Wysyłasz komuś wiadomość, a kiedy odbiorca ją odczytuje, tekst znika. I u ciebie, i u niego.

Przyjrzała się mu, jakby się zastanawiała, czy już go uznać za wariata, czy jeszcze chwilę poczekać.

– Czyli nie możesz mi jej pokazać? – upewniła się.

– Nie.

– I nie zrobiłeś zrzutu ekranu?

– Nie pomyślałem.

– Aha.

Znowu wbiła wzrok w ekran komputera. Jakby rozmowa i ten temat były już zakończone.

– To pewnie jakiś głupi żart – powiedział, jakby się przed nią usprawiedliwiał. Jakby zrobił coś złego i musiał się z tego wytłumaczyć.

– Pewnie tak – odparła bez żadnego już zainteresowania. Trochę go to ubodło. Ten krótki moment, gdy znowu zwróciła na niego uwagę, był jak działka dawno niebranego narkotyku. Kiedyś był w centrum jej świata. Nic oprócz niego dla niej się nie liczyło. Potrafiła sprzeciwić się matce, swojej rodzinie i znajomym, byle tylko być z nim. Wtedy tego nie doceniał. Uważał to za oczywiste. Teraz oddałby wszystko, by znów tak na niego patrzyła. Chyba dlatego usiłował niepotrzebnie przeciągnąć jeszcze tę chwilę.

– Można by zadzwonić do Marka Zuckerberga. Na pewno ma tę wiadomość jeszcze na swoich serwerach – spróbował zażartować.

– To dzwoń – odparła chłodno, nie podnosząc wzroku znad komputera. – Ja mam robotę.

Znowu był dla niej nikim.

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

 

– Cholera, ale wieje! – usłyszała głos w korytarzu. – Jakbyśmy byli na maszcie w trakcie sztormu. Nawet winda skrzypi.

Znała ten głos. I mimo nie najmilszych w końcu okoliczności ucieszyła się, że go słyszy.

– Cześć, Rajmund – powiedziała, gdy zobaczyła zbliżającego się mężczyznę.

Zareagował udawanym przestrachem.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! Pani prokurator! Gdy ostatnim razem prowadziliśmy razem śledztwo, o mało nie zginąłem. Mam już zacząć się bać?

Przywitali się uściśnięciem dłoni.

– Zawsze możesz poprosić o przeniesienie do dro­gówki – odparła.

Podkomisarz Rajmund Nowaczyk z Komendy Rejonowej Policji Warszawa I na Wilczej był jej dobrym znajomym. Na tyle dobrym, że o mało go kiedyś nie zabiła. Może nie własnymi rękami, ale na pewno można by ją było oskarżyć o narażenie go na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.

– Zrobię to, jeśli mi obiecasz, że już nigdy nie będziesz jeździć samochodem – odgryzł się z uśmiechem.

Podszedł do leżącego na podłodze ciała.

– Wygląda to jak obraz – powiedział. – Jakaś ikona czy coś w tym stylu. Albo instalacja artystyczna.

Nie zwróciła na to wcześniej uwagi. Blada twarz na środku nieregularnej, ciemnoczerwonej plamy. Faktycznie było w tym widoku coś malarskiego. Jakiś paradoksalny estetyzm, żeby nie powiedzieć piękno. Choć jej bardziej skojarzyło się to z czołówką któregoś Bonda.

– No to mamy ofiarę – stwierdził. – A co ze sprawcą?

– Póki co nie wiemy nawet, czy ktoś taki w ogóle istnieje – odpowiedziała. – Przynajmniej jeśli chodzi o te zwłoki.

Wyszła zza wyspy kuchennej, by odsłonić mu widok na otwartą szafkę. Spojrzał w tę stronę. Skrzywił się.

– Podwójne trafienie – skomentował. – Mamy dzisiaj szczęście.

Wyciągnął szyję, by lepiej się przyjrzeć.

– Wiesz, kto tu mieszka? – spytała.

– Tak – odpowiedział. – Małżeństwo, oboje przed czterdziestką. Agnieszka Bejtner, prawniczka, i Krystian Zapała, malarz.

– Bejtner? – spytała. – Prawniczka? Z tych Bejtnerów?

Kiwnął głową.

– Właśnie z tych. Córka Salomei Bejtner. Pracuje w jej kancelarii adwokackiej.

Prokurator Seredyńska miała ochotę zagwizdać. Bejtnerowie to była jedna z najstarszych dynastii adwokackich w stolicy. Salomea Bejtner była aktualną głową rodu i właścicielką kancelarii obsługującej celebrytów, polityków oraz największe firmy polskie i zagraniczne. Jej myśl o tym, że na takie mieszkanie stać by było adwokata, okazała się więc strzałem w dziesiątkę.

– Próbowałeś się z nimi skontaktować? – spytała.

– Tak, na razie bezskutecznie.

– A ich telefony?

– Mąż nie odbiera, ona ma wyłączoną komórkę – odparł. – Dzwoniłem też do mecenas Bejtner. Jest w Krakowie. Ma przyjechać jak najszybciej.

– Kto was zawiadomił?

– Jeden z pracowników firmy sprzątającej budynek – wyjaśnił. – Zauważył, że drzwi są otwarte. Gdy po jakimś czasie nadal ich nikt nie zamknął, zapukał, a potem wszedł.

Przyjrzała się jeszcze raz obydwu ciałom. Bejtnerowie nie lubili rozgłosu. W odróżnieniu od niektórych innych znanych członków warszawskiej palestry nie brylowali w mediach i nie starali się być celebrytami. Woleli ciszę i swoją ugruntowaną przez dziesięciolecia reputację. Nie potrzebowali kont na Instagramie i artykułów w gazetach. Nie wiedziała nawet, jak wygląda Salomea Bejtner, a co dopiero jej córka. Nie mówiąc już o jej mężu. To ciekawe zresztą, że wyszła za malarza. Prawnicy, zwłaszcza ci ze starych rodów, wiązali się raczej między sobą, jak niegdyś arystokracja. Albo psy z rodowodem, dodała w myślach nie bez pewnej złośliwości.

– Co tu mogło się stać? – spytała bardziej siebie niż jego.

– Tajemnicza sprawa – odpowiedział. – Dwa trupy plus prywatne mieszkanie. Zazwyczaj w takiej sytuacji chodzi o jakiś konflikt rodzinny. Widziałem sporo takich przypadków. Może tylko mieszkania były nieco mniej okazałe. Ale tu zbyt wiele elementów do tego nie pasuje. Żadnych śladów walki ani awantury. Jakby ktoś ich najpierw zabił, a potem ładnie poukładał.

– Na tamtym ciele nie ma oznak przemocy – zauważyła.

– Nie każda przemoc zostawia obrażenia widoczne na pierwszy rzut oka – odparł. – Poczekajmy na pełny raport z sekcji.

– Poczekajmy – zgodziła się.

Ona też podświadomie czuła, że coś tu nie do końca jest w porządku. Obraz miejsca zdarzenia nie pasował do żadnego znanego jej typu zbrodni. Zazwyczaj zabójstwa dokonywane są pod wpływem emocji; tu ich jakby brakowało. Bardziej wyglądało to na miejsce egzekucji dokonanej przez grupę przestępczą lub skutek jakiegoś dziwnego rytuału.

– A te drugie zwłoki? – spytał, wskazując otwarte drzwiczki szafki. – Wiadomo, jaka była przyczyna śmierci?

– Dopiero je znalazłam – odpowiedziała. – Technicy ich jeszcze nie widzieli.

– A tak na pierwszy rzut oka?

– Głowa jest wciśnięta za armaturę – wyjaśniła. – Niewiele widać.

Kiwnął głową.

– Sprawdzałaś pozostałe pomieszczenia? – spytał.

– Tak, ale możemy jeszcze zrobić rundkę – odpowie­działa. – Gliniarze widzą więcej.

Uśmiechnął się.

– Czy mi się wydaje, czy złagodniałaś? – spytał z ironią.

– Jest za wcześnie – usprawiedliwiła się. – Poza tym głowa mnie boli. Pewnie przez tę pogodę.

Wiatr za oknem nawet jakby się wzmógł. Cholerny listopad, pomyślała. Jesień była w tym roku wyjątkowo długo słoneczna i ciepła, ale gdy ta passa się skończyła, to zrobiło się brzydko na całego.

Przeszli do drugiego pokoju. Nawet przy tych wielkich oknach było tu ciemno. Włączyła światło.

Nie mogła się oprzeć i tu również podeszła do szyby. Widziała w dole plac Grzybowski i kościół Wszystkich Świętych. Ogromna świątynia z tej wysokości wyglądała jak eksponat z parku miniatur. Patrzyła na jej dach i dziwiła się, jak ładnie był wykończony. Budowniczowie nie mogli przecież wiedzieć, że ktoś kiedyś będzie patrzył na niego z góry. Może więc był to widok przeznaczony specjalnie dla Boga?

Zbliżyła twarz jeszcze bardziej do okna. I wtedy coś zobaczyła. Nie w dole, ale tuż przed sobą. Ślad na szkle. Taki, jaki zostawia ciało, dłoń albo czoło, gdy oprzemy je o szybę.

Odsunęła się w bok, by spojrzeć na niego pod kątem. Był bardzo duży, zaczynał się powyżej jej głowy i ciągnął aż do podłogi. Nie był też jednolity, nie powstał w wyniku jednorazowego przytknięcia. Wyglądało to raczej, jakby ktoś wielokrotnie przywierał do szyby, bo ślady były rozmazane, nakładające się na siebie, ekspresyjne.

Obejrzała pozostałą powierzchnię okna. Tam było czysto, poza pojedynczymi dotknięciami palców czy dłoni. Ten wielki tłusty ślad nie wziął się więc z zapuszczenia, z tego, że ktoś dawno nie mył okien w tym mieszkaniu. Musiał powstać w miarę niedawno.

– Coś zobaczyłaś? – usłyszała głos Nowaczyka.

– Zawołaj któregoś z techników – poleciła.

Podkomisarz wyszedł i wrócił po chwili w towarzystwie kobiety w białym kombinezonie. Tej samej zdaje się, z którą wcześniej rozmawiała.

– Ma pani coś, żebym to mogła wyraźniej zobaczyć? – spytała, wskazując jej odcisk na szklanej tafli.

– Tak na szybko? Mogę zrobić zdjęcie i spróbować je przefiltrować.

– Proszę to zrobić.

Policjantka przyniosła aparat i dużą, techniczną lampę na stelażu. Oświetliła szybę, wybierając odpowiedni kąt, i nacisnęła przycisk aparatu.

– Prześlę to teraz do komputera i postaram się obrobić – powiedziała.

– Długo to potrwa? – spytała Seredyńska.

– Nie powinno.

Kobieta przyniosła laptop i otworzyła klapę. Ekran się rozjaśnił. Po kilku kliknięciach pojawiło się na nim zdjęcie. Na razie nic konkretnego nie było na nim widać. Policjantka zaczęła szybko otwierać kolejne okna, coś wystukiwać na klawiaturze i jeździć kursorem po powierzchni zdjęcia.

Po chwili obraz na ekranie wyostrzył się. Seredyńska nachyliła się nad jej ramieniem, by lepiej mu się przyjrzeć.

Plastikowe okulary ochronne, które miała na nosie, nieco parowały, co utrudniało widzenie, lecz mimo to zdołała to dostrzec. Na szybie dość wyraźnie odbita była sylwetka człowieka. Ale nie była to jedna twarz i para rąk, było ich wiele, bardzo wiele, nakładających się na siebie. Odciski rąk tworzyły wokół tułowia wzór podobny do tego, jaki powstaje, gdy dzieci robią orła na śniegu. Przypominało to trochę jakieś wielogłowe i wielorękie hinduskie bóstwo.

– Te ciemniejsze miejsca – powiedziała policjantka, wskazując palcem w rękawiczce na ekran w okolicach, gdzie odbita była głowa – to pewnie krew. Najprawdopodobniej z nosa.

Człowiek, który zostawił ten ślad, musiał rzucać się na szybę. I to na tyle gwałtownie, że rozbił sobie nos. Robił to wielokrotnie, raz za razem, jakby chciał wyskoczyć przez okno. Nie udało mu się to, bo szyby w takich budynkach są bardzo wytrzymałe.

Nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego.

– Proszę zabezpieczyć te ślady – powiedziała. – Trzeba ustalić, do kogo należą.

Nagle coś dotarło do jej mózgu. Coś, co od pewnego czasu, raczej niezbyt długiego, dobijało się do jej świadomości. Jakiś dźwięk. Wyprostowała się. Odchyliła kaptur białego kombinezonu, żeby odsłonić ucho.

– Słyszycie to? – spytała. – Co to jest?

Cichy monotonny szum. Brzmiało to jak elektryczny odkurzacz.

– Kurwa mać! – dobiegło z sąsiedniego pomieszczenia. – Ja pierdolę…

Rzucili się w tamtym kierunku. To, co zobaczyli w salonie, przechodziło wszelkie pojęcie. Teraz dopiero mogła powiedzieć, że nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego.

Automatyczny, okrągły odkurzacz musiał mieć nastawiony czas sprzątania dokładnie na tę godzinę. Ruszył ze stacji dokującej i rozpoczął pracę. Nikt tego nie zauważył, bo akurat wszyscy technicy byli w innych pomieszczeniach. Zanim ktokolwiek się zorientował, wjechał w czerwoną plamę na środku pokoju. Rozmazał ją i rozjechał, tworząc na drewnianej podłodze długie, krwawe mazaje, przesuwając głowę trupa nienaturalnie w lewą stronę. Jakby tego było mało, wirujące szczotki rozchlapały nie do końca zakrzepłą krew po całym pomieszczeniu. Ściany, meble i szyby pokryły się małymi czerwonymi plamkami. Kilka z nich wylądowało nawet na plastikowych okularach prokurator Seredyńskiej.

– Jezus Maria – powiedziała. – Niech ktoś to wyłączy…

 

ROZDZIAŁ 4

 

 

 

 

 

 

– Cześć.

Mężczyzna, który stał w otwartych drzwiach, był jego najlepszym przyjacielem. To znaczy kiedyś nim był. Przedtem, zanim dał się zamknąć w tej wieży.

– Cześć, Marek. Dzięki, że przyjechałeś.

Odsunął się, by wpuścić go do środka.

– Co się stało? Nie dzwonisz przez lata, nie dajesz znaku życia, a teraz nagle chcesz się spotkać, i to natychmiast.

Dziwnie było na niego patrzeć, jakby był obcy i nieobcy jednocześnie.

– Przepraszam. Wiem, jak to wygląda – odpowiedział. – Tym bardziej doceniam, że mnie nie zlałeś.

– Nie mogłem sobie odmówić. – Jego przyjaciel uśmiechnął się, zdejmując płaszcz. – Trzydzieste piętro w samym centrum Warszawy. Nigdy nie byłem w takim mieszkaniu. Twoja teściowa jest naprawdę dziana.

– Moja żona już powoli też.

– Powiedziałeś to bez specjalnego entuzjazmu – zauważył.

Przez chwilę przyglądali się sobie uważnie, jak ludzie, którzy tak dawno się nie widzieli, że nie są już pewni, czy coś ich jeszcze łączy.

– Wchodź, co tak stoisz – powiedział do niego.

– Strach trochę – usłyszał w odpowiedzi. – Na pewno nie muszę założyć ochraniaczy na obuwie?

– Nie wygłupiaj się, właź.

Uściskali się. Trochę nieporadnie, jakby próbowali przypomnieć sobie dawną zażyłość.

– Napijesz się czegoś? – spytał.

– Jasne – odparł jego przyjaciel, siadając z impetem na kanapie. – Lej to, co masz najdroższego.

– Agnieszka nie pija mocnych alkoholi – wyjaśnił, jakby się usprawiedliwiał. – Mamy tylko wino.

Poczuł się nagle jak ktoś, kim chyba naprawdę był: biedny mąż bogatej żony. Do którego nic tu tak naprawdę nie należy.

– Wszystko jedno, byle trzepało. Ja też w sumie ostatnio piję głównie wino. Trzeba powoli zacząć dbać o swoje zdrowie.

Zabrzmiało to, jakby Marek też próbował go usprawiedliwić. Jakby wycofywał się z pytania, by nie stawiać go w sytuacji, której niezręczność doskonale widział. Poczuł się przez to jeszcze gorzej.

A może tylko mu się wydawało?

Odwrócił się i wszedł do kuchni. Zdjął ze stojaka na blacie butelkę czerwonego wina. Jakiegoś. Nigdy nie miał głowy do tych wszystkich szczepów, roczników, regionów. Jego żona za to od jakiegoś czasu tym się fascynowała. Nawet poszła na kurs sommelierski. Dzięki niemu przez dwa tygodnie mogła wracać jeszcze później do domu.

Poczuł na plecach wzrok przyjaciela. Zapewne oceniał, jak bardzo się zmienił i w jakiej jest formie. Ciekawe, jak wypadły te oględziny?

Otworzył butelkę korkociągiem, czy też – jak się wyrażała jego żona – trybuszonem, i nalał do dwóch kieliszków. Obrócił się z nimi w dłoniach.

Napotkał uważne, taksujące spojrzenie.

– Co? – spytał. – Aż tak się zmieniłem?

– Fizycznie nie – usłyszał w odpowiedzi. – Dobrze ci z tą brodą.

– Skoro fizycznie nie, to jak?

– Wydajesz się przygaszony. Nie takim cię zapamiętałem.

– Głowa mnie boli przez ten wiatr – skłamał.

Postawił kieliszki na szklanym stoliku, potem usiadł.

– Malujesz coś?

Wiedział przecież, że to pytanie musi paść, więc dlaczego cały się spiął, gdy je usłyszał?

– Czasami – odparł.

– Kiedy ostatnio?

Przypomniał sobie zaczęty i nieukończony obraz schowany w szafie. Kiedy go zaczął? Z trzy tygodnie temu? Nie, kurwa, trzy miesiące. Co najmniej trzy.

– Właśnie teraz nad czymś pracuję – odpowiedział. Sam usłyszał fałszywą nutę w swoim głosie.

– Pokażesz mi? – Znowu to uważne, tym razem sceptyczne spojrzenie. Fałsz zdaje się został wyczuty.

– Jeszcze nie ma za bardzo czego. Zresztą, miałem ostatnio niewielką przerwę – odparł wymijająco.

Sięgnął po kieliszek, by pokryć zmieszanie. Wino było gęste, zawiesiste, cierpkie. Smakowało jak coś, czym należy się zachwycać.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

– Powiedz mi, co się stało z tamtym gościem? – usłyszał nagle pytanie.

– Z którym? – Uniósł brwi.

– Z tym, który przeleciał wszystkie studentki na ASP. Z tym, którego wszyscy uważali za przyszłego Picassa. Z królem życia, który miał świat u swoich stóp.

Mówił o nim. A w zasadzie o tym kimś, kim kiedyś był. Pustym, głupim i zadowolonym z siebie. Brakowało mu tego kogoś.

– Teraz też mam świat u swoich stóp – odparł, patrząc przez okno. Nie chciał, by zabrzmiało to aż tak sarkastycznie.

– I wyglądasz, jakbyś chciał się na niego rzucić.

Uśmiechnął się krzywo. Po co w ogóle zaprosił tu tego człowieka? A może właśnie po to. Żeby ktoś wreszcie powiedział mu w oczy to, co sam od dawna czuł.

– Ten świat nieco zweryfikował moje wyobrażenia na swój temat – odpowiedział. – Moje i innych. Nie zostałem, jak pewnie zauważyłeś, drugim Picassem. Moja wystawa okazała się kompletną klapą.

– No cóż – wzruszenie ramion – zawsze uważałem, że twoim głównym atutem była umiejętność sprawiania dobrego wrażenia. Autokreacja na bardzo wysokim poziomie. Ocierająca się wręcz o mitomanię. Nawet niektórzy nasi profesorowie się na to nabierali. Z talentem było jednak trochę gorzej.

Coraz częściej tak właśnie o sobie myślał. Mimo to ubódł go ten tak bezceremonialnie wyrażony osąd. Co innego samemu tak się oceniać w chwilach zwątpienia, a co innego usłyszeć to wprost od innej osoby.

– Czemu mi tego wtedy nie powiedziałeś? – spytał.

Znowu wzruszenie ramion.

– Po co? Popsułbym tylko zabawę. A było naprawdę fajnie. Do tego z kolei miałeś talent jak nikt inny.

 

ROZDZIAŁ 5

 

 

 

 

 

 

– No dobrze – powiedział. – Ale nie ściągnąłeś mnie chyba tu po to, żebyśmy rozmawiali o dawnych czasach. O co chodzi?

Dobrze, że przerwali tę wiwisekcję jego osobowości, bo jeszcze chwila, a on zakończyłby tę rozmowę. I to nie dlatego, że poczuł się urażony. Raczej dlatego, że nikt nie lubi, gdy ktoś potwierdza jego najgorsze przypuszczenia względem własnej osoby.

– W zasadzie chciałbym porozmawiać właśnie o dawnych czasach – odparł. – A konkretnie o twojej pracy dyplomowej.

– O niej? – Zdziwienie w głosie. – Po to mnie zaprosiłeś? Ledwie pamiętam, co to było.

– Ja pamiętam.

– Oświeć mnie.

– Nosiła tytuł „Fabryka snu”. Wchodziło się do dużego, wyciemnionego sześcianu. W środku było krzesło, a z przodu i po bokach wisiały ekrany telewizorów. Gdy siadałeś na tym krześle, światło gasło, a na ekranach wyświetlał się film. Było to nagranie z trzech kamer umieszczonych na wagoniku kolejki górskiej.

Kiwnął głową.

– Żeby je zrobić, musiałem pojechać do Berlina. W Polsce nie było jeszcze wtedy tak dużych rollercoasterów.

– Gdy tam wszedłem, usiadłem i włączył się film, miałem wrażenie, że naprawdę jestem w tym wagoniku. Czułem strach, a nawet wydawało mi się, że odczuwam przeciążenie, kiedy wagonik leciał w dół.

– Teraz takie rzeczy robi się na komputerze. Zakładasz gogle i masz to samo. Nie musisz cztery dni zbijać pudełka z desek i malować go od środka na czarno. Rozrywka po raz kolejny prześcignęła sztukę – dodał z ironią.

– Dobre to było.

– I tak twoja praca została lepiej oceniona.

– Zerżnąłem ją od jakiegoś Amerykanina – odrzekł. – Ag­nieszka przywiozła mi folder z jego wystawy w Nowym Jorku.

– Wiem. Trafiłem na nią potem w internecie.

– Masz do mnie o to żal?

– O co? O to, że dzięki temu to ty, a nie ja, miałeś swoją wystawę w galerii przy Krakowskim Przedmieściu? Że zaprzepaściłeś szansę, którą ja bym być może wykorzystał? – Zabrzmiało to bardzo gorzko. Zdaje się, że nie tylko on miał tu poczucie zmarnowanego życia. – Dobrze. Było minęło. – Machnięcie ręką. – Może ja też nie zostałem drugim Picassem, ale jest mi teraz w sumie całkiem nieźle. Ja również, można powiedzieć, bogato się ożeniłem, tyle że z agencją reklamową. Poziom skurwienia podobny, choć pracy na pewno więcej. Mam nadzieję, że cię nie uraziłem?

Ton, jakim zadane było to pytanie, świadczył, że nie miałby jednak nic przeciwko temu.

– Daj spokój – odpowiedział. Oba kieliszki były już puste. Nachylił się, by je napełnić.

– Dobre to wino – usłyszał. – Na pewno lepsze niż to, które pijaliśmy. Egribikavér za 12 złotych. Pamiętasz? Kiedyś wypiliśmy sześć. Po trzy na głowę.

– Dziś bym już tego nie przeżył – odpowiedział.

– To co z tym moim projektem? Co chcesz wiedzieć?

Zamilkł na chwilę. Sam nie za bardzo wiedział, jak to sformułować.

– Myślisz, że to możliwe? – zaczął. – Żeby naprawdę nie wiedzieć, czy to, na co patrzymy, jest prawdą, czy nie?

Jego rozmówca napił się wina.

– Chodzi ci o wirtualną rzeczywistość? Pewnie jeszcze nie całkiem, ale prędzej czy później do tego dojdzie.

– Nie, nie chodzi mi o to – odpowiedział. – Raczej o to, czy to, co uważamy za prawdziwe życie, może być iluzją.

Odpowiedzią był śmiech.

– Widzę, że bogactwo naprawdę potrafi oderwać od rzeczywistości. Brak ci realnych problemów? Może chcesz zamienić się ze mną?

– Nie żartuj. Poważnie pytam. I wcale nie jestem bogaty. Nawet moja żona tak naprawdę nie jest. Przynajmniej na razie.

– Ale żyjesz tu jak w kokonie, jak w złotej klatce. W dodatku wyjątkowo wysoko zawieszonej. Może powinieneś zejść na dół, porozmawiać z kimś, kto zarabia na życie ciężką pracą? Jakimś śmieciarzem albo robotnikiem budowlanym. Powiedzieliby ci, co sądzą o takich filozoficznych kwestiach. A najlepiej sam weź się do jakiejś roboty.

– Już się wyzłośliwiłeś? To teraz odpowiedz.

Chwila milczenia. Jego rozmówca wyjrzał przez okno, jakby się zastanawiał.

– Najzabawniejsze, że chyba tak – odparł. – Teoretycznie rzecz biorąc przynajmniej. Nie ma żadnego sposobu, żeby jednoznacznie stwierdzić, czy to, co bierzemy za rzeczywistość, istnieje naprawdę.

– Jak to?

– Tak to. Trochę o tym czytałem, kiedy robiłem tamten projekt. Z tego, co pamiętam, nie da się przeprowadzić takiego obiektywnego testu. Świat poznajemy za pomocą naszych zmysłów. Odbierają one określone bodźce, po czym przesyłają je w postaci informacji do mózgu. I dopiero tam tworzy się pewien obraz. To, co uważamy więc za obiektywnie istniejące, jest w zasadzie tylko pewną subiektywną interpretacją, opartą na potrójnie przetworzonych danych docierających do nas spoza naszego ciała. Nie jesteśmy w stanie wyjść poza ten schemat, bo nie jesteśmy w stanie odbierać tych danych bez pośrednictwa zmysłów. Nawet najbardziej skomplikowane przyrządy badawcze – akceleratory cząstek, teleskopy kosmiczne, zderzacze hadronów – są obsługiwane przez ludzi i to ludzie odczytują ich wyniki. To rodzaj błędnego koła, z którego nie ma wyjścia. Ale to oczywiście są rozważania czysto akademickie. Świat istnieje naprawdę niezależnie od tego, jak bardzo subiektywnie go odbieramy.

– A jeśli nie?

– Co jeśli nie? Jeśli nie istnieje? Pytasz poważnie?

– Co jeśli dane są nieprawdziwe albo nie ma ich wcale? Skoro obraz świata tworzy się dopiero w mózgu, to skąd mamy pewność, że opiera się on na prawdziwych, docierających do niego z zewnątrz bodźcach? Może mózg wytwarza go sobie sam?

Omiotło go uważne, lekko zaniepokojone spojrzenie.

– Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli.

– Powiedzmy, że coś w rodzaju snu – odpowiedział.

– Snu? – Uniesienie brwi.

– Wyobraź sobie, że w wyniku jakiegoś wypadku zapadasz w śpiączkę. Wszelkie bodźce z zewnątrz zostają odcięte. Ale twój mózg przyzwyczajony do ich przetwarzania zaczyna tworzyć autonomiczną względem świata rzeczywistość, jak w czasie snu, tyle że cały czas, na pełen etat. Myślisz, że byłby jakiś sposób, żeby się o tym dowiedzieć? Sprawdzić, niejako od środka, czy świat, który widzimy, jest prawdziwy?

Znów to spojrzenie, jeszcze bardziej zaniepokojone.

– Sny są dziwne, łatwo je odróżnić od rzeczywistości.

– Ale bywają też bardzo realistyczne, takie, w które wierzymy.

– Skąd ci się wzięło takie pytanie?

– Znikąd. Po prostu ciekawi mnie ten problem.

– I dzwonisz do mnie po nie wiem ilu latach, żebym do ciebie przyszedł, bo ciekawi cię ten problem?

– Nie możesz po prostu odpowiedzieć?

– Coś ci jest? Nie wyglądasz za dobrze.

– Nie wiem, może. – Potarł dłonią czoło. – Miałem jakiś czas temu wypadek. Długo siedziałem po nim w domu. Jakoś się do tego przyzwyczaiłem. Przestałem w zasadzie stąd wychodzić. Najpierw, bo nie bardzo mogłem, a teraz…

– Co teraz?

– Bo mi się nie chce.

– Tobie?? Zawsze byłeś pierwszy do takich rzeczy. To ty mnie wyciągałeś na imprezy. Nawet kiedy nie chciałem.

– Wiem.

– I tobie się nie chce? – Uniósł ręce w geście zdziwienia.

– Słuchaj, nie to w tym momencie jest najistotniejsze.

– Moim zdaniem jest. Kiedy ostatnio byłeś na mieście? W jakimś kinie, teatrze, na kolacji ze znajomymi?

– Nie wiem. – Uciekł wzrokiem w bok. – Chyba wiosną.

– Chcesz mi powiedzieć, że od kilku miesięcy nie wychodziłeś na zewnątrz??

Nie zdawał sobie z tego sprawy, nie myślał o tym do tej pory, ale chyba właśnie tak było.

– Jakoś tak się złożyło – odpowiedział.

– Wiesz co, w dupie to mam, nie jesteś już moim przyjacielem, ale uważam, że powinieneś coś z tym zrobić. Coś ci się stało w głowę, musisz pójść do jakiegoś lekarza.

– Jak mam pójść do lekarza, skoro nigdzie nie wychodzę – spytał z wisielczym humorem.

– Teraz można to robić online – usłyszał w odpowiedzi. – Jak zresztą prawie wszystko. Tak jak już powiedziałem, w dupie to mam, zrobisz, co zechcesz, ale radziłbym ci skorzystać z tej rady.

– Dobrze, OK, może z niej skorzystam, ale odpowiedz mi najpierw na pytanie. Potraktuj je czysto teoretycznie. Zapomnij o mnie, o moich problemach, po prostu odpowiedz. Czy w sytuacji, o której mówiłem, dałoby się sprawdzić, będąc w jej środku, czy to, w czym bierzemy udział, jest prawdziwe, czy nie?

Zobaczył, jak zaniepokojony wzrok jego dawnego przyjaciela powoli się wyostrza, gdy ten zaczyna myśleć nad postawionym przed nim problemem.

– Czysto teoretycznie? – spytał. – Nie wiem, musiałbyś chyba zrobić coś, co w prawdziwym życiu niesie ze sobą określone, bardzo konkretne, ostateczne konsekwencje i sprawdzić, czy w tym świecie, w którym jesteś, te konsekwencje również nastąpiły.

– Co na przykład?

– Czy ja wiem? Wyskoczyć przez okno. Jeśli spadniesz i się zabijesz, to znaczy, że żyłeś naprawdę.

Powiedziane to było w formie dowcipu i zostało nawet okraszone pewnego rodzaju uśmiechem, lecz ten, który te słowa wymówił, szybko zdał sobie sprawę, że jego żart również może nieść ze sobą określone, bardzo konkretne konsekwencje.

– Słuchaj – dodał z wyraźnym przestrachem w głosie – ale ty tego nie rób. To dość nieodwracalny test. Co ci z tego, że zyskasz pewność, że żyjesz, skoro dokładnie w tym samym momencie zginiesz?

– Spokojnie – odpowiedział mu. – Nie mam zamiaru.

 

ROZDZIAŁ 6

 

 

 

 

 

 

Wyszła z tego przeklętego mieszkania. Ściągnęła z twarzy plastikowe okulary i zdjęła biały, jednorazowy strój, a potem rzuciła go z obrzydzeniem w kąt korytarza. Przesunęła ręką po twarzy, sprawdzając, czy na skórze nie zostały jeszcze jakieś kropelki krwi. Zostały, a jakże. Na wewnętrznej stronie dłoni zobaczyła rozmazane, krwawe smużki. Kurwa mać. Poczuła się brudna, skalana, nieczysta w sensie metafizycznym. Zapragnęła to z siebie zmyć, opłukać twarz, wejść pod prysznic, umyć włosy, choć one akurat były osłonięte kombinezonem. Wszystko jedno. Spłukać się cała gorącą wodą, wyszorować gąbką, piaskiem, ługiem…

Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. Wiedziała przecież, że nie może tego zrobić. Musi tu zostać do czasu zakończenia wszystkich czynności. Z tą krwią na skórze. Bo przecież użyć tamtej łazienki też nie może.

Wyciągnęła z torebki lusterko i przyjrzała się swojej twarzy. Miała rozmazany makijaż, zresztą i tak powinna go po tym wszystkim zmyć. Wyjęła nawilżane chusteczki i zaczęła go ścierać. Nagle coś poczuła. Kiedy bezwiednie przesunęła językiem po wargach. Metaliczny posmak. Zamarła z chusteczką przyłożoną do twarzy. A więc i tam upadła jedna z tych małych kropli. Splunęła z obrzydzeniem. Potem zaczęła trzeć chusteczką usta, zapamiętale, niemal do bólu.

Dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś uporczywie jej się przygląda. Podniosła wzrok. Ten policjant, którego wysłała na poszukiwania. Wrócił i stał teraz dwa metry od niej. I patrzył na nią. Nawet bez zdziwienia, raczej z zainteresowaniem. Jakby napotkał jakieś wyjątkowo ciekawe zjawisko przyrodnicze.

– O co chodzi? – spytała. Ostro, jakby chciała go ukarać za to, że ją przyłapał.

– Znaleźliśmy coś – odpowiedział. – Na dole, przed budynkiem.

Spojrzała na siebie ponownie w lusterku. Wyglądała, jakby wylizał ją pies. Ma mu kazać poczekać, aż doprowadzi się znowu do porządku? Czy nie zważając na katastrofalną dekompozycję wizerunku, podjąć natychmiast obowiązki służbowe? Zwyciężyła zawodowa odpowiedzialność oraz zwykła ludzka ciekawość. Poprawiła trzymaną w dłoni chusteczką kilka wyjątkowo spektakularnych efektów swoich ostatnich chaotycznych działań i rzuciła:

– Niech pan prowadzi.

Zjechali windą na dół. Wyszli przed budynek. Na chodniku przed rzędem zaparkowanych przy ulicy samochodów stał policjant w mundurze. Podeszli do niego.

Pilnował czegoś, co znajdowało się na betonowej kostce nawierzchni pod jego nogami. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co to było. Na chodniku nic nie leżało, nie widać było żadnych przedmiotów ani śladów. Spojrzała pytająco na drugiego policjanta, tego, który ją przyprowadził.

– Proszę się dobrze przyjrzeć – powiedział.

Nachyliła się nad płytkami. Wytężyła wzrok. Coś tam jednak było. Powierzchnia niektórych kostek była wyraźnie innego koloru. I to koloru jednoznacznie wskazującego na pochodzenie tych przebarwień.

– Krew? – spytała. Jakby mógł to wiedzieć bez testu wykonanego przez techników.

– Najprawdopodobniej – odpowiedział. – Przynajmniej na moje oko.

Miała ochotę potrzeć beton palcem, a potem go powąchać, żeby sprawdzić, czy pachnie tak samo jak tamta rozjeżdżona plama trzydzieści pięter wyżej.

Wyprostowała się.

– Proszę to zabezpieczyć – powiedziała. – Przyślę tu kogoś z góry.

Teraz, gdy jej wzrok wiedział już, czego należy szukać, zaczęła dostrzegać zarys i kontury plamy. Przyjrzała im się uważnie. Tworzyły wzór. Wzór, który coś jej przypominał. Coś, co widziała zupełnie niedawno.

Obraz od intensywnego wpatrywania zaczął jej się z powrotem rozmywać. Mrugnęła dwa razy. I wtedy to zobaczyła. Twarz i dwie dłonie. Trochę tak, jak na tamtej szybie.

Cofnęła się o krok. Spojrzała w górę, w stronę trzydziestego piętra. Czy to z tej strony były okna mieszkania Agnieszki Brejtner? Chyba tak. Za plecami, po prawej stronie miała kościół Wszystkich Świętych, który widziała stamtąd.

Spojrzała znowu pod nogi. To niedorzeczne, pomyślała. Wyglądało to tak, jakby temu komuś, kto rzucał się tam na szybę, w końcu się udało i spadł tu, na chodnik ponad sto metrów w dół.

Tyle że krwi nie było dużo. W zasadzie ledwo była widoczna. Za mało na upadek z tak dużej wysokości. Gdyby rzeczywiście spadł tu człowiek z trzydziestego piętra, raczej nie musiałaby specjalnie się przyglądać, żeby dostrzec ślady tego wydarzenia. No i tamta szyba była cała. O co tu chodziło? Do tego ten fragment chodnika osłonięty był szklanym daszkiem rozpiętym nad wejściem.

– Na co patrzysz? – usłyszała za sobą głos Nowaczyka.

– Nie wiem – odpowiedziała. Teraz nie była już pewna, czy plama pod jej stopami układa się rzeczywiście w wizerunek twarzy. – Coś tu jest, ale nie wiem co.

Podkomisarz obrzucił chodnik spojrzeniem. Raczej bez specjalnego zainteresowania.

– Może byśmy po wszystkim poszli na jakąś kawę? – Wskazał świecący się za ich plecami szyld sieciowej kawiarni. – Pogadali o starych czasach? W końcu jest piątek. Weekendu początek.

Ta propozycja padła tak nagle, a ona była tak pochłonięta innymi myślami, że dopiero po chwili zrozumiała, o co mu chodzi.

– Czyżby żona pana rzuciła, panie podkomisarzu? – zażartowała. – I chce mnie pan poderwać?

Po wyrazie jego twarzy poznała, że przynajmniej połowa tego żartu była dość bliska prawdy.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie wiedziałam. Co się stało?

Wzruszył ramionami.

– Wszystkie kobiety to suki – odparł. – Oprócz ciebie i naszych matek oczywiście – odwzajemnił jej się żartem. Też raczej nieudanym.

– Jak chcesz, to idź już – powiedziała, jakby temat wspólnej kawy w ogóle się nie pojawił. – Ja, jak wiesz, muszę tu zostać do końca. Ty nie.

Pokiwał smutno głową.

– OK – odpowiedział. – To na razie.

Odwrócił się i odszedł. Patrzyła jeszcze przez chwilę na jego krępą, mocną sylwetkę. Z tej perspektywy dostrzegła, że włosy z tyłu głowy zaczęły już mu się powoli przerzedzać. Nigdy nie był w jej typie. Lubiła go, ale tak jak lubi się kogoś, kogo w zasadzie lubić się nie ma powodu.

Raczej nie miała ochoty zostać jego pocieszeniem i drugą szansą.

 

ROZDZIAŁ 7

 

 

 

 

 

 

Wino się skończyło, więc wstał, żeby przynieść następne.

– Ale tyłek masz wciąż całkiem, całkiem – usłyszał za swoimi plecami.

– Daj spokój. – Machnąłby ręką, gdyby nie trzymał w niej pustej butelki.

– Jestem gejem, nie mów, że się nie domyślałeś.

Znieruchomiał.

– Trochę się domyślałem, a trochę nie – odparł, udając, że wybiera wino. – Póki nie wie się czegoś na pewno, można żyć, jakby się tego nie wiedziało.

Jasne, że się domyślał. I odpowiadało mu to. Bawiły go rzucane skrycie maślane spojrzenia i to, że miał pazia gotowego spełnić każdą jego zachciankę. Niebędącego dla niego w dodatku żadną konkurencją.

– To teraz już wiesz.

– Spoko. – Odwrócił się wreszcie.

– Kochałem się w tobie.

Postawił butelkę na szklanym stoliku, usiadł i zaczął ją otwierać. Głównie po to, żeby nie musieć natychmiast odpowiadać.

– I dlatego udawałeś mojego przyjaciela? – spytał w końcu.

Krótki, nieco już pijany śmiech.

– Nie udawałem. – Głos też już był trochę bełkotliwy. – U nas to się nie wyklucza. Męska przyjaźń with benefits. Idealny układ.

Nalał czerwonego wina do kieliszków.

– Wiedziałeś przecież, że jestem absolutnie hetero – zauważył.

– Wiedziałem – usłyszał w odpowiedzi. – Rwałeś wszystkie laski jak leci. Miałem nadzieję, że kiedyś z rozpędu przelecisz i mnie.

– Nie żartuj. – Dziwnie się czuł, słuchając tego.

– Nie żartuję. Teraz wydaje mi się to głupie, ale wtedy chyba naprawdę miałem taką nadzieję. Że nasza przyjaźń osiągnie w pewnym momencie taki stopień bliskości, że uda mi się w końcu przekroczyć ten próg. Raz nawet próbowałem, pamiętasz?

– Nie. – Przełknął ślinę.

– Na jakiejś imprezie. Upiłeś się tak, że zasnąłeś na łóżku. Takim, na które wszyscy rzucali kurtki, bo skończyły się miejsca na wieszaku. Leżałeś między tymi kurtkami w ciemnym pokoju, a ja też byłem pijany i nie mogłem się po­wstrzymać.

– I co zrobiłeś? – Poczuł, że oblewa go zimny pot.

– Położyłem się obok ciebie.

– I?

Teraz dopiero poczuł, że i na niego wino zaczęło działać. Raczej w nie najlepszy sposób.

– Nic drastycznego, nie bój się. – Znów pijacki śmiech. – Za­cząłem cię głaskać po włosach i całować po karku, to wszystko.

– Na pewno? – Nie wierzył mu.

– No, prawie. – Szeroki uśmiech. Jego rozmówca najwyraźniej znajdował sporą przyjemność w szokowaniu go i obserwowaniu jego reakcji. – Rozpiąłem ci spodnie i próbowałem włożyć dłoń między nogi.

Dziwna sprawa, jak wydarzenia sprzed ponad dziesięciu lat mogą działać na zupełnie współczesne emocje.

– Udało ci się? – Poczuł, jak zasycha mu w gardle. Wypił duszkiem nalany wcześniej kieliszek wina.

– Tak, ale niestety się obudziłeś – usłyszał odpowiedź. Słowa i obrazy dochodziły do niego jakby zza zasłony. Może naprawdę to wszystko mu się śni?

– To dobrze – odparł mechanicznie.

– Potem odwróciłeś się do mnie. – Jego rozmówca też sięgnął po kieliszek. – I też zacząłeś mnie obmacywać. Myślałeś chyba, że leżysz z jakąś dziewczyną.

Śmiech.

Miał ochotę zdusić ten śmiech, zatrzymać go, wyłączyć. Zamiast tego nalał sobie znowu wina do kieliszka. Od jakiegoś czasu zdecydowanie za dużo pił. Siedział sam w domu i otwierał kolejne butelki. Jego żona uczestniczyła w programie lojalnościowym w którejś z internetowych winiarni, więc zapasy wciąż się uzupełniały. Ostatnio myślał, by ograniczyć nieco spożycie alkoholu i nawet spróbował to zrobić, lecz dziś… dziś te szczytne postanowienia straciły swą aktualność.

– Czyli twoje nadzieje wreszcie się ziściły – zauważył zimno.

– Nie do końca, niestety. Dotarłeś, że tak powiem, do drugiej bazy i przeżyłeś gorzkie rozczarowanie. – Znów ten prowokacyjny, kpiący ton.

– I jak zareagowałem? – Naprawdę był tego ciekawy. Jakby słuchał opowieści o kimś innym i interesowało go jej zakończenie. Choć jednocześnie tamte dziwne, przebudzone wcześniej emocje podchodziły mu do gardła jak refluks po zbyt ciężkim posiłku.

– Nie mówmy już o tym. – Nieco zbyt szerokie machnięcie ręką. Na twarzy jego dawnego przyjaciela pojawił się jakiś rodzaj śliskiego, zadowolonego z siebie uśmieszku. – Wtedy traktowałem to trochę zbyt poważnie, dziś wiem, że takie rzeczy każdemu mogą się przydarzyć. I o niczym nie świadczą.

– Jakie rzeczy?

Zrozumiał nagle, po co to wszystko. Dziś był dzień rozliczeń, wyrównywania starych rachunków. Człowiek, który siedział naprzeciwko niego, postanowił wykorzystać, być może podświadomie, okazję, żeby zemścić się za tamte lata upokorzeń, gdy był zakochanym, żałosnym popychadłem, żebrzącym o jałmużnę, której nigdy nie dostał.

– Słuchaj, było, minęło. Nie ma co wracać do tak starych czasów.

Powiedział to tylko po to, żeby pobudzić jego ciekawość.

– Jakie rzeczy? – powtórzył pytanie.

– Oj, nie spinaj tak się! – Szeroki uśmiech. – To było dawno i byliśmy obaj pijani. Praktycznie to się nie liczy. Spałeś wtedy. Jakbyś był w tej twojej śpiączce. – Mrugnął do niego okiem. – Może to się w ogóle nie zdarzyło?

– Zacząłeś, to skończ – odparł chłodno. – Co się wtedy wydarzyło?

Jego rozmówca zamilkł. Jakby zawahał się krok przed przepaścią.

Wyciągnął rękę i dolał mu wina.

– Sam powiedziałeś: to było dawno. Po prostu chciałbym wiedzieć. Chyba nie zostawisz mnie z taką niedokończoną historią. Tak się nie robi.

Uśmiechnął się zachęcająco. A w zasadzie jego usta rozciąg­nęły się w sposób, który mógłby przypominać taki uśmiech.

Zobaczył, jak ręka mężczyzny siedzącego naprzeciwko wyciąga się odruchowo po kieliszek. Jak podnosi go do ust. Jak grdyka przesuwa się po szyi, gdy tamten pije.

– No cóż – usłyszał – na początku mnie odepchnąłeś. Wybełkotałeś coś o głupich żartach.

– A potem?

– Zasnąłeś chyba, a ja się znowu przysunąłem. Powinienem odpuścić, ale nie zrobiłem tego. Zacząłem cię pobudzać ręką. Udało się.

Poczuł, jak cierpnie mu skóra, jak włosy podnoszą się na karku.

– A potem? – spytał.

– Obudziłeś się. Spojrzałeś na mnie. I zacząłeś się śmiać. Jakbyś uznał to za świetny dowcip.

Mina jego rozmówcy zrzedła. Już nie był prowokujący ani zadowolony z siebie. Jakby przestraszył się tego, co mówi. Ale w tym momencie nie mógł już przestać, wiedział o tym. Niezależnie od tego, jakie byłyby konsekwencje. Ta opowieść musiała zostać dokończona.

– A potem? – powtórzył po raz trzeci.

Był najzupełniej spokojny, naprawdę.

– Potem doprowadziłeś ten żart do końca – usłyszał.

 

ROZDZIAŁ 8

 

 

 

 

 

 

Znowu wróciła późno. Bardzo późno. Chyba nawet w kancelariach adwokackich nie pracuje się codziennie aż tak długo. Pewnie pachniała alkoholem. I być może męskimi perfumami. Musiałby się jednak do niej zbliżyć, żeby to sprawdzić. A nie zbliżali się do siebie już od bardzo dawna. Krążyli wokół siebie jak para odpychających się magnesów. Zachowywali bezpieczny społeczny dystans. Gdyby jedno z nich zachorowało na coś, drugie nie miałoby nawet szans się zarazić.

– Był ktoś? – Uniosła ze zdziwieniem brwi, widząc na stoliku dwa kieliszki po winie.

No tak. Zapomniał o nich. O wszystkim pamiętał, a o tym nie. Zawsze jest takie coś.

– Marek wpadł na chwilę – odpowiedział. – Pamiętasz go?

Spojrzała na niego jeszcze bardziej zdziwiona.

– TEN Marek? – spytała. – Twój nieodstępujący cię paź z czasów studiów? Dopóki was nie poznałam, zawsze wydawało mi się, że to tylko dziewczyny mają swoje brzydsze koleżanki, z którymi wszędzie chodzą, żeby ich uroda była jeszcze bardziej widoczna. Czy on nie był przypadkiem gejem?

– Był – odparł.

Dziwnie zabrzmiało to słowo.

– Co się stało, że nagle tu przyszedł? Nie widzieliście się chyba od lat. Nie za bardzo mnie lubił, prawda? Rozbiłam, można powiedzieć, wasz związek.

Chyba faktycznie nieco się wstawiła, bo dawno już nie była taka rozmowna. Albo miała dziś wyjątkowo dobry humor.

– Miałem do niego sprawę – odpowiedział. – Zadzwoniłem do niego, żeby przyszedł.

– O, to ty masz jakieś sprawy? To nowość.

Ironia, ale tym razem nie za bardzo zjadliwa.

Nie odpowiedział, bo zdawał sobie sprawę, że mimo wszystko będzie ją to ciekawić.

– No więc co to było? Oświeć mnie.

Czyli się nie pomylił.

– Chciałem z nim porozmawiać o pewnym jego dawnym projekcie.

– Teraz? Po tylu latach? Co to za projekt?

– Coś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości, ale uzyskanej jeszcze za pomocą konwencjonalnych środków.

– Po co ci to?

Dawno już nie poświęciła mu tyle uwagi.

– Interesuje mnie problem, jak odróżnić prawdziwy świat od jego imitacji.

Obdarzyła go długim, uważnym spojrzeniem.

– A ty ciągle o tym? – spytała. Nawet z pewną troską.

– Tak.

– Daj sobie spokój. To był tylko jakiś głupi żart.

Usiadła na kanapie. I to wyjątkowo, jak na ostatnie czasy, blisko niego.