Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą.
Mt 7, 1–2[1]
[1] W powieści wykorzystano fragmenty zaczerpnięte z Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu, Wyd. Pallotinum, Poznań (1971).
Dwunastego listopada, w przeddzień moich trzydziestych piątych urodzin, iście hiobowa wieść wdarła się do mej świadomości. U córki zdiagnozowano ciężką wadę serca. Lekarz kardiolog, który miał najwyżej czterdziestkę na karku, wygłosił to takim tonem i z taką pewnością siebie, że nie zadałem żadnego pytania.
Wiedziałem, że to prawda, chociaż wolałbym temu nie dawać wiary. Moja ukochana córka Helena miała wadę serca! Coś, co przyszło na świat z ciężarem dwa tysiące ośmiuset gramów i rosło od dwunastu lat jak na drożdżach, mogło z mego życia za chwilę zniknąć. Tak po prostu!
Podobno córki są najbardziej kochane przez ojców… i ja się z tym zgadzam. Kochałem ją jak nic na tym świecie, a może nawet i na tamtym, którego nie znam, więc przyjąłem fatalną diagnozę do wiadomości, ale się z nią nie pogodziłem. Od kilku lat miała różne przypadłości zdrowotne, mniejsze lub większe. Myślałem wtedy, że to normalne, przecież w dzieciństwie większość z nas zapadała na różne choróbska i wychodziliśmy z tego nawet silniejsi. Podobnie jak większość odpowiedzialnych rodziców pojawialiśmy się z nią na badaniach kontrolnych, szczepieniach… Pomimo tego Helena miała wadę, której żaden z pediatrów nie odkrył przez dwanaście lat!
Rozgoryczony, długo rozmyślałem nad tym, jak to możliwe, i doszedłem do wniosku, że skoro wśród stolarzy, prawników, mechaników samochodowych są nieudacznicy szczycący się głównie dyplomami, a jednak umiejący niewiele, to takie samo prawidło dotyczy lekarzy. Społecznie uznany i powszechnie szanowany zawód wcale nie musiał być zbiorowiskiem wybitnych jednostek. Moja córka i historia jej choroby była tego najlepszym świadectwem.
Podjęty kierunek rozmyślań nie rozwiązywał jednak mojego i córki problemu.
Pojechaliśmy do londyńskiej kliniki kardiologicznej. Wizyta na dzień dobry kosztowała czterysta funtów, ale za to przyjmował nas guru kardiologii, profesor Mehmed Nefrezahan. Obok arabskiego pochodzenia wyróżniał go autorytet, jakim się cieszył wśród uznanych fachowców od mięśnia sercowego. Niestety, wynik badań okazał się dla naszego dziecka skrajnie niekorzystny. Rozpoznana już wcześniej wada serca, stan zapalny worka osierdziowego i migotanie przedsionków były tylko początkiem nieszczęść. Prawa komora serca, zamiast powiększać się z upływem czasu i procesem dojrzewania młodego organizmu wykazywała tendencję przeciwną.
– Co to oznacza, panie profesorze?
– Chyba nie ma innego sposobu, jak powiedzenie tego wprost… Pańska córka umrze.
Na kilka chwil odebrało mi mowę. Kiedy wreszcie dotarł do mnie sens odpowiedzi, z trudem powstrzymywałem wybuch złości. Zebrałem się w sobie i bardzo, ale to bardzo starałem się zapanować nad rozdygotanymi nerwami. Zadałem pytanie:
– Nie ma żadnej możliwości skutecznego leczenia? Jak to możliwe?
– To bardzo rzadki przypadek, taki, z którym jeszcze się nie mierzyliśmy. Zbyt wiele dolegliwości i patologii występujących jednocześnie. Nawet nie wiem, od czego miałbym zacząć, by prognozować jakiekolwiek szanse. Chirurgiczna ingerencja w tak schorowane serce w wieku dojrzewania to pewna śmierć.
– A jej brak to niepewna?
Byłem równie rozczarowany, co wściekły. Wracałem do domu obładowany różnymi czasopismami medycznymi, które zabrałem z poczekalni kliniki. Zgorszona pielęgniarka, widząc, jak upycham literaturę w plecaku córki, kiwała z dezaprobatą głową. Nie miałem wyrzutów sumienia, za czterysta funciaków uzurpowałem sobie prawo do wejścia w ich posiadanie, skoro poza tym wracaliśmy z niczym.
Czytałem wszystko, jak leci, poświęcając szczególną uwagę innowacyjnym metodom leczenia chorób serca. Zanim dotarliśmy do Manchesteru, już wiedziałem, że na świecie są dwie kliniki kardiologiczne o prestiżu i potencjale mogącym dać szansę mojemu dziecku. Jedna mieściła się w Cleveland, Ohio w Stanach Zjednoczonych, druga w niemieckim Bad Oeynhausen. Oba ośrodki dysponowały najnowocześniejszym sprzętem i wybitnym zapleczem personalnym. W tej ostatniej fachowe ostrogi zdobywał londyński profesor, od którego wracaliśmy, i co istotne – była o wiele bliżej.
Zaledwie przekroczyłem próg domu, usiadłem do telefonu i odbyłem długą rozmowę z przedstawicielem naszego towarzystwa ubezpieczeniowego. Wieczorem tego samego dnia doświadczyłem, czym jest zderzenie się z murem bezduszności i obojętności. Wszystko, co wychodziło poza standardowe leczenie i procedury, należało opłacać z własnej kieszeni. Dostępność specyficznego szczebla medycyny była definiowana przez status społeczny jednostki, a nie jej potrzeby. Nie zaliczałem się do krajowej, a nawet lokalnej elity i dlatego nie mogłem korzystać z każdego przywileju podobno powszechnie dostępnej opieki zdrowotnej. Nie poddawałem się. Żona wróciła z pracy i omówiliśmy nasz problem.
– Potrzebujemy dwanaście do piętnastu tysięcy funtów. Za taką kwotę zrobią jej dokładne badania, postawią precyzyjną diagnozę i być może zaproponują jakąś alternatywną formę leczenia.
– Aż tyle?
– Tygodniowy pobyt, obserwacja, całodobowa opieka i codzienne badania.
– Uważasz, że nasi lekarze są gorsi?
– Nie o to chodzi. Z medycyną jest podobnie jak z samochodami. Opel samochód i mercedes samochód, a różnica jest oczywista. Duże ośrodki akademickie skupiły wiedzę, personel i zaplecze w jednym miejscu. Wiesz, że ten Arab, u którego dzisiaj byliśmy, też kształcił się w Niemczech? Ta klinika to kuźnia najlepszych specjalistów światowej klasy. Mamy problem, który może rozwiązać tylko spec takiego kalibru. To nasza szansa. Szansa dla Heleny na życie!
– No dobrze, ale ktoś musi pojechać z nią do tej kliniki.
– Ja pojadę.
– Za co? Powiedziałeś, że jej pobyt tyle kosztuje.
– Wezmę wóz campingowy od Rogera i przez tydzień będę jadł kanapki… Przeżyję!
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Roger użyczył mi przyczepy campingowej, bo kampera sprzedał, o czym nie wiedziałem. Ciasna i nie najnowsza, ale spełniała swoje zadanie. Wyruszyłem do Niemiec, zabierając ze sobą nasze wszystkie oszczędności.
Zapłaciłem za pobyt i badania Heleny w klinice, a sam rozłożyłem się obozem w ogrodzie szwagra Rogera na przedmieściach ładnego miasteczka Herford. Wspomniany szwagier stacjonował tutaj przed laty jako dowódca brytyjskiej kompanii czołgów. Potem ożenił się z Niemką i osiadł na stałe. Co najważniejsze, Herford leżało zaledwie dziesięć kilometrów od kliniki, co pozwalało mi sporo zaoszczędzić na dojazdach.
Minął tydzień, w trakcie którego poddano naszą córkę różnym badaniom, testom, prześwietleniom itd. Codziennie ją odwiedzałem, spędzając z nią dużo czasu.
Nadszedł ostatni dzień pobytu. Czekałem niecierpliwie w przedsionku gabinetu szefa kliniki, profesora Hermanna von Grotte. Oglądając wielką jak lotniskowy terminal klinikę w Bad Oeynhausen i jej wysoki standard, zastanawiałem się, kto właściwie wygrał wojnę. Wcześniej przeczytałem w Internecie, że mężczyźni rodu von Grotte, jak na starą pruską lekarską rodzinę przystało, służyli na wszystkich frontach pierwszej i drugiej wojny światowej. Do tej pory nikt z personelu nie dał mi odczuć, że jestem byłym wrogiem albo okupantem. Zobaczymy, jak mi pójdzie u profesora.
Herman von Grotte przyjął mnie ciepło w swoim gabinecie. Nie miał w sobie nic z pruskiego oficera. Przyjemny facet o ujmującym zachowaniu i łagodnych rysach twarzy, mówiący płynną angielszczyzną, zrobił na mnie znakomite wrażenie. W zrozumiały dla laika sposób tłumaczył przez trzydzieści minut, jak wyglądają schorzenia serca Heleny. Posługiwał się przy tym modelem wykonanym z tworzywa sztucznego. Model był rozbieralny, dzięki czemu po raz pierwszy ktoś wizualizował mi krok po kroku to, co było nie tak z sercem mojej córki. Byłem pod wrażeniem profesjonalizmu Niemca, ale najlepsze nastąpiło na koniec…
– Zrozumiał pan moją demonstrację?
– Tak, bardzo interesująca. Dzięki temu wiem, co i jak.
– Dobrze. Przejdźmy do najważniejszego. Jak możemy małej Helence pomóc? Istnieje szansa na poprawę jej stanu zdrowia, a nawet, ośmielę się twierdzić, całkowite jej wyleczenie. Trafił pan pod najlepszy z możliwych adresów, bo w mojej praktyce zetknąłem się już kilkakrotnie z podobnymi, a nawet identycznymi schorzeniami, które występują u pańskiej córki. Mam znakomity zespół kardiochirurgów, którzy są po prostu najlepsi i nie boją się żadnych wyzwań. I wie pan co? Wszyscy wspomniani pacjenci nie tylko żyją, ale mają się świetnie!
Opisać, co się ze mną działo? Nie sposób! Nie mogłem wyjść z osłupienia po tym, jak otrzymałem tak skrajnie różną opinię od tej z Londynu! Słuchałem profesora z najwyższą uwagą, by nic mi nie umknęło…
– Pierwsza operacja musiałaby nastąpić niezwłocznie, w ciągu kilku tygodni… Najdalej za dwa miesiące. Zajmę się zatrzymaniem procesu kurczenia prawej komory i pobudzenia jej do naturalnego wzrostu. Opracowaliśmy nowatorską metodę, która nie jest jeszcze powszechnie stosowana, ale osiągane dzięki niej wyniki mówią same za siebie. W ostatnich trzech latach sprawdziła się niemal w stu procentach, dlatego wiążę z nią nie tylko nadzieje, ale również przekonanie, że niedługo będzie standardem w leczeniu takich przypadłości. Kiedy uporamy się z destruktywnym zjawiskiem kurczenia mięśnia, nastąpi obserwacja, trochę środków na wzmocnienie i drugi etap: likwidacja powracającego stanu zapalnego worka osierdziowego. To nie będzie trudne, o ile prawa komora odzyska siły i będzie robić to, do czego natura ją powołała. Zakładając powodzenie tej operacji, odczekamy do piętnastego–szesnastego roku życia i zajmiemy się migotaniem przedsionków. Przy czym może się tak zdarzyć, że pierwsze dwie operacje samoczynnie wyeliminują ten problem i ta ostatnia okaże się zbędna.
Nie posiadałem się z radości. Nie tylko istniała szansa, ale wręcz realna możliwość przywrócenia zdrowia mojej córce. Ufałem każdemu słowu wypowiedzianemu do mnie przez znamienitego chirurga i niczego nie śmiałem podawać w wątpliwość, może dlatego, że chciałem w to wierzyć! Miałem ochotę przeskoczyć przez biurko i sympatycznego Niemca wycałować po gębie…
– Oczywiście, zgadzam się na operację! Proszę operować!
Mój widoczny i słyszalny entuzjazm spłoszył nieco profesora. Po chwili konsternacji powiedział:
– Mamy zatem pańską zgodę i moją gotowość, potrzebujemy jeszcze kilku podpisów zarządu kliniki. Skieruję pana do naszej administracji, dam stosowne zalecenia dotyczące leczenia i proszę z naszymi menedżerami omówić terminy i pozostałe kwestie.
Uścisnąłem profesorowi serdecznie dłoń, długo ją przytrzymując, a potem chłopa przytuliłem, żegnając się z nim bardzo wylewnie. Facet nie był przyzwyczajony do takich czułości, bo wyraźnie się speszył.
Dziarskim krokiem podążałem na parter kompleksu. Po godzinie czekania w biurze administracyjnym kliniki mój entuzjazm nieco osłabł… Po kolejnej – zmalał do wielkości ziarnka maku w bułce jedzonej rankiem. Szybko pojąłem, co znaczyły inne kwestie wspomniane przez von Grottego. Operacja była kosztowna. Bardzo kosztowna. A ubezpieczenie, jakim dysponowałem, nie pokrywało jej. O wyrolowaniu kliniki nie było mowy, pięćdziesiąt procent kwoty musiałem wpłacić przed przyjęciem Heleny na oddział kliniczny.
Mimo kubła zimnej wody wylanego na moją rozgorączkowaną głowę diagnoza i zapewnienie o realnym wyleczeniu córki uskrzydliły mnie. Przez całą drogę powrotną zabawiałem ją żartami, będąc pewnym, że dokumenty otrzymane w Niemczech skłonią mojego ubezpieczyciela do uregulowania należności za leczenie i operacje.
Nazajutrz po powrocie do Manchesteru rozpocząłem szturm na towarzystwo ubezpieczeniowe, gdzie mieliśmy wykupione polisy. Przyjęto mnie chłodno, a żegnano wręcz lodowato, co sprawiło, że moja wiara w równość, demokrację i sprawiedliwość upadła. Wracałem do domu zdruzgotany.
Żona płakała z bezsilności…
– Oboje pracujemy, mamy jedno dziecko i nie możemy zapłacić za operację? Czy to jest sprawiedliwe?
– Nie jest! Gdybyśmy byli rodziną królewską, cały świat by nam kibicował, a pieniądze nie grałyby żadnej roli.
– Co miesiąc płacimy ubezpieczenie z dodatkowymi opcjami… Po co?
– Dla lepszego samopoczucia. Tak to wygląda, niestety: kiedy płacisz, jesteś przyjmowany ciepło i z szacunkiem. Przychodząc po pomoc, stajesz się z automatu intruzem… Musimy sprzedać dom.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Z długiem? Hipoteka jest obciążona. Jak chcesz to zrobić?
– Spłaciliśmy prawie połowę, może w ten sposób uda się wyciągnąć sto tysięcy?
– A skąd weźmiemy drugie sto?
Tego nie wiedziałem. Klinika przedstawiła mi kompleksowy plan leczenia z kosztorysem. Pierwsza operacja z pobytem, rehabilitacją i lekarstwami zamykała się w kwocie dwustu tysięcy funtów. Rachunek był skalkulowany w euro, ale przeliczyłem go po uśrednionym kursie wymiany i tyle obecnie wynosił. Przez kilka dni biegałem po biurach innych ubezpieczeń, wolontariatów, fundacji, przyjaciół. W ten sposób zebrałem trzydzieści tysięcy funtów. Marne trzydzieści tysięcy! Za mało! Poprosiłem o rozmowę mojego szefa, wyłuszczając mu bez ogródek, z czym przychodzę.
– Spłacę wszystko co do grosza. Będę pracował nawet w niedzielę i święta, ale proszę dać szansę mojemu dziecku.
Stary Bernard patrzył na mnie ze współczuciem.
– Trudna sprawa, Alanie. Jesteśmy zadowoleni z twojej pracy i nie musisz deklarować zwiększonego wysiłku, by kogokolwiek w firmie do siebie przekonywać. W przyszłym tygodniu przedstawię sprawę na zebraniu zarządu. Sam nie mogę podejmować takich decyzji, muszę mieć jego zgodę. Pieniądze firmy nie należą do mnie.
Czekałem pełen nadziei i dobrych przeczuć. Z szefem łączyła mnie nie tylko praca, obaj fascynowaliśmy się literaturą niemieckojęzyczną i prowadziliśmy na jej temat wielogodzinne dysputy. Jako jedyni w firmie posługiwaliśmy się systemem metrycznym, uważając go za bardziej praktyczny, i obaj mieliśmy córki…
Tydzień później postawiony przez Bernarda wniosek o finansową pomoc został jednogłośnie odrzucony. Jednogłośnie! To oznaczało, że mój szef Bernard zmienił zdanie i też głosował przeciwko! Dopiero co mówił, jak bardzo jest ze mnie zadowolony! Padalec! Świnia! Kłamca!
Moje rozgoryczenie zdawało się nie mieć granic. Życzyłem wszystkim członkom zarządu firmy i każdemu z osobna śmierci w męczarniach… Zdruzgotany siedziałem na sofie w salonie i usiłowałem zalać się butelką Ballantine’sa. Wtedy nieoczekiwanie pojawiło się rozwiązanie…
Coś skomlało obok mojej głowy. Otworzyłem oczy.
Leżałem na brzuchu, a obok mnie skakał mały piesek, szczeniak zaledwie, i lizał mój policzek.
Powoli odwróciłem się na wznak i wtedy zobaczyłem, że coś nade mną dynda zawieszone na sznurku. Duża foliowa torebka z wielkim hasłem napisanym odręcznie czarnym flamastrem i koślawymi literami. Nie mogłem skupić przymglonego wzroku, przez co litery nie były na tyle wyraźne, bym mógł je odczytać. Zamykałem wielokrotnie oczy i je otwierałem. Wreszcie z wysiłkiem przeczytałem hasło… WIADOMOŚĆ.
Sięgnąłem po folię i oderwałem ją od sznurka, odpychając jednocześnie nachalnego psiaka. Usiadł metr dalej i zaczął się drapać tylną łapą po łbie. W moim łomotała jakaś kowalska melodia. Zupełnie jak rytmiczne kucie młotkiem w kowadło. Do tego okropna suchość w przełyku i brak jasnych myśli…
Pod hasłem było coś napisane drobnym drukiem, ale rozkołysany wzrok nie pozwalał mi się skupić. Zebrałem się w sobie i podparłem prawym łokciem, spróbowałem wstać… Udało się! Teraz dopiero zobaczyłem, że leżę na materacu w jakimś blaszanym pomieszczeniu. W bocznych ścianach, pod samym sufitem, były małe, wąskie okienka, przez które wpadało do środka światło.
Siedziałem nieruchomo przez dłuższą chwilę, próbując zebrać myśli. Powoli, bardzo powoli ustawał łomot w głowie, a wzrok odzyskiwał ostrość. Ponownie wziąłem do ręki foliową torebkę, opatrzoną hasłem WIADOMOŚĆ. Teraz mogłem odczytać to, co było napisane drobnym drukiem.
Pan Alan Fonds – do rąk własnych.
Nie było mowy o pomyłce, wiadomość zaadresowano do mnie. Próbowałem otworzyć foliową torebkę i dostać się do środka. Nie było to łatwe. Palce miałem zdrętwiałe, a gruba folia stawiała opór. Rozejrzałem się dookoła za jakimś narzędziem… Wzrok zatrzymał się na przeciwległej ścianie, gdzie do wiszącej perforowanej płyty przytwierdzono uporządkowany zbiór wszelkich narzędzi…
Co jest do diaska?! Gdzie ja jestem? Piły, piłki, dłuta, cęgi, młotki, pilniki… Sam nie miałem tylu narzędzi we własnym domu. Doszedłem do wniosku, że ktoś zamknął mnie z psem w blaszanym garażu… Ale dlaczego? Dopiero co byłem na statku, a teraz jestem w garażu?
Wstałem z dużym wysiłkiem i zrobiłem kilka kroków, po czym zdjąłem z wieszaka nóż i rozciąłem foliową torbę. Wyjąłem kopertę i ją otworzyłem. Zawierała list.
Przeskoczyłem wzrokiem na sam dół, szukając podpisu. Odwróciłem kartkę i u dołu… był! Dobrze mi znana sygnatura mojego szefa Bernarda Wilda! Nic nie rozumiałem. Znowu kilka razy zamknąłem i otworzyłem oczy. Nie obudziłem się jeszcze, czy co? Na wszelki wypadek uszczypnąłem się w lewe przedramię… Syknąłem z bólu, a uszczypnięte miejsce szybko zaczęło się czerwienić. Mały szczeniak ziewnął i zamerdał przyjaźnie ogonkiem. To nie sen! A jeśli nie sen, to co? Skupiłem się na lekturze…
Po przebrnięciu pierwszych kilku linijek dostałem gęsiej skórki. W połowie lektury walczyłem z omdleniem, a uczucie lęku dosłownie paraliżowało moje ciało.
Treść była rzeczowa i przerażająca, a dobrze mi znany styl budowy zdań bez wątpienia należał do mojego chlebodawcy…
Drogi Alanie!
Kiedy będziesz czytał moją wiadomość, wzbudzi ona w Tobie najróżniejsze uczucia. Złość, żal, rozgoryczenie, może nawet nienawiść. Niemniej spróbuj zrozumieć moje pobudki i swoje własne czyny, które pchnęły mnie do takiego działania.
Twoja podróż dobiegła końca i w chwili czytania tej wiadomości znajdujesz się na małej wyspie południowego Pacyfiku sześć tysięcy kilometrów na zachód od Ekwadoru. Twoim mieszkaniem jest klasyczny kontener morski używany do przewozu różnych towarów. Pozwoliłem go sobie nieco zmodyfikować, wyposażyć w małe okna i możliwość zamykania od wewnątrz. W kontenerze znajdziesz wszystko, co niezbędne do przeżycia przez kilka tygodni. W tym czasie będziesz musiał stworzyć sobie nową egzystencję od podstaw. Zdobywanie pożywienia, opału, wody pitnej, gromadzenie zapasów będą wyzwaniami, z którymi będziesz się mierzył każdego dnia przez okres dziesięciu lat.
Dlaczego dziesięć lat? Ponieważ tyle czasu musi upłynąć, by popełnione przez Ciebie przestępstwa uległy przedawnieniu. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat przywłaszczałeś sobie to, co nie należało do Ciebie. Nie byłeś do tej chwili świadomy, że wpadłem na trop Twoich finansowych manipulacji, a jednak tak się stało! Masz prawo wiedzieć, dlaczego milczałem i dlaczego wcześniej nie oddałem sprawy w ręce wymiaru sprawiedliwości. Wyjaśniam…
Pierwszej kradzieży dopuściłeś się w wyniku niezwykle dramatycznej sytuacji. Twoja ukochana córka była chora, a operacje i późniejsza rehabilitacja pociągnęły za sobą duże koszty.
Pamiętam dzień, w którym zwróciłeś się do zarządu o pomoc. Wtedy odmówiliśmy, wychodząc z założenia, że tworzenie wyjątków stworzy regułę szkodliwą dla firmy. Takie postępowanie z naszej strony było aktem niehumanitarnym, pozbawionym empatii i chcę, byś wiedział, że się tego wstydzę.
Dlatego wybaczyłem Ci kradzież, z nikim nie dzieląc się tą wiedzą. Nie wyciągałem też żadnych konsekwencji, jednak zwracałem baczną uwagę na Ciebie i to, co robisz.
Nie zaprzestałeś nieuczciwych praktyk. Po pierwszym razie był następny, następny i kolejny. Przekonanie, że mniejsze zło w imię większego dobra może odwrócić proporcje systemu wartości i wejść w nawyk, w Twoim przypadku znalazło potwierdzenie w całej rozciągłości.
Nadal kradłeś, bez wyższej potrzeby. Poczucie bezkarności i lekkość, z jaką potrafiłeś zdobywać pieniądze, zachęcała Cię do kolejnych przestępstw. Nie awansowałeś, bo ja wiedziałem! Nie dostawałeś podwyżek, bo ja wiedziałem! Byłeś o to zły i mnie nienawidziłeś, a przecież to dzięki stanowisku w firmie miałeś możliwość przywłaszczania pieniędzy i dzięki nim Twoja córka nadal żyje!
O ile pierwszy czyn rozumiem i dostrzegam w nim motywy szlachetne, to każdy następny był przejawem chciwości, podłości i przestępczego wyrafinowania. Tym samym nadużywałeś zaufania, którym Cię darzyłem. Pierwszą kradzież dostrzegłem zaledwie tydzień po jej dokonaniu. Mimo że nadal przywłaszczałeś sobie różne kwoty, nie podejmowałem kroków prawnych, mając wzgląd na Twą rodzinę. Czekałem na chwilę, kiedy Twoja córka ukończy studia. To właśnie się stało! Jest samodzielną kobietą z solidnym wykształceniem i, jak mniemam, z przyzwoitym pakietem wychowawczym, który wniosłeś do jej życia.
Nie jesteś do końca zły, ale też nie jesteś do końca dobry. Pamiętasz naszą rozmowę na statku? Również ja jestem zdania, że złodziei i oszustów nie powinno się skazywać na kary więzienia. Bardziej wychowawcze byłoby stworzenie mechanizmów odpracowania wyrządzonych krzywd, bądź tak dotkliwej izolacji, by dokonać w sprawcach rzeczywistego nawrócenia.
Zakład karny takich możliwości nie daje, a zamknięty w nim delikwent żyje na koszt społeczeństwa, nierzadko odmawiając pracy i wysuwając roszczenia wobec jego zarządu. Twoją pokutą będzie dziesięć lat wygnania na bezludnej wyspie i możliwość pracy nad sobą, by stać się lepszym.
Nikt nie wysłucha Twoich zażaleń i petycji. Nikt nie zadba o jedzenie albo wodę na następny dzień. Będziesz tylko ty i twoje sumienie.
Masz w tej chwili czterdzieści pięć lat, za dziesięć zostaniesz z wyspy odebrany.
Na wypadek mojej śmierci pozostawiłem dwa testamenty w niezależnych od siebie miejscach oraz zdeponowałem wystarczający fundusz na przewiezienie Cię z powrotem do Europy. Wykorzystaj ten czas na stworzenie sobie możliwie dogodnych warunków bytu. Szczeniak owczarka niemieckiego ma zaledwie miesiąc życia za sobą i będzie Ci jedynym towarzyszem, dbaj o niego.
Narzędzia, książki, materiały, Twoja walizka i trochę surowców są pakietem startowym, reszta leży w Twoich rękach. Pozostawiam Ci również możliwość tworzenia zapisków z pobytu na odludziu, być może napiszesz coś wartościowego i staniesz się sławny?
Gdybyś usiłował wyrwać się z tego miejsca, budując jakąś łódź lub tratwę, chcę cię przestrzec. Wyspa nie leży na żadnym szlaku handlowym, wokół są skały i rafy koralowe, niepozwalające żadnej jednostce na przybicie do brzegu. Jeśli jednak jakimś zbiegiem okoliczności wydostaniesz się z wyspy przed upływem dziesięciu lat, bądź pewien, że kolejne dziesięć spędzisz w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Chcę, byś wiedział, że nie czuję do ciebie nienawiści, czuję rozczarowanie i mam głęboką nadzieję, że się zmienisz.
Daję Ci szansę na duchową odnowę i udowodnienie sobie, że dobro zwycięża zło.
Kiedy odbędziesz swoją pokutę i wrócisz do cywilizacji, dostaniesz pracę w mojej firmie, by dotrwać do przyzwoitej emerytury. Również na tę okoliczność pozostawiłem stosowne dyspozycje, jeśli miałbym nie dożyć Twego powrotu. Jedną z książek, które pozwoliłem sobie włożyć do pakietu startowego, jest Biblia. Zachęcam Cię do zapoznania się z jej treścią…Warto!
Życzę przetrwania i wielu refleksji.
Bernard Wild
Siedziałem nieruchomo, absolutnie zdetonowany treścią przeczytanego listu…Wierzyłem w każde jego słowo.
Wszystko, co zostało zawarte na dwóch stronach formatu A4 było prawdą! Niestety… oszukiwałem! Na początku z potrzeby, nie widząc innego wyjścia. Potem porażony bezmiarem niesprawiedliwości, której doświadczyłem, odkryłem w sobie współczesnego Robina Hooda. Kładłem rękę na pieniądzach bogatego kapitalisty, który i tak miał ich w nadmiarze. Robiłem to dla uczynienia życia swego i moich bliskich łatwiejszym, przyjemnym i bardziej zamożnym, niż pozwalały na to zapracowane środki.
Mając za sobą wyczerpującą batalię o życie córki, postrzegałem świat jako skrajnie podły, krzywdzący dobrych, rugujący szlachetność, a nagradzający złych, wyzutych z sumienia, czci i pokory… To było moje usprawiedliwienie!
Teraz wstydziłem się moich postępków. Nie przypuszczałem, że stary Bernard wiedział! Mimo że oprócz psa nikogo obok nie było, moja twarz płonęła i z trudem powstrzymywałem płacz. Mój szef miał rację co do joty, zasłużyłem na karę, na pokutę. Nie miałem żadnych wątpliwości, że kiedy otworzę stalowe wrota kontenera, zobaczę to, czego nie chcę zobaczyć. O ile Bernard sam nie grzeszył wieloma cnotami, to jedną posiadał bez wątpienia… Konsekwencję!
Ból głowy znowu się nasilił, a oczy straciły gwałtownie ostrość widzenia. Z obawy, że za chwilę zemdleję, położyłem się na materacu, by nieco ochłonąć.
Trudno było zebrać myśli, które krążyły przez cały czas wokół przeczytanego tekstu. Narastało we mnie uczucie bezgranicznego żalu, złości, rozgoryczenia… Już nie mogłem powstrzymać łez, które szybko zamieniły się w płacz, a płacz w niekontrolowany szloch… Usnąłem…
Ocknąłem się, nie wiedząc, gdzie jestem. Minęło kilka minut, zanim powrócił obraz rzeczywistości…
Bernard… List… Wyspa… Samotność… Dziesięć lat! Głowa bolała mniej niż przed zaśnięciem, więc podniosłem się z posłania. Chyba była noc, bo przez okienka nie wpadało światło. Psiak leżał nieopodal i chociaż go nie widziałem, słyszałem jego przyśpieszony oddech. Czułem potężne parcie na pęcherz, jednak paraliżujący lęk powstrzymywał mnie przed otwarciem wrót kontenera. Nie wiedziałem, co czeka mnie na zewnątrz! Nigdy nie byłem na Pacyfiku, nie znałem tutejszej flory i fauny. Ta ostatnia przerażała najbardziej. Może na wyspie są dzikie zwierzęta? Krokodyle? Lwy? Albo inne cholerstwo zżerające człowieka w ciągu kilku minut…
Bardzo mi się chciało… Musiałem zaraz… Natychmiast!
Oczy powoli oswajały się z mrokiem i rozpoznawałem kontury poszczególnych przedmiotów. Wpatrywałem się w mroczne wnętrze stalowego pudła i wreszcie dostrzegłem coś błyszczącego. Podszedłem ostrożnie… Szkło! Słoik wielki jak wiaderko. Odkręciłem szybko dekiel i ulżyłem sobie, oblewając przy tym rękę. Naczynie miało na oko jakieś trzy litry pojemności, mimo to zapełniłem je prawie po brzegi. Zakręciłem szybko pokrywkę, ale i tak przykry zapach moczu rozszedł się po dusznym i mocno zasmrodzonym pomieszczeniu. Nie miałem ręcznika, więc mokrą rękę wytarłem w nogawkę spodni.
Stałem w miejscu przez dobrą minutę, zastanawiając się co dalej. Stary Bernard wspomniał w liście o pakiecie startowym… Powinny być w nim zapałki albo jakieś inne źródło światła. W ciemnościach jednak trudno cokolwiek odnaleźć. Odruchowo pomacałem się po kieszeniach spodni, gdzie nosiłem fajczarską zapalniczkę… Była!
Pstryk! I stała się jasność. Przy mojej nodze stał sympatyczny piesek. Mimo woli uśmiechnąłem się do niego. Rozejrzałem się. Pod grodziami zobaczyłem kilka wielkich i kilkanaście mniejszych drewnianych skrzyń. Podszedłem do pierwszej i otworzyłem jej wieko. W nikłym blasku światła zapalniczki, zobaczyłem książki, bruliony i przybory do pisania. Bernard naprawdę wyszedł z założenia, że zostanę pisarzem albo kronikarzem… Przeklęty snob! Druga skrzynia… Woda w półtoralitrowych kartonikach. Otworzyłem jeden i powąchałem, była bezzapachowa. Zaczerpnąłem ostrożnie łyk… Normalna woda. Ugasiłem pragnienie, opróżniając prawie cały kartonik, resztę lałem do otwartej dłoni, a psiak łapczywie ją zlizywał. Od razu zrobiło mi się lepiej, ustąpiła suchość w gardle.
Następna skrzynia zawierała lampy naftowe, chyba z czasów Noego! Były tak archaiczne i niespotykane, że długo głowiłem się nad tym, jak się je uruchamia. W skrzyni oprócz lamp były też pięciolitrowe kanistry z naftą oraz kilka opakowań ze świecami. Zdecydowałem się na świece. Manipulowanie przy lampie naftowej i jej płynnym napędzie w mroku mogło przynieść niepożądane skutki. Zapaliłem świeczkę i, o dziwo, dała więcej światła, niż mogłem się tego spodziewać. Zrobiło mi się raźniej. Zachęcony uzyskanym efektem zapaliłem drugą. Psiak chodził za mną krok w krok, ocierając się o nogawki. Jedną świeczkę postawiłem na wielkiej skrzyni, a z drugą chodziłem po kontenerze, penetrując jego zawartość. Odkryłem kufer z apteczką… Drań pomyślał o wszystkim. Było w niej niewielkie pudełko z środkami przeciwbólowymi. Gdybym wiedział o niej kilka godzin wcześniej, nie męczyłbym się i od razu zażył pastylkę. Wziąłem jedną i połknąłem, popijając wodą z kolejnego kartonika. Kontynuowałem przeglądanie zawartości apteczki. Były tu bandaże, plastry, a nawet sterylny pakiet do zszywania ran! Na samym wierzchu leżał mały nóż. Wyjąłem go i położyłem na kuferku obok.
W końcu znalazłem jedzenie! Puszki konserw, chleb w beztlenowych opakowaniach, słoiki z jakimiś pasztetami, ogórkami, margaryna… Skromnie, ale widok żywności sprawił, że wzmogło się u mnie gwałtowne uczucie głodu. Wyjąłem chleb, pasztet i słoik ogórków konserwowych. Nie znalazłem sztućców, tylko jedną łyżkę, no i miałem scyzoryk szwajcarski, z którym się nie rozstawałem. Scyzoryk zawierał niezbędnik fajczarza, czyli ubijak do tytoniu, skrobak i szpilkę. Z jego pomocą przygotowałem sobie coś na wzór domowych kanapek. Kiedy otworzyłem słoik z pasztetem, w powietrzu rozszedł się znajomy zapach, a szczeniak od razu zaczął głośno skomleć. Zrobiło mi się żal malucha, więc wziąłem go na ręce i przytuliłem. Zaczął mnie lizać po całej twarzy.
– No przestań, przestań! Dosyć już! Zaraz dostaniesz coś do zjedzenia, a że dzielisz ze mną niedolę, to będziesz jadł to samo, co ja. Co ty na to?
Zaszczekał i zamerdał ogonkiem, a kiedy wchłonął swoją kanapkę i zrozumiał, że więcej nie dostanie, zakręcił się na moim materacu i zamknął oczy.
Obudziły mnie dziwne dźwięki dochodzące z zewnątrz i uciążliwy fetor w powietrzu. Psiak był też zaniepokojony tymi odgłosami, bo skakał koło wrót jak opętany i drapał je pazurkami. Tym razem od razu wiedziałem, gdzie jestem.
Patrząc na malucha, zastanawiałem się nad tym, czy nie powinienem mu nadać jakiegoś imienia? Hmm… Jakby cię tu nazwać? Może Berni? Zaśmiałem się gorzko. To nie będzie szczęśliwe, bo musiałbym cię nie lubić… Ken? Zbyt lalkowe i banalne, a ty w końcu jesteś sympatycznym wilczkiem… Nazwę cię… Fido! Tak jest, Fido!
– Fido, do nogi!
O dziwo szczeniak zareagował. Porzucił okupację wrót i podbiegł do mojej nogi, grzecznie przy niej siadając. Patrzył na mnie wyczekująco. Pogłaskałem go po łbie i potarmosiłem sierść na karku.
– Grzeczny piesek, grzeczny!
Miałem paskudny oddech, więc powróciłem do przerwanej penetracji rzeczy pozostawionych mi łaskawie przez jego wysokość Bernarda Przeklętego. Znalazłem swoją walizkę, ale bez kosmetyczki, którą zawsze trzymałem osobno. Szukałem dalej w skrzyniach, rozglądając się za pastą do zębów i mydłem, ale odkryłem tylko przerażająco małe pudełko z artykułami higieny osobistej… Zaledwie dwie kostki mydła najpodlejszego gatunku, jaki znałem, i dwie tubki pasty do zębów. Żadnych przyborów do golenia, żadnego dezodorantu, żadnego szamponu do włosów. Widocznie Bernard doszedł do wniosku, że na wyspie nikomu nie muszę się podobać i mogę nie wydzielać przyzwoitych zapachów. W tym kontekście zastanawiałem się też, jaki będzie stan mojego uzębienia po wyczerpaniu się ostatniej tubki z pastą. Zaraz potem przyszła refleksja: czy po roku bez pasty na wyspie będę w stanie jeszcze cokolwiek gryźć?
– Przeklęty drań! – wyrzuciłem z siebie w bezsilnej złości.
Kontener wymagał natychmiastowego wietrzenia, bo unoszące się w powietrzu aromaty zwalały z nóg. Szukałem więc broni, bo chyba włożył coś takiego do kufra? W przeciwnym razie łażenie po dzikim terenie ze scyzorykiem w garści… Nie chciałem myśleć dalej! W końcu coś znalazłem. Niestety, nie był to pistolet, rewolwer ani sztucer, ale kusza z dwoma wymiennymi cięciwami i kilkadziesiąt metalowych strzał z ostrymi jak brzytwa grotami. Kusza nie przypominała tej z czasów Wilhelma Tella, ale jej bardziej zaawansowaną wersję z bloczkowo-korbowym naciągiem cięciwy. Korba po użyciu sprytnie chowała się w boku jej rdzenia, a uchwyt z cynglem spustowym leżał idealnie w dłoni. Całość wykonano z jakiegoś tworzywa, chyba kompozytu grafitowego. Nie wiedziałem jeszcze, co czeka mnie na zewnątrz kontenera, ale kusza, z której nigdy nie strzelałem, dawała mi marne poczucie bezpieczeństwa. Na wyposażeniu skrzyni były jeszcze dwa duże noże myśliwskie, dwie wędki z osprzętem, toporek i jakaś siatka sporych rozmiarów, niewiadomego przeznaczenia.
Przeszukałem wszystko, co było w zasięgu wzroku, niczego nie pomijając i… byłem zrozpaczony. Za całą broń w dziewiczym terenie kusza, dwa noże i toporek?! Należało mieć nadzieję, że na wyspie żyją tylko przyjazne człowiekowi stworzenia. Druga zła wiadomość to taka, że poza jednym niewielkim kufrem z żywnością, więcej jej nie było, podobnie jak wody. Za to drań zaopatrzył mnie w małe pojemniki z ziarnem siewnym i książką: Poradnik początkującego rolnika. Jedno pudło zapełnił pustymi pojemnikami, słoikami i garnkami emaliowanymi oraz kilkoma z aluminium. Gdzie on coś takiego kupił? Nawet w domu dziecka kuchnia miała nowocześniejsze sprzęty, a to było kilkadziesiąt lat temu!
Wybrałem litrowy słoik i wyjąłem jeden kartonik z wodą. Umyłem zęby w towarzystwie pieska, wypluwając zużytą wodę do pustego naczynia. Głęboko wciągnąłem powietrze…Niestety, nadal czułem smród. Podszedłem do wrót i wtedy odkryłem cuchnące źródło… Psie kupy i kilka plam moczu. Popatrzyłem wymownie na Fido, który śmiesznie przechylił łeb i zaszczekał…
– Rozumiem cię. Ja tu jestem za karę, a ty do towarzystwa, więc nie będę się złościł o to gówno pod drzwiami. Od dzisiaj jednak musimy rzecz uregulować. Idziemy na rekonesans, Fido, poszukamy stosowniejszego miejsca na sracz!
Obejrzałem dokładnie kuszę i napiąłem cięciwę. Włożyłem w żłobienie strzałę i rozejrzałem się za jakimś celem. Zdecydowałem się na karton z pustymi słoikami i naczyniami. Wyjąłem całą jego zawartość, ustawiając ją na podłodze, a tekturę złożyłem kilkakrotnie, by tworzyła grubą warstwę mojej tarczy, do której chciałem oddać próbny strzał. Tak spreparowaną oparłem na dwóch drewnianych skrzyniach stojących pod tylną grodzią. Poszedłem na drugą stronę do wrót i uważając, by nie wdepnąć w psie odchody, ustawiłem się do strzału. Pomiędzy grodziami było około dwunastu metrów. Nacisnąłem spust i strzała z dużą energią odczuwalnego odrzutu poleciała w kierunku mojej prowizorycznej tarczy. Usłyszałem głośny metaliczny zgrzyt, od którego psiak stulił uszy. Podszedłem do grodzi z tarczą. Ku mojemu zdumieniu strzała wbiła się w blachę grodzi! Kuszę cechowała niesamowita siła wyrzutu. Z respektem popatrzyłem na prostą, ale, jak się sam przekonałem, skuteczną broń… Kto by pomyślał?! Musiałem użyć nie lada siły, by wyjąć mocno zdeformowaną strzałę z blaszanej ściany. W grodzi pozostał mały, nieregularny otwór. Z ciekawości przystawiłem do niego oko… Piasek, plaża, po lewej morze.
Sięgnąłem do apteczki, wyjąłem plaster lekarski i zakleiłem dziurkę. Nałożyłem nową strzałę na kuszę i napiąłem cięciwę, a za pasek włożyłem największy nóż. Zastanawiałem się, jak i w co zabrać ze sobą strzały, kiedy Fido podszedł do wrót i zrobił kolejną kupę! Porcja nowego fetoru wywoływała odruch wymiotny. Musiałem jak najszybciej rozwiązać problem toalety, bo sam odczuwałem potrzebę zrobienia czegoś grubszego… Włożyłem dwie strzały pod kuszę, która miała na nie specjalnie przygotowane miejsce. Tyle musiało mi na pierwszy raz wystarczyć. Podszedłem do wyjścia i popatrzyłem z wyrzutem na Fido…
– Masz trawienie stary, smród jak w szambie.
Odryglowałem jedno skrzydło wrót i naparłem na nie ramieniem. Zaledwie zrobiła się dziesięciocentymetrowa szczelina, a psiak wypadł z kontenera jak z procy. Buchnęło we mnie gorące i wilgotne powietrze. Zagwizdałem na psa.
– Fido, do nogi!
Mały psiak posłuchał i wrócił do mnie. Widok rozpościerający się przede mną zapierał dech w piersiach. Po lewej stronie miałem gęsty, zielony las, pełen odgłosów, jakich nigdy wcześniej nie słyszałem. Po prawej, bezkresny ocean o ciemnogranatowej barwie poprzecinany białymi grzywami załamujących się fal. Kontener stał na niewielkim wzniesieniu. Pomiędzy nim a wodą było jakieś sto metrów. Zaledwie dziesięć metrów ode mnie w kierunku oceanu rosła gęstwina karłowatych krzaków, tworząc długi i równy rząd, dalej były tylko piaskowe wydmy i plaża.
Pośpieszyłem do rzędu krzaków, opuściłem szybko spodnie i już za chwilę poczułem ulgę. Zakopując odchody rękami w piasku, patrzyłem na bezmiar wody. Więc ten dziwny odgłos dochodzący mnie i psa w kontenerze to było morze! W innych okolicznościach mógłbym powiedzieć, że jest pięknie. W tych – musiałem oceniać praktyczne strony i zagrożenia, jakie to piękno ze sobą niosło. Wróciłem do kontenera i z kawałków kartonu, do których strzelałem, zrobiłem coś na wzór łopatki i miotełki. Zgarnąłem psie kupy, wyniosłem na zewnątrz za kontener i zakopałem. Przyniosłem trochę piasku i rozsypałem w miejscu, gdzie psiak urządził sobie toaletę. Potem wyniosłem słoik z moczem i wylałem jego zawartość, po czym zostawiłem go obok wrót na zewnątrz, by się przewietrzył…
– Co, Fido? Zrobimy sobie spacerek w terenie?
Zamknąłem starannie blaszane schronienie na zewnętrzny rygiel i ruszyłem w kierunku oceanu. Psiak obszczywał po drodze wszystkie krzaki i wyglądał na szczęśliwego. Za rzędem wspomnianych chaszczy wzniesienie opadało łagodnie trzy metry w dół i do samego morza wiodła piaszczysta plaża. Horyzont był czysty: sama woda, fale i słońce, którego ciepłotę łagodził zachodni wiatr.
Odwróciłem się w stronę wyspy. Ciemnozielony masyw lasu pokrywał całą jej powierzchnię. Na północy widziałem dwa wzniesienia, pozostała część wyspy wydawała się płaska, tu i ówdzie upstrzona niewielkimi pagórkami. Przynajmniej tak to wyglądało z miejsca, w którym stałem.
Fido szczekał na morskie fale, a kiedy się przybliżały, uciekał przed nimi, przebierając szybko krótkimi odnóżami. Wyglądało to zabawnie i po raz pierwszy od przebudzenia uśmiechnąłem się pełną gębą. Miałem przynajmniej psa, który co prawda nie mówił, ale był… Po prostu był. Przeszedłem się kilkaset metrów na południe wzdłuż linii brzegu, obserwując leśny masyw w poszukiwaniu ujścia jakiejś rzeki. Brak solidnego zapasu wody zmuszał do szybkiego rozwiązania problemu. Niestety, nie natknąłem się na nic, co wypływałoby z głębi wyspy, a nie chciałem za pierwszym razem oddalać się zbytnio od swojego kontenerowego azylu. Zawróciłem i mniej więcej taką samą odległość pokonałem w drugą stronę. Znowu nie znalazłem wody, a jedynym odkryciem była głęboka zatoka wrzynająca się w wyspę na dobry kilometr. Widoczny za zatoką las sprawiał wrażenie przerzedzonego. Poszedłem dalej, zatrzymując się przed sporą wydmą. Wspiąłem się na nią i z jej szczytu zobaczyłem wyraźniej majaczące w oddali dwa wzniesienia. Przerzedzenie lasu, które wcześniej dostrzegłem, okazało się większym zróżnicowaniem gatunkowym drzew i krzewów, które w zatoce rosły niemal do samej linii wody. Wykorzystałem je jako polową toaletę. Nie wiem dlaczego, ale miałem ciągłe parcie na pęcherz. Może były to skutki środka nasennego, który podano mi na statku? Bernard musiał mnie czymś uśpić, zanim wsadził mnie do metalowego pojemnika.
Wychodząc z wody, w której z racji deficytu papieru toaletowego obmywałem tyłek, zobaczyłem ptaki. Nigdy nie widziałem takiej gamy barw w upierzeniu latających stworzeń. Wrażenie było tak duże, że zatrzymałem się na dłuższą chwilę, obserwując różnorodność i niezwykłą kolorystykę. Patrzyłem na nie, a one na mnie. Wydawały się być mało płochliwe, raczej ciekawe nieznanych przybyszy. Żyjąc w naturalnych warunkach, chyba nie znały jeszcze człowieka? Pojawiły się motyle większe od mojej dłoni o równie egzotycznym i pięknym ubarwieniu jak ptaki. Fido od pewnego czasu wydawał się być zmęczony spacerem, przestał ku nim skakać i już nie biegał. Przysiadł przy mojej nodze i tylko cicho warczał, kiedy jakieś barwne fruwadło przelatywało przed jego nosem.
– Idziemy coś zjeść, Fido! Jestem głodny i spragniony, ty pewnie też!
Zawróciłem. Pies wpadł do kontenera, kiedy tylko uchyliłem wrota. Zamknąłem je natychmiast za sobą i zaryglowałem. Zamiast zabrać się do jedzenia, wpierw przyjrzałem się czterem okienkom pod sufitem. Powietrze wewnątrz było bardzo przegrzane i zwyczajnie śmierdzące, chciałem coś z tym zrobić. Zastanawiałem się też, czy ich konstrukcja jest na tyle stabilna, a szkło grube, że dałoby opór drapieżnikowi. Okna znajdowały się na wysokości dwóch metrów z okładem. Sięgnąłem do najbliższego rękami, szukając jakiegoś mechanizmu pozwalającego na otworzenie albo uchylenie. Nie znalazłem. Chyba żadne z nich nie miało takiej funkcji.
Zdjąłem z wieszaka narzędziowego taśmę mierniczą i zmierzyłem najbliższe. Miało wysokość zaledwie piętnastu centymetrów i szerokość sześćdziesięciu. Doszedłem do wniosku, że wejście przez ten otwór z zewnątrz jest mało prawdopodobne, co napawało mnie względnym spokojem.
Struktura zewnętrzna ścian kontenera była wykonana z blachy profilowanej, wzmocnionej od wewnątrz stalowymi kątownikami. Jedynie podłogę wyłożono grubymi deskami, poza tym jak okiem sięgnąć stal!
Otworzyłem kufer z żywnością i wyjąłem z niego konserwę wieprzową oraz chleb w folii aluminiowej, a do popicia wodę z kartonu. Jadłem powoli, rozmyślając nad własnym położeniem, jednocześnie karmiłem psiaka. Fido widząc koniec wieczerzy, zakręcił się przy materacu i wyciągnął na nim jak długi. Nie wiedziałem, co stało się z moim zegarkiem, który miałem na nadgarstku w trakcie podróży. Brak poczucia czasu działał mi na nerwy. By stłumić odradzającą się złość, zająłem się generalnym przeglądem tego, co miałem w stalowym schronieniu. Pod lewą grodzią leżały związane taśmą wiązki drewna konstrukcyjnego. Belki, słupki, kantówki, listwy, trochę desek. Przyjrzałem się narzędziom, zbiór był naprawdę imponujący. Od młotków po całe zestawy dłut i pilników. Jedna ze skrzyń zawierała gwoździe, śruby, a nawet łączniki metalowe… To już coś! Skrzynia z żelastwem była tak ciężka, że nie potrafiłem jej przesunąć nawet o centymetr.
Najgorzej stałem z bronią i jedzeniem. Zakładając nawet bardzo umiejętne racjonowanie posiadanych zapasów, nie mogłem przeżyć całego miesiąca, to było niemożliwe. Moim priorytetem musi być pozyskanie stałego źródła żywności, a nie tylko wody, a z tym wiązał się zasadniczy problem… Brak jakiejkolwiek wiedzy w temacie!
Dodatkowy dylemat to bezpieczeństwo! Jakie zwierzęta żyją na wyspie? Jakie mięso dzikiej fauny mogę jeść bez obaw, że nie narażę się na choroby? Czy rosną tu jadalne rośliny, a jeśli tak, w jaki sposób je rozpoznać? Na domiar złego nigdy nie wędkowałem ani nie polowałem, a cała moja wiedza w tym zakresie pochodziła z filmów przyrodniczych i fabularnych…
Trawiła mnie bezsilność i beznadziejność własnego położenia, ale w końcu po przeanalizowaniu kilku czarnych scenariuszy zacząłem myśleć konstruktywnie. Jeśli mam zdobywać żywność, muszę nauczyć się polować. Zacznę więc od sztuki posługiwania się bronią! Patrząc na bambusową wędkę z kołowrotkiem, wpadłem na pomysł przystosowania jej pokrowca na kołczan do strzał mojej kuszy. Worek miał coś w rodzaju szelek i mogłem go nosić tak na ramieniu, jak na plecach. Włożyłem na próbę kilka strzał i eksperyment wypadł znakomicie. Worek spełniał swoje zadanie w stu procentach. Pięknie!
Jeszcze raz obrzuciłem krytycznym wzrokiem mój arsenał. Dwa noże, toporek i kusza. Ta ostatnia mogła oddać usługi w zakresie obrony i łowiectwa, pod warunkiem dojścia do wprawy. Więc najważniejszym punktem jutrzejszego dnia będzie kurs strzelectwa. Zrobię sobie tarczę z prawdziwego zdarzenia i muszę nauczyć się precyzyjnie strzelać, zanim dopadnie mnie śmierć głodowa albo sam stanę się przekąską dla czegoś na czterech łapach.
Najprostsze będzie chyba znalezienie wody. Idąc dalej brzegiem wyspy w końcu muszę natknąć się na jakiś ciek wodny uchodzący do morza. Dobra, co mamy jeszcze? Bernard Przeklęty zaopatrzył mnie w materiał siewny, ziarna zbóż i kukurydzy… Zaraz, zaraz. Tam była książka! W pierwszej skrzyni obok przyborów do pisania…
Podniosłem wieko skrzyni z książkami i odczytywałem tytuły pozycji wytłoczone na ich grzbietach. ABC majsterkowicza… Jak przeżyć na odludziu… Roślinność wysp Pacyfiku… Poradnik początkującego rolnika i najgrubsza pozycja – Biblia! Oto i cała moja biblioteka, pięć książek, do których w normalnym życiu nigdy bym nie sięgnął. Sytuacja jednak nie była normalna, a miejsce, w którym się znalazłem, zmuszało do zapoznania się z każdą pozycją, poza Biblią. W złości cisnąłem nią o gródź kontenera.
Drań pozbawił mnie zegarka, kalendarza, telefonu, radia, i nie dał żadnej sensownej broni.
Starałem się go zrozumieć. Jak kara to kara, a nie fundowanie skazańcowi przyjemności, ale Biblia? Każdego dnia czekały mnie wyzwania, walka o przeżycie… A ten łotr daje mi Biblię z zachętą do zapoznania się z jej treścią?
Po chwili z ogólnego szacunku do książek podniosłem ją z podłogi. Upadła w otwartej pozycji. Z głupia frant przeczytałem pierwszą linijkę, na której spoczął mój wzrok.
Natomiast biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą. Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód cierpieć będziecie. Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie. Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom. Lecz powiadam wam, którzy słuchacie: miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają…
Trwało dobrą chwilę, zanim usiadłem… Miłujcie waszych nieprzyjaciół… Módlcie się za tych, którzy was oczerniają… To było co najmniej dziwne! Byłem winny, to nie podlegało żadnej dyskusji. Jednocześnie byłem wściekły i nienawidziłem szefa za los, który mi zgotował. Tymczasem ta opasła księga radzi mi, by się za niego modlić? Mam błogosławić faceta dokonującego na mnie samosądu?
Nie byłem religijny, a niebo traktowałem jako miejsce dla naiwnych. Mój stosunek do każdego kościoła był podobny. Trzymać się możliwie daleko! Rodzice oddali mnie do domu dziecka tuż po narodzinach i nigdy nie interesowali się moim losem. Pierwsza szkoła, do której uczęszczałem, mieściła się przy domu dziecka, a większość jej uczniów miała podobne życiorysy do mojego. Zajęcia w szkółce niedzielnej były obowiązkowe, toteż w nich uczestniczyłem, starając się jednocześnie całkowicie wyłączać. Nikt mnie nie kochał, nawet rodzice, więc dlaczego miałby to robić Bóg?
Szkoła średnia zmieniła moje postrzeganie rodziny, ale nie osobiście doznanej krzywdy. Tam koleżanki i koledzy mieli domy, do których wracali, i wspólnotę, której nie dane było mi zaznać. Nienawidziłem świąt, urodzin i tym podobnych okoliczności, bo nikogo nie mając, nie mogłem z nikim dzielić radości. W przytułku pomiędzy dzieciakami panowała bezustanna rywalizacja, a ciągle zmieniające się kierownictwo skupiało się bardziej na sobie niż na podopiecznych. Przeświadczenie, że mój los jest przeklęty, a Bóg przejmuje się wszystkimi, tylko nie dziećmi w sierocińcach, towarzyszyło mi do samego końca pobytu. Jestem sam, sam i tylko sam! Jeśli sam sobie nie pomogę, nikt mi nie pomoże. Miłość jest iluzją, Bóg ułudą, a sprawiedliwość nie istnieje. Przetrwa ten, kto silniejszy, cwańszy i pozbawiony skrupułów. Tak widziałem świat, ludzi i nawet zawarte małżeństwo niewiele w takim postrzeganiu zmieniło.
Jakby tego było mało, w szkole średniej poznałem kilku nawiedzonych kolegów. Dwóch pamiętam bardzo dobrze… Jeden był synem Świadków Jehowy i opowiadał o zagładzie złego świata w Armagedonie. Drugi, syn pastora, bezustannie straszył mnie piekłem. Patryk głosił raj na ziemi i opcję głaskania dzikich zwierząt po grzywach bez nieprzyjemnych reperkusji, a Stefan nagrodę życia gdzieś w niebiańskich obłokach, w których bez konkretnej obietnicy zdarzało mi się bujać. Biblii nigdy nie czytałem. Nie czułem takiej potrzeby, a opowieści wspomnianych kolegów skutecznie mnie od niej odstraszały. Teraz spojrzałem na nią inaczej…
Przewertowałem kilka stronic wstecz i przekonałem się, że przeczytany przed chwilą fragment pochodził z ewangelii świętego Łukasza. Byłem tak zaintrygowany wywodem, że czytałem dalej…
Jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi. Jeśli bierze ci płaszcz, nie broń mu i szaty. Daj każdemu, kto cię prosi, a nie dopominaj się zwrotu od tego, który bierze twoje. Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie!
Jakaż to była prawda! Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie! Nie chciałem być okradany, ale sam kradłem! Nie chciałem być okłamywany, ale sam kłamałem! Oczekiwałem od szefa szacunku i empatii, ale sam mu ich nie okazywałem! Czy byłoby inaczej, gdybym po pierwszym razie zaniechał nieuczciwych praktyk? Czy mój pierwszy raz był równie naganny, co każdy kolejny? Dlaczego brnąłem dalej w bagno, kiedy nie miałem wyraźnej potrzeby?
Ponownie ogarnął mnie wstyd, żal i nie wiem, co jeszcze. Coś gryzło i piekło mnie od wewnątrz i nie mogłem powstrzymać łez, które spadały na zadrukowane drobnym pismem kartki Ewangelii.
Zamknąłem Biblię i ukląkłem, mocno ściskając ją w dłoniach… Po raz pierwszy w życiu się modliłem. Nie znając poprawnie tekstu Ojcze nasz, zrobiłem to po swojemu…
– Panie! Ty, który jesteś, a którego w ogóle nie znam, bo nie poświęcałem ci nigdy czasu ani uwagi, proszę, wysłuchaj mnie! Wybacz mi moją ignorancję, kretyńskie postępowanie i spraw, bym mógł się do ciebie zbliżyć. Daj mi, proszę, jeszcze jedną szansę, a ja nie zmarnuję już ani jednej chwili darowanego mi czasu. Jeśli uznasz mnie za niegodnego, proszę o śmierć bez długiego cierpienia. Jeśli jednak przemówiłeś teraz do mnie przez tę księgę, będę starał się zmieniać, tak długo, jak długo pozostawisz mnie przy życiu. Oddam się twojej woli, będę czytał twoje słowo i postępował tak, jak tego od przyzwoitych ludzi oczekujesz… Proszę o wybaczenie wszystkiego, co możesz mi wybaczyć. To chyba wszystko na tę chwilę. Amen!
Wstałem z kolan, obiecując sobie solennie, że od tej chwili nie będę już narzekał na swój los i wezmę się solidnie do pracy. Tak jak pisał w liście Bernard Przeklęty, powinienem pracować nad sobą. Rozważanie słuszności albo jej braku odnośnie do dokonanego na mnie sądu wzbudzi we mnie tylko gorycz i nienawiść, a w rzeczywistym życiu niczego nie zmieni.
Według Biblii powinienem się za tego łotra modlić! Trudno, nie przyjdzie mi to łatwo, ale będę tak robił. Co się stało, tego nie zmienię, mogę jednak popracować nad własnym nastawieniem. Na początek, wobec braku możliwości okazywania dobra innym ludziom, będę się odwdzięczał psu za jego towarzystwo. Będę wdzięczny za każdy dzień życia, za wodę, za jedzenie… Właśnie, jedzenie!
Sięgnąłem do kufra z książkami i zabrałem się do lektury: Roślinność wysp Pacyfiku. To wydawało się w tej chwili najbardziej sensowne. Może książka mi podpowie, co jest jadalne, a co nie w tym uroczym zakątku świata?
Tak długo jak promienie słoneczne wpadały do środka przez okienka, mogłem czytać bez potrzeby zapalania świec, których nie miałem zbyt wiele. Na dziesięć lat na pewno nie wystarczą, powinienem je oszczędzać, podobnie jak naftę do lamp, których uruchamiania jeszcze nie rozszyfrowałem. Wczytałem się w tekst, kiedy niespodziewanie olśniła mnie oczywista myśl…
Kalendarz! Muszę zrobić sobie kalendarz. Oznaczać dni, tygodnie, miesiące. Wiedzieć, kiedy mam urodziny, niedzielę i ile czasu pozostało mi do podróży powrotnej. Dlaczego od razu nie wpadłem na ten pomysł?
Podniosłem się gwałtownie na nogi i gorączkowo szukałem w głowie kalendarza. Jaki mamy dzisiaj dzień? Nie mogłem być zbyt długo nieprzytomny, bo nie miałem odleżyn, a po przebudzeniu w kontenerze uczucie głodu nie było ekstremalne. Stąd wniosek, że musiano mnie tutaj dostarczyć najpóźniej dwie doby od utraty przytomności. Kolację z Bernardem Przeklętym jadłem pierwszego kwietnia, doliczmy do tego dwa dni na statku…Wychodzi nam trzeci kwietnia. Plus dwa dni na wyspie… Może trzy, mamy więc piąty lub szósty kwietnia.
Wyjąłem z kufra biurowego (tak nazwałem skrzynię z przyborami do pisania i książkami) brulion i długopis. Kartki zeszytu były w kratkę, co ułatwiło mi wykonanie kalendarza. Datę dzisiejszą określiłem na szóstego kwietnia. Starannie, bez pośpiechu, naniosłem linie i kratki oznaczające dni, tygodnie i miesiące. Od teraz będę dzielił sobie zajęcia jak w normalnym trybie życia człowieka cywilizowanego. Od poniedziałku do piątku praca, sobota porządki, a od południa do poniedziałku rano, odpoczynek. Niedzielę poświęcę na rozmyślanie, spacery i czytanie.
Po chwili zastanowienia wyjąłem drugi brulion z przeznaczeniem na pamiętnik. Będę notował przemyślenia, rozterki, decyzje i rzeczy, których dokonam. Prowadzenie osobistej kroniki pozwoli mi krytycznie spojrzeć na wiele rzeczy. Szczególnie na te, których nie zrobię, albo te, które zrobię źle. Będzie mi łatwiej wyciągać wnioski, no i zachowam umiejętność pisania.
Zrobiłem pierwszą adnotację z bieżącego dnia, wstawiając jako prolog opis przyczyn, dla których znalazłem się na wyspie, i pierwsze postanowienia. Po godzinie zamknąłem brulion i włożyłem go do biurowego kufra. Kalendarz zawiesiłem na tablicy narzędziowej, po czym wróciłem do lektury traktującej o roślinach wysp Pacyfiku…
Przerwałem czytanie, kiedy obudził się Fido. Pies powlókł się do wrót kontenera, robiąc wymowne ruchy. Nie chciałem znowu cuchnącej kałuży albo brązowego jajka niespodzianki. Pośpieszyłem do niego i uchyliłem wrota. Nadchodził zmierzch, słońce wisiało nisko nad oceanem, rzucając czerwonopomarańczową poświatę na taflę wody… Ale, ale, co to jest? Ocean był zaledwie sześćdziesiąt metrów od kontenera!
Co się dzieje? Zaintrygowany wyszedłem i próbowałem zrozumieć dziwne zjawisko. Rankiem linia brzegowa wody była ponad sto metrów ode mnie, a teraz jest tak blisko? Zamknąłem za sobą wrota i poszedłem w stronę wody, psiak ganiał w jedną i drugą stronę, umykając przed falami.
Szliśmy brzegiem, a ja łamałem sobie głowę, szukając wyjaśnienia. Nigdy nie mieszkałem nad morzem i niewiele o nim wiedziałem, poza tym, że woda w nim jest słona i oblewa Wielką Brytanię z każdej strony.
Oddaliliśmy się jakieś dwieście metrów od kontenera, kiedy Fido stanął w miejscu, podnosząc swój psi nos ostro w górę. Postawił uszy i nieruchomo zapatrzył się w ścianę lasu. Po chwili zaczął groźnie warczeć i szczekać. Spojrzałem w kierunku, w którym się zwrócił, i przez chwilę wydawało mi się, że przed drzewami mignął jakiś podłużny kształt… Nogi ugięły się pode mną. Powoli się cofałem, nie spuszczając z oczu miejsca, w którym widziałem ruch. Co za dureń ze mnie! Wyszedłem o zmierzchu bez noża, bez kuszy, jakbym spacerował po alejkach Heaton Parku w Manchesterze. Przywołałem psa, który co chwilę przystawał i warczał albo szczekał. Najadłem się sporo strachu, który opuścił mnie dopiero po przekroczeniu progu kontenera i zaryglowaniu wrót. Nie miałem wątpliwości, że coś nas zwęszyło, a i mój mały przyjaciel zwęszył to coś. W blasku palącej się świecy patrzył na mnie swoimi ślepiami i wachlował ogonem.
– Dobry piesek, dobry! Ostrzegłeś swojego pana, dlatego dostaniesz coś pysznego na kolację.
Wyjąłem resztę otwartej konserwy z rana i chleb. Nalałem do blaszanej miski wody i podsunąłem psu pod nos. Jedząc, rozmyślałem… Jeśli na wyspie są drapieżniki, to prędzej albo później dopadną mnie i zeżrą. Wniosek był prosty – albo ja, albo one. Mając narzędzia i trochę materiałów, muszę wymyślić jakiś system obronny przed potencjalnymi wrogami albo coś stworzyć, żeby je skutecznie odstraszać. Na pokojową koegzystencję nie ma co liczyć, dziki zwierz traktuje wyspę, albo przynajmniej jej część, jako własne i niepodzielne terytorium. Jeśli ktoś włazi na jego teren, musi liczyć się z najgorszym, bo to ja byłem intruzem.
Po kolacji wyjąłem jeszcze jedną świecę i ją zapaliłem. Potem sięgnąłem do kufra biurowego i w pamiętniku uzupełniłem zapis z dzisiejszego dnia o ostatnią przygodę i nowe przemyślenia.
Podszedłem do materaca, zepchnąłem na bok rozwalonego na środku psa… Odleciałem w sen.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
W PODWODNYM ŚWIECIE DRZEMIĄ TAJEMNICE, KTÓRE MOGĄ ZMIENIĆ TWOJE ŻYCIE NA ZAWSZE
Bruno nie ma ochoty na robienie interesów ze swoim dawnym przyjacielem, Starsem. Jakiś czas temu sparzył się na wspólnych biznesach i nie zamierza dać się wciągnąć w kolejne bagno. A jednak kiedy Stars przychodzi do niego z tajemniczym amuletem, Bruno sam namawia go na zorganizowanie ekspedycji, która może stać się przygodą życia. Ściąga do ekipy swojego znajomego handlarza starociami, świetnie wykształconą, charyzmatyczną tłumaczkę egipskich hieroglifów i starszego brata Starsa, nieszczęśnika raz po raz wpadającego w tarapaty. Wkrótce przekonają się, że podwodne egipskie ruiny kryją w sobie tajemnice, o których nie śniło się żadnemu z nich…
Więzień sumienia
ISBN: 978-83-8313-604-2
© Hector Kung i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Maria Ślęczka
Korekta: Anna Grabarczyk
Okładka: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek