Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W podwodnym świecie drzemią tajemnice, które mogą zmienić twoje życie na zawsze
Bruno nie ma ochoty na robienie interesów ze swoim dawnym przyjacielem, Starsem. Jakiś czas temu sparzył się na wspólnych biznesach i nie zamierza dać się wciągnąć w kolejne bagno. A jednak kiedy Stars przychodzi do niego z tajemniczym amuletem, Bruno sam namawia go na zorganizowanie ekspedycji, która może stać się przygodą życia. Ściąga do ekipy swojego znajomego handlarza starociami, świetnie wykształconą, charyzmatyczną tłumaczkę egipskich hieroglifów i starszego brata Starsa, nieszczęśnika raz po raz wpadającego w tarapaty. Wkrótce przekonają się, że podwodne egipskie ruiny kryją w sobie tajemnice, o których nie śniło się żadnemu z nich…
Rozłączył się. Wbijając zęby w pięknie pachnącą, chrupiącą bułkę, przypomniałem sobie o kopercie, którą od niego dostałem, a której jeszcze nie otworzyłem. O amulecie nie myślałem wcale i nie zamierzałem go nikomu pokazywać. Potrzymam go kilka dni i oddam, zaznaczając, że rzecz jest gówno warta. Kiedy Stars próbuje cię czymś zainteresować, oznacza to kłopoty i w perspektywie nieszczęście. Jeśli w proces zamieszany jest jego brat, katastrofa ze śmiertelnym skutkiem murowana.
Hector Kung
Autor publikujący pod pseudonimem, mający kilka literackich wcieleń. W swoich utworach porusza problematykę dualizmu. W centrum jego zainteresowań znajdują się stosunki międzyludzkie i wynikające z nich sprzeczności. Pisane przez niego teksty ukazują zarówno dążenia jednostki do samorealizacji w symbiozie z otaczającym światem, jak i niemożność ich spełnienia. Bohaterowie jego książek obserwują świat przez pryzmat romantyzmu i często uciekają przed pragmatyzmem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiosna dwa tysiące osiemnastego roku była bardzo ciepła, wręcz upalna. Przez całą Europę przetaczały się masy gorącego powietrza, a termometry wskazywały niewiarygodnie wysokie odczyty. Rekordy temperatury padały w miejscach, w których o tej porze roku powinien panować wczesnowiosenny chłód. Piłem kawę i spoglądałem przez okno na wąską uliczkę starego miasta wyłożoną naturalnym kamieniem, pięknie błyszczącym w promieniach słońca, kiedy pojawił się Stars. Najlepszy i najgorszy przyjaciel w jednej osobie! Dlaczego? Metr sześćdziesiąt sześć wzrostu, średnia budowa ciała i zaraźliwy uśmiech. Przyjaźniłem się z nim od kryzysu do kryzysu, to znaczy od chwili inicjacji do upadku jakiegoś projektu. Facet miał ciekawe pomysły, werwę i szaloną odwagę, którymi mógłby obdzielić kilku ludzi, ale też jedną zasadniczą wadę – potrafił spieprzyć każdy biznes. Wymyślał, inwestował, rozwijał i rzecz nabierała rozpędu, wręcz niepohamowanej dynamiki. Oczywiście potrzebował zaufanych ludzi. W ten sposób trzykrotnie namówił mnie do współpracy. Szło nam nadzwyczaj dobrze, zarabialiśmy świetnie, firmy rosły, ale… Stars przeginał z podatkami albo brały nad nim górę skłonności do ryzykownych przedsięwzięć. Kiedy tylko okrzepł w projekcie, a jego portfel od dłuższego czasu pękał w szwach od upchanych w nim banknotów o wysokich nominałach, zamiast myśleć o dopieszczeniu istniejącego biznesu, szukał wyzwań z dreszczykiem… Cóż, znajdował je, a wraz z nim wszyscy wokół. Za pierwszym razem uznałem to za przypadek, za drugim pokłóciliśmy się i przez cały rok nie utrzymywaliśmy ze sobą żadnych kontaktów.
Przyszedł do mnie po trzynastu miesiącach milczenia i przeprosił. Niedługo później zaproponował coś nowego na nowych warunkach… Uwierzyłem, niestety! We dwóch stanowiliśmy znakomity tandem, on miał pomysły, ja zaś czuwałem nad ich realizacją. On rzucał wyzwania losowi i galopował na pegazie fantazji, ja ściągałem go na ziemię i urealniałem wydumane zapędy. Uzupełnialiśmy się niemal we wszystkim.
Dwa lata po tej wizycie byliśmy dokładnie w tym samym punkcie co dwukrotnie wcześniej. Stars nie odprowadzał podatku obrotowego, wychodził bowiem z założenia, że państwo za bardzo nas okrada. Choć z taką tezą trudno jest się nie zgodzić, to konsekwencje podatkowego protestu z czasem przynoszą opłakane skutki. Pewnego dnia o czwartej nad ranem wpadli do nas chłopaki z urzędu celnego, potem policja skarbowa, a na końcu prawnik z syndykiem i… było po herbacie! Straciłem nawet samochód, który rok wcześniej nabyłem na firmę, żeby zaoszczędzić na podatkach. No i zaoszczędziłem…
Stars zjawił się w moim biurze drugiego kwietnia po trzyletniej przerwie, podczas której nawet do siebie nie telefonowaliśmy. Ubrany jak zawsze w modne jeansowe spodnie i markową bluzę Fila.
– Siemasz, Bruno!
Zaskoczony jego widokiem i mimo wszystko ucieszony, odpowiedziałem:
– Stars! Żyjesz? Zapomniałem o twoim istnieniu!
– Nie przyłożysz mi? – Uśmiechnął się jakby zażenowany.
– Puściłem wszystko w zapomnienie przez wzgląd na twoje intencje. Wejdź, napijesz się czegoś?
– A co ty pijesz? – Wskazał głową na filiżankę stojącą na moim biurku.
– Kawę.
– Niech będzie kawa.
Prowadziłem niewielkie biuro doradztwa finansowego – kredyty, ubezpieczenia, lokaty, nic wyjątkowego. Zanim poznałem Starsa, pracowałem w banku. Pozostało mi z tych czasów kilka kontaktów, umożliwiających przepchnięcie tego czy innego kredytu. Z uzyskanych w ten sposób prowizji żyłem… jakoś. Nie zarabiałem dużych pieniędzy, a zdarzały się miesiące, w których bywało bardzo źle. Nosiłem się z zamiarem porzucenia owego zajęcia na rzecz jakiegokolwiek innego, ale wiążącego się z regularnymi wypłatami i ubezpieczeniem. Przed podjęciem ostatecznej decyzji powstrzymywał mnie wstręt do wczesnego wstawania, podbijania karty i wykonywania idiotycznych poleceń przełożonych.
Postawiłem filiżankę kawy przed Starsem.
– Mam nadzieję, że przychodzisz w odwiedziny, a nie w ramach kolejnej próby rujnowania mi życia?
Znowu obdarzył mnie tym swoim zniewalającym uśmiechem, który zjednywał mu bliźnich. Są ludzie o tak sympatycznym wyrazie twarzy, że z automatu ich lubimy, nie wiedząc za co i dlaczego. Stars zaliczał się do tej kategorii.
– Zapomnij, co było. Wiesz, że chciałem dobrze… Pech, po prostu pech!
– Wiem! Upewniam się tylko, czy nie zaczniesz mnie znowu urabiać i roztaczać przede mną wizji świetlanej przyszłości.
– Świetna… Doskonała! – Wydawał się pochłonięty smakowaniem kawy.
– Jedyny luksus, na jaki sobie jeszcze pozwalam.
Z jego zadowolonej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Zrobił jeszcze kilka łyków, po czym z tylnej kieszeni spodni wyjął dość grubą, białą kopertę. Położył ją przede mną. Popatrzyłem podejrzliwie najpierw na nią, potem na niego.
– Co to jest?
– Koperta.
– Widzę. Pytam o jej zawartość.
Odstawił filiżankę i zrobił niewinną minę.
– Zadośćuczynienie od serca za doznane straty.
– Jakie zadośćuczynienie?
Oparł łokcie o blat biurka, splótł palce dłoni i przyglądając się paznokciom, oznajmił:
– Rozstaliśmy się w nie najlepszej atmosferze. Straciłeś część oczekiwanych zysków. Chciałbym to naprawić choćby w niewielkiej mierze.
Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. Obok zalet Stars miał też kilka wad, a wśród nich skąpstwo! Kutwa i dusigrosz do entej potęgi. Przeniosłem wzrok na kopertę i choć bardzo kusiło mnie, by po nią sięgnąć i otworzyć, powstrzymałem się.
– Przyniosłeś okup czy przynętę?
– Bruno! Przecież mnie znasz! – Zrobił zgorszoną minę.
– Właśnie dlatego pytam.
– Przyszedłem się pogodzić. Boleję nad tym, co się stało. Przyjaźniliśmy się tyle lat…
Popatrzyłem na niego, potem znowu na kopertę. Po chwili wahania zgarnąłem ją do szuflady biurka.
– Zgoda, stary. Wiedz, że nie żywię do ciebie żadnej urazy, a ten gest zaliczam do szlachetnych.
– Nie sprawdzisz, co jest w środku? – zapytał nieco zmieszany.
– Chyba nie włożyłeś do koperty jadowitej żmii? Cieszę się, że przyszedłeś. Zapraszam do knajpki na sznycel wiedeński i zimnego krombachera.
– Poddaję się twej woli.
Wywiesiłem tabliczkę WRACAM ZA GODZINĘ i zamknąłem biuro, bo i tak nie miałem umówionych klientów. Przypuszczałem, że Stars włożył mi do koperty kilka setek i jakąś laurkę z przeprosinami, więc mogłem zaryzykować wydanie ostatniej stówy, którą chciałem zaopatrzyć lodówkę i dotrwać w ten sposób do maja. Żyłem dosłownie na oparach, bo od trzech tygodni nie zarobiłem ani centa.
Knajpa mieściła się zaledwie sto siedemdziesiąt metrów dalej, w tej samej części starego miasta co moje biuro. Kiedyś bywałem w niej często, teraz ze względu na ograniczone fundusze coraz rzadziej. Już w wejściu usłyszeliśmy gderliwy głos właściciela, Alfreda.
– Kogo ja widzę? Bruno i jego kompan! Co się stało? Obrobiliście bank czy dostaliście spadek?
– Zbieramy puszki i butelki, dobrze na tym wychodzimy! Dwa duże krombachery i niech kucharz tłucze sznycelki w wiedeńskim wydaniu, jesteśmy głodni.
Alfred przyniósł dwa kufle piwa i przysiadł się ze swoim do naszego stolika.
– Gdzie byliście, jak was nie było?
– Stars jest u siebie na wybrzeżu, a ja mam biuro na Steinweg.
– Myślałem, że już się stamtąd wyniosłeś.
– Trwam na posterunku, chociaż właściciel robi wszystko, co może, żeby to zmienić.
– Nadal finanse?
– Tak.
– Może mógłbyś pomóc?
– Potrzebujesz gotówki?
– Sam widzisz, ciężkie czasy. Mało gości, niskie obroty.
– Żeby dostać kredyt, musisz mieć dochody. Z czego chcesz spłacić pożyczkę?
– Chcę urządzić na piętrze mały hotel, kilka pokoi do wynajęcia. Dzieciaki się wyniosły. Pomyślałem, że wystarczy mała przebudowa i wykorzystam pomieszczenia w inny sposób. Grosz do grosza i jakoś będzie…
– Przyjdź w przyszłym tygodniu i przynieś z sobą papiery księgowe. Zobaczymy, co da się zrobić.
Alfred pokiwał głową, dopił swoje piwo i zniknął za barem. Raczyliśmy się w milczeniu napojem.
Czułem podskórnie, że Stars ma do mnie jakiś interes, ale nie ułatwiałem mu zadania. Skoro pofatygował się trzysta kilometrów i odżałował kilka stów plus przeprosiny, to z pewnością czegoś chce. Może kredytu jak Alfred? Opróżniliśmy kufelki, a tymczasem przyniesiono nam wspaniałe sznycle.
– Sznycel po wiedeńsku dwa razy. Smacznego, panowie!
– Jeszcze dwa kufelki krombacherka.
Jedliśmy w milczeniu, delektując się każdym kęsem sznycli. Trzeba przyznać, że nie można było im niczego zarzucić. Zapach, smak, konsystencja, do tego zestaw surówek i pieczone ziemniaczki – jednym słowem… délicieux!
Po wypiciu drugiego piwa Stars wyjął z kieszeni przedmiot wielkości kciuka.
– Wiesz, co to takiego?
Rzuciłem okiem. Wyglądał jak talizman z jakiegoś tworzywa o kremowym zabarwieniu, pokryty drobnymi znakami, których nie widziałem wyraźnie bez okularów.
– Nie mam pojęcia.
– Mój brat pracuje w Egipcie.
– I co z tego? Każdy gdzieś tam pracuje. – Wciąż nie wiedziałem, w czym rzecz.
– Przywiózł to.
– Ten mały talizman w kształcie walca pochodzi z Egiptu?
– Tak.
Wziąłem przedmiot do ręki. Był zadziwiająco lekki, jakby pusty w środku. Starałem się skupić wzrok i dostrzegłem, że drobne znaki przypominały hieroglify.
– Nie mam pojęcia, co to jest. Jakiś amulet?
– Myślałem, że powiesz mi coś więcej. – Stars podrapał się po głowie.
– Skąd ci to przyszło do głowy? Nie zbieram amuletów, broszek, wisiorków ani innej tandety z orientalnych bazarów.
– Ale zbierasz stare książki, monety, znaczki…
– To są dwie różne pary kaloszy. Zbieranie numizmatów, znaczków czy książek nie łączy się w żaden sposób z wiedzą o amuletach. Powiedz konkretnie, o co ci chodzi.
– Ile to jest warte?
– Co?
– No ten amulet.
– Nie mam zielonego pojęcia! Twój brat wcale nie musi jeździć do Egiptu, żeby importować takie pamiątki. Wystarczy kawałek drzewa albo tworzywa i sam możesz wyciąć na nim chińskie czy inne litery. Przejdź się w niedzielę na pchli targ w swoim mieście i gwarantuję, że znajdziesz tam kilka straganów z podobnymi wisiorkami.
– On tego nie kupił.
– No to ktoś mu podarował, co za różnica? Takie przedmioty nie były i nie są obiektem mojego zainteresowania. Jeśli chcesz zająć się handlem takimi wyrobami, to powiem, że z powodzeniem może je robić każdy głupek na przemysłową skalę. Problemem jest jak zwykle zbyt. Ludzie są coraz bardziej oczytani, a fanom horoskopów, wróżb, przepowiedni i podobnych bzdur wystarczą nocne godziny przed telewizorami. Występują tam wszelkiej maści numerolodzy, astrolodzy, fachowcy od tarota… Nie sądzę, byś na tym zarobił.
– Znasz kogoś, kto mógłby wycenić takie drobiazgi? – Patrzył zamyślony na pustą salę.
– Pokaż mi ten gadżet jeszcze raz – westchnąłem zirytowany.
Stars sięgnął do kieszeni.
– W masowej produkcji jakieś dziesięć do trzydziestu centów, w handlu około trzech euro, w porywach do pięciu – rzuciłem.
– Mówiłem ci już, on tego nie kupił.
– Znalazł?
– Tak.
– Na bazarze czy obok?
– W jeziorze.
– W jakim jeziorze?
– W Egipcie, mówiłem już.
– No więc jakiś turysta, kąpiąc się w jeziorze, zgubił wisiorek czy amulet… Bez znaczenia.
– Ten wisiorek jest stary i chcę poznać jego wartość.
– Skąd wiesz, że jest stary?
– Bo znalazł go w kamieniu.
Popatrzyłem na niego zniecierpliwiony.
– Stars, dobrze się czujesz? Przed chwilą mówiłeś, że zgubił go turysta w jeziorze.
– Nie mówiłem, że zgubił go turysta. Ty to powiedziałeś. Mówiłem o jeziorze i o kamieniu… Coś ci pokażę. – Wyjął portfel, znowu gruby jak przed laty, i wyciągnął z przegródki fotografię.
– Co to jest?
– Kamień.
– To widzę. Po co mi go pokazujesz?
– Przyjrzyj się. W kamieniu są otwory, a w nich podobne amulety.
– Nie mam ze sobą okularów, nie widzę za dobrze.
Wyjął mi z rąk fotkę.
– W kamieniu są otwory, a w otworach takie amulety jak ten.
– Masz ten kamień?
– Został w Egipcie.
– Więc po co ta dyskusja?
– Mój brat wyjął amulety z kamienia i wszystkie przywiózł.
– Rozmowa z tobą jest jak zwykle męcząca… Opowiedz po kolei o bracie, Egipcie, jeziorze i tym kamieniu.
– Mój brat jest teraz płetwonurkiem. Został wynajęty jako instruktor przez uniwersytet… nie pamiętam nazwy. Pojechał do Egiptu z naukowcami i tam uczył ich nurkować. Podczas jednej z wypraw znalazł dziwny kamień i wydobył go na powierzchnię. W kamieniu były dwadzieścia cztery amulety, wyjął je z niego i przywiózł.
– A co na to naukowcy?
– Nic. Nie znali się na tym.
– No i masz odpowiedź. Jeśli naukowiec badający zabytki Egiptu mówi coś takiego, to masz do czynienia z tandetnym wyrobem bez żadnej wartości.
– Nie powiedzieli, że przedmioty są bezwartościowe. Powiedzieli tylko, że się na tym nie znają.
– Bo mieli dość zawracania głowy byle czym.
– Nie pojechali tam, by badać zabytki.
– A co można badać w Egipcie? Wielbłądy?
– Muł.
– Muł? – Popatrzyłem na Starsa z troską.
– Jezioro, które badali, jest zamulone. Szukają sposobu, żeby je odmulić.
Rozmowa trwała jeszcze dobrą godzinę, podczas której wypiliśmy dodatkowe kufle piwa. Rozstałem się ze Starsem po wyczerpującej dyskusji przed osiemnastą. On poszedł do pobliskiego hotelu, a ja wziąłem taksówkę i pojechałem do domu. Obiecałem przyjacielowi, że znajdę odpowiedniego fachowca i dowiem się czegoś więcej o amulecie.
Po przybyciu do mieszkania sięgnąłem po piwo, włączyłem telewizor i usnąłem…
Obudziłem się z uczuciem suchości w gardle i bólem kręgosłupa z powodu niewygodnej pozycji, w jakiej spędziłem noc na sofie. Rzut oka na zegarek upewnił mnie, że mam niewiele czasu na poranną toaletę. O dziewiątej byłem umówiony ze starszym małżeństwem, które chciało korzystnie ulokować swoje oszczędności. Znałem ich jeszcze z czasów pracy w banku, a oni darzyli mnie zaufaniem, więc miałem nadzieję, że zapracuję dzisiaj na małą prowizję…
Szybki prysznic, zęby, świeża koszula… Sięgałem właśnie po kluczyki wozu, kiedy uświadomiłem sobie, że auto zostało pod biurem, a ja wróciłem do domu taksówką. Cholera! Zapomniałem!
Złapałem telefon i wezwałem taksówkę, jednocześnie sprawdzając zawartość portfela. Na kurs wystarczy, gorzej z resztą dnia. Ale, ale, mam w biurku kopertę od Starsa. Na pewno włożył do niej kilka setek… Przynajmniej taką mam nadzieję.
Taksówka dowiozła mnie do biura siedem minut po dziewiątej. Na szczęście państwo Lostau, choć zniecierpliwieni, czekali. Przywołałem na twarz cierpiętniczy uśmiech.
– Bardzo mi przykro, że musieli państwo czekać. Mój wóz wczoraj nie odpalił i jestem zmuszony poruszać się taksówkami.
Otworzyłem biuro, podałem kawę w najładniejszych filiżankach, jakie miałem, i przedstawiłem wyczerpująco kilka ofert. Państwo Lostau tymczasem zapominali o irytacji i z uwagą studiowali propozycje. Ku mojej radości zdecydowali się na najbardziej prowizjogenny wariant i podpisali umowę. Kiedy wyszli, zaśpiewałem na całe gardło We Are the Champions i wychyliłem mały kieliszek koniaku, by uczcić zwycięstwo. Policzyłem dokładnie prowizję za pośrednictwo w tej operacji i stwierdziłem, że pokryje ona dwa czynsze i jedne duże zakupy! Dzień rozpoczął się fantastycznie.
Kusiło mnie, by udać się do sklepu naprzeciwko i kupić cygaro, ale zdusiłem ochotę na wyrafinowaną zachciankę. Cohiba Siglo, po które chętnie sięgałem, kosztowało piętnaście euro, a w portfelu pozostało mi zaledwie dziesięć!
Wróciłem do biurka i zająłem się wypełnianiem wniosku o lokatę. Kiedy skończyłem, włożyłem dokumenty do koperty, zakleiłem ją i położyłem na półce z pocztą do wysłania. Potem przez godzinę telefonowałem do klientów na literę H, starając się wybadać, czy któryś z nich nie jest zainteresowany pożyczką, lokatą, ubezpieczeniem albo czymś podobnym. Niestety, nikt nie deklarował potrzeb finansowych. W południe wypadała półgodzinna przerwa, więc zamknąłem biuro i poszedłem do piekarni przy rynku. Pogoda nadal przeczyła kalendarzowi. Zamiast wiosny mieliśmy upalne lato. Kupiłem bułkę z serem i jajkiem oraz kawę. Siadałem właśnie na tarasie przy niewielkim stoliku, kiedy odezwał się telefon.
– Słucham?
– Stars. Jak tam nasze sprawy?
– Cześć! Jakie sprawy?
– No… ten amulet.
– Aaa, amulet. Zaspałem dzisiaj, ledwo zdążyłem do biura. Teraz jestem na późnym śniadaniu.
– Ale pamiętasz?
– Oczywiście.
– No to czekam.
Rozłączył się. Wbijając zęby w pięknie pachnącą, chrupiącą bułkę, przypomniałem sobie o kopercie, którą od niego dostałem, a której jeszcze nie otworzyłem. O amulecie nie myślałem wcale i nie zamierzałem go nikomu pokazywać. Potrzymam go kilka dni i oddam, zaznaczając, że rzecz jest gówno warta. Kiedy Stars próbuje cię czymś zainteresować, oznacza to kłopoty i w perspektywie nieszczęście. Jeśli w proces zamieszany jest jego brat, katastrofa ze śmiertelnym skutkiem murowana. Nie mam pojęcia, czy nad ich rodziną wisiało jakieś fatum, ale starszy brat Starsa może mówić o prawdziwym szczęściu, że jeszcze żyje. Facet imał się chyba tysiąca różnych zajęć i za każdym razem kończyło się to tragedią.
Gdy był w szkole zawodowej, podczas jego pierwszej praktyki w warsztacie samochodowym auto przygniotło śmiertelnie majstra, bo brat Starsa tak nieudolnie podłożył pod wóz ramiona podnośnika, że ten spadł wprost na głównego mechanika. Śledztwo dowiodło, że to majster powinien upewnić się co do pracy ucznia. Prawdziwa ironia – nie dość, że gość stracił życie, to jeszcze przypisano mu winę za wypadek.
Braciszkowi Starsa doradzono zmianę szkoły na mniej mechaniczną. Rozpoczął więc naukę w piekarni z dwustuletnią tradycją. Wydawałoby się, że zagniatanie i pieczenie chleba, bułek czy rogalików jest zajęciem tak pożytecznym, jak bezpiecznym… Niestety! W myśl obowiązujących przepisów niepełnoletni Adaś nie mógł rozpoczynać pracy jak dorosły piekarz o drugiej nad ranem, więc przychodził do piekarni o siódmej razem z innymi uczniami odbywającymi tam praktykę. Trzeciego dnia samodzielnie sprzątał łazienki, kiedy przyszedł do niego syn właściciela i poprosił o zrobienie porządku w magazynie. Właściciel piekarni miał twardą rękę i nikt w jego domu nie jadł chleba, na który nie zapracował, ale synalkowi nie uśmiechała się robota przy miotle, więc wyręczał się uczniami ojca. Adaś się zgodził, za co otrzymał od juniora skręta z marihuanowym farszem. Problem w tym, że nasz pechowiec nigdy nie palił nawet papierosów, więc nie miał żadnego doświadczenia, ale był bardzo zainteresowany nowymi doznaniami. Schował jointa do kieszeni, a kiedy uwinął się z łazienkowym brudem, poszedł do magazynu. Kilku praktykantów układało na regałach ciężkie worki z mąką, a on zamiatał.
Kiedy magazyn opustoszał, Adaś zapalił… Nastąpiło potężne bum!
Śledztwo wykazało niezaprzeczalny dyletantyzm nauczycieli i instruktorów zawodu, którzy nie poinformowali młodego adepta sztuki piekarskiej, że pył mączny jest nie mniej wybuchowy od pyłu węglowego. Dach wylądował na sąsiedniej posesji, a ściany piekarni złożyły się jak domek z kart. Dwieście lat tradycji przestało istnieć, okoliczni mieszkańcy zostali zmuszeni oswoić się z innym smakiem wypieków, a sześć osób straciło życie. Adaś ocalał jako jedyny w budynku, nie doznając przy tym żadnej poważniejszej kontuzji!
Poddano go wszelkiego rodzaju obdukcjom, szczegółowym badaniom, po których biegli psychiatrzy zaopiniowali, że z trudem przychodzi mu abstrakcyjne myślenie. Co ciekawe, mnóstwo zdarzeń potwierdzało tę tezę, inne tymczasem kompletnie jej zaprzeczały. Czy chłopak z taką przypadłością mógł się zajmować amatorsko chemią? Rodzice kupili mu na dziesiąte urodziny zestaw młodego chemika, a ten złapał bakcyla i codziennie robił eksperymenty. Przed pięcioma laty sprzedawałem wóz, który miał bardzo zniszczone felgi aluminiowe, żaden warsztat nie chciał podjąć się ich renowacji. Nie chciałem kupować nowych, bo te były oryginalne i nadawały autu niepowtarzalny szyk. Gdy byłem u Starsa, chłopak zaofiarował się je odnowić za darmo. Efekt zapierał dech w piersiach, a ja oglądałem je przez dwadzieścia minut. Nie mogłem uwierzyć, że patrzę na te same felgi.
Jednak prywatne sukcesy chemika amatora nie przekładały się w żaden sposób na jego życie zawodowe. Zła sława Adasia zaowocowała brakiem zainteresowania ze strony szkolnych instytucji, pozostał więc bez wyuczonego zawodu. Dotrwał do osiemnastego roku życia i jako niewykwalifikowany robotnik zatrudnił się w lokalnej mleczarni. Kierownik coś słyszał o pechowym chłopaku i trzymał go z dala od innych pracowników, zlecając mu uciążliwe prace na zewnątrz.
Mycie rampy wyładowczej, koszenie trawy, wywózka śmieci, zamiatanie podwórza. Zawodowa sielanka trwała równy tydzień. Ostatniego dnia brat Starsa czyścił myjką ciśnieniową rampę, kiedy wbiegł na nią brygadzista z rannej zmiany i go przywołał. W pomieszczeniu pełnym wielkich, stalowych kadzi zawierających hektolitry serwatki zaciął się mieszalnik i dwóch ludzi walczyło z zablokowanym ramieniem urządzenia. Brygadzista kazał Adamowi przesunąć dźwignię sterującą do przodu, kiedy usłyszy odpowiednią komendę. Chłopak faktycznie ruszył wajchę, ale nigdy nie wyjaśniono, czy we właściwą stronę, bo sam zainteresowany po prostu tego nie pamiętał. Tego dnia trzech pracowników wpadło do wielkiego zbiornika z serwatką. Dwóch utonęło, a trzeci leży do dzisiaj w śpiączce.
Po mleczarskiej przygodzie Adaś miał jeszcze dwie, równie krótkie i równie tragiczne. Nikt nie chciał go zatrudnić nawet za darmo.
Gdy usłyszałem wczoraj od Starsa, że Adam nurkuje i w dodatku kogoś uczy… Cóż, nie komentowałem sprawy, ale też nie chciałem dotykać niczego, co miało z nim związek, nawet jeśli odnalazłby grób samego króla Salomona.
Wyjąłem z kieszeni przedmiot, który nosiłem od wczoraj. Z okularami na nosie mogłem go dokładniej obejrzeć. Po dłuższych oględzinach stwierdziłem, że amulet nie jest wykonany z tworzywa, jak pierwotnie sądziłem, ale z kości. Zadziwiała mnie precyzja wykonania, był idealnie walcowaty… Prawdopodobnie podróbka wykonana współcześnie. Znaki istotnie przypominały egipskie hieroglify i były wyryte w pięciu równych rzędach na całym obwodzie walca. Dopiłem kawę, zjadłem bułkę i wróciłem do biura. Wyjąłem otrzymaną wczoraj kopertę z szuflady i otworzyłem ją. Cholera! Była w niej kupa forsy! Same pięćsetki! Podniecony, przeliczyłem raz… Potem drugi i trzeci… Czterdzieści tysięcy euro! Nigdy nie myślałem cieplej o Starsie niż teraz.
Złapałem za telefon i wybrałem jego numer.
– Coś wiadomo?
– Z czym?
– Z tym amuletem.
– Eee… Jeszcze nie. Dzwonię, bo chciałem ci podziękować za nieoczekiwany prezent.
– Nie ma za co.
– Jest, jest. Te pieniądze dają mi komfort, jakiego dawno nie miałem. Dziękuję!
– W porządku, nie zapomnij o amulecie.
– Pamiętam.
Poczułem wyrzuty sumienia, że chciałem z nim tak niegodnie postąpić. Postanowiłem dotrzymać danego słowa i zainteresować amuletem odpowiedniego człowieka. Po takim prezencie nie mogłem inaczej. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a wyobraźnia malowała w mej głowie piękne obrazy. Włożyłem więc jedną pięćsetkę do portfela, zamknąłem biuro i wszedłem do sklepu tytoniowego naprzeciw z miną dzianego klienta.
Powitał mnie siwiutki jak gołąbek Hermann.
– Bruno, myślałem, że już o mnie zapomniałeś. Masz ochotę na cygaro?
– Nie inaczej. Wezmę pudełko Cohiby Siglo III.
– To dwadzieścia sztuk.
– Do tego dwa opakowania Maduro i daj mi, proszę, pięć sztuk Corona Vasco da Gama Red.
– Cholera, Bruno! Coś mi się zdaje, że złowiłeś jakiegoś dzianego gostka… Dam ci dziesięć procent rabatu.
Zapłaciłem czterysta pięćdziesiąt euro i wróciłem do biura. Wyjąłem jedną Cohibę i trzymając ją pod nosem, delektowałem się przez godzinę jej aromatem. Kiedy nasyciłem się zapachem i oczami wyobraźni kilkakrotnie zobaczyłem, jak odpalam ją w domu, zadzwoniłem do kolegi ze studiów, który prowadził lombard.
– Bruno z tej strony. Jesteś u siebie?
– Tak.
– O której zamykasz swój bajzel?
– O osiemnastej.
– Moglibyśmy się spotkać dziesięć minut po zamknięciu? Chciałbym ci coś pokazać.
– Jasne, zachodź.
Punkt szósta zamknąłem biuro, wsiadłem do wozu i podjechałem pod sklep Jonasa. Mój kolega sprzedawał podrabiane antyki, stylizowane na epokę Ludwika meble i malowane przez swoją żonę obrazy. Nie szło mu najlepiej. W zasadzie trzymał się na powierzchni dzięki lombardowi. Ludzie zawsze potrzebują szybkiej pożyczki, więc dają w zastaw to i owo, a potem najzwyczajniej w świecie zapominają o zastawionym przedmiocie.
Czekał już na mnie, spacerując przed witryną swojego sklepu.
– Cześć! Jak leci?
– Do bani. Cały miesiąc sprzedaję drobnicę. A u ciebie?
– Jeden klient na dwa dni, a co trzeci coś podpisze… Też drobnica.
– Niekiedy myślę, by rzucić wszystko w cholerę i stąd wyjechać.
– Dokąd? Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Kieszenie świecą pustkami, ale mamy wolność wyboru, dużo czasu i nikt nie brzęczy nad uchem, że masz zrobić to czy tamto.
– Fakt, ale taka wolność bez kasy coraz mniej mi się podoba… Co masz ciekawego?
– Drobiazg, kolega dał mi do oszacowania. Przypuszczam, że falsyfikat. – Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem walcowaty talizman wielkości kciuka. – Nie mam pojęcia co to. Amulet?
Jonas wziął obiekt do ręki i zmarszczył czoło.
– To nie amulet, kolego. Widziałem już podobne. – Oglądał przedmiot uważnie przez kilkadziesiąt sekund, po czym zaproponował: – Wejdźmy do mnie na górę.
Jonas mieszkał w tym samym budynku, w którym mieścił się jego sklep. Pokonaliśmy dwa piętra schodów i znaleźliśmy się w mieszkaniu. W korytarzu powitała nas Margaret, żona Jonasa.
– Bruno, dawno u nas nie byłeś. Napijesz się czegoś?
– Dobry wieczór! Nie, dziękuję. Wpadłem tylko na chwilę.
W salonie Jonas wydobył z komody lupę i podszedł do okna, by obejrzeć walec.
– Co chcesz z tym zrobić? – zapytał.
– Nie należy do mnie. Najpierw chciałbym wiedzieć, z czym mam do czynienia.
– Nie jestem pewien, czy jest stary, czy bardzo stary, ale bez wątpienia to egipski stempel.
– Stempel?
– Tak. Mogę ci zademonstrować, jak to działa. – Z tej samej komody co uprzednio wyjął pudełko plasteliny, rozgniótł jeden pasek na stoliku, po czym przejechał po nim amuletem jak małym wałkiem do ciasta. Na plastelinie odcisnął się tekst. – Widzisz? Teraz można odczytać.
– Rzeczywiście! Co tu jest napisane?
– Nie wiem. Nie znam pisma hieroglificznego, o ile to jest takie pismo. Nie mam pewności co do autentyczności przedmiotu. Współcześni handlarze produkują takie z kości zwierząt, nanoszą coś w rodzaju hieroglifów i wciskają naiwnym turystom za ciężkie pieniądze. Używają do tego starych surowców i trudno na podstawie zwykłych oględzin wydać ostateczny werdykt. Możesz się zdecydować na szczegółową ekspertyzę, wtedy zyskasz pewność, ale istnieje ryzyko, że jej koszty przekroczą wartość tego cacka, co zdarza się dość często.
– Ugryźmy rzecz z innej strony… Załóżmy, że to oryginał i że zawiera jakiś oryginalny, dotąd nieznany tekst. Ile byłoby to warte?
– Trudno powiedzieć. Zależy, jak stary jest przedmiot, czego i kogo dotyczy.
– Orientacyjnie. Podaj jakąś cenę za sztukę.
– Sztukę? Masz tego więcej?
– Mówiłem już, że nie ja, tylko mój znajomy. Tak, ma więcej tych stempli.
– Ile?
– Nie pamiętam… Dwadzieścia? Chyba trochę więcej niż dwadzieścia. Jonas, powiedz, ile jest warty ten stempel, zakładając, że to oryginał?
– Pięć stów.
– Pięćset euro?
– Tak, tyle da handlarz. Kolekcjoner da więcej o dwie, trzy stówy, może nawet tysiąc.
– To mi wystarczy. Dzięki za opinię i zapraszam do siebie na prawdziwą Cohibę.
– Masz? Naprawdę? – zapytał.
Pokiwałem głową.
– W takim razie zapowiadam się w przyszłym tygodniu, przyniosę znakomite wino.
– I szafa gra. Tylko zadzwoń wcześniej.
Wróciłem do domu, zrobiłem kolację, otworzyłem browarka i włączyłem telewizor. Zrobiłem sobie kanapki z pastą jajeczną i zabrałem się za nie, przepijając piwkiem. Zadzwonił telefon. Nie patrząc na wyświetlacz, odebrałem.
– Słucham?
– Jonas. Sorry, że przeszkadzam, ale zajmę ci dosłownie minutkę.
– Wal!
– Masz jeszcze ten stempel?
– Stempel?
– No ten niby amulet.
– Aaa… Tak, jeszcze mam.
– Trafił mi się kolekcjoner. Proponuje tysiąc euro od ręki.
– Ooo! Świetna wiadomość. Słuchaj, trochę głupio przerywać, ale jem właśnie kolację, a za chwilę zaczyna się mecz. Możemy odłożyć sprawę do jutra? W międzyczasie skontaktuję się z właścicielem i zapytam go o dalsze plany.
– W takim razie dopytaj, czy nie upłynniłby reszty tych stempelków, gość chętnie kupi komplecik.
– Dopytam, i dzięki za pamięć.
Chwilę później bez reszty pochłonął mnie mecz.
Wyszedłem na balkon. Wyjątkowo ciepły wieczór, bezwietrzny i cichy, nastrajał do ostatniego aktu przyjemnych doznań dnia. Zająłem wygodną pozycję w wiklinowym fotelu i długo celebrowałem odpalanie Cohiby, a potem… Potem było tylko lepiej.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Anubis
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-888-1
© Hector Kung i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Paulina Walenia
Korekta: na Górska
Okładka: Grzegorz Araszewski
Foto: tolokonov | depositphotos.com, Givaga |
depositphotos.com, mihtiander | depositphotos.com
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek