Hereditas - Hector Kung - ebook

Hereditas ebook

Kung Hector

3,6

Opis

Ile tak naprawdę o sobie wiemy?

Po śmierci ojca Paul Waltz – niemiecki pisarz i dziennikarz – odkrywa niewygodną prawdę o swojej rodzinie. Przypadkiem dowiaduje się, że jego dziadek był lotnikiem Luftwaffe. Dziennikarz, jako zadeklarowany pacyfista, postanawia poznać losy majora lotnictwa III Rzeszy i dowiedzieć się, dlaczego jego rodzina w dawnych czasach wspierała brutalny terror.

Waltz wyrusza śladami dziadka aż do dalekiej Ameryki Południowej. Niespodziewany splot wydarzeń rzuca go w sam środek amazońskiej dżungli, gdzie musi podejmować decyzje sprzeczne z jego sumieniem i wartościami. To jednak dopiero początek zaskakujących odkryć. W trakcie wędrówki Paul zmierzy się bowiem nie tylko z prawdą o swoim traumatycznym dziedzictwie, ale także o sobie samym…

Kiedy masz rodzinę, dom, pracę, samochód i pełną lodówkę, nie szukasz doznań z innego wymiaru. Siedzisz sobie w wygodnym fotelu, patrzysz w telewizor i widząc w nim narkomanów szprycujących się dragami, tłum podpalający sklepy, bijący się z policją albo plądrujący miasto, kręcisz z niedowierzaniem głową. Zastanawiasz się, jak to jest możliwe i dlaczego to robią. Prawda o człowieku okazuje się niezwykle banalna. Instynkt przetrwania to nie wszystko.

Hector Kung
Autor publikujący pod pseudonimem, mający kilka literackich wcieleń. W centrum jego zainteresowań znajdują się stosunki międzyludzkie i wynikające z nich sprzeczności. Współczesne tematy ujmuje poprzez krytyczny opis świata i tworzenie bohaterów nie godzących się na dwuznaczną rzeczywistość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 643

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hector Kung

Hereditas

1

Z pożółkłej fotografii spoglądał na mnie przystojny blondyn ubrany w nienagannie odprasowany mundur Wehrmachtu. Porucznik Paul Waltz, mój dziadek, po którym dostałem imię. Sympatyczny facet o przyjemnej, pociągłej twarzy i identycznym uśmiechu jak mój.

– Pudełko ze zdjęciami też mam spakować? – zapytałem.

– Które?

– To z czarno-białymi.

Kilka dni wcześniej pochowaliśmy ojca. Pakowałem rzeczy mamy do kartonów i skrzynek z tworzywa sztucznego. Willa rodziców była stanowczo za duża dla jednej osoby. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co z nią zrobimy, ale było oczywiste, że mama nie chciała w niej zostać sama. Zabierałem ją do siebie. Moja chałupa też była duża, ale mieszkałem w niej razem z żoną. Mama dostanie duży pokój z wyjściem na taras, osobną łazienkę, a do tego wspólnotę rodzinną przy posiłkach i w trakcie spędzania wolnego czasu. Ten pomysł wydawał się optymalny dla wszystkich.

Istniał jeszcze jeden racjonalny powód takiego rozwiązania. Mama nie miała prawa jazdy, a rodzinny dom znajdował się na peryferiach miasta, a nie w jego centrum. Robienie zakupów, odwiedziny lekarza, załatwianie spraw urzędowych bez samochodu zajmowało dużo więcej czasu i wymagało wysiłku, na który starszą osobę nie było już stać.

Propozycję przeprowadzki złożyłem jej nazajutrz po pogrzebie. Nie oponowała. Ponieważ ojciec od kilku lat poważnie chorował, brałem taką opcję pod uwagę dużo wcześniej i omawiałem ją z żoną, która do pomysłu odniosła się z entuzjazmem. Lubiła moich rodziców i czuła się w ich towarzystwie znakomicie, zresztą ze wzajemnością.

Rozpoczynając przed laty budowę własnego domu, wychodziłem z założenia, że niebawem rodzina mi się powiększy i niezbędne będzie ku temu stosowne miejsce. Stało się inaczej. Agnes poroniła, potem nastąpiły powikłania, usunięcie macicy i świadomość niespełnionego macierzyństwa. Długo nie mogła się z tego otrząsnąć. Choć było mi równie trudno, stanowiłem jej podporę i łagodziłem ból, jak tylko umiałem.

Przed ciążą uczyła dzieci w szkole i czerpała z tego dużo radości. Kiedy straciła dziecko, wraz z nim poroniła swój zawód. Nie wróciła już do pracy, po prostu nie potrafiła patrzeć przez cały dzień na cudze pociechy. Nie nalegałem na jej powrót do zawodu. Zarabiałem dobrze, dom spłaciliśmy w ciągu dziesięciu lat i nie byliśmy rozrzutni. Od lat jeździłem tym samym wozem, nie widząc potrzeby kupowania nowego. Spędzaliśmy wspólnie dużo czasu, bo moje hobby pisania artykułów dla prasy i felietonów pokrywało się równocześnie z wykonywanym zawodem pisarza. Dzięki temu nikt nie wyznaczał mi, o której mam wstawać, jeść, spać. Robiłem to sam.

Żona była pedantką i domatorką. Kochała domowe porządki, a jej wydatki były bardzo skromne. Dom zawsze błyszczał i pachniał świeżością. Idealnie czysty, piękny, gustownie umeblowany, brakowało tylko dzieci, których pragnęliśmy oboje. Przez kilka lat myśleliśmy nawet o adopcji. Zaczęliśmy uczęszczać na specjalny kurs dla rodziców adopcyjnych, kiedy jednak przyszło co do czego… Oboje porzuciliśmy zamiar. Jakiś hamulec, bariera, zapora w głowie, niepozwalająca na wykonanie tego ostatniego kroku.

Wciąż patrzyłem na fotografię młodego dziadka, którego nigdy nie poznałem, zadumany nad istotą przemijania. Nadeszła mama.

– Zabierz, zabierz, te są najważniejsze. W tym pudełku jest cała historia naszej rodziny.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– Cała?

– Oczywiście! – powiedziała z naciskiem mama i popatrzyła na mnie zamyślona… – Pradziadek, dziadek, ojciec, wszyscy, nawet ciotka Berta…

– Berta? Ta zakonnica? – zapytałem, z niedowierzaniem kręcąc głową.

– Tak. Siostra twojego ojca.

– Nigdy jej nie widziałem…

– Złożyła śluby, że nie opuści klasztoru do końca życia, i złożonej przysięgi dotrzymała!

Znowu uśmiechnąłem się pod nosem.

– Wygodne rozwiązanie.

– Nie mów tak. Ona się poświęciła!

– Komu?

– Poświęciła się Bogu!

Przerwałem pakowanie i spojrzawszy poważnie na mamę, zapytałem:

– Czy to znaczy, że wszyscy żyjący poza murami klasztorów się nie poświęcają?

– Ona się modli za wszystkich, za ciebie też!

– To akurat można robić wszędzie. Wygodna opcja, zaryglować się w klasztorze i na wszystkich i wszystko się wypiąć. Prawdziwe życie jest tutaj, a nie tam. Pokusy, żądze, walka ze słabościami…

– Nie bluźnij! Ciotka Berta to święta kobieta.

Zaprzestałem dyskusji, nie chcąc drażnić mamy. Berta przeżyła miłosny zawód i odeszła do zakonu tuż po wojnie – tak brzmiała oficjalna wersja. Jak było naprawdę? Tego nie wiedział nikt. Nawet nie wiedzieliśmy, czy jeszcze żyje. Pomimo że była starsza od ojca, ten widział ją zaledwie dwa razy w życiu, przynajmniej tak opowiadał. Przed wojną chodziła do szkoły dla dziewcząt, z internatem, a krótko po maturze złożyła śluby zakonne i do domu już nie wróciła. Uważałem taką postawę za naganną i niegodną naśladowania. Człowiek dokonywał postępu w każdej dziedzinie, rozwiązując problemy, a nie przed nimi uciekając…

Włożyłem ostatni karton do bagażnika kombi rodziców i poszukałem wzrokiem mamy. Stała w ogrodzie i patrzyła na fasadę budynku. Nie przeszkadzałem. Spędziła w tym domu pół wieku i być może nigdy już do niego nie wróci. Kiedy ruszyła w moją stronę, zobaczyłem, że ma oczy pełne łez. Podszedłem do niej, objąłem ją ramieniem i pomogłem jej usadowić się na tylnej kanapie.

Ruszyliśmy. W niecałą godzinę przebyliśmy prawie stukilometrową odległość. Na podjeździe czekała na nas Agnes. Podeszła do samochodu i pomogła mamie wysiąść.

– Martwiłam się o was, kilka razy dzwoniłam – powiedziała głosem przepełnionym troską.

– Pakowanie drobiazgów pochłania więcej czasu niż znoszenie mebli. Telefon kilka razy wypadł mi z kieszeni, więc położyłem go w kuchni na parapecie… Nie słyszałem dzwonka, przepraszam – wytłumaczyłem się.

Machnęła ręką w geście obojętności.

– Chodźcie, zrobiłam coś dobrego – zaprosiła nas do środka.

Żona nie zawiodła. Przygotowała wyśmienitą kolację z płucek na kwaśno w moim ulubionym sosie na bazie białego lambrusco. Słodko-kwaśny sos tej potrawy nie miał sobie równych, dlatego spałaszowałem aż trzy porcje. Pomogłem Agnes posprzątać, a potem syty i zmęczony zająłem miejsce w mym ulubionym fotelu.

Kilka chwil spokoju po doskonałym posiłku i już drzemałem w najlepsze…

2

Ktoś chodził po kuchni, wyraźnie słyszałem czyjeś kroki. Otworzyłem oczy. Agnes leżała obok i jeszcze spała. Zaniepokojony chciałem się zerwać z posłania, kiedy przypomniałem sobie o mamie.

Od wczoraj mieszkała z nami i teraz z pewnością myszkowała na dole.

Próbowałem ponownie zasnąć, ale dobiegające mnie z dołu hałasy na to nie pozwalały. Wstałem powolutku, obserwując twarz Agnes. Spała twardo i wyglądało na to, że coś jej się śni, bo przez jej usta co chwilę przemykał skurcz uśmiechu. Otwierałem właśnie drzwi sypialni, kiedy zatrzymała mnie refleksja, że nie jesteśmy sami i nie mogę chodzić jak dotychczas, w stroju Adama. Muszę coś na siebie włożyć. Zrobiłem powolny w tył zwrot i najciszej, jak umiałem, zdjąłem z wieszaka w szafie szlafrok, którego używałem tylko zimą.

Zszedłem na dół. Mama stała w kuchni. Patrzyła przez okno na ogród i parzyła kawę. Zobaczyła mnie i uśmiechnęła się smutno.

– Zbudziłam cię?

– Nie… Powiedzmy, że niezupełnie. Często wstaję wcześnie i chyba podobnie jak ty zaczynam dzień kubkiem kawy.

Wyjęła z szafki drugi, mój ulubiony, i napełniła go czarnym płynem.

– Pierwsza noc w nowym miejscu. Dobrze spałaś? – spytałem, odbierając od niej kawę.

– Nie spałam. Myśli nie pozwalają. Zupełnie jakby wciąż tu był…

– Rozumiem. – Smutno pokiwałem głową. – Nam wszystkim będzie go brakowało.

– To pudełko ze zdjęciami… Gdzie je włożyłeś?

– To z rodzinną historią?

– Tak. Chcę mieć je przy sobie.

Uśmiechnąłem się ciepło i położyłem na jej dłoni swoją.

– Nie martw się, nic nie zginie. Przywiozłem wszystkie drobiazgi i papiery waszym samochodem, więc musi być jeszcze w bagażniku. Kiedy wstanie Agnes, zrobimy wspólne śniadanie, a po nim przyniosę ci twoje pudełko.

Uśmiechnęła się i pokiwała dobrotliwie głową. Godzinę później obie panie piły kawę na drewnianym tarasie, a ja wyciągałem z wozu pudła i pudełeczka mamy. Zobaczyłem biały karton po butach, który chciała mieć przy sobie. Wyjmowałem pojemnik z zawartością rodzinnych wspomnień z bagażnika, kiedy jakiś przelatujący pierzasty stwór postanowił się wypróżnić. Wielki, szarobiały kleks ozdobił ramię nowej koszuli. Odruchowo popatrzyłem w górę i w nagrodę dostałem jeszcze jedną dawkę ptasiego gówna wprost na twarz! Upuściłem pudło. Cała zawartość rozsypała się na podjeździe…

Cholera! Czystym rękawem przetarłem gębę, wypowiadając pod adresem podniebnego terrorysty kilka ciętych uwag. Żmudnie zacząłem zbierać rozsypane dokumenty i zdjęcia. Wkładając je do pudełka, posyłałem przelotne spojrzenia na fotografie, uśmiechałem się, widząc dziadka, ojca, mamę… W ręce wpadł mi akt zgonu Paula Waltza, wojennego bohatera, urzędowy dokument opatrzony pieczęcią ze swastyką.

Pozbierałem wszystko i wszedłem do domu. Chciałem od razu zanieść pudełko do pokoju mamy, ale zobaczyłem, że wciąż siedzi na tarasie z moją żoną. Obie były pochłonięte cichą rozmową. Nie chcąc burzyć nastroju, odłożyłem pudło na wieniec kominka w salonie i poszedłem do łazienki, by się oporządzić. Zdjąłem koszulę, potem półnagi odwiedziłem sypialnianą szafę. Założyłem świeżą i zacząłem przygotowania do umówionego spotkania.

Z szuflady wyjąłem rękopis książki, konspekt i szkic tematyczny nowej powieści, którą miałem zamiar napisać do końca roku. Z wydawcą umówiłem się dopiero o dziesiątej, ale lubiłem mieć wszystko przygotowane przed czasem. Kiedy się upewniłem, że tak właśnie jest, otworzyłem laptop i podjąłem przerwany przed dwoma dniami wątek artykułu dla lokalnej gazety.

Pierwsza wersja została przez naczelnego odrzucona i sporo się namęczyłem, by coś z pierwotnie zamierzonej treści uratować. Wszechobecna poprawność polityczna działała jak cenzura, wymuszając tworzenie nowomowy, z której niewiele wynikało, ale która zadowalała bałwanów kontrolujących twórczy styl felietonisty. Czytałem tekst raz i drugi, zastanawiając się, czy czytelnik tak sformułowane myśli odbierze w sposób zamierzony przez autora, czyli przeze mnie. Gdzieś w połowie tekstu się poddałem, nie potrafiłem się skupić. Palce zamierały nad klawiaturą, myśli uciekały w siną dal, brakowało natchnienia w wynajdywaniu poprawnych zamienników dla zakwestionowanych przez redakcję sformułowań. Nie byłem w stanie niczego napisać.

Jakaś podświadoma sprzeczność, coś burzącego harmonię, stanowiła przeszkodę, której nie potrafiłem przebyć. W dodatku wciąż czułem przykry zapach ptasich ekskrementów, albo mi się tak wydawało… Zniechęcony stanem bezpłodności umysłu i woli działania zamknąłem komputer, udając się na taras, do pań. Pozbawione sensu mitrężenie czasu nad tekstem, kiedy i tak nic nie przychodzi do głowy.

– No, moje panie, już po kawce? – zagadnąłem.

– Witaj, kochanie. Już po – potwierdziła żona. – O której masz spotkanie?

– O dziesiątej. Potem wstąpię do redakcji zobaczyć się ze starym zrzędą Alfredem. Może ma dla mnie coś nowego?

– Znam te wasze „coś nowego”… Zaczniecie w redakcji, a skończycie w barze obok!

– Niekiedy niezbędna jest knajpka i kilka głębszych, by to czy owo zagadnienie rozwikłać albo przybliżyć.

– Nie siedź długo, dobrze?

– Wrócę przed dwudziestą, obiecuję.

Podniosłem w górę rękę z otwartą dłonią w geście uroczystego przyrzeczenia.

Posiedziałem trochę, słuchając sympatycznych wspomnień mamy, po czym pożegnałem się, zebrałem przygotowane papiery i zająłem miejsce za kierownicą. Wkładałem kluczyk do stacyjki, kiedy zelektryzowała mnie niezwykła myśl. Wysiadłem z wozu i wszedłem powtórnie do salonu. Mama i Agnes wciąż siedziały na tarasie.

Podszedłem do kominka i sięgnąłem do niewielkiego kartonu po butach, który rankiem wyjąłem z bagażnika. Zdjąłem pokrywę. Na samej górze leżał akt zgonu dziadka. Wziąłem go do ręki i przebiegłem oczami jego treść… Paul Waltz, urodzony trzeciego lipca 1912 roku w Regensburgu… Zginął dwudziestego drugiego maja 1943.

Czytałem to kilkakrotnie i wciąż wychodziło mi tak samo. Dziadek zginął dwudziestego drugiego maja czterdziestego trzeciego roku. Odłożyłem dokument do pudełka, zamknąłem je i wróciłem do auta. Po chwili zamyślony odjechałem.

Umówione spotkanie okazało się owocne. Oddałem rękopis do zatwierdzenia, przedstawiłem projekt nowej książki i otrzymałem wstępną aprobatę oraz potwierdzenie zaliczki. Potem pojechałem do redakcji gazety i odwiedziłem starego Alfreda, ale tym razem rozmowa nam się nie kleiła. On nie nalegał, ja nie zachęcałem, więc nie poszliśmy do knajpy, co zwykle robiliśmy przy takich okazjach. Odebrałem tylko materiały źródłowe do nowych artykułów i wracałem do domu ze świadomością zrealizowania planu, który sobie założyłem, ale nic poza tym.

Bezustannie trapił mnie widok dokumentu, który oglądałem rankiem. Akt zgonu mojego dziadka. Data śmierci potwierdzona urzędowym dokumentem mówiła o dwudziestym drugim maja 1943 roku. Problem w tym, że mój zmarły przed tygodniem ojciec urodził się w 1945 roku!

O dziadku wiedziałem niewiele. Babcia opowiadała, że był bohaterem wojennym, odznaczonym krzyżem żelaznym, i nie splamił niczym niegodnym honoru rodziny ani narodu. Cokolwiek to znaczyło, nie wnikałem. Zginął w ostatnich dniach wojny w obronie Berlina, przynajmniej taka wersja była mi znana do tej pory. Jego nazwisko zostało nawet uwiecznione na pomniku poświęconym poległym w obronie stolicy, znajdującym się w parku berlińskiej dzielnicy Pankow.

Tymczasem akt zgonu głosił, że zginął we Francji i miało to miejsce w 1943 roku. Długo nad tym myślałem, dochodząc do wniosku, że z jakiegoś powodu rodzina ukrywała fakty związane ze śmiercią dziadka. W głowie tłoczyły się nowe pytania. Co robił na tablicy pamiątkowej wspomnianego pomnika, jeśli nie żył od 1943 roku? Może to jakaś zbieżność nazwisk i wcale nie chodziło o mojego dziadka? Ale nawet pomijając ten szczegół, w zagadce z mojej perspektywy było coś o wiele istotniejszego. Dziadek Paul nie mógł być ojcem mojego ojca! Jeśli tak, to kto był nim naprawdę? Czy mój tata znał swojego prawdziwego ojca? Dlaczego mama ukrywała tę informację? Moje myśli nawet na chwilę nie potrafiły oderwać się od tego tematu.

Agnes, zaskoczona moim wczesnym powrotem, powitała mnie z przymilnym uśmiechem.

– Wcześnie dzisiaj! Wszystko się udało?

– Tak – potwierdziłem. – Poszło nadzwyczaj gładko. Kochanie, pójdę na górę, muszę poprawić artykuł.

– Nie zjesz z nami? – zdziwiła się żona. – Zrobiłam sznycel wiedeński z pieczonymi ziemniaczkami.

– Dziękuję, z pustym żołądkiem pracuje się znacznie lepiej.

– No to zjesz odgrzany – skwitowała.

Poszedłem na górę, otworzyłem laptop i próbowałem przypomnieć sobie wszystko, co było mi wiadome o mojej rodzinie…

3

Mijał czas i mama zadomowiła się u nas na dobre. Zajęta ogrodem i niewielkim warzywniakiem podnosiła się z żałoby. Raz w tygodniu jeździły z Agnes na większe zakupy, zaliczając po nich kawiarenki i miejski park. Miały wzajemne towarzystwo, a ja dzięki temu więcej czasu na pracę w swoim przytulnym gabinecie na poddaszu.

Dzisiaj otrzymałem porcję zamówionych kopii rodzinnych dokumentów. Nie rozmawiałem na ten temat z nikim, również z mamą. Skoro milczała przez tyle lat, miała ku temu jakieś powody, które chciałem zrozumieć. Zadałem sobie trud i odtworzyłem drzewo genealogiczne od moich pradziadków po dzisiejsze pokolenie. Wszystko pasowało, poza jedną rzeczą – dziadkiem Paulem!

Po wnikliwym przestudiowaniu dostępnych informacji nabrałem przekonania, że dziadek rzeczywiście zginął we Francji dwa lata przed zakończeniem wojny i w żaden sposób nie mógł spłodzić mojego taty. Babcia musiała mieć kogoś innego, kto ją pocieszał po utracie męża, co na ówczesne czasy było czymś więcej niż obyczajowym skandalem. Jakiekolwiek były powody dla tuszowania prawdy przez moją rodzinę, pragnąłem jej dociec.

Chciałem wiedzieć, z kim naprawdę jestem spokrewniony i dlaczego rzecz była okryta taką tajemnicą. Zdawałem sobie sprawę, że w latach czterdziestych dziecko z pozamałżeńskiego związku było czymś niedopuszczalnym; że wdowę obowiązywał niepisany kodeks wstrzemięźliwości i uszanowania pamięci byłego męża. Minęło jednak ponad siedemdziesiąt lat i dzisiaj nikt nie ma z czymś takim problemu… Przynajmniej mieć nie powinien.

Rodzice byli wykształconymi i światłymi ludźmi, a jednak w tej sprawie zachowywali się nieracjonalnie, patrząc na to ze współczesnego punktu widzenia. Dlatego przez pewien czas dopuszczałem nawet możliwość pomyłki urzędniczej, co było mało prawdopodobne, ale nie wykluczone.

Grzebałem, studiowałem, poddawałem wnikliwej analizie i… zbyt wiele dokumentów temu przeczyło i ponad wszelką wątpliwość dowodziło śmierci Paula Waltza w 1943 roku. Kiedy wyczerpałem ścieżkę dziadka, zabrałem się za babcię, tak na wszelki wypadek, a może z dziennikarskiego animuszu… Nie wiem…

Uważnie prześledziłem jej życiorys. Ten, choć niepozbawiony luk, pozwolił nabrać wielu poważnych wątpliwości co do deklarowanego przez nią systemu wartości i postrzegania świata. Mówiąc krótko: babcia Inga była nazistką z krwi i kości!

O ile przynależność do BDM, czyli Bund Deutscher Mädel, była dla dorastających dziewcząt w nazistowskim raju obowiązkowa, o tyle do NSDAP już nie! Zaledwie jeden procent członków męskiej partii, przypisującej kobiecie w społeczeństwie wyłącznie tradycyjną rolę, stanowiły kobiety i w tym znikomym procencie znalazła się moja babcia! Na tym nie kończyły się niespodzianki. W 1941 roku rozpoczęła pracę jako strażniczka w kobiecym obozie koncentracyjnym Ravensbrück!

Ostatnia wiadomość wstrząsnęła mną do tego stopnia, że powrócił od dawna zarzucony nałóg palenia. Jeden z kolegów literatów zostawił kiedyś u mnie paczkę rothmansów, teraz sięgałem do niej raz po raz. Czytałem informacje wielokrotnie i za każdym razem wynik był identyczny. Inga Krammer (bo tak brzmiało panieńskie nazwisko babci) była strażniczką w obozie koncentracyjnym! W miejscu kaźni narodów Europy, niewolniczej pracy, głodu, zbrodniczych eksperymentów, słowem tego, co rozumiemy pod pojęciem odzierania ludzi z człowieczeństwa.

Paląc papierosa, myślałem krytycznie o swojej dotychczasowej postawie w stosunku do historii własnej rodziny. Przecież byłem tym, który tak chętnie zajmował się detalami życiorysów innych, a jednocześnie obchodziłem dużym kołem własny! Musiałem przyznać przed samym sobą, że myślałem podobnie jak większość Niemców mojego pokolenia. Nie grzebać, nie rozdrapywać, a jeśli dziadek czy babcia mówią, że rodzina nie dała plamy, to nie dała. Koniec, kropka, sprawa zamknięta, przechodzimy do innego tematu. Dokładnie w taki sposób postępowałem, mając przecież cały wachlarz innych możliwości.

Otwierając przesłaną pocztą kolejną kopertę, znowu zapaliłem. Użyłem wielu znajomości i wpływów, żeby otrzymać jej zawartość. Wyjąłem kilkanaście kserokopii archiwalnych dokumentów, opowiadających o politycznej i zawodowej karierze babci Ingi. Wczytałem się w nie, a informacje, z którymi się zaznajamiałem, powodowały, że paliłem jednego papierosa za drugim, aż zabrakło ich w paczce.

Wtedy do gabinetu weszła Agnes.

– Święty panie Boże! Znowu palisz? Można siekierę na tym dymie zawiesić. Otwórz okno!

– Za chwilę, kochanie. Idziesz dzisiaj na zakupy?

– Nie planowałam, ale jeśli czegoś potrzebujesz…

– Papierosy. Rothmans… Dwie, nie… trzy paczki. Albo najlepiej kup taką dużą, wiesz!

Popatrzyła na mnie zaskoczona, z wyrazem troski na twarzy.

– Dobrze się czujesz?

– Nic mi nie jest. Pracuję, jak widzisz, i muszę się skupić.

– Nie wiem, czy skupianie się z papierosem to dobry pomysł…

Czułem silne wewnętrzne rozdrażnienie, nad którym starałem się zapanować. Zupełnie nie miałem ochoty na słowne przepychanki z żoną. Najłagodniej, jak tylko potrafiłem, zapytałem, starając się przywołać na twarz przyjazny uśmiech.

– Kochanie, pojedziesz na zakupy czy nie?

– Pojadę. Wezmę mamę, pochodzimy trochę po sklepach.

Musiałem natychmiast coś ze sobą zrobić, zmienić otoczenie, wyjść na zewnątrz, przewietrzyć przegrzaną mózgownicę.

– Potrzebuję papierosów. I to zaraz… Dobrze, wobec tego pójdę sam.

Minąłem zdumioną Agnes i wyszedłem z domu. Do stacji benzynowej było tylko dwieście metrów. Kupiłem dziesięć paczek i wróciłem do biura na poddaszu. Pań już nie było. Spacer na świeżym powietrzu dobrze mi zrobił, pozwolił nieco ochłonąć, a akcja serca wyraźnie zwolniła. Usadowiłem się wygodnie w fotelu, zapaliłem papierosa, głęboko się zaciągnąłem i czytałem dalej…

Krótko po czternastej zdobyłem o mojej babci wiedzę, której wolałbym chyba nie mieć. Jeśli w duchu liczyłem na odnalezienie czegokolwiek, co by jej postawę tłumaczyło, usprawiedliwiało, to się cholernie przeliczyłem. Inga Krammer bez wątpienia była moją babcią, tak samo jak bez wątpienia dziadek Paul nie był moim dziadkiem.

Pierwsza szokująca sprawa to dom. Piękna willa moich rodziców, odziedziczona po dziadkach, należała przed wojną do zamożnej rodziny żydowskiej, właścicieli fabryki środków czystości. Ponieważ nazistowski reżim odebrał nieszczęśnikom firmę, jednocześnie nakładając horrendalne podatki, pozostały im długi, których nie mieli z czego spłacić. Nieruchomość wartą w 1935 roku ponad osiemdziesiąt tysięcy reichsmarek zajął komornik, a następnie cztery lata później sprzedał rezolutnej babci Indze za trzydzieści pięć tysięcy!

Wiedziałem o tym, że w myśl różnych ustaw i przepisów III Rzesza pozbawiała Żydów praw do posiadania różnych rzeczy, a nawet większej ilości gotówki. Nie przypuszczałem jednak, że moja rodzina wzbogaciła się na tym nikczemnym procederze. Babcia Inga zakupiła dom za tak śmieszną sumę, że wstydziłem się na cyfry patrzeć po raz wtóry… A to nie było wszystko.

Co mnie najbardziej w przeszłości babci zbulwersowało, to fakt, że po śmierci dziadka zgłosiła się dobrowolnie do programu Lebensborn. Nigdy nie interesowałem się nazistowskimi programami, ale to, co o nich wiedziałem, było wystarczająco porażające. W specjalnych ośrodkach, wyposażonych jak luksusowe hotele, wyselekcjonowane kobiety najczystszej rasy aryjskiej spółkowały z najbardziej oddanymi nazistowskiej idei Aryjczykami.

Upraszczając: babcia pracowała dobrowolnie w burdelu dla szlachetnie urodzonych, sama będąc szlachetnie urodzoną. Kiedy zaszła w ciążę, jej szlachetnie urodzone dziecko, czyli mój tata, było z automatu uznawane za wybrańca opatrzności o nieposzlakowanym pochodzeniu i czystości krwi. Taki wybraniec obligatoryjnie stawał się idealnym sługą jeszcze bardziej idealnego systemu wstępnie obliczonego na tysiąc lat!

Jeśli z tymi informacjami skonfrontuję moją mamę, ta na pewno się ze wstydu wyprowadzi. W najlepszym razie zrobi mi karczemną awanturę. Chociaż przyszło mi to z najwyższym trudem, postanowiłem, że nie będę jej do tego mieszał. Niech żyje w świadomości, że jej tajemnica pozostaje tajemnicą. Komplikowało to moje działania, bo jeśli nie powiem jej, nie mogę też powiedzieć Agnes. Obie były naprawdę głęboko zżyte i wywalenie dopiero co poznanych przeze mnie faktów na stół mogłoby tę harmonię zburzyć.

Poza tym Agnes nie lubiła sondowania tematu brunatnego reżimu. Nie tylko unikała wszelkich dyskusji, ale nawet kierowała rozmowę na inne tory, kiedy taki wątek pojawiał się przy okazji towarzyskich spotkań. Znajdując się w zdecydowanie patowej sytuacji, musiałem działać ostrożnie i nie nadawać sprawie rozgłosu. Z drugiej strony jako pisarz i twórca niezamawianych tekstów publicystycznych do gazet często podróżowałem, przesiadując w różnych archiwach, bibliotekach, urzędach…

To był dla mnie poważny dylemat. Nigdy nie okłamałem Agnes i zawsze ją informowałem o tym, nad czym pracuję i w jakim celu oraz dokąd się udaję. Docieranie do poufnych i trudno dostępnych informacji było poniekąd moją specjalnością, a teraz jak nigdy przedtem pragnąłem dociec, kto był moim prawdziwym dziadkiem. Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer kolegi ze studiów, zatrudnionego obecnie w centralnym archiwum w Berlinie.

Detlef był chodzącą encyklopedią. Wydał nawet kilka opracowań historycznych o drugiej wojnie światowej, a kiedy, sam pisząc, zaczepiałem o wspomnianą tematykę, posiłkowałem się jego wiedzą. Nie znałem lepszego eksperta. Chętnie zgodził się na spotkanie.

– Powiedz, czego konkretnie potrzebujesz, to przygotuję potrzebne materiały.

– Lebensborn. Interesuje mnie sam projekt, organizacja, geneza, funkcjonowanie, zakładane cele…

– Piszesz książkę?

– Na razie zbieram materiał. Muszę mieć więcej informacji, wówczas zdecyduję, co ma z tego wyjść… – skłamałem.

– Rozumiem. – Kichnął kilka razy. – Przyjedź, pogadamy, pokażę, czym dysponujemy, zrobisz sobie notatki, a w przerwach wyskoczymy na miasto.

Umówiłem się na wtorek i środę.

4

W czytelni panowała absolutna cisza. Nikt mi nie przeszkadzał, bo oprócz mnie nikogo w niej nie było. Przez dziesięć godzin zapoznawałem się z historią organizacji Lebensborn. Wnioski nie były radosne, a zamiast oczekiwanych odpowiedzi pojawiły się nowe pytania. Nadszedł Detlef.

– Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale jutro też mamy dzień. Stanowczo za długo ślęczysz nad materiałami, co może doprowadzić do pylicy spowodowanej wchłanianiem kurzu z celulozy. Zapraszam do klimatycznej knajpki na białą kiełbasę z kapustą i dobre piwo.

Spojrzałem na jego uśmiechniętą twarz i dopiero teraz poczułem głód. Pokiwałem głową na znak zgody.

– Propozycja przyjęta.

Pojechaliśmy metrem na stację Sophie-Charlotte-Platz. Zaledwie dwieście metrów dalej zajęliśmy miejsca przy stoliku w ogródku piwnym sporej knajpy, urządzonej w bawarskim stylu. Zanim obsługa przygotowała zamówioną kiełbasę, rozprawiliśmy się z dwoma kuflami regionalnego berlińskiego piwa. Odstawiłem ciężkie szkło na stolik.

– Zimne i dobre! – pochwaliłem.

– Jeszcze po kolejce?

– Nie zgłaszam sprzeciwu.

Detlef przywołał drobnej budowy kelnera o dziewczęcej urodzie i zamówił dwa piwa. Zamyślony wyjąłem paczkę papierosów i podsunąłem pod nos mojemu gospodarzowi, który wyraził zdziwienie.

– Palisz?

– Znowu zacząłem. Taką mam pracę. Kiedy coś odkryję i to coś mnie wciąga, potrzebuję czynnika wspomagającego koncentrację.

– I tym czynnikiem są papierosy?

– Nikotyna!

– We współczesnych papierosach jest tyle nikotyny, co brudu za paznokciem. Jedno z największych oszustw zglobalizowanego świata. Same substancje uzależniające konsumenta, które w najlepszym razie można nazwać nikotynopodobnymi.

Popatrzyłem na zapalonego peta i skinąłem głową.

– Fakt! Może więc nie jest to nikotyna, ale stare przyzwyczajenie, jakiś odruch, nie zastanawiałem się nad tym… W tej chwili zajmuję się innym tematem, ale w przyszłości może coś o tym skrobnę.

– Jeśli ci pozwolą! Za tym przemysłem stoją potężne pieniądze i ludzie dbający o interes korporacji w najgorszym tego słowa znaczeniu.

Machnąłem lekceważąco ręką.

– Podobnie jak w przypadku pozostałych dóbr konsumpcyjnych. Są gorsze rzeczy.

– Lebensborn?

– Na przykład. Spójrz na naszą przeszłość. Jesteśmy dumni z germańskich plemion, które przegoniły rzymian za Ren, Hermanowi zwycięzcy postawiliśmy pomniki, szczycimy się Karolem Wielkim, reformacją, czcionką drukarską, muzyczną i literacką kulturą. Gloryfikujemy rodzimą myśl techniczną, porządek, dyscyplinę. Mogłoby się wydawać, że nie tylko jesteśmy postępowi, ale konsekwentni w każdym calu tego, co i jak robimy. Z drugiej strony świadomie milczymy o mniej chlubnej przeszłości i czynach albo w najlepszym razie je marginalizujemy, nie rozliczamy przestępstw i zbrodni sankcjonowanych przez własny system prawny. Przechodzimy do porządku dziennego nad zbrodniarzami, szukając dla ich postępowania zrozumienia, kontekstu czasu, w jakim żyli, i politycznej rzeczywistości.

Przyjaciel wydawał się zdumiony.

– Co cię ugryzło? Kto przechodzi do porządku dziennego nad zbrodniami?

– My, Niemcy! Poświęcamy więcej uwagi śmiertelnemu wypadkowi na autostradzie niż milionom zamordowanych w obozach śmierci. Do wynalazków, z których jesteśmy dumni, trzeba dorzucić rasową selekcję, eutanazję i ludobójstwo na przemysłową skalę.

Detlef patrzył na mnie przez dłuższą chwilę.

– Mylisz się! – powiedział stanowczo. – Rasowa selekcja gościła już u starożytnych, eutanazja towarzyszyła chyba każdej znanej nam kulturze, a ludobójstwo, choć poniekąd słusznie przypisywane Niemcom, nie jest naszym wynalazkiem. Czerpaliśmy z innych klasyków.

– Z takich, którzy systematycznie mordowali kobiety i starców?

– Nawet dzieci. Znasz to zdanie? „Ty je wytępisz, obłożysz je klątwą, nie zawrzesz z nimi przymierza i nie okażesz im litości”.

Zrobiłem kpiącą minę.

– Cytat z Mein kampf? – zapytałem ironicznie.

– Z Biblii, mój przyjacielu. Bóg daje narodowi wybranemu ziemię obiecaną pod warunkiem wytępienia mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, którzy wówczas ją zamieszkują. Żąda eliminacji wszystkich, bez wyjątku! Mało tego, zabrania wchodzenia z przeklętymi narodami w jakiekolwiek układy, pakty, umowy, kompromisy. Zero tolerancji! Najstarsze zachowane w całości opisy ludobójstwa pochodzą ze świętej księgi, a usprawiedliwieniem tych czynów był nakaz boskiego prawa. Podobnie zrobili nasi przodkowie, wpierw stworzyli odpowiednie prawo, potem obłożyli klątwą innych i wykonywali jego zapisy. Dyscyplina, konsekwencja, działanie!

– Powiedz mi, Detlef, czy było w tym prawie pojęcie ludobójstwa?

– Nie było – zaprzeczył. – Podobnie jak w prawie Mojżeszowym. Nasi ojcowie używali takich określeń jak ewakuacja, wysiedlenie, ostateczne rozwiązanie. Mojżesz mówił o wytępieniu, zgładzeniu, usuwaniu, nie wdając się w techniczne szczegóły. W obu przypadkach chodziło o to samo, o ostateczne rozwiązanie. Fizyczną eliminację mało wartościowych ludów.

Nie przekonywała mnie taka argumentacja.

– Więc dlatego, że Żydzi kilka tysiącleci wstecz fizycznie zgładzili kilka narodów, Niemcy postanowili wytępić ich? – dopytałem.

– Co ty chrzanisz?! Nie o to chodzi! Jesteś felietonistą, myślicielem, etykiem, a mówisz jak niczego nieświadomy nastolatek. Sprawa jest bardziej złożona. Wróćmy do czasu po pierwszej wojnie światowej. Republika Weimarska okazała się niewypałem, nałożone na kraj reparacje wojenne przekraczały jego gospodarczą wydolność, nie sprawdzała się demokracja, panował chaos. Potrzebna była rewolucja, a każda rewolucja musi mieć wroga. Wspólny wróg, wspólny cel, wspólna sprawa jednoczą naród, budują ogólnospołeczną wspólnotę. Siłą każdej rewolucji są cztery rzeczy: idea, wróg, sprawne kierownictwo i bezwzględność w działaniu. Sprawiedliwość w takich warunkach ma drugorzędne znaczenie albo nie ma jej wcale. Kiedy ludzie uwierzą w ideę i wskażesz im wroga, masz wspólnotę i łatwiej im sprzedać każdą kolejną bzdurę. Propaganda kierownictwa wyrabia w masach przeświadczenie, że wspólnota jest zagrożona i istnieje potrzeba eliminacji źródeł tych zagrożeń, bezwzględna potrzeba! Jesteś pewien, że bez względu na otoczenie, środowisko, czas i miejsce byłbyś taki sam jak teraz?

– Myślę, że tak – odpowiedziałem z głębokim przekonaniem.

– A ja myślę, że nie, a w najlepszym razie powiedziałbym, że nie wiadomo! Jeśli alternatywą staje się wykonywanie nakazów obowiązującego prawa, czy też narzuconego bezprawia, albo utrata własnego życia, wybór wydaje się oczywisty.

– Ludzie posuwający się do czynów zaprzeczających człowieczeństwu tracą sens własnego bytu…

– Tak ci się tylko wydaje, Paul. Jedną z naszych podstawowych cech dziedzicznych jest instynkt przetrwania. Zdecydowana mniejszość pośród nas to samobójcy. Żydzi wyżynający w pień inne narody nie utracili przez to sensu własnego bytu, przeciwnie! Robili to w myśl nakazu będącego dla nich bezdyskusyjnym prawem. Żydowskiej społeczności w czasach nazizmu przyporządkowano cechy podludzi, szkodników, cywilizacyjnego zagrożenia, dlatego uczestnicy pogromów, egzekucji, masowych mordów nie widzieli w nich wartościowych istot, ale zagrożenie własnego bytu.

– Chcesz przez to powiedzieć, że gdybyśmy byli na miejscu naszych dziadków, nie bylibyśmy inni niż oni?

– Wysoce prawdopodobne. Znasz myśl Antyfonta z Aten o wpływie środowiska na ludzi?

Potwierdziłem skinieniem głowy.

– Powiedział, że środowisko, w którym ludzie spędzają większość dnia, determinuje ich charakter – dodałem.

– Brawo! Dokładnie tak! Niemiec urodzony w zbankrutowanym państwie, widzący pozytywne zmiany zachodzące w gospodarce, życiu społecznym pod ręką nowego kanclerza był dumny z miejsca, czasu i narodu, w którym przyszedł na świat. Jeśli jego rodzice, jego otoczenie taki stan rzeczy bezkrytycznie akceptowali i przekazywali dalej stosowne bodźce, to młody, chłonny umysł ulegał stopniowej fascynacji. Nie wiem, czy o tym wiesz, ale wujek Goebbels zadbał o to, żeby w każdym gospodarstwie domowym znalazł się odbiornik radiowy. Przed wojną to było naprawdę coś!

Wiedziałem o tym, ale nie przerywałem wypowiedzi Detlefa. To był naprawdę mądry i oczytany facet i miło mi się go słuchało.

– Wdzięczny lud traktował gest jako postęp cywilizacyjny, a Goebbels dzięki temu postępowi był obecny każdego dnia w każdym niemieckim domu. Oprócz muzyki, przepisów na ciasto z serem i porad rolniczych odbiorcy słyszeli, że Żydzi są źli, podli, podstępni, a naród niemiecki uciemiężony, okradany, wyzyskiwany.

Na szczęście mamy Führera, który zrobi raz na zawsze z tym niesprawiedliwym stanem rzeczy porządek. Zlikwidował już bezrobocie, warcholstwo, brakoróbstwo, a teraz zapewni nam niezbędną przestrzeń życiową i należne miejsce w świecie. Potrzebuje tylko poparcia wdzięcznego narodu w dziele oczyszczania wspomnianej przestrzeni ze szkodliwych elementów.

Podniosłem do góry rękę w przepraszającym geście, widząc przechodzącego obok kelnera.

– Przepraszam, zamówimy po jeszcze jednej kolejce?

Zaaferowany wypowiedzią przyjaciel skinął przyzwalająco głową.

– Pamiętaj, że ówczesne pokolenie trzydziestolatków i starsze doskonale pamiętało chaos i gospodarczy upadek kraju po pierwszej wojnie – kontynuował. – Dlatego znalazło się tak niewielu, którzy poszli pod prąd. Innymi słowy: nasz system wartości jest wypadkową środowiska, czasu i miejsca, w jakim się kształtujemy, i ma przemożne znaczenie dla sposobu myślenia oraz postępowania kolejnych pokoleń.

Choć wywód Detlefa wydawał się sensowny, ja nie odpuszczałem.

– Człowiek ma sumienie. Nie wmówisz mi, że pod wpływem trudnej sytuacji ekonomicznej albo jakiejś pseudonauki osobnik do tego stopnia zmienia podejście do drugiego człowieka, że może czuć potrzebę jego bezwzględnej eliminacji.

Mój stary druh z czasów studenckich był bez wątpienia w swoim żywiole. Podniósł do góry dopiero co przyniesione piwo, wziął tęgi łyk i argumentował dalej:

– Nie musisz wcale czuć takiej potrzeby czy świadomie być wyznawcą konkretnej ideologii, a jedynie robić to, co nieuniknione, niezbędne, nieodzowne. Ile rzeczy robimy bezrefleksyjnie? Nad iloma się nie zastanawiamy? Poza tym, jak przeciętny Maier, Müller czy Schulze ma odróżnić prawdziwą i postępową naukę od pseudonauki? Wsłuchując się w głos autorytetów, zarażonych chorą ideologią, w końcu uwierzy w istnienie określonej potrzeby, która wymaga eliminacji jednostek albo całych grup społecznych. W imię wyższej racji człowiek jest w stanie zrobić wszystko. Przy czym taka racja może mieć tylko pozory wyższej i wypływać z głębokiego przekonania, własnego doświadczenia lub impulsu, odruchu albo nacisku otoczenia.

Również sięgnąłem po kufel i przez dłuższą chwilę delektowałem się napojem, rozmyślając nad tym, co przed chwilą usłyszałem. W końcu zapytałem:

– Innymi słowy uważasz, że szukając logicznego zrozumienia dla takich zachowań, po prostu ich nie znajdę?

– Próbuję ci pomóc zrozumieć, Paul, że nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Za skrajnym postępowaniem może stać absolutny fanatyzm, brak zasad w ogóle lub reguła „ty albo oni”! Pomyśl przez chwilę o mentalności facetów na Dzikim Zachodzie. Rewolwerowcy ćwiczyli bezustannie szybkie strzelanie, żeby zmierzyć się z kimś w pojedynku na śmierć i życie. Z naszego współczesnego punktu widzenia kompletny bezsens! Niemniej w tamtym czasie, miejscu i środowisku takie zachowanie było normą. Ten, który wciąż żył, zabijając w bezsensownych pojedynkach kolejnych przeciwników, nawet cieszył się sławą i szacunkiem. Ten, który w imię zdrowego rozsądku komuś pojedynku odmawiał, był traktowany jak tchórz i nie miał już miejsca w społeczności.

Uśmiechnąłem się zrezygnowany, bo przytoczony argument był trudny do odparcia.

– Detlef, powinieneś być adwokatem wszystkich Niemców, a nie historykiem. Wybroniłbyś samego Adolfa!

– Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że postępowanie człowieka nie może być oceniane w oderwaniu od rzeczywistości, w której żył. Zgadzam się z tobą, że życie to życie, ale nie zawsze ma dla każdego taką samą wartość. Jeśli ktoś jest przekonany, że po obecnym czeka go kolejne, to chyba się zgodzisz, że jego stosunek do tu i teraz nie będzie taki sam jak u tej części społeczeństwa, która w życie po życiu nie wierzy? Hitler przekonał swoich wyznawców, że jeśli zginą honorowo z bronią w ręku, walcząc o szczytne cele, to po śmierci trafią do Walhalli, miejsca wiecznej szczęśliwości zastrzeżonego dla bohaterów. Współcześnie ekstremiści arabscy zaszczepiają w zamachowcach wiarę w niebiański raj, którego dostąpią, jeśli będą zabijać niewiernych. W raju, oprócz braku ziemskich trosk, czeka na męczenników kilkadziesiąt dziewic… No i są tacy, którzy się na to piszą. Gdyby ten czy inny islamski fundamentalista przyszedł na świat w centrum Monachium, a nie Bejrucie, w zamożnej rodzinie prawników, a nie bezrobotnych analfabetów, postępowałby racjonalnie, patrząc na to z naszego punktu widzenia. Środowisko, czas i miejsce kształtują człowieka i formatują jego sumienie!

– Czyli rozgrzeszenie?

– Niezupełnie. Z pewnością jakiś rodzaj miłosierdzia wypływający ze zrozumienia uwarunkowań, w jakich określone zjawisko powstało i w jakim delikwent się ukształtował. Powiedzmy, że powstaje okoliczność łagodząca…

Kiwałem przez jakiś czas głową, dając do zrozumienia, że się z tym zgadzam, po czym rzuciłem pytanie, zmieniając temat:

– W jaki sposób mógłbym dotrzeć do wiedzy o potomkach spłodzonych w ośrodkach Lebensbornu?

Detlef wydawał się zaskoczony. Spojrzał na mnie z ukosa i z nutką podejrzliwości w głosie zapytał:

– Co ty kombinujesz?

Spróbowałem nadać głosowi możliwie neutralne brzmienie.

– Chcę odszukać kogoś, kto uczestniczył w tym programie – wyjaśniłem.

– Raczej niemożliwe. Do czego jest ci to potrzebne?

– Sprawa osobista – uciąłem, choć dostrzegłem pytające spojrzenie przyjaciela, które ani na moment nie złagodniało.

– Piszesz książkę o kimś konkretnym? – dopytywał.

– Można tak to określić.

– Takie dokumenty należą do działu zastrzeżonego i dostęp do nich jest obwarowany restrykcjami, których muszę bezwzględnie przestrzegać. Poza tym odnoszę wrażenie, że planujesz nową krucjatę na przodków umoczonych w nazizm. Nie pomogę ci!

– Nie interesuje mnie żadna krucjata. Sprawa osobista, mówiłem już.

– Paul, musisz mi powiedzieć coś więcej. Chcę się upewnić, czy pomagając ci, nie złamię prawa, a jeśli już je nagnę, to czy sumienie pozwoli mi zasnąć…

Kelner przyniósł parzoną białą kiełbasę, a do niej słone precle i po jeszcze jednym kuflu płynu z pianką. Wznieśliśmy milczący toast, stukając się pełnym szkłem. Wzięliśmy po tęgim łyku i zabraliśmy się za kiełbaski. Były wyśmienite! Delikatne mięsko, kruche i soczyste, znakomicie doprawione, przepijane piwem, zdecydowanie złagodziło podminowany trudnym tematem nastrój.

– Te kiełbaski są rewelacyjne! – zauważyłem.

– Dlatego cię tu przyprowadziłem. Knajpa ma własne wyroby, z których słynie od kilku pokoleń, ale nie pytaj mnie, co w czasie wojny robił dziadek obecnego właściciela.

Uśmiechnąłem się, zajadając smaczny wyrób lokalnej kuchni. Kiedy zaspokoiłem głód i opróżniliśmy kufle, wróciłem do tematu.

– Chodzi o moją babkę.

– W jakim sensie?

Przez krótką chwilę zastanawiałem się, jak ująć prywatną dociekliwość, żeby przekonać przyjaciela do współpracy. Postanowiłem powiedzieć całą prawdę.

– Przed kilkoma tygodniami sprowadziłem do siebie mamę. W jednym z kartonów z rodzinnymi pamiątkami odkryłem akt zgonu dziadka, datowany na dwa lata przed narodzinami mojego ojca. Postarałem się o różne dokumenty wykluczające pomyłkę i potwierdzające moje wątpliwości. Potem prześwietliłem życiorys babci i o mało nie spadłem z krzesła. Bardziej była oddana Hitlerowi niż dziadkowi, zgłosiła się dobrowolnie do programu Lebensborn.

– O kurczę! Niezły pasztet. Chcesz poznać tożsamość prawdziwego dziadka? – domyślił się Detlef i zamilkł, wpatrując się w sąsiednie stoliki. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. – Prawdziwy czy przybrany, obaj nie żyją. Więc po co?

– Gdybyś nie znał swojego, nie chciałbyś wiedzieć, kto nim był?

– Niekoniecznie.

– Nie wierzę! Kto jak kto, ale ty? Na pewno chciałbyś wiedzieć!

Detlef przerwał jedzenie, odkładając na talerz sztućce. Zapatrzył się w jakiś punkt nad moją głową. Kelner, choć nie składaliśmy zamówienia, dostawił nam dwa kolejne kufle. Podniosłem swój do góry.

– Nie chciałem cię urazić – odezwałem się w końcu, przerywając ciszę. – Przepraszam.

– W porządku, nie obraziłem się, a jedynie zamyśliłem.

Odwzajemnił toast. Milczał jeszcze przez kilka chwil, po czym powiedział coś, co mnie zupełnie zaskoczyło.

– Nie znam swojego dziadka i nigdy nie pragnąłem go poznać.

– Jak to?! Stary Fritz nie jest twoim dziadkiem?

Wspomniałem sympatycznego, starego piernika, który dociągnął do setki i sypał dowcipami jak z rękawa. Lubił wypić, opowiadać, tańczyć i, w co trudno uwierzyć, podrywać babki.

Detlef zabierał dziadka na każdą studencką imprezę, a ten przez pięć lat naszych studiów był niekwestionowaną gwiazdą akademika, lubiany tak przez studentów, jak i docentów. Niedawno zmarł.

– Stary, poczciwy i wiecznie pogodny Fritz nie był moim biologicznym dziadkiem.

Patrzyłem na Detlefa zblazowany, nie wiedząc, co mam powiedzieć. Odstawiłem kufel, wyczekując dalszego ciągu.

– Nie wiem, czy moja babcia była zwolenniczką Hitlera czy też jego przeciwniczką, i choć to ostatnie jest mało prawdopodobne, nie dociekałem jej historii. Zmarła krótko po moich osiemnastych urodzinach i wtedy poczciwy Fritz wziął mnie do swojej ulubionej knajpy przy Holzweg. Wpierw opowiedział o tragedii jej i swojej, a potem tak się zalał, że taszcząc go do domu, nadwyrężyłem sobie kręgosłup. Mój ojciec urodził się piątego marca 1946 roku, a swoje poczęcie zawdzięczał jednemu z sowieckich żołnierzy gwałcących kobiety w Berlinie po jego zdobyciu. Dziadek ten wielokrotny akt widział i nie mógł niczego zrobić. Pomimo tego wychował ojca jak swoje dziecko i nigdy nie dał mu odczuć, że nie jest jego synem.

Zapadła cisza, w której słyszałem własny oddech i samochody przejeżdżające w oddali. Najchętniej kopnąłbym sam siebie w zad! Wywlekanie moich spraw sprawiało ból innym. W jednej chwili uświadomiłem sobie, jak pokrętna jest nasza historia i jakie skutki może mieć poznawanie jej szczegółów. Straciłem cały animusz do grzebania w babcinej przeszłości.

– Nie wiedziałem. – Rozłożyłem ręce w geście bezradności. – Zupełnie nie mam pojęcia, co mam teraz powiedzieć poza wielkim przepraszam! Pomysł dociekań własnych okazał się dość niefortunny i wiedz, że nie chciałem cię zranić…

– Zostaw to, po prostu to zostaw! Sam widzisz, że kopiąc w przeszłości, możesz wydobyć na światło dzienne coś, co sprawi, że znienawidzisz samego siebie. Kiedy Fritz mi o tym opowiedział, przez kilka dni byłem w szoku, a potem, pomimo zaklepanego miejsca na fakultecie prawa, zamieniłem je na historię.

– Złagodziło ból?

– Pozwoliło zrozumieć i nauczyło wybaczać.

– Pięknie powiedziane, Detlef. Zawsze cię szanowałem, ale teraz mój szacunek dla ciebie wzrósł dwukrotnie.

– I o to chodziło mi od samego początku!

Po knajpie rozszedł się nasz głośny śmiech. Jakiś czas później opuszczaliśmy ją jako ostatni. Uprzejmy właściciel nie tylko zamówił taksówkę, ale pomógł nam do niej wejść, bo przekraczało to nasze nadwątlone piwem siły.

5

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36

Hereditas

ISBN: 978-83-8313-806-0

© Hector Kung i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek