La Polonaise - Hector Kung - ebook
NOWOŚĆ

La Polonaise ebook

Kung Hector

4,8

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy prawo zawodzi, trzeba działać na własną rękę

Norbert Sobczak, oficer śledczy rozgoryczony korupcją i nepotyzmem panującymi w strukturach policji, odchodzi ze służby. Nieoczekiwanie docierają do niego informacje o utajnionym przez organy państwa procederze.

Co roku przez Polskę przejeżdża pociąg pełen radioaktywnych odpadów. Niemcy i Francja – za niemą zgodą władz – przerzucają nielegalny ładunek na Ukrainę. W jednym z wagonów ukryta jest zapłata za ten brudny interes: setki kilogramowych sztabek złota.

Sobczak wpada na iście szatański plan. Zamierza uderzyć tam, gdzie polityków zaboli najbardziej – w ich portfele. Do zorganizowania napadu potrzebuje jednak wspólników o stalowych nerwach. Rozpoczyna poszukiwania kompanów, nie wiedząc, że ten skok stanie się iskrą, która wkrótce wznieci pożar wśród skorumpowanych elit. A jemu samemu przyjdzie odpowiedzieć na pytanie, czy w każdym przypadku cel uświęca środki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 647

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hector Kung

La Polonaise

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Gniew jest mniej trujący dla duszy niż chciwość,

chciwość jest mniej jadowita niż zawiść,

a zawiść nie jest nawet w połowie tak deprawująca,

jak władza.

Dean Koontz

W powieści wykorzystano fragmenty następujących utworów:

Tekst piosenki autorstwa Andrzeja Sławomira Sikorowskiego „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”.

Tekst piosenki autorstwa Adama Ziemianina i Krzysztofa Myszkowskiego „U studni”.

Fragmenty Pisma Świętego za przekładem Biblii Tysiąclecia, wyd. Pallotinum (Poznań 1971).

Cytat (parafraza) z powieści autorstwa Andrzeja Mularczyka „Sami Swoi”.

La Polonaise

Nigdy nie lubił telefonu, ale tej nocy go znienawidził. Natrętny jak komar na mokradłach nie przestawał wygrywać Poloneza As-dur Chopina. Otworzył jedno oko i popatrzył na fosforyzujące wskazówki zegara… Dochodziła druga w nocy! Co za idiota dzwoni o tej porze?! Odszukał ręką aparat i nie patrząc na jego wyświetlacz, przytknął do ucha, mówiąc to, co zawsze…

– Kmiotowski, słucham!

– Patryk z tej strony. Zbieraj się, mamy procedurę alarmową, Waldek!

W jednej chwili siedział na łóżku, a sen odszedł od niego bez reszty. Doskonale wiedział, czego dotyczy hasło „procedura alarmowa”! Po drugiej stronie słuchawki był minister transportu i infrastruktury. Próbował zapanować nad drżeniem ciała, kiedy usłyszał:

– Zrozumiałeś?

– Tak… to znaczy… Co się stało?

Rozmówca odparł się ponaglająco:

– Nie wiem, ale ktoś wdrożył procedurę, i trzeba natychmiast działać. Jadę do biura. Przybywaj najszybciej, jak możesz, a w międzyczasie… zresztą sam wiesz najlepiej, co robić.

– Tak… wiem, oczywiście – rzucił niepewnym głosem do słuchawki i się rozłączył. Wciągając na siebie ubranie, gorączkowo rozmyślał nad możliwymi wariantami zaistniałej sytuacji.

Rozbudzona żona zapytała sennym głosem:

– Wychodzisz?

– Muszę! – odpowiedział zdawkowo i opuścił śpiesznie sypialnię, dopinając po drodze guziki koszuli.

Wsiadł do swojego wozu i ruszył pustymi ulicami Konstancina do biura ministra transportu. Padał deszcz i było dość chłodno, zaledwie osiem stopni. Monotonny ruch wycieraczek i towarzyszący mu dźwięk skrzypienia wzmagał rozdrażnienie i niepokój. Co tam się mogło, do cholery, stać? Fałszywy alarm? A może zwyczajny przypadek?

Pięćdziesiąt pięć minut po odebranym telefonie parkował obok srebrnego mustanga, należącego do doradcy prezydenta. Ten też tutaj? – pomyślał zdziwiony, po czym w strugach ulewnego deszczu przebiegł bez parasolki czterdzieści metrów parkingu i energicznie zastukał w szklane drzwi. Otworzył mu Patryk, który bez zbędnych wstępów przywitał go pytaniem:

– Rozmawiałeś z kimś?

– Nie – odpowiedział, próbując nadążyć za energicznym krokiem drugiego mężczyzny.

Ten mówił podnieconym głosem:

– Siedzimy w bagnie, Waldek! Była katastrofa, skład się wykoleił i przy okazji lokalne służby przejęły nad wszystkim kontrolę.

Kmiotowski stanął jak wryty i zbladł.

– Jak to?

– Rozszczelniły się pojemniki z gorącym towarem i jest skażenie!

Z wrażenia przysłonił dłonią usta, a drugą oparł się o ścianę korytarza, żeby nie upaść.

– Chryste! Kto o tym wie?

– Wszyscy, Waldek! Wszyscy!

– Jak to możliwe, że dowiadujemy się ostatni?

– Straż pożarna przyjechała do wypadku, mieli czujnik promieniowania. Nastąpiła reakcja łańcuchowa.

Bliski paniki zadał oczywiste pytanie:

– Eksplozja nuklearna?

– Nie… przynajmniej na razie. Mam na myśli reakcję łańcuchową procedur. Zawiadomili pogotowie, policję, wojsko… podręcznikowe działanie.

Kmiotowski nieco odetchnął i zdjął dłoń ze ściany. Ruszając przed siebie, pytał dalej:

– Premier wie?

– Nie mam pewności, ale to tylko kwestia czasu.

Weszli do biura, w którym czekali już wszyscy wtajemniczeni. Miny były ponure, bo i sytuacja wyglądała fatalnie. Żaden z nich nie przewidział tak skrajnej opcji; tym samym brakowało ustalonego schematu postępowania.

Przed siedmiu laty Kmiotowski, przebywając na Ukrainie, został zaproszony przez kilku oligarchów z sektora energetycznego na prywatną imprezę.

Otyłemu i żonatemu z jeszcze bardziej otyłą kobietą Waldkowi zorganizowano zabawę w paintball, czyli strzelanie z pistoletów na farbę. Wyjątkowość tej zabawy polegała na strzelaniu nie do tarcz czy do siebie, ale do nagich dziewcząt, które miały na sobie tylko okulary typu gogle.

Minister ustrzelił trzy dziewczyny, a w myśl łowieckiego prawa upolowana zwierzyna należy do łowczego, i tak się stało w tym przypadku. Wszystkie trzy ofiary polowania zabrał do swojego pokoju, gdzie ich całonocne towarzystwo przypadło mu bardzo do gustu.

Po świetnej zabawie i upojnej nocy zaproponowano politykowi interes, za który co dwa lata dostanie prawie siedem milionów w złocie! Przyjął ofertę bez większych oporów, wciągając do współpracy Patryka, który zorganizował logistykę, zezwolenia i lojalnych wobec siebie ludzi. Potrzebował ministra transportu, bo sam nie był wybitną jednostką twórczą, a swoją karierę zawdzięczał głównie przypadkowi i takim właśnie układom.

Co prawda premier dał mu ważną tekę departamentu obrony, ale tylko dlatego, że nie spodziewał się wojny, a przy tym upatrywał w byłym opozycjoniście posłusznego wykonawcy swojej woli. Woli głębokich cięć w etacie armii, likwidacji jednostek i spieniężenia tego, co było na jej stanie, a co chcieli jeszcze kupić inni. Szef rady ministrów wiedział o lepkich rękach Waldka, niemniej cenił go za to, że ten nie obnosił się z pozyskanymi środkami jak inni i nigdy nie podawał w wątpliwość jego decyzji. Zresztą premier podobnie pompował do swoich kieszeni, budując zapobiegawczo własne zaplecze za granicą. Krajowa kariera skończy się po drugiej kadencji, co do tego nie miał złudzeń, a wsparcie zachodnich elit mogło polityczny żywot znacznie przedłużyć. Zanim to jednak nastąpi, musi utrzymać władzę w swoich rękach. Dlatego umiejętnie dobierał współpracowników, promując ambitnych bałwanów i skutecznie eliminując tych rozgarniętych i samodzielnie myślących.

Dostrzegając ze strony jakiegoś idealisty albo kreatora rzeczywistości, która była mu obca, najmniejszy przejaw zagrożenia, wykluczał go z otoczenia. Stosował bezwzględnie wielokrotnie sprawdzony mechanizm, dzięki któremu kontrolował partię, rząd i pozostałych podległych mu urzędników. Nie wiedział jednak o ukraińskim układzie Kmiotowskiego. Układzie, którego katastrofalne skutki mogły zmieść z politycznej sceny cały gabinet, a jego własne, dalekosiężne cele w międzynarodowej polityce pogrzebać raz na zawsze.

Waldek wiedział o ambitnych planach szefa rządu i doskonale zdawał sobie sprawę, w jakim położeniu się znalazł. Wówczas nie powiedział premierowi o cichej umowie, bo ten zażądałby największej części łapówki. Zresztą Patryk również uważał, że tak prostą rzecz, odbywającą się raz do roku, są w stanie przeprowadzić samodzielnie. Podlegające mu ministerstwo i jako taka znajomość przedmiotu wylansowały go na mózg całej operacji, dlatego po Waldku dostawał największą część doli. Teraz przejął stery nad zaistniałym kryzysem.

Patrząc poważnie na zebranych, starał się nie ulegać emocjom i pozostać rzeczowym.

– Panowie, krótko po północy na wschód od Kielc wykoleił się pociąg z promieniotwórczym śmieciem. Zanim informacja dotarła do nas, uruchomiono procedurę alarmową i teraz wiedzą o tym wszyscy, a jeśli nie wiedzą, to tylko kwestia czasu, kiedy się dowiedzą. W imieniu ministra obrony wysłałem grupę specjalną, żeby zabezpieczyć i przejąć depozyt. Kasety z wiadomą zawartością są zaplombowane i mam nadzieję, że nie uległy uszkodzeniu ani napromieniowaniu.

Doradca prezydenta, chociaż pochodził z wrogiego rządowi obozu politycznego, również brał udział w cichym układzie. Będąc wtyczką u boku głowy państwa, dostarczał skorumpowanym ministrom różnych przydatnych informacji ze znienawidzonego przez nich kręgu. Jako dość pasywny i najstarszy uczestnik spisku, dostawał najmniejszą część z całej puli, bo tylko tyle warta była funkcja informatora. Jednak to on mógł teraz najwięcej stracić. Jeśli świat dowie się o jego prawdziwej roli, nie będzie dla niego miejsca nie tylko w polityce, ale i w kraju. Starał się nie okazywać paniki, jaka wewnętrznie go toczyła. Nieśmiało zaproponował:

– Ustalmy zatem wspólną linię i się jej trzymajmy.

– Doprawdy? Zatem słuchamy propozycji naszego ciała doradczego – odrzekł lekceważąco Patryk, który nienawidził zdrajcy głowy państwa i gardził nim jak nikim innym.

Wypowiedziana cynicznym tonem uwaga poirytowała wszystkich bez wyjątku. Głos zabrał minister gospodarki Pawlikowski, wyważony mężczyzna z gęstą czupryną siwych włosów na głowie.

– Wzajemnie się obrażając, niczego nie osiągniemy. Trzymanie się wspólnej linii jest oczywiste, podobnie jak brak pomysłów. – Zamilkł i po chwilowym namyśle dodał: – Nie możemy odmienić faktów, więc może spróbujemy zmienić ich interpretację?

Zapadła dłuższa cisza. Niepytany przez nikogo odezwał się asystent Budzika, dyrektor departamentu transportu.

– Jeśli panowie pozwolą… Zważywszy na powagę zaistniałej sytuacji i absolutny brak czasu, proponuję szybko i dyskretnie porozumieć się ze stroną ukraińską. Uważam za nieodzowne, by w trybie natychmiastowym wydali oficjalny komunikat. Niech w nim przekażą, że wysyłali nam chemię, a nie świecące dziadostwo. W tym samym czasie wystawią nam kilka certyfikatów ze wsteczną datą i jakąś starą korespondencję. Stworzymy w ten sposób wrażenie, że nas okłamali na niewielką skalę i zamiast deklarowanej wcześniej zawartości, dołożyli coś tam od siebie nie do końca zgodnego z listami przewozowymi. Wyjdzie przy tym trochę bałaganu, niekompetencji i braku właściwej komunikacji. Odwrócimy od siebie uwagę, bo transporty okażą się czymś standardowym, a nie wyjątkowym, więc pozyskamy trochę czasu na dopracowanie konkretnych pomysłów. Niech to wygląda na zwykłą współpracę pomiędzy ministerstwami zaprzyjaźnionych krajów. My z naszej strony zmontujemy podobną dokumentację zawierającą zezwolenia i wszystko, co trzeba, ale z umyślnymi lukami! Mieszanina chaosu, sprzeczności, niejasnych informacji, braki tego i tamtego… czyli: jak zawsze!

Prezydencki doradca zaoponował energicznie:

– Przecież Ukraińcy odbierali pociąg, a nie wysyłali! Porozumieć się trzeba z nadawcą.

Patryk całkowicie zignorował ostatnią uwagę najstarszego uczestnika spotkania, za to przyglądał się w skupieniu swojemu asystentowi i w końcu zamyślony powiedział:

– Pomysł, aranżacja i wykonanie to sprawa nasza i naszych wschodnich przyjaciół. Popieram pomysł młodego dyrektora.

Wszyscy popatrzyli z uznaniem na zdolnego doradcę ministra transportu. Coraz bardziej przekonany do planu Patryk kiwał z aprobatą głową.

– To naprawdę niezły pomysł… to jest nasze wyjście! Chyba że ktoś ma lepszy.

Patrzył badawczo na twarze mężczyzn, ale żaden z nich nie uczynił najmniejszego gestu. Przez jakąś chwilę zastanawiał się jeszcze, szukając w usłyszanym projekcie słabych punktów, ale ich nie znalazł. Rzucił okiem na zegarek i doszedł do wniosku, że nadszedł czas na podjęcie ostatecznej decyzji. Odchrząknął i oznajmił:

– Wobec tego postanowione. Ministerstwo transportu udzieliło zgody na przejazd pociągu, bo był on jednym z wielu podobnych, a deklarowana zawartość powinna była zawierać średniogroźne odpady chemiczne i coś tam jeszcze, nie do końca wiadomego. Dodatkowo Waldek zmobilizował ochronę BOR-u dla pewności, że nikt nie zrzuci trującego gówna gdzieś po drodze.

Kmiotowski przełknął głośno ślinę i powiedział dalekim od szczęścia tonem:

– BOR-em dysponuje ministerstwo spraw wewnętrznych, nie ja.

Poirytowany Sławek odparował:

– Nie powiedziałem, że wydałeś taką dyspozycję, ale że zmobilizowałeś! To jest chyba różnica? – rzucił ostro, wbijając ciężki wzrok w Kmiotowskiego, który się zmieszał i nie śmiał już niczego więcej powiedzieć.

Swoją obecność znowu zaznaczył prezydencki doradca.

– Jak to postanowione?! Nie powinniśmy sprawy przegłosować?

Budzik uruchomił wszystkie możliwe hamulce wewnętrzne, żeby w tej chwili nie rzucić się staremu łachudrze do gardła i go nie udusić. Zacisnął dłonie w pięści i z wyraźną nutą cynizmu oznajmił:

– Racja! Święta racja! Proponuję pójść jeszcze jeden krok dalej i przedstawić tu omówiony koncept w formie uchwały albo nawet ustawy sejmowi, a następnie poddać go pod głosowanie wysokiej izby… Kto jest za propozycją, niech podniesie rękę!

Potoczył wściekłym wzrokiem po audytorium, zawieszając go w końcu na doradcy, który mocno zmieszany spuścił oczy. Pozostali również milczeli, czekając na dalszy ciąg wywodu Patryka. Ten odchrząknął i wyraźnie zadowolony z efektu, jaki wywołał skarceniem obu polityków, dodał:

– Wszystko pasuje! Janusz przygotuje polskie dokumenty, które potem dopasuje się do ukraińskich. Kto z was mówi biegle po rosyjsku?

Rozejrzeli się, patrząc po sobie. Nieśmiało odezwał się doradca prezydenta:

– Chyba ja…

– Dobra. Wobec tego pojedziesz z Waldkiem i przywieziecie papiery potwierdzające wypracowaną tezę.

Zupełnie pogubiony i nienadążający za akcją minister obrony zaprotestował zgnębionym głosem:

– Jak ty sobie to wyobrażasz? Poproszę premiera o samolot i ten wyśle mnie na Ukrainę?

Patryk zamknął oczy i szybko policzył do dziesięciu. Kiedy skończył, wyrzucił z siebie zdecydowanie:

– Jaki samolot? Waldek, nie wkurwiaj mnie! Bierzesz wóz i jedziesz! Zaraz! Natychmiast! Nie kapujesz, że jutro będzie po wszystkim? Dzwoń po kierowcę, pakujcie do środka dupy i gońcie do naszych padrugów! Pozostaje jeszcze kwestia przedstawienia sprawy premierowi… Kto weźmie rzecz na siebie?

Roztrzęsiony Kmiotowski dzwonił po kierowcę i do żony, prosząc o spakowanie walizki. Reszta towarzystwa postanowiła, że relację premierowi zda Janusz, młody dyrektor z departamentu transportu. Najbardziej wygadany, pomysłowy i znakomity improwizator. Po omówieniu możliwych pytań, jakie mogły się pojawić, i sposobach wzajemnej komunikacji, rozstali się.

Patryk wracał z Januszem, dyrektorem transportu, który był jego protegowanym i najbardziej błyskotliwym umysłem wśród grupy spiskowej. Ambitny dyrektor siedział za kierownicą i prowadził Mercedesa E klasy, którego dostał za służbę u ministra. Patryk, niejako w akcie łaskawości, pochwalił jego pomysł:

– Nieźle wykombinowałeś z tymi papierami, masz łepetynę tam, gdzie trzeba. Tylko tak dalej!

– Dziękuję, panie ministrze – odpowiedział młody człowiek, tłumiąc w sobie odrazę do aroganckiego przełożonego.

– Rozumiesz, że teraz musisz być pod ręką. Gdzie właściwie podziewałeś się przez cały tydzień?

– Kontrolowałem stan faktyczny inwestycji w terenie, panie ministrze. Chciałem w końcu miesiąca przedłożyć panu kompletny raport zgodny z rzeczywistością, a nie bazujący na naciąganych sprawozdaniach.

Budzik zrobił niecierpliwy gest ręką, jakby się od czegoś oganiał.

– Zostaw teren i podobne duperele. Teraz nic nie jest ważniejsze od tej sprawy, rozumiesz?

Młody dyrektor pokiwał głową i jeszcze bardziej zacisnął zęby.

Wychowany w konserwatywnej, katolickiej rodzinie Janusz Klimek ukończył wszystkie stopnie edukacyjne z wyróżnieniem. Na ostatnim roku studiów logistyczno-transportowych dostał kilka ofert pracy z poważnych instytucji państwowych. Wybrał biuro planowania infrastruktury i transportu, sądząc, że tam rozwinie skrzydła. Pragnął na kanwie praktycznych doświadczeń napisać pracę doktorską, służącą rozwojowi kraju, który naprawdę kochał.

Marzenia zostały szybko sprowadzone do parteru, żeby nie powiedzieć: piwnicy. Kontakt z polityką i politykami wytwarzał w nim wewnętrzny opór, rodził gniew, a nawet obrzydzenie do skorumpowanego i nacechowanego nepotyzmem systemu.

Wykonywał głupie polecenia wydawane przez krewnych i znajomych polityków, którzy całymi tabunami zasiedlali biura podległe bezpośrednio ministerstwu. Jego praca przypominała obsługę archaicznej klepsydry i zdawanie z tej obsługi raportów. Zapytany pewnego dnia przez żonę, czy ma już konkretne przemyślenia dotyczące tematu pracy doktorskiej, odpowiedział:

– Waham się pomiędzy dwoma tematami.

– Zdradzisz jakimi?

– Żadna tajemnica. Pierwszy to: Fenomen komunikacyjnego rozwoju Polski w XXI wieku na tle głupoty, paranoi i nabytego idiotyzmu rządzących, a drugi: Wpływ powszechnego czytania ministerialnych instrukcji bez zrozumienia na realizację projektów infrastrukturalnych.

Następnego ranka po rozmowie z żoną i jeszcze jednej nieprzespanej nocy przyszedł do pracy z kopertą zawierającą wypowiedzenie. Nie chciał marnować najlepszych lat życia w środowisku ludzi pozbawionych sumień, empatii oraz innych celów niż materialne. Kariera owszem, ale nie za tak wygórowaną cenę.

Udając się do biura swojego szefa w celu złożenia wypowiedzenia, zastał w nim ministra Budzika. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, ten został mu przedstawiony, a następnie z jego ust usłyszał niezwykłą propozycję:

– Wiele dobrego o panu słyszałem, panie Januszu. Zdolny, rozgarnięty, pilny w pracy, a ja od zaraz potrzebuję asystenta niezwiązanego z polityką i prawdziwego fachowca mającego trzeźwą głowę. Kogoś, kto nie jest przyklejony do biurka, ale prawdziwego analityka umiejącego radzić sobie w terenie, ujarzmiać tych szakali wyciągających krocie z kasy państwa za nierobienie niczego. Pański szef twierdzi, że wszystkie te cechy są w panu obecne. Moja oferta brzmi następująco: pensja dyrektora departamentu, służbowy wóz wysokiej klasy, sekretarka, osobista asystentka i biuro wielkości mieszkania. Będzie miał pan tylko jednego przełożonego: mnie!

Oszołomiony, zaskoczony i mile połechtany odstąpił od zamiaru rezygnacji z pracy, upatrując w ministrze Budziku nowej szansy na bardziej sensowną karierę.

Tej decyzji pożałował jeszcze szybciej niż poprzedniej. Polityka to brud, a nawet syf, i każdy mający z nią styczność tego doświadcza. Nowy szef był tego brudu kwintesencją, a metody przez niego stosowane nie różniły się zasadniczo od mafijnych.

Budzik kochał przyjęcia, zabawy i wystawne kolacje, na których alkohol lał się strumieniami. Uczestniczyli w nich podsekretarze, sekretarze, dyrektorzy, słowem cały podlegający mu departament.

Jednak to nie zabawa była najistotniejszym elementem tych libacji, przynajmniej dla ministra… Wszystko, co robił i organizował, służyło kontroli jego współpracowników za pomocą prostego mechanizmu. Z tym mechanizmem Klimek zapoznał się już na pierwszym przyjęciu. Deklarowane wyłącznie męskie towarzystwo nakazywało uczestnikom spotkania pozostawić żony i partnerki w domu. Na miejscu okazało się jednak, że towarzystwo jest mieszane za sprawą zaproszonych na nie dziewczyn z szacownych agencji modelek, rozsianych po całej stolicy. Werbowano doń młode i atrakcyjne dziewczyny, kusząc wspaniałą karierą. W rzeczywistości chodziło tylko o ich ciała i spolegliwość. Wszyscy bawili się znakomicie, wyzbywając się kompletnie hamulców, a w miarę spożytego alkoholu również garderoby. Budzik nie szczędził środków na sprzęt audiowizualny, którym naszpikował każde pomieszczenie domu i biura.

Dysponując archiwalnymi nagraniami zaproszonych gości uczestniczących w orgiach albo solowych występach, łamał każdy opór i bez trudu przecierał własną wolę. W kręgach ludzi, których w ten sposób zniewolił, dorobił się nawet przydomka: Bądź Wola Twoja.

Janusz Klimek nie dał się złapać na tani lep, nie okazał słabości i tym samym pozostawał dla ministra średnio użytecznym narzędziem, którym ten nie mógł dowolnie sterować.

Jednak minister Budzik, vel Bądź Wola Twoja, miał asa w rękawie, o którym młody człowiek nie wiedział. Tym asem była osobista asystentka Klimka, przydzielona mu wraz z biurem, wozem i całą resztą inwentarza.

Panna Katarzyna do bystrych nie należała, ale ukończyła studia managerskie, wykorzystując te same atrybuty, z powodu których znalazła zatrudnienie u ministra. Blond włosy, sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, błękitne oczy, miseczka D, zgrabna para szczupłych nóg i uśmiech, który zwalał z nóg każdego. Każdego! Egzaminujący ją na studiach docenci pękali już na pierwszej sesji. Janusz okazał się wyjątkowo odporny, bo pękł dopiero po dwóch miesiącach.

W domu poróżnił się z żoną, potem z teściem, a w pracy, robiąc dla szefa zestawienie realizowanych inwestycji, uświadomił sobie, że żaden odcinek budowanych dróg i linii kolejowych nie zostanie zrealizowany w terminie; że koszty już teraz przekroczyły przewidziany budżet i że trzech z pięciu wykonawców zejdzie wkrótce z budów w akcie protestu, żądając więcej pieniędzy. Wyrozumiała Kasia zrobiła mu mocnej kawy, potem masaż karku, a nieco później… dolnych partii ciała. Od tej chwili osobista asystentka spędzała przy jego biurku mniej więcej tyle samo czasu na nogach, co na kolanach… bynajmniej nie szukając zagubionych spinaczy biurowych.

Janusz wiedział, że nie powinien, ale mając złą passę wynikającą ze spływających raportów i doświadczając bezustannych nacisków ze strony przełożonego, odnalazł w Kasi, czy raczej w jej specjalnych zabiegach, sposób na utrzymanie mentalnej równowagi.

Mając za sobą kilka takich odprężających sesji z uroczą blondynką, pojechał na meeting, podczas którego minister w trakcie przerwy niby żartobliwie szturchnął go w bok, pytając:

– Jest dobra?

Popatrzył na szefa zdziwiony.

– Kto?

– Ta od przeglądu technicznego osprzętu męskiego.

Zaczerwienił się jak dzieciak przyłapany na podglądaniu.

– Skąd… skąd pan wie?

– Naprawdę nie wiesz? – Minister udał zdziwienie. – Ze względów bezpieczeństwa wszędzie mamy kamery.

Kiedy minister odnotował zamierzone wrażenie, jakie zrobił na swoim nowym asystencie, dodał poufnym tonem:

– Możesz być spokojny, ten dyskretny monitoring ma za zadanie kontrolować naszą lojalność względem suwerena, a nie życie prywatne.

Zrozumiał! W jednej chwili pojął, w jakim bagnie się znalazł, i dlatego unikał lusterka nawet w trakcie golenia. Będzie uczestniczył w brudnej polityce, brudnych interesach i sam będzie brudny. Jeśli odejdzie z departamentu, straci pracę, karierę, żonę i życie, jakie znał i na które do tej pory pracował… szatańska alternatywa.

Nadal słuchał poleceń szefa i starał się jak mógł, za co dostawał premie i nagrody, pozwalające wieść życie pozbawione materialnych trosk, jego dotychczasowa postawa uległa jednak zasadniczej zmianie. Narastający wewnętrzny sprzeciw i pogarda dla stosowanych przez przełożonego metod zniewalania otoczenia sprawiły, że zaczął uważniej przyglądać się pozaministerialnym interesom prowadzonym przez ministra. Po zaledwie trzech miesiącach pracy potrafił bezbłędnie wyselekcjonować zlecenia przygotowania analiz, które nie dotyczyły działań ministerstwa. Rok później wpadł na trop utajnionych transportów za pomocą pociągów widmo przewożących jądrowe odpady. Chociaż nie udało mu się pozyskać kompletnych dokumentów, to jednak skrzętnie kopiował i starał się połączyć w logiczną całość służbowe notatki, polecenia pozyskania informacji i tym podobne. Kiedy to nastąpiło, wiedział, że w przypadku próby szantażu ze strony ministra Bądź Wola Twoja ma w rękach coś, co powinno takie zapędy zdecydowanie ostudzić.

Dwudziestego lipca usłyszał fragmenty rozmowy telefonicznej prowadzonej przez swojego przełożonego z ministrem obrony, z której niezbicie wynikało, że zawartość kolejnego pociągu widmo zostanie wzbogacona o coś nie mniej spektakularnego od nuklearnych śmieci. Po dłuższym namyśle i starannych przygotowaniach wybrał się do pewnego miejsca w Niemczech, gdzie utajniony transport miał swój początek. Zrekonstruował jego całą europejską trasę z rozkładem jazdy włącznie. Chociaż samej katastrofy nie przewidział, to teraz był najmniej zaskoczony sytuacją, a nawet w pewien sposób na nią przygotowany, ale na razie dalej grał swoją rolę oddanego, kompetentnego i niczego nieświadomego narzędzia w rękach ministra.

Janusz bowiem, obok niewątpliwie wysokich kwalifikacji i inteligencji, którymi się odznaczał, miał w sobie solidną dozę aktorskiego kunsztu. W szkole średniej został duszą kółka teatralnego i przynajmniej raz w miesiącu zachwycał tak uczniów, jak grono pedagogiczne umiejętnością subtelnego wcielania się w dowolną postać. Każdy, kto widział tak znakomitą grę tego młodego talentu, uważał, że chłopak powinien zostać zawodowym aktorem. Brak wiedzy o tym konkretnym epizodzie z życia Klimka był poważnym niedopatrzeniem ze strony ministra i jego ludzi…

Dojechali do domu Patryka. Kiedy ten chciał wysiąść z wozu, zadzwonił telefon.

Po krótkiej wymianie zdań minister objawiał zdenerwowanie, jakiego Klimek jeszcze u niego nie widział. Wciąż wpatrzony w ekran smartfona, rzucił krótko z wyraźnie słyszalną w głosie pasją:

– Janusz, wracamy do biura!

Asystent nawrócił bez zadawania zbędnych pytań, bacznie obserwując we wstecznym lusterku zachowanie przełożonego. Ten dzwonił do wszystkich, których przed czterdziestoma minutami pożegnali, wzywając ich na ponowną naradę.

Pięć miesięcy wcześniej… Przypadek

Wpadliśmy na siebie przypadkiem. Przyjechałem do Krakowa dzień wcześniej na szkolenie dla przewodników turystycznych. Wolny wieczór, piękne miasto i chyba jedyna na świecie starówka, której nie sposób odpuścić. Siedziałem w knajpie na rynku, słuchałem dobiegających mnie dźwięków jazzu, delektując się czerwonym winem, kiedy zjawił się Brona. Naprawdę miał na imię Bronisław, ale on sam nie lubił, kiedy go tak nazywano, więc posługiwaliśmy się skrótem, który wszystkim odpowiadał.

Razem kończyliśmy szkołę średnią, dzieliliśmy pasję chodzenia po górach i fascynację dla munduru. Dlatego też on wstąpił do wojska, a ja spędziłem czas na studiach prawniczych, by w końcu znaleźć się w szkole policyjnej. Wkrótce rozpocząłem karierę w stolicy, gdzie na kilka lat utknąłem w pionie śledczym. Bronek bezpośrednio z wojska zawędrował do biura ochrony rządu.

Spostrzegł mnie pierwszy…

– Norbi! Ty stary rowerze! Za czym tu węszysz?

– Brona?! A niech mnie! Kogo dzisiaj eskortujesz?

Zmierzył mnie ciekawym wzrokiem od dołu do góry i oświadczył:

– Już nikogo, przyszedłem posłuchać jazzu i się zalać!

Zrobiłem zapraszający gest ręką.

– Pozwól w takim razie, że ci postawię.

– Stawiaj!

Siłą rzeczy zaprzestałem sączenia wina i chociaż nie lubiłem mieszania spożywanych alkoholi, zamówiłem całą butelkę wódki. Znałem gust Brony, a Brona mój i nie musieliśmy dopytywać się wzajemnie: „co pijesz?”.

Mając za sobą dwie kolejki, zapytałem:

– Służbowo czy prywatnie?

– Od czterech miesięcy prywatnie.

Przyjrzałem mu się lepiej. Wyraźnie schudł. Podkrążone oczy i zapadnięte policzki sugerowały wyczerpanie albo jakąś chorobę.

– Zdrowie?

Pokiwał głową.

– Jeszcze dwa, może trzy miesiące…

Raz jeszcze obrzuciłem go badawczym spojrzeniem i dopytałem:

– Jesteś na rehabilitacji?

– Mam wolne, przyjacielu, do samego końca.

– Nie rozumiem. Do końca czego?

Uśmiechnął się wyrozumiale i trochę smutno.

– Życia, Norbi, życia! Zostały mi maksymalnie trzy, może cztery miesiące, więc zalewam się, kiedy mogę.

Patrzyłem na niego z uwagą, ale nic nie wskazywało na to, żeby żartował.

– Nowotwór?

– Wielkości pięści i złośliwy.

– Szanse?

Zaprzeczył ruchem głowy, po czym wypił kolejkę, nie czekając na mnie. Mój entuzjazm z powodu spotkania opadł i nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. Zauważył moje zakłopotanie.

– Nie będę prawił komunałów, bo wiem, że ich nie lubisz, zresztą podobnie jak ja. Diagnoza jest jasna, czas krótki i nie rozpaczam nad nieuniknionym. Wyluzuj i baw się ze mną, póki jestem. Opowiadaj, co tam w śledczym.

Poprawiłem się na krzesełku, próbując poukładać sobie w głowie dopiero co usłyszane wyznanie, i z ociąganiem odpowiedziałem:

– Odszedłem.

– Nie pracujesz już w policji? – zapytał zdziwiony.

– Nie.

– Wyrzucili cię?

– Nie. Po prostu… Jakby ci to powiedzieć?… Zbyt wiele widziałem, zbyt wiele kompromisów, doszedłem do wniosku, że dalsza praca w resorcie nie ma sensu.

Wyprostował się i z kpiącym uśmiechem powiedział:

– I kto to mówi? Norbert, proszę cię, wszyscy, tylko nie ty! Taki ideowiec i piewca demokracji nie widzi sensu pracy w policji? To w czym jeszcze ten sens widzisz?

Uśmiechnąłem się cierpko do własnych myśli, wychyliłem szybko swój kieliszek, a kiedy gwałtowne pieczenie w przełyku ustało, rzekłem:

– Szukam tego zagubionego. Jutro zaczynam szkolenie dla przewodników turystycznych, dlatego tu przyjechałem.

Brona zastygł w bezruchu i przez kilkanaście sekund patrzył na mnie zbaraniały. Kiedy jego osłupienie minęło, zaczął mówić z namysłem:

– Mnie nie nabierzesz, coś się stało! Musiało się coś stać! Jeśli tacy faceci jak ty odchodzą z szeregów stróżów prawa, to nadciąga armagedon!

– Bez przesady, świat funkcjonował, zanim zostałem policjantem, i nie zawalił się, kiedy nim być przestałem.

– Wyjawisz mi rzeczywisty powód, dla którego przestałeś wierzyć w swoje posłannictwo?

Przez dłuższą chwilę nic nie mówiłem, tocząc wewnętrzną walkę. Pomyślałem jednak, że komuś, kto stoi nad krawędzią życia, nie wypada wciskać kitu.

– Odebrano mi kilka śledztw, bo zahaczyłem o polityczną wierchuszkę umoczoną po czubek głowy w gównie. Pamiętasz Eryka?

– Twojego „bliźniaka”, Eryka Celne Oko? Jasne! Fajny gość. Co u niego?

– Odszedł kilka miesięcy przede mną i z tego samego powodu. Okazało się bowiem, że dopóki namierzani przestępcy mają grube kartoteki i łażą w dresach, możesz gryźć, kopać i zamykać. Kiedy noszą garnitury i mają immunitety, sam jesteś gryziony, kopany i wpychany do kąta.

Pokiwał z wyrozumiałością głową.

– Brzmi bardzo poważnie. Wdepnęliście w grubszą sprawę?

– W kilka zazębiających się spraw, a gdybym wymienił ci konkretne nazwiska, konkretnie wziąłbyś mnie za wariata.

– Bo takich konkretnych ochraniałem, co?

– Dokładnie tak, a nie inaczej.

Obracał przez kilka chwil w palcach swój kieliszek, a potem powiedział z przekonaniem:

– Mylisz się, Norbi. W mojej robocie łuski z oczu spadają już po kilku tygodniach pracy. Wiem najlepiej, do czego są zdolni ci kanonizowani przez własne partie przedstawiciele suwerena. Często się zastanawiałem nad tym, kogo właściwie chronię i przed kim? Odpowiedzi przerażają, więc rozterki zalewasz wódą i liczysz dni, które pozostały ci do emerytury. Zanim całkiem zgłupiałem, dopadła mnie nieuleczalna choroba i tym samym pozbyłem się upierdliwych dylematów.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Podjąłem wątek choroby:

– Zawsze myślałem, że chłopaki pracujący dla rządu mają dostęp do wszystkiego co naj. Lekarze nie zaproponowali żadnej alternatywnej metody leczenia?

Zaprzeczył, kręcąc głową.

– Pół roku temu podczas badań kontrolnych odkryto u mnie guza. W klinice dla MSWiA powiedzieli, że ewentualna metoda leczenia takiego przypadku jest zbyt droga, a wynik terapii mocno wątpliwy i z powodu kosztów właśnie się jej nie stosuje. Z powodu kosztów, rozumiesz? Zwyczajnie naszemu systemowi nie zgadza się rachunek, bo wydane pieniądze się nie zwrócą. Rozmawiałem, z kim trzeba, chyba na każdym możliwym szczeblu, i wiesz, co usłyszałem? „Nie ma takiej opcji!”

Jego otwartość i swoboda, z jaką mówił o nadciągającym końcu własnego życia, wprawiała mnie w coraz większe zakłopotanie.

– Nie wiem, co powiedzieć.

– Nie musisz nic mówić! Nie oczekuję od nikogo pokrzepienia, bo wiem, że go nie ma. Nie ma takiej opcji! W tym jednym zdaniu zawarta jest cała esencja naszego bytu. Rodzimy się, dorastamy, kształcimy, zakładamy rodziny, pracujemy jak tępe woły, a kiedy nadchodzi ten ostatni dzień, uderza nas świadomość, że nie ma innej opcji! Wbrew potocznym opiniom śmierć nie jest jak podatki, bo jej nie można uniknąć, a ja sam poznałem cwaniaków, którzy do dzisiaj nie są opodatkowani!

– Ta metoda, o której wspomniałeś, jest dostępna u nas w kraju?

– W tej chwili już żadna nie wchodzi w rachubę. Przed rokiem… może tak, ale… – Potrząsnął gwałtownie głową, jakby się chciał od czegoś uwolnić.

Na stół wjechała druga butelka czystej i zapiekanki. Patrząc na wódkę, zastanawiałem się, czy chory na raka powinien ją pić. Zapytałem:

– Jesteś na chorobowym czy dali ci rentę?

– U nas w kraju, żeby dostać rentę, musisz przyjść do lekarza z głową pod pachą. Mam chorobowe. Raz na dwa tygodnie wchodzę do gabinetu po świstek o niezdolności do pracy, a gość w białym kitlu wypisuje go bez sakramentalnego „proszę się rozebrać”. Nawet na mnie nie patrzy. Nikt mnie nie kontroluje, nikt nie marudzi i ku mojemu zaskoczeniu, wciąż mnie nic nie boli.

Pokiwałem głową z uznaniem.

– Zachowałeś poczucie humoru.

– I niezłą pamięć! Kiedy świadomość nieuniknionego zaczyna być dokuczliwa, sięgam nią wstecz i śmieję się sam do siebie… Na marginesie, przejechałem kilka razy przez tę twoją dziurę.

– Berezów? – zapytałem zdumiony.

– Tak. Pamiętałem, że leży gdzieś koło Skarżyska-Kamiennej. Przejeżdżając pierwszy raz, natychmiast skojarzyłem z twoją osobą.

– Co tam robiłeś?

Zawahał się i przez chwilę nic nie mówił.

– W zasadzie nie powinienem podejmować tematu, bo to tajemnica państwowa.

– Przejazd przez Berezów jest tajemnicą państwową? Nie rozśmieszaj mnie! W ubiegłym tygodniu byłem tam na cmentarzu odwiedzić rodziców.

– Nie to miałem na myśli… Dobra, co mi tam! Konwojowałem transporty specjalne.

Nieomal zakrztusiłem się przełykanym kęsem zapiekanki.

– W Berezowie?! Co ty?! Przecież tam nic nie ma!

– Nie w Berezowie, ale przez Berezów.

– Szmal?

Rozejrzał się dookoła, czy nikt nas nie podsłuchuje, po czym pochylił się ku mnie i konfidencjonalnie szepnął:

– Odpady radioaktywne i złoto!

Odebrało mi mowę! Patrzyłem na niego przez chwilę z niedowierzaniem, po czym zapytałem:

– Rząd buduje złotą bombę atomową?

Roześmiał się donośnie.

– Dobre! Złota bomba atomowa! Hahaha… Żarty na bok… Raz do roku, w całkowitej ciszy i dyskrecji, przez nasz piękny kraj przejeżdża pociąg z radioaktywnym gównem i zmierza na Ukrainę.

– Poważnie?

– Najzupełniej poważnie. Żabojady i szwaby pozbywają się swoich śmieci tam, gdzie jest najtaniej.

– Co Ukraińcy robią z tymi odpadami?

– Biorą na przechowanie przez następne sto tysięcy lat i kasują za to szczere złoto.

Pomyślałem, że choroba Brony postępuje szybciej, niż jemu samemu mogłoby się wydawać. Rozlałem w milczeniu wódkę do kieliszków, nie podejmując wątku.

– Nie wierzysz mi?

– Nie, dlaczego? Oczywiście, że wierzę! – powiedziałem bez przekonania, nie patrząc mu w oczy.

– Cholera! On mi nie wierzy! Myślisz, że zwariowałem albo nowotwór uszkodził mi mózg i nie wiem, co mówię?! – wyrzucił z siebie oburzonym tonem.

– Brona, uspokój się. Historia jest… jakby to powiedzieć? Niezwyczajna!

– Moja praca była niezwyczajna i realizowałem niezwyczajne zadania.

– No tak… ale odpady radioaktywne? Pewnie przewozili coś innego, a wam wcisnęli taką fabułę, żeby wszyscy trzymali się od ciężarówki z daleka.

Brona przez kilka chwil starał się zapanować nad emocjami. Kiedy mu się to udało, wycedził:

– Posłuchaj, mądrosku, każdego roku na jesieni przejeżdża przez Polskę transport z setkami ton odpadów radioaktywnych. Transportują je do ukraińskiego Czarnobyla. Pamiętasz Czarnobyl?

– Każdy pamięta. Uspokój się, ludzie nas słuchają!

Obniżył głos, z którego jednak nie zniknęło oburzenie wywołane moim niedowiarstwem.

– Co drugi rok oprócz odpadów jedzie pociągiem złoto. Zapłata dla polityków i oligarchów skorumpowanego systemu za brudną przysługę.

– Przecież Czarnobyl jest skażony!

– Właśnie dlatego! Podobnie jak ty myśli większość. Nikt nie wozi drzewa do lasu czy wody do studni, więc do Czarnobyla nikt nie będzie zwoził radioaktywnego badziewia, kiedy tam wciąż zalega ich własne. Ktoś jednak wpadł na pomysł, który wcale nie jest tak absurdalny. Zastanów się przez chwilę! Jeśli chcesz pozbyć się uciążliwych i śmierdzących śmieci, najlepiej wyrzucić je na wysypisku, gdzie i tak już śmierdzi i nikt od dawna nie pyta dlaczego. Czarnobyl to idealne miejsce na takie odpady. Wszyscy wiedzą, co się tam wydarzyło, i promieniowanie nikogo nie dziwi. Przed laty zbudowano żelbetonowy sarkofag, żeby przykryć nim blok uszkodzonego reaktora elektrowni. Sprawdź w internecie, jaka firma wykonywała te prace, wtedy wszystko zrozumiesz.

Po dłuższej chwili zastanowienia zapytałem:

– Skąd o tym wszystkim wiesz?

– Bo zabezpieczałem te transporty i z nimi jeździłem.

– Na Ukrainę? – ciągnąłem z niedowierzaniem.

– Nie. Odbieraliśmy pociąg w Zebrzydowicach, gdzie ostatni wagon z czeską ochroną był odpinany i doczepiano nasz. Jechaliśmy do granicy z Ukrainą w Dorohusku, tam odpinali nasz wagon, zmieniali podwozia w wagonach, bo ich tory mają szerszy rozstaw, zapinali własny wagon ze swoją ochroną i jechali do Czarnobyla.

– Skąd wiesz, że do Czarnobyla i że tam składowane są takie odpady?

Otarł usta serwetką i rozejrzał się za obsługą, chcąc pewnie zamówić kolejną butelkę. Jednak poza klientami przy stolikach w pobliżu nikogo nie było. Odwrócił się do mnie.

– Na ukraińskiej granicy pilnowaliśmy wagonów podczas zmiany podwozia składu. Za każdym razem trwa to kilka godzin. Formalnie kontakty z Ukraińcami były zabronione, ale tak jak teraz mówię ci rzeczy, których nie powinienem, tak oni opowiadali przy wódce, dokąd jadą i gdzie to gówno składują.

– A złoto? – dopytywałem z zainteresowaniem.

– Raz na dwa lata w składzie jedzie wagon z toną złota. Forma zapłaty za magazynowanie tego kurewstwa.

Przez chwilę zawiesiłem na nim badawczy wzrok, ale Brona wytrzymał moje spojrzenie i się nie speszył. Przerywając pauzę, wykrztusiłem:

– Powiedziałeś: tona złota?!

Pokiwał głową, wyraźnie usatysfakcjonowany wrażeniem, jakie robiła na mnie opowiadana historia. Znowu wyrzuciłem z siebie pełne zaskoczenia:

– Nie do wiary!

– Żebyś wiedział! Niby wszystko ściśle tajne, ale w Warszawie też ktoś na tym robi kasę. Kilkadziesiąt sztabek wieźliśmy do ministerstwa obrony i nie wolno było nam z tego faktu sporządzać raportów ani żadnych notatek.

– Słucham?! Możesz powtórzyć to raz jeszcze?

Popatrzył na mnie zdziwiony.

– Co takiego?

– Dokąd zawoziłeś złoto?

– Do ministerstwa obrony!

– A konkretnie?

– Do pana ministra osobiście!

Brona przywołał kelnera, który pojawił się przy sąsiednim stoliku, i zamówił jeszcze pół litra, a ja, chociaż miałem dosyć picia, nie protestowałem. Kiedy chłopak z obsługi się oddalił, dodał:

– Zaczynasz wierzyć? Tak, przyjacielu, obaj pracowaliśmy dla mafii, tyle że uznanej oddolnie i pobłogosławionej odgórnie. Dwunastego października w Zebrzydowicach chłopaki przejmą następny pociąg z gorącym towarem i zimnym złotem, ale mnie już na tym świecie nie będzie.

– Naprawdę zawoziłeś złoto do ministra obrony?

Znowu popatrzył na mnie, ale tym razem nieco zirytowany.

– Tak, do znanego ci z przekazów telewizyjnych, nadętego durnia bez klasy i polotu, sprawującego funkcję ministra w rządzie… O co ci właściwie chodzi?

Próbowałem zebrać myśli, co nie było łatwe, zważywszy niewiarygodną historię i wchłonięty alkohol.

– Posłuchaj! To bardzo ważne! Czy jesteś absolutnie pewien tego, co mówisz?

Teraz obdarzył mnie spojrzeniem psychiatry, który porzucił wszelkie nadzieje w stosunku do swojego pacjenta.

– Mam jasność myśli i wiem, co mówię! Nie opowiadam ci przeczytanej książki czy obejrzanego filmu. To dzieje się naprawdę, Norbi!

Zwiesiłem głowę, polałem i już po raz któryś szybko wychyliłem kieliszek, nie czekając na kumpla. Gorzała przeszła lekko przez przełyk i po chwili poczułem dołożoną porcję rauszu w głowie.

– Wspomniałeś coś o dwunastym października. Skąd znasz dokładną datę transportu?

Popatrzył na mnie z politowaniem.

– Grafik zadań, dyżurów i delegacji robiłem w grudniu na cały następny rok. Oczywiście dochodziło w nim do różnych korekt, ale taki termin pozostawał niezmienny. Odpowiadałem za te transporty głową, sprawdzałem wagon przed konwojowaniem, rekrutowałem właściwych chłopaków, rozdzielałem zadania.

– Chodziłeś z licznikiem Geigera i sprawdzałeś promieniowanie w wagonach?

– Co ty, zwariowałeś!? Mówię o doczepianym wagonie ochrony! Tych z gorącym towarem nawet nie dotykałem.

– Ach tak.

Nie pamiętam, czy spowodowała to wypita wódka, czy też sam poruszony temat, ale jedna za drugą nawiedzały mnie fale gorąca. Wraz z nimi podnosił się głos wewnętrznego gniewu, który przed kilkoma miesiącami z trudem udało mi się stłumić przynajmniej na tyle, by móc rozpocząć poszukiwania nowego zajęcia. Z nową siłą wróciła świadomość, że polityczna klasa, tak wzniośle i kwieciście mówiąca o własnej bezinteresowności, cnotach, przymiotach ducha, jest zbiorowiskiem kanalii najpodlejszego gatunku. Ubrane w kubraczek przyzwoitości gesty i słowa, puste i nieodnoszące się do niczego wzniosłe frazesy. Czułem silne pulsowanie w skroniach, a budząca się we mnie złość przeradzała się w donośny wrzask. Czy można tak żyć?! Co się stało ze zwykłą ludzką przyzwoitością? Wszystko na sprzedaż, do negocjacji, zdeptania i pogardy! Jakże miałem tego dosyć!

Z chwilowego letargu i narastającego buntu wyrwał mnie Brona.

– Zainteresował cię temat, jak widzę.

Odgoniłem energicznym machnięciem ręki od dłuższego czasu krążącą nad resztką zapiekanki muchę.

– Spektakularny. Bardzo! – Zawiesiłem głos, ważąc przez kilka chwil coś, o co chciałem zapytać, a chyba pytać nie powinienem. Jednak zapytałem… – Jesteś pewien, że tym razem również pojedzie pociągiem złoto?

– Tona, może więcej? Tego dokładnie nie wiem, ale na bank pojedzie! Dlaczego pytasz?

Znowu milczałem przez dłuższą chwilę, a kiedy się odezwałem, sam nie mogłem uwierzyć w to, co wypłynęło z moich ust…

– A jak sądzisz?!

Popatrzył mi w oczy nieco spłoszony moim pewnym siebie tonem.

– Jesteś zmieniony na twarzy… jakiś pąsowy i w ogóle… Dobrze się czujesz? Chyba nie myślisz na poważnie… Ty łobuzie! Co się z tobą dzieje, zmieniłeś strony?

Wycelowałem w Bronę oskarżycielsko palec i powiedziałem dobitnie:

– Zawsze po tej samej! Przekonany o słuszności poszanowania prawa, pilnowałem porządku, a kiedy kazano mi na bezprawie przymykać oko, zmieniłem branżę. Nie odnosisz wrażenia, że ci politycznie poprawni w swoich chciwych zapędach stają się niezwykle bezczelni!?

Pokiwał w zamyśleniu głową.

– Mówiłem już, że po kilku tygodniach swojej pracy pozbyłem się złudzeń. Nie powiedział tego Machiavelli, że wszelka władza nas psuje, a władza totalna psuje nas totalnie?

– Lord Ecton!

– Słucham?

– Powiedział to Lord Ecton. Dokładnie przytaczając jego słowa, cytat brzmi: „Władza nas psuje, władza absolutna psuje nas absolutnie”!

Ponownie uśmiechnąłem się pod nosem.

– Próbuję w tej chwili popatrzeć na zagadnienie z innej strony i nachodząca mnie myśl nie wydaje się wcale taka absurdalna.

Łypnął na mnie okiem z nowym zainteresowaniem i zrobił gest, bym sobie nie przeszkadzał i kontynuował wywód.

– Być może ten sam ktoś, kto zmusił mnie do odejścia ze służby, bo przeszkadzałem mu w robieniu brudnych interesów, robi większy syf, niż mogło mnie i komukolwiek się przyśnić.

– Całkiem możliwe. I co z tego?

– Jak to: co z tego?! Pamiętasz, co powiedział Juliusz Cezar, przekraczając Rubikon?

– Alea iacta est!

– Właśnie, alea iacta est, kości zostały rzucone! Nie chciał tego robić, bo wiedział, że wywoła wojnę domową, ale nie miał wyjścia. Pompejusz i kilku skupionych wokół niego politycznych matołów chciało Cezara wyeliminować z życia Rzymu w ogóle. Silny, mądry i zasłużony człowiek miał upaść, bo tak chciała horda nienażartych przywilejami i zaszczytami nikczemnych zasrańców!

Patrzyliśmy się sobie długo w oczy. Ciszę przerwał Brona, mówiąc poważnie i o jedną oktawę niższym tonem:

– Coś mi się zdaje, że właśnie leziesz na drugą stronę Rubikonu.

– Też odnoszę takie wrażenie.

Mierzył mnie jeszcze przez jakiś czas zamyślonym spojrzeniem, po czym zapytał:

– Będziesz tutaj jutro?

– Mogę być.

– Jeśli przyjdziesz jutro w to samo miejsce, uraczę cię szczegółami, w zamian za przysługę.

Siedzieliśmy do północy, rozmawiając o przeróżnych rzeczach, nie wracając już do tematu niezwykłego transportu. Niemniej to właśnie ten pociąg i jego ładunek zaprzątały bezustannie moją głowę.

Pomysł

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładam wydawnictwa Novae Res ukazały sie również:

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
La Polonaise
Pięć miesięcy wcześniej… Przypadek
Pomysł
Plan
Domknięcie
Próba
Przedbiegi
Akcja
Konsternacja
Dobry człowiek
Filip Tracz
Przeczucie
Pierwsze wnioski
Trop
Przerwana misja
Na dywaniku
Lekcja pokory
Rozterki
Cyrograf
Dramat
Dedukcja
Pierwsze starcie
Sygnały
Skrucha
Poszukiwania
Złamany dobry człowiek
Upadek
Uchwycona nić
Iskra
Perspektywa
Zawód
Dymisja
Drugie starcie
Niespodzianka

La Polonaise

ISBN: 978-83-8373-680-8

© Hector Kung i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Paweł Pomianek | JezykoweDylematy.pl

KOREKTA: Paulina Górska

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

FOTO: domena publiczna

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek