Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Witamy we Flanagans! Jedna kobieta, jeden hotel i wszystko, o co warto walczyć. Pod kryształowymi żyrandolami rozgrywają się sceny z życia – miłości i miłostki, sukcesy, dramaty i wyzwania przynoszone przez kolejne epoki.
Flanagans to luksusowy londyński hotel, w którym zatrzymują się arystokraci i biznesmeni. Kapryśne kobiety, władczy mężczyźni, ci bardzo zamożni lub tacy, którzy za bogatych chcą uchodzić. Tu czekają na nich pełne przepychu wnętrza oraz najlepsza na świecie obsługa, gotowa czytać im w myślach i spełniać nawet najdziwniejsze żądania. Złote zdobienia na ścianach, perfekcyjnie wypolerowane podłogi, kandelabry, dzięki którym hotel jest skąpany w wyjątkowym blasku – to jedna część Flanagans.
W drugiej toczy się życie ludzi, którzy tak naprawdę są sercem tego miejsca. Oni też ulegają wielkim namiętnościom, marzą, snują plany. I ciężko pracują. Czy jednym i drugim uda się połączyć siły w obliczu prawdziwego zagrożenia? I uratują Flanagans?
Åsa Hellberg – szwedzka pisarka uwielbiana przez czytelniczki w siedemnastu krajach. W swoich powieściach przedstawia historie silnych, niezależnych kobiet w kluczowych momentach ich życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
1
Londyn, wieczór sylwestrowy 1959 roku
Ten ulewny deszcz powinien był powstrzymać przed wyruszeniem na przyjęcie nawet najbardziej przedsiębiorczych londyńczyków. O wiele wygodniej byłoby im przed kominkiem z kieliszkiem szampana w ręku. Ale przed hotel Flanagans podjeżdżał jeden samochód za drugim. Niektórzy goście prowadzili sami, inni mieli szoferów, którzy musieli czekać na zewnątrz, aż ich państwo zechcą wrócić do domu we wczesnych godzinach porannych. Suknie szeleściły na mokrym asfalcie, jakiś mężczyzna zarzucił żonie płaszcz na ramiona, chroniąc ją przed deszczem.
Ale deszcz nie przeszkadzał ludziom, którzy byli w drodze na bal sylwestrowy w hotelu Flanagans, może z wyjątkiem tych, którzy szli od przystanku autobusowego znajdującego się obok wejścia do hotelu. Na ulicach stała woda, a kierowcy lśniących limuzyn, które zatrzymywały się przed luksusowym hotelem, nie przejmowali się pieszymi na chodniku. W tę noc sylwestrową nieraz ktoś zaklął, kiedy kaskady wody niszczyły świeżo wyprasowane suknie wieczorowe.
Dzięki Bogu w hotelu nie czuć tej paskudnej pogody, pomyślała Linda Lansing. Opróżniła kieliszek, zanim go odstawiła, i wyszła z biura. Zatrzymała się na chwilę przy balustradzie i przyglądała błyszczącemu tłumowi gości.
Obsługa żwawo krążyła po salonie z tacami, na których stały zarówno puste, jak i pełne kieliszki. Wszystko zdawało się iść zgodnie z planem. Drinki serwowano już od kilku godzin, poziom hałasu znacznie wzrósł, a nastrój był coraz weselszy. Jak co roku będzie to niezapomniany sylwester. Linda wzięła głęboki oddech. Powinna już wrócić do gości.
Wolnym krokiem schodziła po schodach w szeleszczącej sukni balowej. Na dole przytrzymała się poręczy. Ten ostatni drink w biurze nie był potrzebny. Zamknęła na moment oczy, zanim ruszyła dalej. Uśmiechając się, skinieniem głowy pozdrawiała gości i miała nadzieję, że nikt nie zauważył jej lekkiej niepewności. Jasne, że to głupota upić się na własnym przyjęciu, ale teraz to pusty żołądek był winny, że kręciło się jej w głowie. Była przyzwyczajona do mocnych trunków, nie miała nic przeciwko kilku szklaneczkom whisky.
Ktoś złapał ją za rękę. Lady Carlisle. Linda uśmiechnęła się serdecznie i wychyliła do przodu, by pocałować Mary w policzek. Jej trzydziestopięcioletnia przyjaciółka błyszczała w wysadzanej perłami sukni. Wokół szyi lśniły klejnoty, które dostała od męża pod choinkę. Była bogata, rozpieszczona i po prostu cudowna.
– Mary, tak się cieszę, że przyszłaś. Suknia jest rzeczywiście tak piękna, jak mówiłaś. Dior, mam rację?
Mary z zadowoleniem skinęła głową.
– Tak, jest naprawdę śliczna – uśmiechnęła się i położyła dłoń na ręce przyjaciółki, która wciąż spoczywała na poręczy. – Znowu ci się udało, ale nie spodziewałam się niczego innego – nachyliła się do Lindy i kontynuowała szeptem: – Słyszałaś nowinki o Jonesach? Ponura historia. Właśnie się dowiedziałam. Najwidoczniej zakochał się w jakiejś kobiecie z Reading i opuścił majątek. Wiesz już?
Zadowolona podniosła papierosa do idealnie umalowanych czerwonych ust. Dni Mary składały się z plotek, akcji charytatywnych i niekończących się kolacji. Czasy, kiedy bawiła się w klubach do rana i była nazywana królową nocy, już dawno minęły, nad czym ostatnio mocno ubolewała. To jednak różnica, czy na ekskluzywne przyjęcia w Londynie jest się zapraszaną jako młoda, podziwiana i adorowana kobieta, czy rezyduje się z mężem i dwójką dzieci w ogromnym majątku kawałek za miastem i nosi tytuł lady.
Linda wyjęła z kopertówki zapalniczkę i przypaliła przyjaciółce papierosa. Zawołanie kogoś z obsługi na przyjęciu tego formatu było nie do pomyślenia. Nawet jeśli prowadziła z różnymi osobami luźne rozmowy i bawiła się podobnie jak jej goście, wciąż była tu gospodynią.
Kiedy trwały ostatnie minuty lat pięćdziesiątych, była jedynie figurantką na przyjęciu sylwestrowym w hotelu, którego była właścicielką. I tak to teraz wyglądało, choć zaczynały się lata sześćdziesiąte.
Linda Lansing, piękna dama z socjety, która – tylko współczuć – jest zmuszona po śmierci ojca prowadzić hotel Flanagans. Niezamężna, bezdzietna. Poza ładną twarzą i tym wyjątkowym zabytkowym hotelem w centrum Londynu nie ma nic. Dziełem ojca, który – jak głosi plotka – nie był uznanym biznesmenem, zarządza już niemal od dekady i o ile wiemy, nadal będzie zarządzać. Na horyzoncie nie ma żadnego narzeczonego, jak się dowiedziała redakcja z wiarygodnych źródeł, ale Linda Lansing ma kuzynów u swego boku. Rodzina Lansingów zawsze trzymała się razem.
Ten artykuł – ze zdjęciem Lindy pod żyrandolem w holu – ukazał się w ubiegłym miesiącu w „Timesie”. Jakby nie było nowoczesnych kobiet! Jakby Linda nie zapracowywała się niemal na śmierć, żeby utrzymać hotel. Gdyby wiedzieli, ile przeszła w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat…
„Rodzina Lansingów zawsze trzymała się razem”. Linda wybuchnęła głośnym śmiechem, kiedy to przeczytała. Całe szczęście, że redaktor nie przyłożył się do pracy, zbierając materiał do artykułu, bo kłótnie rodzinne wypełniłyby całą książkę. Ale kiedy chodzi o kobiety w biznesie, największą uwagę zwraca się na brak mężczyzny. Fakt, że bez pomocy rodziny udało jej się utrzymać i prowadzić hotel, nie był godny podkreślenia.
– Biedna pani Jones – powiedziała do Mary.
Prawdę mówiąc, pan i pani Jones byli jej zupełnie obojętni. Niech sobie wywołują skandale, ile tylko chcą. Dla Lindy to była tylko para jedna z wielu. Ale na zdradach się znała, dlatego mogła sobie wyobrazić, jak podle czuje się teraz pani Jones.
Wszystkie te zamożne pary, mieszkające w ogromnych rezydencjach na przedmieściach Londynu i mające posiadłości w Holland Park oraz domy wakacyjne we Francji na Lazurowym Wybrzeżu, przychodziły na jej przyjęcia. Najczęściej byli to ludzie tak obłudni i nieszczerzy, że już na samą myśl Lindę przeszywał dreszcz. „Koniecznie musimy się spotkać”, mówili. Przekrzywiali przy tym lekko głowy i mierzyli ją wzrokiem od stóp do głów, od granatowych jedwabnych butów, przez krągłe biodra, aż po talię i blond włosy. Często jeden czy drugi mężczyzna zatrzymywał wzrok na wysokości jej biustu, ale łokieć żony szturchający go w bok uświadamiał mu, jak bardzo to niestosowne. Linda natomiast była zapraszana na przyjęcia, na których jej goście chcieli się nią pochwalić przed prasą. Kiedy już zrobiono jej zdjęcia, a Linda nasyciła głód czytelników blaskiem i polotem nowoczesnej kobiety, często nie patrzono na nią więcej.
Była zagrożeniem dla wszystkich szczęśliwych małżeństw wokół niej, co niejednokrotnie dawano jej do zrozumienia. Ludzie chcieli współczuć samotnej i opuszczonej Lindzie Lansing, ale to było po prostu niemożliwe, gdy mężczyźni w pomieszczeniu rejestrowali każdy jej najmniejszy ruch. Jakby była nimi choć trochę zainteresowana. Nie, zupełnie nie, bo nie znosiła idiotów.
Jej najlepsza przyjaciółka, Mary Carlisle, w przeciwieństwie do tych wszystkich kobiet z socjety, była uroczą osobą. Kiedy Mary przychodziła na herbatę i siadała w salonie, Linda przysiadała się do niej, by wysłuchać najnowszych plotek. Mąż Mary był sporo starszy od eleganckiej żony i niechętnie opuszczał posiadłość pod Windsorem. Mary przyjeżdżała więc samochodem bez niego, a jej szofer siedział na tylnym siedzeniu, na wypadek gdyby chciała się jeszcze zabawić w mieście.
– O Jonesach porozmawiamy przy herbacie w przyszłym tygodniu. Mam ci dzisiaj tyle do powiedzenia – skinęła głową do Lindy i spojrzała na nią dużymi oczami.
Linda nic sobie nie robiła z tych wszystkich historii, ale bawiła ją ta nuta dramatyzmu w głosie przyjaciółki. Poza tym dobrze jest być na bieżąco, na wypadek gdyby pan Jones zechciał zatrzymać się we Flanagans.
Nie byłby to pierwszy mąż, który dopuszcza się zdrady w jej hotelu, to naprawdę nic nowego. Ale niektórzy uważali, że obowiązkiem Lindy jest odprawianie takich gości. Dlaczego miałaby to robić? Życie prywatne innych to nie jej sprawa.
Pewnego razu jedna ze zdradzanych kobiet nazwała Flanagans burdelem. Po tym incydencie nie była już zapraszana na uroczystości w hotelu, mimo że dosłownie błagała o to na kolanach, jak mąż zakończył romans. Ostatecznie gorszy okazał się dla niej zakaz wstępu do tego słynnego londyńskiego hotelu niż to, że jej mąż zabawiał się w nim z inną.
Mary przerwała Lindzie.
– Kochana, chciałam się tylko przywitać i życzyć ci wszystkiego dobrego. Powinnaś iść teraz do gości. A ja muszę zadbać o męża, żeby nie przyszło mu do głowy wracać do domu przed północą.
Potem spojrzała na Lindę surowym wzrokiem.
– I pocałuj kogoś – powiedziała. – Od tego się nie umiera.
W suterenie hotelu Elinor uwijała się jak w ukropie. Tu nie było czuć sylwestrowej atmosfery. Jeden półmisek za drugim wędrował na górę i ciągle wołano o kolejne, więc nie miała nawet czasu upiąć kręconych włosów, które poluzowały się pod czepkiem. Do sali bankietowej wędrowały półmiski z ptysiami, pieczonym łososiem, ogóreczkami, kawiorem i ostrygami. Zgodnie z poleceniem pani Lansing Elinor miała serwować dania na zamówienie.
Elinor nie skarżyła się, ale pracę zaczęła o ósmej rano, a teraz dochodziła północ. Ostatni dzień lat pięćdziesiątych zapamięta jako pracowity i wyciskający pot. Ze świętowaniem nie miał nic wspólnego.
Przejście z lat pięćdziesiątych w lata sześćdziesiąte nie było dla niej okazją do świętowania. Nie przy takim ogromie pracy. Kiedy ostatnio był przełom dziesięcioleci, miała jedenaście lat i skończyło się to krzykiem i lamentem dochodzącym z sąsiedniego mieszkania. Kiedy rodzice tam pobiegli, by sprawdzić, co się dzieje, dokładnie o północy znaleźli pobitą do nieprzytomności panią Jenkins.
– Jaka płynie z tego nauka? – zapytała mama, kiedy Elinor uciekła do łóżka i tuliła wystraszonego młodszego brata.
Elinor stwierdziła, że żona musi być miła i posłuszna mężowi, a pani Jenkins najwidoczniej taka nie była. Zauważyła, że mama nadal ma złość wypisaną na twarzy.
– Nie – odpowiedziała mama. – Nauka z tego jest taka, że przy pierwszym uderzeniu opuścisz dom, zadbasz o to, by zdobyć pracę i… – potem zamilkła, rozejrzała się, jakby się bała, że ktoś może ją usłyszeć. – I wyjdziesz za mąż tylko za takiego mężczyznę, który będzie cię szanować i doceni, jaka jesteś bystra. Który nie podniesie na ciebie ręki ani za kolor skóry, ani za to, że jesteś od niego inteligentniejsza. Zapamiętaj te słowa. Jesteś Brytyjką, nawet jeśli twoja matka jest Szwedką, a ojciec pochodzi z Jamajki. Możesz być dumna z tego, że ukształtowały cię kultury trzech krajów.
Kiedy karetka zabrała panią Jenkins do szpitala, mama, tata, Elinor i młodszy brat podzielili się jabłkiem – to był jeden ze szwedzkich zwyczajów, który mama pielęgnowała – i życzyli sobie szczęśliwego nowego roku. Następnego dnia rano tata musiał być w pracy w porcie, a mama miała do sprzątania trzy domy po przyjęciach sylwestrowych. Elinor musiała się opiekować młodszym bratem.
Otworzyła drzwi dużej lodówki i sięgnęła po miskę z pokrojonym ogórkiem. Ciekawe, czy coś się zmieni w 1960 roku? Ojciec ciężko pracował, a opuszki palców mamy wyglądały jak suszone rodzynki. Wczoraj to zauważyła, kiedy razem jedli.
Elinor wyprowadziła się z domu rodzinnego. W pokoju znajdującym się w suterenie hotelu miała własne łóżko, małą szafę na ubrania i lampkę nocną, która przez cały czas się świeciła, bo przy świetle lampki Elinor odrabiała lekcje.
Pewnego pięknego dnia dziewczyna miała stać się kimś.
Było jej tu dobrze, ale wiedziała, że tylko dzięki studiom otworzą się dla niej drzwi, które dla dziewcząt jej pochodzenia są zazwyczaj zamknięte. Dlatego kursy w poniedziałkowe wieczory były dla niej świętością. Obecnie uczyła się angielskiego. W żadnym wypadku nie chciała mówić tak jak rodzice. Obydwoje mówili z silnym akcentem. W Notting Hill nie było to nic szczególnego, ale tutaj – niedopuszczalne. Język jest bardzo ważny. Ostatnio ukończyła kurs stylu. Kiedy weszła do sali, inne dziewczęta zrobiły wielkie oczy i gapiły się na nią, ale Elinor starała się ignorować ich spojrzenia. Chciała się nauczyć etykiety i trzy miesiące później potrafiła już utrzymać książkę na głowie i pić jednocześnie herbatę, trzymając elegancko wyciągnięty mały palec. Gdyby nie ten kurs, nigdy by się tego nie nauczyła. Tata marudził, że taki kurs dla dziewczyny z jej kolorem skóry to pieniądze wyrzucone w błoto, ale miała już dwadzieścia jeden lat i nie musiała go słuchać. Najważniejsze, że mama ją wspierała.
– Nie stój tak i nie śnij na jawie! Do roboty! – krzyknął szef, który akurat przechodził.
Elinor dygnęła.
– Oczywiście. Przepraszam.
Ostrożnie nabierała na łyżeczkę odrobinę kawioru ze słoika i kładła na krakersie, jak sobie tego życzyła pani Lansing. Jak dotąd zdawało się, że nowy rok będzie taki sam jak stary.
Podniosła wzrok i spojrzała na wąskie okna pod dachem. Po szybach spływały krople deszczu. Fajnie byłoby obserwować ukradkiem elegancko ubranych gości, którzy tego wieczoru przechadzali się po hotelu. Wszystkie kobiety włożyły z pewnością najładniejsze suknie. Tak przynajmniej mówili ci, którym wolno było przebywać piętro wyżej. Elinor do nich nie należała. Nie wolno jej było przebywać poza sutereną.
Odkroiła brzegi jasnego chleba.
Kolejna taca będzie zaraz gotowa do podania.
Tylne światła autobusu zniknęły za zakrętem. Jeśli Emma nie chciała, by strugi deszczu lecącego z nieba przemoczyły ją do suchej nitki, musiała wejść do budynku. Światła i głośny śmiech dobiegający z końca ulicy kusiło ją i chociaż wiedziała, że nie ma tam czego szukać, weszła do środka przez otwarte drzwi. Nikt jej nie zatrzymał, a jeśli ktoś zapyta, powie, że zabłądziła.
Nigdy czegoś takiego nie widziała.
Zza kolumny obserwowała towarzystwo i zdała sobie sprawę, że tak właśnie zachowują się nowocześni ludzie. Jeśli chce mieszkać w Londynie, musi do tego przywyknąć. Goście szaleli na parkiecie i zdawało się, że dobrze się bawią. W rogu zespół grał muzykę, której nigdy wcześniej nie słyszała. Z muzyką kościelną nie miała nic wspólnego – to było dla niej jasne.
Mama i babcia padłyby trupem, gdyby wiedziały, że Emma tu stoi i obserwuje dorosłych, którzy tak nieprzyzwoicie się zachowują. Mężczyźni pozbyli się marynarek, poluzowali krawaty, a kobiety zdjęły nawet buty. Koszule kleiły się do spoconych ciał panów. Emma zauważyła, że robi się jej sucho w buzi. Nie mogła oderwać wzroku. Kiedy jeden z mężczyzn bez skrępowania przyciągnął w tańcu partnerkę i pocałował, Emma zmusiła się, by przestać patrzeć. Czuła, jak płoną jej policzki. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Owszem, czytała już o tym. Schowała w swoim pokoju pudełko z czasopismami o modzie i muzyce, a książka, którą czytała wieczorami, traktowała o wyzwoleniu kobiet. Mama myślała, że czyta Biblię.
Dzisiaj kończyła osiemnaście lat i chociaż mama oraz babcia ze łzami w oczach zabroniły jej opuszczać dom rodzinny, Emma pożegnała się i wsiadła do pociągu. Można powiedzieć, że uciekła. Nie mogła już dłużej wytrzymać.
Wolność. Jakże tęskniła do tego dnia! Od teraz sama będzie podejmować decyzje. Rozsądne decyzje. Bo jeśli nie będzie się miała na baczności, w krótkim czasie wyjdzie za mąż i będzie obarczona dzieckiem, jak wszystkie inne młode dziewczyny we wsi, a tego chciała za wszelką cenę uniknąć. Może nie jest jeszcze całkiem dojrzała, ale nie jest głupia. Emma miała ochotę spróbować, jak smakuje seks, ale najpierw się dowie, jak się zabezpieczyć, by nie zajść w ciążę.
Powoli zdjęła kapelusz i poczuła, że mimo ciepła w budynku jej stopy są zimne. Miała znoszone buty, które nie chroniły przed deszczem i nie zatrzymywały wody. Starała się nie zwracać uwagi na przemoczone pończochy. Miała w walizce drugą parę butów, ale chciała je zatrzymać, aż znajdzie jakieś zatrudnienie.
– Porządna rodzina – powiedziała mama. – Pójdziesz tylko do porządnej rodziny, inaczej natychmiast tu wrócisz, uparta dziewucho.
Emma domyślała się, że mama nie nazwałaby gości, którzy tu się bawili, porządnymi, mimo błyszczących materiałów, biżuterii i idealnych fryzur. Mama wyobrażała sobie raczej rodzinę pastora z setką bachorów, którym ktoś inny niż mama powinien wycierać nos, kąpać je i opiekować się nimi.
Emma nie bardzo lubiła dzieci, dlatego nie zamierzała pracować jako opiekunka. Miała większe ambicje, ale nigdy z mamą o tym nie rozmawiała. Mama powtarzała w kółko, że Emma ma się nająć jako pomoc domowa, a potem wyjść za miłego, pobożnego mężczyznę.
W tej kwestii matka i córka miały zupełnie odmienne wyobrażenia.
Emma chciała być bogata. Mężczyźni mogli jej tylko pokrzyżować plany, dlatego postanowiła, że się nie zakocha, ale będzie się bawić. Czytała o tym i brzmiało to nadzwyczaj nowocześnie i ekscytująco.
Lata sześćdziesiąte to będzie jej dziesięciolecie, była tego pewna. Czuła radosne podniecenie. Pomysł, że można mieć wszystko i jednocześnie być niezależną, był daleki od wizerunku kobiety, jaki wyniosła z domu, ale w czasopiśmie, które po kryjomu czytała, było napisane, że to możliwe.
– Au! – krzyknęła, kiedy ktoś w uniformie brutalnie chwycił ją za rękę i bez ceregieli wyrzucił na ulicę.
Nie protestowała. Deszcz padał jeszcze mocniej niż przedtem, ale była tak zadowolona z tego dnia, że zupełnie jej to nie przeszkadzało.
– Ta muzyka w środku – zapytała mężczyznę – to jazz?
Spojrzał na nią wielkimi oczami. Potem roześmiał się.
– Jazz? Nie, moja panno, w hotelu Flanagans nie jesteśmy tacy staroświeccy. To rock.
Jego śmiech wciąż brzmiał w powietrzu, kiedy się odwrócił i ruszył do ciepłego wnętrza.
Emma z niewielkiej odległości obserwowała, jak mężczyzna w stroju kucharza wyrzucił papierosa. Energicznie chwyciła starą walizkę babci i pobiegła do niego, by zapytać, do kogo powinna się zgłosić, jeśli szuka pracy.
– Chwileczkę! – zawołała, ale deszcz zagłuszył jej wołanie.
Mężczyzna zniknął na schodach prowadzących do sutereny. Emma ruszyła za nim. Widziała okna wychodzące na ulicę. Słychać było za nimi brzęk naczyń, śmiech i podniesione głosy. Emma uśmiechnęła się. Była zachwycona. Jak wspaniale być dorosłą!
Tuż przed dwunastą Linda otworzyła drzwi do kuchni. Pomoce kuchenne patrzyły na nią zszokowane. Znak, że częściej powinna się tu pokazywać. Pracownicy, którzy dopiero od niedawna byli zatrudnieni w hotelu, stali cicho jak myszki w oczekiwaniu inspekcji.
Dla Lindy nie było to teraz ważne. Była głodna, lekko podpita i nie miała najmniejszego zamiaru iść za radą przyjaciółki i o północy kogoś pocałować. Wręcz przeciwnie, chciała teraz coś zjeść, a potem iść spać. Goście będą się bawić bez niej równie dobrze.
Podeszła do niej szefowa kelnerek i wskazała na pewną osobę. W kuchni stała w kącie dziewczyna, która wyglądała jak zmokła kura. Woda kapała z jej ohydnego kapelusza.
– Nie mogę się jej pozbyć. Nie chce wyjść z kuchni – powiedziała szefowa kelnerek, kręcąc głową ze zdenerwowania.
– Zajmę się tym – powiedziała Linda. – Proszę iść na górę do gości – potem zwróciła się do intruza. – Kim jesteś? – zapytała Emmę.
Linda miała słabość do uporu. Uważała, że jest oznaką ambicji.
– Zmokłą kurą? – zaproponowała dziewczyna.
Uśmiechnęła się, pokazując zadbane zęby.
– To widzę. Pytam, czego szukasz w hotelu.
– Zatrudnienia.
– W noc sylwestrową?
– Nie wyobrażam sobie lepszego momentu. Właśnie skończyłam osiemnaście lat – odpowiedziała z dumą.
Miała nienaganną cerę, była otwarta i sprawiała sympatyczne wrażenie.
– Zdejmij ten kapelusz – nakazała Linda.
Na plecy dziewczyny opadł długi warkocz. Jej wygląd nie budził zastrzeżeń, ale fryzurę miała staromodną.
– Jak ci na imię?
– Emma.
Lindzie zaczęło burczeć w brzuchu. To był impuls.
– Naszykuj mi dwie kanapki – powiedziała. – Jeśli będą mi smakować, dostaniesz tu pracę, jeśli nie, wygonię cię z powrotem na deszcz. Elinor pokaże ci, gdzie możesz zostawić swoje rzeczy i gdzie są szafki kuchenne. Ale żadnej pomocy więcej. Masz dziesięć minut – Linda spojrzała na zegarek. – Na miejsca, gotowi, start!
Problem z dziewczętami polegał na tym, że kiedy już się wyszkolą, wtedy zawsze wychodzą za mąż, dlatego praktyczniej jest zatrudniać chłopców, chociaż dziewczęta na ogół lepiej wywiązują się z obowiązków. Pracują szybciej, są dokładniejsze, a ta czarna dziewczyna Elinor okazała się szczęśliwym nabytkiem w hotelowej kuchni. Była sama, nie strzępiła języka jak wiele innych i pracowała ciężej niż pozostałe. Poza tym miała talent. Kiedy wnoszono talerz, który wyszedł spod jej ręki, wyglądał zawsze nadzwyczaj smakowicie.
Linda miała wszystko na oku, chociaż personel nie zdawał sobie z tego sprawy. Dla niej było to oczywiste. Od dobrej pracy personelu wiele zależało. I od lojalności. Kto plotkował o gościach, wylatywał. Elinor chyba o nikim nie mówiła. Nie chciała się nawet zadawać z kolegami i koleżankami z pracy, ani z nimi zadzierać. Było w tym coś wyjątkowego. Na ogół zawsze ktoś narzekał w suterenie, ktoś czuł się źle traktowany. Kolor skóry Elinor był, niestety, wciąż powodem, dla którego nie mogła jej przenieść do obsługi wyższego piętra, ale Linda miała zamiar zwiększyć zakres obowiązków Elinor. Jeśli ta nowa okaże się wystarczająco dobra, Elinor weźmie ją pod swoje skrzydła. Mało jest ambitnych młodych dziewcząt, dlatego Linda wciąż takich szukała.
Dziewięć minut później Emma przyniosła jej duży talerz ze smakowicie wyglądającymi kanapkami. Linda już dawno takich nie widziała.
– Sama je zrobiłaś? – zapytała.
Emma z przekonaniem skinęła głową.
Linda ugryzła kanapkę i westchnęła. Ten smaczny sos pod łososiem przygotowała Elinor. Linda od razu poznała smak ulubionego sosu.
– A sos?
Emma przytaknęła bez mrugnięcia okiem.
Linda zastanawiała się przez chwilę, potem odsunęła talerz.
– W porządku, Emmo, zatrudnię cię. Ale nie ze względu na kanapki, bo te naszykowała Elinor, tylko dlatego, że kłamiesz. Koniecznie chcesz dostać tę pracę, prawda?
Emma skinęła głową, tym razem jeszcze energiczniej. Zaróżowioną twarz dziewczyny rozjaśnił uśmiech.
– Dostanę tę pracę?
– Tak, dostaniesz. Będziesz dzielić pokój z Elinor. Licz się z tym, że zawsze mogę cię zawołać, jeśli będziesz mi potrzebna, a to może się stać o każdej porze dnia i nocy. Przyjmuję cię na miesiąc próbny, potem razem z…
Zamilkła zdziwiona, kiedy Big Ben głuchymi, nieuchronnymi uderzeniami obwieścił nową dekadę.
Przegapiła północ. Zazwyczaj stała o tej porze przy balustradzie i wznosiła toast w stronę gości, którzy z reguły zajęci byli sobą.
Ach, nic nie szkodzi, że w nowy rok wchodzi w suterenie z ludźmi, którzy pracowali tu cały dzień. Złoży to na karb tego, że za mało zjadła, a za dużo wypiła.
Kiedy się odwróciła do personelu, nie uszło jej uwadze, że świeżo zatrudniona Emma i Elinor uśmiechały się do siebie. Linda miała wrażenie, że w tym momencie zrozumiała, jak ogromne znaczenie mają dla innych właśnie się zaczynające lata sześćdziesiąte.
Jeszcze raz ugryzła kanapkę, potem kazała iść wszystkim do pokoju dla pracowników. Elinor wzięła Emmę za rękę i obie pomknęły korytarzem. Tego wieczoru Linda zaprosiła personel na szampana. Chwilę później strzelały korki i słychać było radosny śmiech.
Sama wsiadła do windy i udała się do biura. Tam czekała na nią whisky.
Następnego ranka, nago i z potwornym bólem głowy, robiła rundę po apartamencie i zbierała rzeczy, które wieczorem niedbale z siebie zrzuciła. Suknia leżała na sofie w salonie, jeden but wylądował tuż obok. Drugi znalazła w końcu pod dużym, złotym lustrem w korytarzu. Biustonosz, pas do pończoch, pończochy i figi leżały na kupie na podłodze przed łóżkiem. Kiedy już wszystko pozbierała, otworzyła dwuskrzydłowe drzwi szafy i odwiesiła suknię wieczorową. Jeśli będzie ją chciała jeszcze raz założyć, musi ją dać do poprawki. Jak zawsze, z nostalgią wodziła wzrokiem po niezliczonych sukniach balowych wiszących w szafie. Przejechała palcami po sukni z delikatnej różowej koronki. Kiedy ostatnio miała ją na sobie? Na wspomnienie tej chwili poczuła ukłucie w sercu. Wspomnienia o innym życiu – życiu, które było tak blisko – zawsze sprawiały jej ból.
Przesunęła ręką po jasnoniebieskiej sukni – tak jasnej, że można ją było wziąć za białą. Była uszyta z szyfonu. Dół był tak szeroki, że kilka krawcowych musiało trzymać materiał, kiedy madame Piccard go szyła.
Linda tańczyła w jego silnych ramionach. Jego frak idealnie pasował do sukni. Inni specjalnie odsunęli się na bok. Stopami ledwo dotykała parkietu. Jego spojrzenie, które więziło jej oczy. Krew pulsowała jej w żyłach. A potem… Potem on rozpinał tysiące guziczków na jej plecach, wolno, jeden po drugim, aż szyfonowa suknia niczym chmurka opadła na dół, a jej dech zaparło.
Dlaczego nie pozbyła się tej sukni? Przecież wiedziała, że wspomnienia złamią jej serce.
Z hukiem zamknęła drzwi szafy.
Zastanawiała się, czy zjeść śniadanie, czy wypić coś na klina. W głowie jej dudniło. Jeśli nie dostanie natychmiast kawy, będzie jeszcze gorzej.
Ale goście bawili się doskonale i to było najważniejsze. Nie po to w ciągu ostatnich dziesięciu lat wprowadziła hotel do strefy zysków, by teraz z niej wyjść. Opłaciła się jej ciężka praca, a gwiazda hotelu Flanagans wciąż świeciła na londyńskim hotelowym firmamencie. Konkurencja była duża. Wraz z hotelami Savoy i Ritz jej należał do tych, o których najczęściej się mówiło.
Mary została do późna i pożegnała się obietnicą, że odezwie się w tygodniu. Jej mąż wyglądał całkiem rześko, choć był sporo starszy.
– Bądźmy szczere, jest znacznie starszy – powiedziała Mary, kiedy dyskutowały o tym, w jaki sposób daje o sobie znać taka różnica wieku.
Linda nigdy nie oswoiła się do końca z myślą, że tych dwoje jest razem, ale rozumiała oczywiście przyjaciółkę, że ta zgodziła się w końcu na ślub.
To była doskonała partia, poza tym ich rodziny znały się całą wieczność. Kiedy pierwszy raz powiedziała „nie”, nie potraktował odmowy poważnie, również kiedy powiedziała „nie” po raz drugi. Kiedy zapytał po raz trzeci, wymachując jej przed oczami dużym diamentem, powiedziała „tak”. „Z miłosierdzia”, jak potem stwierdziła, ale Linda wiedziała, że Mary go kocha, chociaż skarżyła się, że pocałunki i inne czułości są coraz rzadsze. Mąż Mary był nowoczesnym mężczyzną i zaproponował jej nawet, by znalazła sobie kochanka. Odrzuciła tę propozycję, choć bardzo tęskniła za fizyczną bliskością. Bo tak właśnie było. Dlatego flirtowała bez skrępowania, jeśli tylko nadarzyła się okazja, ale flirt ograniczał się do pożądliwych spojrzeń i pocałunków, jak się zarzekała.
– Pożądają mnie, czuję przy tym lekkie podniecenie, ale na tym musi się kończyć. Ale że ty jesteś taka cnotliwa, chociaż nic cię nie powstrzymuje, tego nie rozumiem. Seks jest przecież cudowny – powtarzała Lindzie i proponowała jej jednego mężczyznę po drugim, którzy w ten czy inny sposób mieli być wyjątkowi.
Jednak Linda dotąd nie poznała nikogo, kto by ją choć trochę interesował. Bogaci mężczyźni są tak samo nudni jak majątek, który odziedziczyła.
Nagle ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Linda rozejrzała się za szlafrokiem, bo nie było go na wieszaku obok szafy. On też leżał na podłodze. Granatowy materiał, z którego był uszyty, był w takim samym odcieniu jak wykładzina podłogowa, dlatego nie od razu go zauważyła. Miała go na sobie dzisiejszej nocy? Nie mogła sobie tego przypomnieć.
Mocno zacisnęła pasek i przed dużym lustrem upewniła się, że żadna szparka nie zdradza, że pod szlafrokiem jest całkiem naga. Jeszcze spojrzenie na zegarek – była punkt dziewiąta. Dokładnie tak jak chciałam, pomyślała i otworzyła drzwi.
Emma – chyba tak się nazywała ta nowa dziewczyna – weszła do środka z tacą ze śniadaniem i zatrzymała się na środku. Niezdecydowana rozglądała się po pokoju.
Linda pokazała na stół pod oknem, gdzie miała zwyczaj jeść śniadanie. Emma zostawiła tam tacę i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
Dyskretna. To dobry znak. Personel wiedział, że ma się odzywać tylko wtedy, kiedy Linda zapyta. Ale skąd ta nowa miała to wiedzieć? Poza tym Linda miała wrażenie, że ta młoda dziewczyna jest raczej wygadana. Dzień wcześniej pewnym wzrokiem patrzyła Lindzie prosto w oczy, nie szeptała i nie odwracała wzroku jak wiele innych. Ambicja, pomyślała Linda. Widziała to po niej i właśnie to jej imponowało.
Nie spieszyła się przy śniadaniu. Londyn odsypiał noc sylwestrową. Kiedy się już ubierze i doprowadzi do stanu, w jakim może się pokazać w hotelu, pójdzie najpierw na mały spacer. Najbardziej lubiła to miasto, gdy wyglądało jak wymarłe.
1960.
Mimo wszystko było w nowym roku coś, co dawało nadzieję. Nie dlatego, że wierzyła, że w 1960 roku będzie się więcej śmiać niż w 1959, tylko dlatego, że z każdym rokiem smutne wydarzenia, które ciążyły jej przez ostatnie lata, stawały się coraz bardziej odległe.
Nagle rozległo się głośnie pukanie do drzwi.
Linda wstała. Kto to może być?
Przed drzwiami stał Laurence, jeden z członków rodziny, o której prasa pisała, że trzyma się razem.
– Czego chcesz? – zapytała ze złością.
Przyglądał się przez chwilę swoim paznokciom, potem spojrzał jej surowo w oczy.
– Chcę, żebyś wiedziała, że 1960 będzie rokiem, w którym wszystko stracisz. Szczęśliwego nowego roku, droga kuzyneczko.
2
Fjällbacka 1949 rok
Babcia nadal źle wygląda, pomyślała Linda, kiedy wycierała jej twarz. Chyba robiła to dzisiaj już siódmy raz. Przyłożyła usta do czoła starszej pani. Chyba nie jest już takie rozpalone. Według doktora Bunsena stan babci mógł pójść w dwie strony – nie najciekawsza prognoza. Osiemdziesiąt trzy lata to nie tak mało. Kilka dni temu babcia sama powiedziała, że już wystarczy.
– Jestem gotowa, stwierdziła szeptem. Potem dodała, lekko wzdychając: – Ale żyć też się chce.
Dlatego babcia była przygotowana na każde zrządzenie losu. Nie, babcia nie może umrzeć. Linda nie wyobrażała sobie życia bez niej. Tata natychmiast ściągnąłby ją do Londynu, a to Fjällbacka jest jej domem.
Babcia leżała w łóżku jak mały ptaszek. Ręce miała chudziutkie, skóra w miejscach, gdzie widać było żyły, stała się atramentowa. Obrączka i pierścionek luźno siedziały na palcu, jakby nie należały do niej.
Linda powiesiła myjkę na cynkowej wannie, która stała obok łóżka, wydmuchała nos, potem usiadła na krześle obok łóżka i wzięła babcię za rękę.
– Nie patrz takim smutnym wzrokiem, moje dziecko.
Głos dochodzący z łóżka był tak słaby, że Linda nie była pewna, czy się nie przesłyszała.
– Babciu?
– Wody, dasz mi wody?
Linda zerwała się na równe nogi i pobiegła do dzbanka na stoliku w kształcie półksiężyca, który stał przy oknie. Chwilę później wróciła do babci. Pomogła jej usiąść i się napić. Różowa koszula wisiała na szczupłych ramionach starszej pani.
– Lepiej się czujesz?
Linda ponownie ułożyła kruchą kobietę na poduszkach. Jeśli babcia wydobrzeje, to na śniadanie, obiad i kolację będzie jej podawać bekon, żeby nabrała sił.
– Nie, ani trochę.
Głos starszej pani nadal był zbolały, ale zdecydowany i Linda uśmiechnęła się pod nosem.
– W takim razie poza wodą nie chcesz pewnie niczego innego – powiedziała ciepłym głosem.
– Jeśli w dzbanku została jeszcze odrobina kawy, to nie odmówię, ale nie chcę, żebyś parzyła świeżą. Mogę nie dożyć rana i kawa by się zmarnowała.
– U nas nic się nie zmarnuje, obiecuję – odpowiedziała Linda.
Ulgę poczuła dopiero w kuchni, kiedy wzięła do ręki dzbanek z kawą.
Na wszelki wypadek wezwie lekarza, ale najgorsze chyba już minęło…
Linda wybrała drogę na skróty przez boisko, kiedy szła nad morze. Na dworze było rześko i wiatr zsunął jej chustkę z głowy. Zatrzymała się i zawiązała pod brodą podwójny węzeł, potem postawiła kołnierz płaszcza. Drżała z zimna, kiedy szła dalej. Nieprzyjemny wiatr z północy dmuchał jej prosto w twarz i nie dawał iść.
Gunilla, jedna z jej najlepszych przyjaciółek, usiłowała zgrabić liście przed domem. W taki dzień nie był to dobry pomysł.
– Nie masz nic lepszego do roboty? – zawołała Linda, kiedy podeszła do furtki ogrodowej.
– W zasadzie mam – odpowiedziała Gunilla i położyła grabie na ziemi.
Chwyciła się za plecy, kiedy zbliżała się do ogrodzenia.
– Chętnie zaparzę kawę, jeśli masz ochotę dotrzymać mi towarzystwa. Sprawiasz wrażenie wesołej. To znaczy, że babci się poprawiło?
Linda przytaknęła.
– Na szczęście. Za kawę muszę, niestety, podziękować. Idę na zakupy. U babci jest teraz lekarz.
– Ach tak, w takim razie zajmę się dalej grabieniem – odpowiedziała Gunilla. – Göran zastanawia się, co ja robię całymi dniami. Nie mam już siły tego słuchać – powiedziała. – W dniu ślubu mężczyźni chyba ślepną. Myślę, że nie ma pojęcia, jak każdego dnia jedzenie trafia na stół, dlaczego łazienka lśni i jak to się dzieje, że jego robocze ciuchy nie śmierdzą makrelami.
Linda wybuchnęła śmiechem.
– Daruj sobie te skargi. Dobrze wiesz, że złowiłaś jednego z tych dobrych.
Gunilla uśmiechnęła się zadowolona.
– Tak, wiem, rzeczywiście miałam szczęście. Pomyśl tylko, ile dziewczyn się za nim uganiało, dopóki go nie usidliłam – chwilę później spoważniała. Wyciągnęła rękę i pokazała w dół na morze. – Ale dzisiaj jestem na niego zła i chciałabym, żeby miał inną pracę.
– Daleko wypłynęli?
Gunilla skinęła głową.
– Niestety. Gdyby wiedzieli, że wiatr zerwie się tak szybko, w ogóle by nie wypływali.
– Będzie dobrze, nie martw się. Pamiętaj, że zawsze możesz do nas przyjść, jak jest ci źle.
– Kiedy wracasz do pracy?
– Aptekarz powiedział, że mogę wziąć wolne, dopóki babcia jest chora, ale mam nadzieję, że w poniedziałek będzie się już dobrze czuła. W przerwie obiadowej mogę wpaść do domu i sprawdzić, jak sobie radzi.
– Brakuje mi pracy – powiedziała Gunilla. – Ale Göran chce, żebym zajmowała się domem…
– Musisz szybko zajść w ciążę – powiedziała Linda. Wiedziała, że przyjaciółka o niczym innym nie marzy. – Wtedy nie będziesz narzekać na brak zajęcia.
Gunilla uśmiechnęła się.
– Oby tak się stało! A co z tobą? Kiedy zobaczę obrączkę na twoim palcu?
Linda wzruszyła ramionami.
– Po ostatnich wydarzeniach jeszcze dużo wody upłynie.
– Nie wszyscy są tacy jak on – odpowiedziała Gunilla poważnym głosem.
– I nie wszyscy są tacy jak Göran – stwierdziła Linda.
Zaczęło porządnie wiać. Perspektywa wędrówki do Sälvik, potem okrążenia góry Vetteberg nie była już taka kusząca. Linda zdecydowała, że pójdzie najkrótszą drogą wzdłuż morza.
Musiała kupić śmietanę, masło i bekon. Najwyższa pora podkarmić babcię, żeby nabrała sił i wróciła do zdrowia.
Linda pomachała w stronę domu Pettersonów. Pani Petterson zdejmowała właśnie pranie ze sznurka, które zamiast zwisać ku ziemi, niemal w poziomie unosiło się w powietrzu podtrzymywane przez podmuchy wiatru.
– Jak babcia? – zawołała.
Linda podniosła kciuk. Pani Petterson odpowiedziała szerokim uśmiechem. Chwilę później Linda dotarła do Badholmen. Za szopą na łodzie przykucnął Axel. Schronił się tam przed wiatrem i naprawiał sieć. Podniósł rękę i przywołał Lindę do siebie.
– Jak się czuje Elvira? – zapytał zatroskany, kiedy podchodziła.
– Najgorsze ma już za sobą – powiedziała. – Wejdę do środka i kupię pożywne jedzenie, żeby stanęła na nogi.
– Zaczekaj – powiedział Axel. Wszedł do szopy i chwilę późnej wrócił z torbą. – Parę makreli dla was.
– Dziękuję! Babcia je lubi – odpowiedziała Linda.
– Ty też skubnij trochę – uśmiechnął się.
– Tak zrobię.
Kiedy odeszła, pomyślała, że Axel znowu jest dla niej miły. Nie tak dawno była zaręczona z jego synem.
Nie wyszło im.
Zanim wróciła z zakupami do Håkebacken, spotkała osiemnaście osób. Wszystkie pytały, jak się czuje babcia, i przekazywały dla niej życzenia szybkiego powrotu do zdrowia.
To była najlepsza strona życia na wsi.
Z drugiej jednak strony, jak ktoś nie był w nastroju do rozmowy lub wolałby, żeby ludzie nic nie wiedzieli o drugiej osobie, to życie na wsi nie było już takie przyjemne. Tu każdy wiedział wszystko o innych.
– Wspólna kawa po nabożeństwie jest niebezpieczna – zawsze ostrzegała babcia. – Plecie się tam wtedy dużo bzdur.
Ale teraz troska innych cieszyła Lindę. Chociaż mieszkała sama z babcią, nigdy nie miała wrażenia, że jest sama.
Linda zajrzała najpierw do babci, potem poszła do kuchni wypakować zakupy. Usłyszała pukanie do drzwi. Zmarszczyła czoło. Może Gunilla wybrała się do nas, pomyślała i szybkim krokiem ruszyła otworzyć drzwi.
Przed domem stał młody mężczyzna i trzymał w ręce telegram. Kiedy uchylił kapelusza i zszedł z kamiennych schodów, rozerwała telegram. Tekst był krótki i zwięzły.
Mr. Lansing taken ill. Please return to London at once1.
Tata. Nogi się pod nią ugięły. Nigdy by się z nią nie skontaktowali, gdyby sytuacja nie była poważna. Ręka, w której trzymała telegram, drżała. Przeczytała go jeszcze raz. Podpisał go Charles, wieloletni współpracownik ojca. Musi się udać do Londynu, ale czy może zostawić babcię samą?
Dwa dni później starsza pani czuła się już na tyle dobrze, że Linda mogła się wybrać w podróż do Londynu. Sąsiedzi będą przynosić babci jedzenie i kawę, od czasu do czasu wyprowadzą ją też do ogrodu. W stojącej za domem szopie, którą sami wybudowali, z trzema ścianami i drewnianym dachem, będzie chroniona przed deszczem i wiatrem. Jest za wcześnie, by zabierać ją nad morze, ale jak tylko odzyska siły, sama będzie tam spacerować. Do brzegu było zaledwie sto metrów.
Przed bramą Linda przymocowała torbę podróżną do siodełka roweru. Spojrzała jeszcze raz na dom. Nadal podobał się jej kolor niebieskich szprosów. Razem je wybierały, kiedy zeszłego lata z pomocą sąsiada malowały dom. Teraz nie wyobrażała sobie, że ich dom mógłby inaczej wyglądać. Linda poprosiła sąsiada, by sprawdził też dach, ale jego zdaniem był w porządku. Wszystkie dachówki były na swoim miejscu, żadnej nie brakowało.
Dom jest teraz taki ładny. Jak tata wyzdrowieje, Linda tu wróci. Niedługo będzie lato i mieszkańcy Fjällbacki już się cieszyli. Oczywiście nie wszyscy. Byli też tacy, którzy woleli, jak było tu pusto. Linda do nich nie należała. Kiedy zjeżdżali się letnicy, miasteczko rozkwitało.
Latem będzie musiała pracować, bo wzięła teraz cały urlop na wyjazd do ojca. Mimo to już teraz cieszyła się na dźwięki akordeonu na nabrzeżu i długie, jasne letnie noce. Jak się miało szczęście, to miejscowi zabierali letników na swoje łodzie i można było obserwować tańczące światła na morzu. W niedziele apteka była zamknięta i kiedy pogoda dopisywała, Linda chodziła się kąpać i opalać. Razem z przyjaciółką zabierały kosze piknikowe, koce oraz ręczniki kąpielowe i spędzały cały dzień nad morzem.
Ale jesienią, kiedy letnicy wyjeżdżali i do Fjällbacki wracał spokój, też było tu pięknie. Zamieszanie przez cały rok byłoby przerażające.
Linda szła powoli pod górę i zatrzymała się na szczycie. Potem odwróciła się. Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby ostatni raz patrzyła na dom babci.
Och, musi przestać się nakręcać. Dwa tygodnie miną jak z bicza strzelił. Czas szybko leci, powinna o tym pamiętać.
Może to tylko strach przed tym, co na nią czeka w Londynie. Po wojnie była tam kilka razy. Za pierwszym razem miała mieszane uczucia. Wprawdzie strasznie się cieszyła ze spotkania z ojcem, ale zniszczone miasto stanowiło okropny widok.
– Dobrze, że masz to już za sobą. Wcześniej czy później zobaczyłabyś ten obraz nędzy i rozpaczy – powiedział ojciec, kiedy jechali samochodem przez najbardziej zniszczone części miasta.
Tym razem chodzi o hotel taty, o Flanagans. Linda miała już 21 lat i była wystarczająco dorosła na poważną rozmowę, którą ojciec najwyraźniej chciał z nią przeprowadzić.
Gdyby tylko czuła się w Anglii choć odrobinę bardziej jak w domu…
Papa miał w hotelu Flanagans swoje mieszkanie, a Linda mały uroczy apartament, oczywiście wspaniale urządzony. A mimo to była tu obca, była gościem, chociaż wszystko należało do taty. W każdym razie zdecydowana większość.
Ciotka i kuzyni – Laurence oraz Sebastian, którzy też mieli udziały w hotelu – nienawidzili jej. Z ich ust nigdy nie padło żadne miłe słowo. Najgorszy był starszy o pięć lat Laurence. Linda nie rozumiała, czym mu tak zalazła za skórę, że ją tak podle traktował. Sebastian nie był wcale lepszy, chociaż byli rówieśnikami i jako dzieci bawili się razem. Nigdy się nie sprzeciwił starszemu bratu, nawet jeśli ten nikczemnie się zachowywał. Rodzina Lindy była naprawdę straszna. Wręcz okropna. W głębi duszy żałowała, że Laurence nie zginął na wojnie. Nie, on wyszedł z niej bez szwanku. Wstydziła się takich myśli. Nikomu nie życzy się śmierci. Ale niewielkiej rany…
Ze ściśniętym gardłem pchała rower w stronę przystanku autobusowego. Boże, spraw, żeby tata i babcia żyli wiecznie, bez nich nie dam sobie rady.
Pierwszy raz zapragnęła mieć kogoś, kogo by kochała. Do kogo mogłaby się teraz przytulić, kto wziąłby ją w ramiona i powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Kiedyś myślała, że znalazła odpowiedniego mężczyznę, ale zaręczyny z Johanem okazały się katastrofą.
Na początku był taki słodki. Miał bardzo miłych rodziców. To nie był przypadek, pomyślała Linda, kiedy jej powiedział, że chciałby mieć żonę i kilkoro dzieci. Zaręczyli się potajemnie. We Fjällbace nie robiono z tego powodu wielkiego zamieszania. Większość mężczyzn i tak została powołana do wojska, również jej narzeczony.
Tydzień przed powrotem na granicę norweską uderzył ją pierwszy i ostatni raz. Dostała prosto w czoło.
Zatoczyła się i chwyciła stołu w kuchni. Nie rozumiała, co się stało. Potknęła się? Dopiero kiedy wyszła z domu, stwierdziła, że uderzenie było tak mocne, że straciła równowagę.
Poszła prosto do domu i zabroniła babci otwierać mu drzwi. Nie musiała nic więcej mówić. Babcia nigdy więcej nie wpuściłaby go do środka.
Miesiąc później, podczas urlopu, Johan utopił się w jeziorze. Miał sprawdzić, czy nie ma ryb w sieciach na łodzi Axela. Musiał być pijany. Łódź znaleziono jeszcze tego samego dnia, a ciało woda wyrzuciła na brzeg kilka dni później, w pobliżu przetwórni śledzi.
– I bardzo dobrze, nareszcie się od niego uwolniłaś – powiedziała babcia bez ogródek.
Mogło się wydawać, że babcia nie ma uczuć, ale tak naprawdę pod jej fartuchem biło najlepsze serce w Bohuslän. Oczywiście nie dla tego, który znęcał się nad jej wnuczką.
Od tego czasu Linda była odporna na miłość. Była panną, która świadomie zrezygnowała z męskiego towarzystwa. Poczuła jednak silne pragnienie, być kogoś mieć. Może być brzydki, łysy i stary, najważniejsze, że będzie ją chronić. Nie potrzebuje miłości, tylko kogoś, kto się o nią zatroszczy.
Doskonale wiedziała, co ją czeka, kiedy ojciec umrze. Dostanie w spadku największą część hotelu. Oczywiście wszystko było tak zaplanowane, że będzie go prowadzić po myśli ojca.
Nie wyobrażała sobie niczego straszniejszego.
Ona i hotel? Co ma z nim zrobić? Nigdy się nie odważyła zapytać o to ojca, ale ilekroć rozmowa schodziła na ten temat, takie myśli krążyły jej po głowie.
– Musimy porozmawiać o hotelu, Lindo. Nie chcemy chyba, żebyś była zupełnie nieprzygotowana, kiedy zamknę oczy.
Będzie zmuszona mieszkać w najlepszych dzielnicach Londynu, gdzie surowo przestrzegano etykiety, której ona do dzisiaj nie opanowała. W hotelu ojca było sto trzydzieści sześć pokoi na siedmiu piętrach, personel, który krytykował wszystko i wszystkich, ponadto restauracja, która należała do najlepszych w mieście, czego Linda nie rozumiała, bo sama wolała makrelę z grilla ze szpinakiem w śmietanie.
Za to ojciec kochał Flanagans nad życie. Mógł malować ściany i ze łzami w oczach opowiadał, co się za nimi wydarzyło. Członkowie rodzin królewskich, którzy tu nocowali i byli przemycani przez tylne drzwi, luksusowe wesela, za które płacił ojciec panny młodej, wspaniałe bale, na które ojciec zapraszał i na których zawsze był w centrum uwagi.
– Gdyby ściany umiały mówić… – powtarzał, uśmiechając się pod nosem.
Dopóki była w mieszkaniu taty, czuła się dobrze. Był wspaniałomyślny, głośny, kochany i im więcej pił, tym był milszy.
Linda słyszała, jak ciotka mówiła, że ojciec nie jest w stanie zapanować nad finansami hotelu, ale nie było chyba aż tak źle.
Na nabrzeżu przed SS Britannia stał tłum ludzi, którzy się żegnali. Większość z nich wyrusza pewnie na dłużej do Ameryki, pomyślała. Gdyby podróżowali tylko do Anglii, takie sceny pożegnania byłyby śmieszne. Choć nie chciała, patrzyła, jak mężczyźni sięgają do kieszeni płaszczy żon. Ktoś wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i wycierał łzy. Jakaś para całowała się namiętnie zupełnie bez skrępowania. Linda odwróciła wzrok. Chyba można to było zrobić w domu…
Jakiś mężczyzna w filcowym kapeluszu przepchnął się obok niej w drodze do trapu. Zirytowana wbiła wzrok w jego szerokie plecy. Cham, pomyślała. Nawet nie przeprosił. Płaszcz trzepotał mu wokół nóg, kiedy pchał się do przodu z walizką w ręku. Statek odpływał dopiero za godzinę, nie było powodu do pośpiechu.
Linda dostała klucz i weszła do swojej kabiny na samym końcu korytarza. Powiesiła płaszcz w szafie, wyjęła szpilkę z kapelusza i odłożyła kapelusz na półkę. Biała bluzka była bez zastrzeżeń, wełniana spódnica też. Nie musi się przebierać na posiłek, ubranie było całkiem w porządku. Musi się tylko trochę odświeżyć i spryskać odrobiną perfum za uchem.
Potem wypakowała rzeczy, których potrzebowała na czas podróży: przybory toaletowe, kilka bluzek, które się wygładzą, jak przejedzie po materiale wilgotnymi rękami, kilka par lżejszych butów na obcasach, szpilki do włosów i małą torebkę, którą może nosić na nadgarstku. Schowała do niej szminkę, portmonetkę i książkę.
Pełna niepokoju zastanawiała się, co ją czeka w Londynie. Tata naprawdę się rozchorował? Nie wezwałby jej do siebie, gdyby to nie było coś poważnego. Wtedy zaprosiłby ją, mówiąc, że stęsknił się za jej śmiechem, że najwyższa pora, by sprawiła sobie nową piękną sukienkę. Ojciec lubił, kiedy była przy nim. Nawet ona widziała, jak rozpiera go duma z córki. Kochany tata. Obyś nie był tak chory, jak się obawiam, pomyślała.
Przez okno w kabinie obserwowała, jak statek opuszcza port. Na nabrzeżu stały już tylko kobiety i machały. Kilku mężczyzn, którzy pożegnali się z ukochanymi, już dawno poszło.
Na statku będzie, jak zawsze, dużo podróżujących mężczyzn, a Lindzie będzie to, jak zwykle, obojętne. Mknęła korytarzem górnego pokładu w stronę jadalni, bo była głodna, niespokojna i potrzebowała trochę ruchu. Kiedy nagle otworzyły się drzwi jednej z kabin, zatrzymały ją w pędzie – stało się to tak niespodziewanie, że poleciała do tyłu i wylądowała jak długa na podłodze. Torebka wypadła jej z ręki, a spódnica podwinęła się aż do ud.
Z otwartych drzwi spojrzał na nią wysoki mężczyzna.
– Na miłość boską – powiedział po angielsku. – Nie tak szybko. Myśli pani, że w ten sposób dobiegnie do Londynu?
Linda podniosła wzrok i spojrzała na niego. Ma nierówno pod sufitem? Już drugi raz zachował się nieuprzejmie. Udając brak skrępowania, naciągnęła spódnicę za kolana, ale miała świadomość, że przed chwilą leżała z odsłoniętymi nogami. Mężczyzna widział już pewnie w swoim życiu pas do pończoch, ale mimo wszystko było to strasznie nieprzyjemne. Co za okropny człowiek!
Mężczyzna uniósł brew i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać. Zignorowała jego wyciągniętą rękę. Przytrzymała się ściany i kiedy już stała na nogach, rozejrzała się za torebką. Mężczyzna nachylił się i podniósł torebkę.
– Następnym razem niech pani będzie ostrożniejsza – powiedział i podał jej torebkę. – Pewnie pani nie rozumie, co mówię. Niestety, nie znam szwedzkiego.
Linda usiłowała zapanować nad gniewem. Niewychowany typ. Amerykanin. Pewnie pochodził z bogatej rodziny. Napatrzyła się na takich w hotelu taty. We Fjällbace długo by nie zabawił. Unikano tam ludzi, którzy się uważali za lepszych od innych.
Uśmiechnęła się sztywno i energicznym krokiem poszła dalej. Przy upadku złamała obcas, chociaż nie był wcale wysoki. Szła więc, lekko utykając, i czuła zażenowanie. Kiedy za plecami usłyszała śmiech, wściekłość wzięła górę.
Zatrzymała się i odwróciła.
– Że też panu nie wstyd! – powiedziała ze złością płynną angielszczyzną. – Najpierw trąca mnie pan w drodze na statek, teraz przez pana się przewróciłam, a pan nawet nie przeprosił. Na tym statku są też inni ludzie, nie tylko pan. Niech pan to sobie zapamięta. Nie każdy jest taki… wysoki jak pan.
Mężczyzna oparł się o framugę drzwi i patrzył na nią. Mierzył ją wzrokiem od stóp do głów.
Linda czuła, że robi się jej gorąco i wiedziała, że za chwilę się zaczerwieni, jeśli natychmiast nie odejdzie. Spojrzała na niego z nienawiścią, potem odwróciła się na ocalałym obcasie i, utykając, poszła do restauracji. Dopiero teraz zrobiła się czerwona na twarzy.
– Perfekcyjny angielski. Zadziwiające. Spotkamy się w restauracji – zawołał za nią.
Słysząc te słowa, postanowiła, że zamówi co najwyżej zupę.
Z takim zamówieniem kuchnia poradzi sobie na pewno najszybciej, prawda?
Kucharz musiał chyba najpierw złowić homara, żeby ugotować z niego zamówioną zupę, pomyślała Linda. W tym momencie Amerykanin stanął przed jej stolikiem.
– Mogę się dosiąść? – zapytał i odstawił krzesło. – Przede wszystkim chcę panią przeprosić – powiedział z uśmiechem i usiadł. – Ma pani absolutną rację. Powinienem był bardziej uważać – przez stół podał jej rękę. – Mam nadzieję, że przyjmie pani moje przeprosiny – kontynuował. – Robert Winfrey.
Linda odpowiedziała słabym uściskiem. Na mocny uścisk dłoni nie zasłużył. Nie dał jej nawet szansy powiedzieć, że się zgadza, by się do niej dosiadł.
– Linda Lansing – powiedziała.
– Pani Lansing, mogę mówić do pani Lindo?
Wzruszyła ramionami. Było jej obojętne, jak się będzie do niej zwracał. Zerkała na niego ukradkiem.
Wygląda… na głodnego, pomyślała. Zrobiło się jej zimno, potem zaraz gorąco, gdy przypomniała sobie scenę na korytarzu. Spódnica tak mocno się podwinęła, że odsłoniła bieliznę. O matko, jaki wstyd! Chyba nie pomyślał…
– Wolałabym zostać przy nazwisku – powiedziała.
– W porządku – odpowiedział. – Ale do mnie proszę się zwracać po imieniu.
Przywołał kelnera, który zjawił się błyskawicznie. Linda była przekonana, że wszyscy tak reagowali, kiedy do nich mówił. Mimo nieznośnego sposobu bycia zdawał się typem mężczyzny, który zawsze dostaje to, czego chce. Perfekcyjna fryzura, perfekcyjne zęby, perfekcyjny garnitur… Gdyby był choć trochę sympatyczniejszy, uznałaby go za całkiem atrakcyjnego. Ale jego złe zachowanie stało temu na przeszkodzie. Złożył zamówienie i przytaknął, kiedy kelner zapytał, czy ma podać jednocześnie oba dania.
Dlaczego nie zaprotestowała? Powinna była to zrobić. Przecież była głodna jak wilk.
– Dokąd się pani wybiera? Pani angielski jest naprawdę dobry, chociaż słyszę lekki skandynawski akcent.
Mogła mu odpowiedzieć lub milczeć w dziecinnym proteście. Bujała się na krześle w przód i w tył.
– Jestem w drodze do Londynu. Jadę odwiedzić ojca – odpowiedziała w końcu.
– Rozumiem. Mieszka pani w Göteborgu?
Potrząsnęła głową.
– Nie, dużo bardziej na północ.
Pewnie czekał, aż go zapyta, co robi na tym kontynencie. Ludzi to zapewne ciekawiło. Osoby, które dużo podróżują, opowiadają zazwyczaj ciekawe historie. Ale Linda chciała teraz zjeść zupę, potem położyć się spać. Nie była ciekawa historii, nawet gdyby zjeździł całe Chiny.
– A ja jestem właśnie w podróży dookoła świata – stwierdził i oparł się wygodnie, jakby nastawiał się na dłuższą rozmowę.
– Aha – odpowiedziała znudzonym głosem.
– Jestem właściwie fotografem, ale pracuję obecnie w branży lotniczej – powiedział, nie zważając na demonstracyjnie okazany brak zainteresowania z jej strony. – Dużo pani lata, pani Lansing?
Posłała mu wściekłe spojrzenie.
– Nie rozumiem, jak ludzie mają odwagę latać. Ja w każdym razie na pewno nie wsiądę do samolotu. Jest dla mnie prawdziwą zagadką, jak taki olbrzym może się wzbić w powietrze.
Mężczyzna zaśmiał się.
– Nie ma różnicy, czy samolot jest duży, czy mały. Weźmy dla porównania duży i mały statek. Oba pływają. Prędkość i skrzydła tak samo utrzymują w powietrzu zarówno duży samolot, jak i mały. Czy to nie jest fascynujące? Może pani kiedyś polecieć ze mną.
Uśmiechnął się, jakby uznał, że to wspaniałomyślna propozycja.
Linda parsknęła.
– Na pewno nie – odpowiedziała. – Wolę wodę i ulice.
– Ma pani prawo jazdy? Samochód? Dzisiaj dużo młodych kobiet prowadzi samochód.
Linda potrząsnęła przecząco głową.
– Nie, nie mam.
– Nigdy nie prowadziła pani samochodu? Nawet pani nie spróbowała?
Odsunął się na bok, żeby kelner, który przyniósł właśnie wino, miał więcej miejsca. Linda położyła rękę na kieliszek, kiedy wyciągnął do niej butelkę.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała i uśmiechnęła się. – Wystarczy mi woda.
– Nigdy nie prowadziła pani samochodu, nie interesuje się chyba podróżami i nie pije wina – powiedział. Odsunął krzesło od stołu i założył nogę na nogę. Potem patrzył na nią bez zrozumienia. – Pewnie nie może się pani doczekać, by wyjść za mąż, prawda?
Uśmiechnął się i podniósł kieliszek.
To bezczelność myśleć, że młode kobiety myślą tylko o zamążpójściu. Po pracy Linda szła do babci, pomagała gotować, zmywała i czytała książkę. Inne dziewczęta z Fjällbacki wychodziły za mąż i rodziły dzieci, ale Linda nie przejmowała się tym. Już nie.
Poza tym mylił się. Perspektywa podróży podobała się jej, ale nie mogła zostawić babci samej. Nie było takiej możliwości, choć babcia na pewno by powiedziała, żeby jechała, gdyby wiedziała, o czym wnuczka marzy. Dlatego Linda nic nie mówiła o tęsknocie za nowymi przeżyciami. Wolała wypożyczać z biblioteki książki, których akcja toczyła się we Włoszech, Francji lub w Hiszpanii. W jej oczach było tam bardzo egzotycznie. Może pewnego dnia zwiedzi te kraje. Podróż pociągiem trwa zaledwie parę dni. Ale teraz cała uwagę skupiła na Fjällbace i Londynie oraz obydwojgu chorych, nie na Lazurowym Wybrzeżu czy Morzu Śródziemnym. Poza tym, po co miałaby tam jechać? Czułaby się pewnie bardzo zagubiona. Ale gdyby pojechała z nią jakaś przyjaciółka z Fjällbacki… Ktoś bardziej zaradny niż ona sama.
Spojrzała na niego.
– Pan wybaczy, panie Winfrey, nie znamy się i nie powinno pana obchodzić, jak żyję – odpowiedziała szorstko.
Zaśmiał się.
– Przepraszam. Jestem zbyt bezpośredni. Mogę to złożyć na karb tego, że jestem Amerykaninem? – zapytał, uśmiechając się. – Tak bardzo różni się pani od kobiet, które zwykle spotykam. Nie jest pani taka koncyliacyjna2 – dodał i na dobre się roześmiał.
W tym momencie podano jedzenie. Kiedy Linda patrzyła, jak kelner stawia przed Robertem parujące danie z ryby, żałowała własnego wyboru. Jasnoróżowa zupa w głębokim talerzu, który stał przed nią, nie dorównywała roladzie z białego fileta w białym sosie na talerzu naprzeciwko. Na oddzielnym półmisku kelner postawił przed nim pieczone ziemniaki. Pommes duchesse, jak powiedziałby tata.
Jedli w milczeniu. To znaczy – ona milczała. On delektował się jedzeniem, wydając dźwięki, które w jakimś sensie wprawiały ją w zakłopotanie. Jego danie musi wybornie smakować, pomyślała z zazdrością. Jej zupa też nie była zła, ale na pewno się nią nie nasyci. Zawiedziona ułamała kawałek chleba i wsadziła do buzi. Z chęcią zjadłaby teraz kartofla. Obserwowała, jak zamykał oczy, ilekroć wsuwał nową porcję do ust. Jak mogła być taka głupia i zamówić zupę?
– Spędzę w Londynie kilka dni. Mógłbym panią odwiedzić, pani Lansing? Chętnie dłużej bym z panią porozmawiał – powiedział i odłożył sztućce.
Patrzył na nią wzrokiem trudnym do zinterpretowania.
Energicznie potrząsnęła głową. Chleb rósł jej w ustach. Upiła łyk wody i próbowała przełknąć.
– Nie – powiedziała, kaszląc. – Będę u ojca. Pożegnamy się teraz, bo skończyłam już jeść – powiedziała i odłożyła serwetkę. – Miło było pana poznać – zerwała się tak szybko z miejsca, że nie zdążył zareagować. – Powodzenia w fotografowaniu samolotów.
Mijając kelnera poprosiła, by dopisał zupę do jej rachunku, potem pokuśtykała do kajuty. W Londynie musi koniecznie zanieść but do szewca taty. Zabrała tylko jedną parę. Buty na obcasach nosiła tylko w Londynie. Na brukowane drogi we Fjällbace odpowiedniejsze było płaskie obuwie. Nawet jeśli chciała winić za to pana Winfreya, musiała przyznać, że wysokie obcasy nie pasowały do jej mało kobiecych, szczupłych, szczapowatych nóg. Nie umiała po prostu chodzić w butach na obcasach.
3
Londyn 1949 rok
Kiedy statek przybił do portu, Linda skierowała się do wyjścia. Żołądek miała jak z kamienia. Zwykle cieszyła się na spotkanie z tatą. Kiedy wpływali do portu, stała na pokładzie. Zazwyczaj od razu rzucał się jej w oczy, bo machał i wołał do niej. Również inni pasażerowie uśmiechali się ze wzruszenia, kiedy widzieli, jak ojciec brał ją w ramiona, podnosił w górę i kręcił się z nią w kółko, aż – śmiejąc się – prosiła, by przestał.
Kiedy sobie uświadomiła, że nie wie, kto ją dzisiaj odbierze, łzy napłynęły jej do oczu. Taty się nie spodziewała, to było pewne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
ang. – Pan Lansing zachorował. Proszę natychmiast wrócić do Londynu. [wróć]
Osoba starająca się załatwiać spory w sposób pokojowy, od łac. concillatio – porozumienie, pojednanie. [wróć]