Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To wstrząsająca wyprawa w krainę nocnych koszmarów. Gil, Susan i Henry dziwnym zbiegiem okolicznosci spotkali się na plaży nad Pacyfikiem, gdzie znaleźli brutalnie okaleczone ciało młodej, pięknej kobiety. W ciągu kilku dni policja otrzymuje doniesienia o innych kobietach zmarłych w tragicznych okolicznościach. Łączy je jedno – rozpruty brzuch, w którym kłębią się węgorze. Wkrótce okazuje się, iż spotkanie trojga obcych sobie osób wcale nie było przypadkiem – są wybrani, tylko oni mogą pokonać zło, które z kozmarnych snów wychodzi na świat.
Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.
Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Dziedzictwo, Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Dla Toma i Barbary Doherty, którzy nigdy nie zapominają o tym, że pagórki1 są szczytami, a szczyty są po to, by się na nie wspinać
Tor (pagórek, góra – ang.) Books – wydawnictwo Toma Doherty’ego (przyp. tłum.). [wróć]
Przez lat tysiąc Szatan żyć będzie w snach ludzi, władzę dzierżąc nad mrocznym królestwem nocy. Potem jednak nadejdzie drużyna tych, których zwać będą Wojownikami Nocy, a których zadaniem będzie wygnać Szatana i na zawsze uwolnić od niego ciemność. Wojownicy Nocy pozostaną nierozpoznani i nikt nie pozna ich imion. Niemniej zostaną oni policzeni pomiędzy największych bohaterów wszech czasów, a pamięć o nich trwać będzie w kronikach Ashapoli i nigdy nie zginie.
Wielka Księga Ciemności, rozdział IX, wydana przez Camden Society w 1844 r.
Wszyscy troje spotkali się w pobliżu leżącego na plaży ciała, tak jakby ktoś to wcześniej zaplanował. Pierwszy zbliżył się do niego Henry; przyklęknął obok, lecz nie odważył się dotknąć. Gil i Susan podchodzili tymczasem ostrożnie, wreszcie zatrzymali się. Przyglądali się w milczeniu.
– Bez wątpienia nie żyje – oznajmił Henry czystym głosem wykładowcy. Odrzucił dłonią swe potargane przez wiatr białe włosy.
– W pierwszej chwili myślałem, że to pies – powiedział Gil. – Wiecie, afgan lub coś podobnego.
Henry wstał.
– Sądzę, że najlepiej będzie zawiadomić policję. Sami tu nic nie zdziałamy.
Susan zadrżała, zaciskając splecione na bawełnianej koszulce ramiona.
– Czy ty i ten młody człowiek nie moglibyście pójść i wezwać policji? Zostanę tu i przypilnuję, by nikt go nie ruszał. – Zawahał się i spoglądając na ciało, poprawił: – Jej.
Susan przytaknęła i oboje pobiegli plażą. Henry pozostał na miejscu, z rękami założonymi z tyłu – wysoki i przygarbiony w srebrnej mgiełce wczesnego poranka. Szary Pacyfik, prawie niewidoczny, z rykiem buntu poddawał się księżycowi, który cal po calu odciągał go od wybrzeża. Mewy pikowały ku falom po ryby, krzycząc przy tym głosami rozgniewanych kobiet. Był kwiecień, lecz chłód nie ustępował, a nadmorska mgła wyglądała na taką, która nie znika przez większą część dnia.
Henry nie spał tej nocy. Przesiedział ją w swym gabinecie w domu przy plaży, pracując przy świetle nakrytej mosiężnym kloszem lampy nad nowym artykułem dla „Philosophy Today”: Idea życia po śmierci, autorstwa profesora Henry’ego Watkinsa. Pisał ręcznie, nabawiając się od czasu do czasu skurczu kciuka, po ukończeniu każdej strony zaś wręczał sam sobie nagrodę – dużą wódkę z sokiem pomidorowym. Stąd też spacer po plaży, na który wybrał się o szóstej nad ranem, miał nie tylko uwolnić jego myśli od ciężaru dziesięciu wieków pomylonych filozoficznych sporów, ale także rozproszyć opary dwunastu Krwawych Mary.
A tutaj, proszę, leżała na piasku martwa, naga, młoda kobieta. Niezaprzeczalny i oczywisty dowód na to, że wszystko, co napisał w nocy, było pretensjonalne i nonsensowne. Bańki mydlane i pegazy… Czuł się niemal tak, jakby bogowie o srogich obliczach pokierowali jego krokami, skazując go na znalezienie tej dziewczyny po to właśnie, by pokazać mu w najbardziej wstrząsający z możliwych sposób, jak absurdalne są jego teorie. Nikt nie jest w stanie tak zakpić z żywego, jak martwy.
Leżała twarzą ku dołowi, ze skórą oblepioną czystym, szarym piaskiem. Długie jasne włosy oplatane były wodorostami. Wszystko to rozłożyło się wkoło niej jak wokół syreny. Jedną martwą rękę zdawała się wczepiać w piasek, jakby nie chciała pozwolić, by morze zabrało ją znowu, jakby było czymś ponad jej siły utonąć dwukrotnie. W perłowoszarej mgle ciało było tak białe, jakby świeciło własnym blaskiem.
Henry obszedł je dookoła. Zostawszy sam, poczuł nagle, jak bardzo mu żal tej kobiety, aż ścisnęło mu się gardło, a wiatr od morza nawiał do oczu łzy. Może był to jeszcze wpływ alkoholu, ale przecież mogłaby ona być którąkolwiek z jego studentek filozofii; była jeszcze młoda – nawet nie widząc jej twarzy, mógł stwierdzić, że nie miała więcej niż dziewiętnaście lub dwadzieścia lat. Przyglądał się długim, ładnie sklepionym plecom i szerokim biodrom. Jedna z nóg była odrzucona, tak że mógł dostrzec kosmyk przemoczonych, jasnych włosów łonowych. Wokół lewej kostki kobiety owinął się misternie spleciony srebrny łańcuszek – to była cała jej biżuteria. Biała, pokryta drobną siatką niebieskich żyłek krągłość na wpół widocznej piersi pozwalała sądzić, że większość mężczyzn obejrzałaby się za nią więcej niż raz.
Morze zapieniło się przez chwilę wokół jej wyciągniętej stopy, potem odstąpiło, jakby stwierdziło z goryczą, że zrobiło już, co do niego należało.
Henry wepchnął pięści do kieszeni swego płowego sztormiaka i w zadumie odwrócił się ku wysokiemu brzegowi. Nie miał nigdy własnych dzieci. Jego cztery lata trwające małżeństwo z pierwszą damą oceanografii Instytutu Scrippsa było we wszystkich możliwych znaczeniach jałowe. Przez te cztery lata nauczył się pić. Musiał nauczyć się również znosić samotność. Teraz zaś nauczał filozofii coraz to nowe gromady młodych mężczyzn i kobiet, od czasu do czasu grywając z najbliższym sąsiadem w szachy. I było to dość, by odczuwał coś w rodzaju spełnienia.
W każdym razie wystarczyło, by wstrzymał się od wzięcia dwóch buteleczek tabletek nasennych przed udaniem się do łóżka w towarzystwie egzemplarza Tako rzecze Zaratustra.
Jego studenci na Uniwersytecie w San Diego nazywali go Bing, jako że przypominał trochę Binga Crosby’ego. Zapuścił włosy, starając się upodobnić raczej do Timothy’ego Leary’ego, którego z dwojga złego wolał od Crosby’ego, ale przezwisko przylgnęło.
Jakieś pięć minut później Gil i Susan zeszli po betonowym podjeździe z nadmorskiego parkingu i na wpół biegnąc, na wpół idąc, ruszyli przez pochyłą plażę.
– Policja jest w drodze – wysapał Gil.
– Dziękuję.
– Nigdy dotąd nie widziałam trupa – powiedziała Susan.
– Ona też była młoda – zauważył Henry. – Dziewiętnaście, dwadzieścia lat.
Czekali niespokojnie i niecierpliwie. Nie dochodził ich, jak na razie, dźwięk policyjnej syreny. Morze szumiało gniewnie i niewzruszenie, mewy szybowały w ciszy pod wiatr.
– Uprawiałem tu po prostu jogging – odezwał się bezbarwnym głosem Gil. – Wie pan? Naprawdę, w pierwszej chwili myślałem, że to pies.
Susan nie mogła oderwać oczu od ciała, od rozpostartych na piasku włosów, zaciśniętej dłoni i skrzących się piaskiem ramion.
Gil był jednym z tych południowokalifornijskich mężczyzn, których trudno jest opisać jednym zdaniem. Mógł być studentem, mechanikiem samochodowym albo barmanem, albo wręcz niczym się nie zajmować. Był bardzo szczupły, mocno opalony, z pociągłą, poważną twarzą i wydatnym, piegowatym nosem. Włosy miał gęste, ciemne, potargane teraz przez wiatr niczym u stracha na wróble. Nosił granatowy, bawełniany sweter do ćwiczeń gimnastycznych, z białym napisem „Crucial” na piersi, oraz drelichowe szorty, niegdyś będące spodniami, od których później odcięto nogawki.
Susan sprawiała nieodparte wrażenie zepsutej, lecz skłonnej do buntu córki mieszczańskiej rodziny. Kosmyki jej jasnych, krótko przyciętych włosów sterczały na wszystkie strony. Miała na sobie bawełnianą koszulkę we włoskim stylu, z czerwonymi oraz zielonymi błyskawicami na białym tle, i sportowe szorty z białej satyny, dla których określenia słowo „ciasne” zdawało się nie dość mocne. Twarz miała pulchną, lecz ładną. Henry widział już w jej rysach tę urodę, która za parę lat miała się wyłonić z właściwych nastolatce krągłości. Oczy jej były duże, błękitne i równie rozmarzone, jak oczy dziewczyn w romantycznych i komicznych zarazem powieściach.
– Policja będzie pewnie chciała wysłuchać naszych zeznań – powiedział Henry.
Słyszeli już odległe „uoip-uoip-uoip-uuuuu” policyjnej syreny, której wtórowało spieszne pojękiwanie ambulansu.
– Co my im możemy powiedzieć? – spytała Susan. – Po prostu znaleźliśmy ją tutaj i tyle.
– I to właśnie musimy powiedzieć – zapewnił ją Henry.
Policyjny wóz zjechał po betonowej pochyłości wprost na plażę i zatrzymał się niecałe piętnaście stóp od nich. Zaraz za nim pojawił się ambulans z biura okręgowego koronera. Henry, Gil i Susan czekali w milczeniu, aż z radiowozu wygramoli się trzech detektywów, a dwóch sanitariuszy z hałasem wyciągnie przez tylne drzwi ambulansu składane nosze. Chwilę później nadjechał jeszcze jeden radiowóz i przebył plażę, mieląc kołami piasek. Wysiadło z niego dwóch umundurowanych funkcjonariuszy.
Detektywi podeszli bliżej i spojrzeli na ciało. Dwóch z nich było siwych, brzuchatych, jak Tweedledum i Tweedledee. Trzeci, chudy niczym dorastający wilk, przypominał ciemnookiego Hiszpana z opadającymi czarnymi wąsami. Jego cynamonowy, trzyczęściowy garnitur wyglądał tak, jakby żona wybrała mu go osobiście w magazynach Searsa.
– Porucznik Ortega – przedstawił się. – A to detektywi Morris i Warburg.
– Henry Watkins.
– A ci młodzi państwo?
– Nie mieliśmy czasu, by się sobie przedstawić – odparł Henry.
– Nie znacie się?
– Pierwszy raz ich spotkałem. Sądzę, że wszyscy zauważyliśmy ciało w tej samej chwili.
– Wasze nazwiska, jeśli można prosić? – zwrócił się do Gila porucznik Ortega.
– Gilbert Miller.
– A ty, młoda damo?
– Susan Sczaniecka.
– Macie to? – rzucił przez ramię porucznik Ortega.
– Nie, sir – odpowiedział detektyw Warburg.
Porucznik Ortega westchnął krótko, z widoczną irytacją, potem podszedł obejrzeć ciało. Przyglądał mu się bardzo długo, obchodząc je wkoło, potem oparł ręce na ugiętych kolanach i zlustrował zwłoki z bliska, wciąż jednak ich nie dotykając.
– Czy ktokolwiek z was wie, kim była ta dziewczyna? – rzucił, nie patrząc w ich kierunku.
– Nie – odpowiedzieli.
Henry poczuł, że narasta w nim dziwne poczucie winy z tego powodu, pomyślał jednak, że czuje to każdy obywatel wypytywany przez policję.
– Wygląda mi to na zwykły przypadek utonięcia – stwierdził detektyw Morris, odchrząkując, jakby miał zamiar przystąpić do recytacji. – Trochę wcześniej w tym roku, ale wygląda tak samo, jak zwykle. Kąpiel nago na Cardiff Beach, po paru kieliszkach, a tam, gdy wypłynąć dalej, jest naprawdę silna, cofająca się fala. Wciąga w morze. W kwietniu jest zimno, umiera się od hipotermii w ciągu niecałych dziesięciu minut, jeżeli potrafi się pływać. A potem przypływ wyrzuca właśnie tutaj. – Spojrzał na zegarek. – Powiedziałbym, że to właśnie jest pora.
Porucznik Ortega wyprostował się.
– Wcześnie wybrali się państwo na plażę – powiedział, niedbale wskazując palcem na Susan, Gila i Henry’ego.
– Ja uprawiałem jogging – wyjaśnił Gil. – W grudniu skaleczyłem nogę w wypadku na motorze. Muszę codziennie biegać parę godzin, by doprowadzić ją do sprawności. Czas mam tylko wcześnie rano.
Porucznik Ortega spojrzał pytająco na Henry’ego.
– Ja, hmm… pracowałem całą noc nad artykułem do czasopisma – rzekł Henry. – Tam mieszkam… domek z pomalowanym na biało balkonem. Skończyłem pracę około wpół do szóstej, potem postanowiłem pospacerować. – Miał nadzieję, że porucznik Ortega nie poczuje woni jego oddechu.
Porucznik zwrócił się do Susan.
– A ty? Wyjątkowo wczesna pora, by wybierać się na plażę, nie sądzisz?
– Zapewne.
– Zatem, co tu robiłaś o tej wyjątkowo wczesnej porze?
– Spacerowałam, po prostu. I myślałam.
– Pokłóciłaś się z rodzicami?
– Moi rodzice nie żyją. Mieszkam z dziadkami.
– I z nimi się pokłóciłaś?
– Poszłam tylko na spacer, to wszystko.
Porucznik Ortega wydłubał coś kciukiem spomiędzy przednich zębów. Cmoknął, zasysając powietrze, i powiedział:
– Okay. Chcę, żebyście wszyscy złożyli zeznania przed obecnymi tu funkcjonariuszami. Pełne zeznania: jak znaleźliście te zwłoki i wszystko.
– Zwykłe utonięcie – powtórzył detektyw Morris.
W tej właśnie chwili na plaży pojawiły się jeszcze dwa samochody, rozklekotany buick regal i oliwkowoszara furgonetka z biura koronera.
– A, jest i fotograf – porucznik Ortega zatarł ręce. – I nasz lekarz okręgowy, jak na niego niezwykle punktualnie.
Fotografem był młody człowiek o surowym wyglądzie, z godną mnicha tonsurą i skłonnością do nieustannego pociągania nosem. Niezwłocznie przystąpił do pracy, rozkładając miarki i obfotografowując następnie ciało młodej kobiety ze wszystkich stron. Lekarz okręgowy – niski mężczyzna o byczym karku, w kontrastowej, biało-czarnej sportowej marynarce ze spiczastymi klapami – pogwizdywał bezgłośnie przez zęby, czekając, aż fotograf skończy.
– Ja mówię, że to zwykłe utonięcie. A co pan o tym sądzi? – zagadnął go detektyw Morris.
Lekarz spojrzał na niego chłodno.
– Chce pan przeprowadzić oględziny zwłok czy może pozwoli pan, żebym ja to zrobił?
Detektyw Morris wykrzywił się w niezdecydowanym uśmiechu.
– Nie, sir, niech pan zaczyna.
– Czy możemy ją odwrócić? – spytał porucznik Ortega. – Chciałbym zobaczyć, jak wygląda.
Lekarz nie odpowiedział. Ostrożnie zgarnął piasek z ramion martwej dziewczyny i przeciągnął dłonią wzdłuż jej nagich pleców. Wstał, marszcząc brwi i rozejrzał się po plaży.
– Czy któryś z was zna dobrze tę plażę? – odezwał się w zamyśleniu.
– Tak, sir – powiedział detektyw Morris. – Spędziłem tu prawie połowę życia.
– Czy zdarzały się już tutaj utonięcia?
– Pięć albo sześć.
– Czy pamięta pan, jak daleko w głębi plaży znaleziono wtedy ciała?
Detektyw Morris wyglądał na zaskoczonego.
– Przy samej wodzie, jak sądzę. Tak jak to.
– Proszę spojrzeć na te wyrzucone na brzeg wodorosty i inne śmieci. Proszę spojrzeć, gdzie leżą. Większość z nich jest lżejsza od ciała. Niektóre są nadal zmywane z plaży.
Porucznik Ortega podszedł bliżej i spojrzał niespokojnie na ciało.
– I jakie pan z tego wyciąga wnioski? – spytał.
– Nie wiem. Ja tylko patrzę.
– Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodorosty, kawałki drewna i inne śmieci?
– Właśnie tak.
Porucznik Ortega ponownie syknął przez zęby. Wcześniejsze wysiłki wyraźnie nie uwolniły go od tkwiących w uzębieniu resztek jedzenia.
– Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodorosty i inne śmieci. I z tej obserwacji wyciąga pan wniosek, że dziewczyna wcale się nie utopiła, lecz zginęła w jakiś inny sposób i została porzucona na plaży, na skutek wypadku lub rozmyślnego działania, mającego stworzyć pozory, że się utopiła?
– To pan powiedział, nie ja – odrzekł lekarz, obmacując prawą nogę martwej dziewczyny i przyglądając się śladom, które zostawiły jego palce. Strzelił palcami, a jeden z żujących gumę sanitariuszy przyniósł mu jego metalową walizeczkę i otworzył ją przed nim. Lekarz pogrzebał w środku, wyciągnął termometr, nasmarował go tłuszczem i bezceremonialnie wepchnął martwej kobiecie w odbyt. – Jeśli pływała w oceanie przez całą noc, to możliwe, że temperatura jej ciała będzie o wiele niższa, niż gdyby leżała na plaży. Zależy to jeszcze, rzecz jasna, od tego, kiedy zmarła. Ale ta plaża jest zwykle od rana do zachodu słońca pełna ludzi, prawda?
– Tak, sir – zgodził się detektyw Morris. – Czasem nawet jeszcze dobrze po zmroku, gdy dzieciaki palą ogniska.
Lekarz czekał cierpliwie, aż ciało dziewczyny ogrzeje termometr. Tymczasem spojrzał na Henry’ego, Gila i Susan.
– A ci tutaj to gapie czy kto?
– Oni znaleźli ciało – wyjaśnił porucznik Ortega.
Lekarz zwrócił się do Henry’ego:
– Widział pan przedtem kogoś martwego?
Henry przecząco potrząsnął głową.
– Miły początek dnia, znaleźć trupa – rzucił lekarz tak swobodnie, jakby rozmawiali o pogodzie. Wyciągnął termometr i zmrużył oczy, spoglądając z uwagą na skalę. – Sześćdziesiąt jeden stopni.
– I co to znaczy? – spytał porucznik.
– Znaczy to, że temperatura wewnątrz ciała wynosi sześćdziesiąt jeden stopni Fahrenheita – powiedział lekarz policyjny.
– I jaki pan z tego wyciąga wniosek?
– Jaki wniosek? Żadnego. To do pana należy wyciąganie wniosków. Ale mógłby pan przy tym wziąć pod uwagę, że temperatura powietrza wynosi tutaj około pięćdziesięciu pięciu lub sześciu stopni, a temperatura oceanu około czterdziestu dwóch do czterdziestu ośmiu stopni.
– Zatem, gdyby ciało pływało w wodzie przez noc, jego temperatura musiałaby być niższa niż sześćdziesiąt jeden stopni? – dociekał porucznik Ortega.
– Zapewne.
Porucznik Ortega westchnął z wyrazem niezadowolenia na twarzy.
– W porządku. Teraz już możemy ją odwrócić?
Lekarz wstał i energicznie otrzepał spodnie z piasku. Gdy to robił, podeszli sanitariusze i ustawili się po obu stronach ciała. Przyglądający się temu Henry poczuł nagle irracjonalny przypływ strachu, połączony z nieodpartą potrzebą odwrócenia głowy i patrzenia gdzie indziej. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie mógł jednak tego zrobić, musiał się przyglądać. W przeciwnym bowiem razie dziewczyna z plaży na zawsze już pozostałaby dla niego pozbawiona twarzy i gdyby mu się śniła w nocy, a wiedział, że tak będzie, widziałby jedynie syrenie włosy z wplątanymi w nie wodorostami i smukłe, blade plecy.
– Ostrożnie – pouczył sanitariuszy lekarz. – Nie chcę żadnych dodatkowych zadraśnięć.
Odszedł na bok i stanął obok Henry’ego, Gila i Susan.
– Nie ruszaliście jej i nie próbowaliście jej przesuwać?
Henry pokręcił głową.
– Nie sądzę, bym miał na tyle mocne nerwy.
– Czy przypuszcza pan, że ktoś mógł ją zabić? To znaczy, celowo… – zaryzykowała pytanie Susan.
Lekarz okręgowy wykrzywił twarz.
– Dziewczęta w tym wieku szczególnie łatwo padają ofiarami zabójstw, tak zamierzonych, jak przypadkowych czy spowodowanych brakiem rozwagi. Przede wszystkim piękne dziewczęta. Ich siła oddziaływania jest większa, niż sądzą. Daje im to moc. Ich wygląd i młodość. Problem w tym, że nigdy nie wiedzą, jak użyć jej właściwie. A w każdym razie nie wiedzą, jak zrobić to bezpiecznie.
Z przesadną ostrożnością sanitariusze uwolnili ciało dziewczyny z piasku, a potem obrócili je na plecy. Jej ramiona opadły z plaśnięciem na mokry piasek. Potem jeden z sanitariuszy powiedział nienaturalnym głosem:
– Jezu Chryste…
Henry wpatrywał się, lecz w pierwszej chwili niezbyt rozumiał, co widzi. Lekarz z miejsca rzucił się naprzód i stanął nad ciałem z twarzą zmienioną tak, że nie wyrażała żadnego dającego się opisać odczucia. Może strach? Przerażenie? Fascynację? Obaj sanitariusze odstąpili, jeden z nich przyciskał dłoń do ust, oczy miał załzawione. Porucznik Ortega stał plecami do ciała, rozmawiając z Morrisem i Warburgiem. Lecz gdy Warburg trącił go łokciem, odwrócił się i ujrzał, jak naprawdę wygląda dziewczyna.
Jej twarz była niemal piękna, pomimo tego, że przez dłuższy czas pozostawała pod wpływem wody. Typowa amerykańska blondynka – rodzaj dziewczyny, dla której bez trudu znalazłaby się rola w filmach typu Matt Houston, Magnum, P.I. czy nawet Dynastii. Szerokie ramiona, duże piersi. Tuż poniżej klatki piersiowej zaczynał się jednak horror. Do Henry’ego dotarło nagle, co właściwie widzi, i szepnął: „O Boże”, a Susan skryła twarz w dłoniach.
Brzuch dziewczyny został kompletnie wypruty, od żeber aż do miednicy. W jamie brzusznej kłębiły się srebrnoczarne węgorze; śliskie stworzenia splatały się i rozplatały, żerując ślepo na tym, co zostało z miękkich organów ciała dziewczyny.
Gil odwrócił się, opadł gwałtownie na kolana i zwymiotował, rozkrzyżowany na piasku. Policjant w mundurze patrzył z przerażeniem i bezradnością. Nawet fotograf się przeżegnał. Przez długie minuty żadne z nich nie było zdolne do niczego innego prócz przyglądania się plątaninie węgorzy, które falowały, wiły się i skręcały, oraz pozbawionej wyrazu, bladej twarzy dziewczyny, którą z wolna pożerały.
Lekarz odwrócił się do porucznika Ortegi. Miał rozszerzone oczy.
– Widział pan kiedykolwiek coś podobnego?
Porucznik Ortega zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.
– Ja też nie – powiedział lekarz. Potem zwrócił się do sanitariuszy: – Zróbcie z nimi porządek.
Sanitariusze popatrzyli niechętnie na ciało.
– Chce pan…?
– Cokolwiek z nią zrobiono, to są węgorze. Te węże. Wyrzućcie je stąd.
Jeden z sanitariuszy podniósł z piasku kij i ostrożnie przybliżył się do ciała. Pochylił się i raz tylko szturchnął nim węgorze. Zakotłowały się i zakręciły jeszcze gwałtowniej. Sanitariusz odskoczył, wysokim, krzykliwym „aaach!” wyrażając niepohamowane obrzydzenie.
Lekarz, zniecierpliwiony, odebrał mu kij i sam zaczął okrążać ciało. Wszyscy patrzyli z dreszczem niepokoju, jak trąca parokrotnie węgorze i jak te zaczynają za każdym razem gotować się w jamie brzusznej dziewczyny, wciąż z tą samą, śliską wściekłością. Niemniej w pewnej chwili udało mu się podważyć końcem kija ciało jednego z nich i wyrzucić na piasek.
Węgorz miał prawie trzy stopy długości i płaską, klinowatą głowę z maleńkimi, ślepymi oczami. Przez chwilę zwijał się w miejscu, potem wbił głowę w piach i w ciągu paru sekund zniknął im z oczu, zostawiając po sobie jedynie niewielkie wgłębienie. Prawie natychmiast pozostałe węgorze wylały się z brzucha martwej dziewczyny i rozpełzły się we wszystkich kierunkach, zagrzebując się głęboko w piasku.
– Złapcie któregoś! – krzyknął lekarz.
Jeden z mundurowych ścisnął ogon ostatniego ze znikających węgorzy i pociągnął gwałtownie.
– Pomóż, na Boga! – rzucił bez tchu swemu koledze.
Ten pospiesznie schwycił ciało węgorza ponad miejscem, w którym znikało w piasku. Razem, przeklinając i sapiąc, stopniowo wyciągali stworzenie z dziury, którą dla siebie kopało.
Gdy tylko łeb znalazł się na powierzchni, węgorz zaczął się rzucać, zwijać i skręcać im w dłoniach. Henry ujrzał błysk jego zębów. W następnej chwili zwierzę sprężyło się jak bicz, ukąsiło jednego z policjantów w twarz, zacisnęło szczęki na części jego górnej wargi i kawałku nosa.
Policjant wrzasnął głośno, sięgnął ku głowie węgorza, usiłując rozewrzeć mu pysk. Henry przyglądał się w przerażeniu. Mężczyzna tańczył po piasku ze srebrnoczarnym węgorzem zwieszającym się z jego twarzy niczym karnawałowy, sztuczny nos. Jasnoczerwona krew spryskiwała wszystko wkoło.
Porucznik Ortega rzucił się naprzód i chwycił funkcjonariusza od tyłu, podcinając mu nogi. Upadli obaj ciężko na ziemię. Policjant krzyczał nieprzytomnie, a jego nogi kopały w drgawkach godnych chorej na epilepsję marionetki. Porucznik sięgnął od tyłu ku twarzy policjanta i ścisnął węgorza tuż za klinem łba i przytrzymał mu skrzela tak, by nie mógł oddychać. Następnie uniósł wolną rękę i krzyknął:
– Nóż, na miłość boską!
Lekarz sięgnął szybko do kieszeni, wyszarpnął prosty, składany nóż z jednym ostrzem. Porucznik Ortega wyrwał mu go i zagłębił zaraz w krwawe kłębowisko na twarzy policjanta. Ten krzyknął, gdy porucznik przecinał ciało węgorza. Na ręce i ramiona Ortegi pociekła ciemna jak żółć krew. Ogon węgorza miotał się we wszystkie strony, aż do chwili, gdy Ortega przeciął kręgosłup i odrzucił truchło daleko na piasek. Upadło, podrygując i podskakując, a sanitariusze odsunęli się od niego.
Lekarz przyklęknął na piasku i obejrzał dokładnie twarz policjanta. Mężczyzna trząsł się, mimo iż porucznik Ortega starał się na wszystkie sposoby go uspokoić. Odcięta głowa tkwiła wciąż na miejscu i gdy inspektor wytarł pospiesznie bawełnianym gałganem i destylowaną wodą krew, można było zobaczyć, że zęby stworzenia oddzieliły niemal połowę nozdrzy i górnej wargi. Mięśnie szczęk węgorza nie wykazywały oznak zwiotczenia. Było oczywiste, że każda próba oderwania kikuta głowy musi doprowadzić do obrażeń o wiele bardziej dotkliwych niż te, które już powstały.
Henry, chociaż sam trząsł się cały, podszedł i z całą pewnością siebie, na jaką umiał się zdobyć, powiedział:
– Wie pan, jakiego sposobu używali w Wietnamie, by oderwać pijawki?
– Racja – powiedział lekarz policyjny. – Przypalali je papierosami. Czy ktoś tu ma papierosa?
Spojrzeli po sobie.
– Nikt z nas nie pali, sir – odezwał się w końcu detektyw Warburg.
– Jezu – zirytował się lekarz. – To możliwe tylko w południowej Kalifornii.
– Może zapalniczka z samochodu – podrzucił Henry.
Detektyw Morris podbiegł do najbliższego wozu i wrócił po chwili, kołysząc brzuchem. W ręce trzymał jarzącą się zapalniczkę. Wręczył ją lekarzowi, a ten niezwłocznie przytknął ją do wąskiego karku węgorza.
Rozległo się ostre skwierczenie, poczuli przyprawiający o mdłości odór. Szczęki węgorza ścisnęły się konwulsyjnie, a potem rozluźniły odrobinę, odpadając od wargi oraz nosa rannego i lądując w nagłej fontannie krwi na piasku. Policjant wydał zduszony, ostry krzyk, jego górne zęby były szkaradnie odsłonięte. Porucznik Ortega musiał przytrzymać go na piasku.
– Plazma! – krzyknął lekarz. – A ty – rozkazał koledze rannego policjanta – weź ten łeb, rozkrój go na połowę i wyjmij spomiędzy szczęk to, co zostało w nich z twarzy twego kumpla!
Mniej niż pięć bardzo pracowicie wypełnionych minut zabrało sanitariuszom zabandażowanie twarzy pacjenta i podłączenie go do kroplówki z plazmą, która miała złagodzić skutki szoku. Przez ten czas drugi z policjantów wyciągnął z bagażnika wozu patrolowego nożyce do cięcia blachy i przepchnął głowę węgorza po piasku tak, by móc ją umieścić pomiędzy ostrzami. Dwukrotnie spróbował przeciąć ją na pół, lecz za każdym razem wyślizgiwała się z uchwytu. Potem podszedł Gil i przytrzymał głowę czubkiem buta, tak by się nie przetaczała. Rozległo się ostre chrupnięcie i czaszka węgorza została rozłupana. Inspektor schylił się nad nią i wybrał spomiędzy szczątków krwawy ochłap ciała, który bestia wydarła z twarzy policjanta.
– Chcę mieć tego sukinsyna w plastikowej torbie – powiedział detektyw Morris. – Głowa, ogon i co tylko jeszcze znajdziecie.
Porucznik Ortega spojrzał na zegarek.
– Jest już prawie siódma. Niech otoczą plażę kordonem. Ty, Warburg, wezwij posiłki. Chcę, żeby dokładnie to przekopano. Jeśli to te węgorze zabiły dziewczynę, to chcę, by zostały wykopane i zniszczone. Chcę też, by zaalarmowano straż przybrzeżną. Zechcą zapewne wprowadzić czasowy zakaz kąpieli. Morris, zabierzesz się z lekarzem. Chcę najszybszych oględzin zwłok, jakie miały miejsce w historii świata.
– Czy my możemy jeszcze się na coś przydać? – spytał Henry. Porucznik Ortega spojrzał na niego, jakby nigdy dotąd go nie widział.
– Wy? Ach, tak. Możecie wracać do domu. Dajcie swoje adresy detektywowi Morrisowi, później przyjdzie z wami porozmawiać. I proszę, nie wyjeżdżajcie nigdzie, przynajmniej dopóki nie złożycie zeznań. To jedna z tych sytuacji, które mogą spowodować panikę, sami rozumiecie. Wolałbym, żeby cała ta sprawa nie wyszła poza wąski krąg, przynajmniej na razie.
Henry zwrócił się do Gila i Susan:
– To tyle. Możemy chyba odejść.
Susan była bardzo blada.
– Mam wrażenie, że zaraz zemdleję – odezwała się.
– Usiądź na chwilę – doradził jej Henry. – Włóż głowę między kolana.
Czekając, aż Susan przyjdzie do siebie, Henry spojrzał jeszcze na ciało, które znaleźli. Stamtąd, gdzie klęczał obok Susan, nie było widać otwartej dziury w brzuchu dziewczyny. Mogła być ona spoczywającą na piasku syreną, czekającą w swej nagości na słońce, które rozproszy mgły. Była naprawdę bardzo piękna, pomyślał Henry, i w jakiś sposób ta myśl uczyniła jej śmierć jeszcze straszniejszą.
– Już mi lepiej – powiedziała Susan. Spróbowała wstać, Gil podał jej ramię.
Henry przyglądał się, jak sanitariusze podnoszą ciało dziewczyny z piasku i pakują je do zaopatrzonej w zamek błyskawiczny torby. Na tle mgły wyglądali jak postacie z chińskiego teatru cieni.
– W życiu nie widziałem nic podobnego – oznajmił. – Te węgorze, spotkaliście się kiedykolwiek z czymś takim? A ja na dodatek ożeniłem się z oceanografem.
Ruszyli razem plażą.
– Wpadnijcie do mnie na drinka – zaproponował Henry, gdy doszli do mola. – To tutaj. Przypuszczam, że przydałoby wam się coś na nerwy.
– Dziękuję, wolałabym już wrócić do domu – odparła Susan. Obejrzała się jeszcze przez ramię w stronę plaży, a gdy się odwróciła, dostrzegł w jej oczach błysk ledwie powstrzymywanej histerii.
– Gdzie mieszkasz? – spytał ją łagodnym tonem Gil. – Mogę cię zabrać.
– Masz samochód?
– Jasne, mustang limuzyna. Po drugiej stronie ulicy.
– Dobrze, dzięki.
Gil i Susan odeszli razem, zostawiając Henry’ego. Stał chwilę w milczeniu, potem wzruszył ramionami i cofnął się o te sześćdziesiąt jardów, które dzieliły go od domu. Otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przymocowany do nadgarstka. Przeszedł przez salon do przeszklonego barku, nalał sobie bardzo dużą wódkę i wypił ją tak po prostu, bez lodu.
Zakaszlał, gdy alkohol palącą strugą spłynął mu do gardła. Potem znów napełnił szkło i podszedł do szerokiego, przesuwanego okna balkonu. Widział stamtąd policyjne samochody błyskające światłami i porucznika Ortegę w cynamonowym garniturze. Trochę dalej, koło Del Mar, dwaj mundurowi rozstawiali właśnie w poprzek plaży kozły z napisami:
STREFA POLICYJNA – PRZEJŚCIA NIE MA.
Przyglądał się poczynaniom policji prawie dwadzieścia minut. Potem wrócił do domu, usiadł na białej sofie i zapatrzył się w szklane drzwi stojącej po drugiej stronie pokoju konsoli ze sprzętem stereo.
Życie po śmierci? Jedynym życiem, jakie kołatało się w tej biednej dziewczynie, było kłębowisko węgorzy. Ale jaki rodzaj życia przedstawiały sobą te stworzenia?
Poranne wydarzenia, wspomnienie tego wszystkiego, co widział, było jak seria nieruchomych i przerażających obrazów. Ręka dziewczyny, zaciśnięta na piasku. Srebrny łańcuszek wokół jej kostki. Biel pleców. I te węgorze, zwijające się w zwariowaną mozaikę. I ucięta głowa jedynego pojmanego węgorza, ściskająca szczękami twarz policjanta niczym antyczny symbol nieustępliwości zła.
Skończył trzecią szklankę wódki i niepewnym krokiem przeszedł przez pokój do barku, gdzie przelał do szklanki to, co jeszcze zostało w butelce.
– Stolicznaja – powiedział z akcentem, o którym sądził, że oddaje specyfikę języka rosyjskiego. – Zdarowja.
Z pijacką ostrożnością podszedł do regału pod oknem i przebiegł palcem po grzbietach książek o tematyce morskiej, które zostawiła jego była i niebudząca już ciepłych myśli żona. W końcu znalazł wielki ilustrowany tom, zatytułowany Anquilliformes: migracje i cykl życiowy węgorza pospolitego. Wyciągnął go, przeniósł na stolik i otworzył.
Pierwsze zdanie, na pierwszej przypadkowo otwartej stronie, od razu przykuło jego uwagę: „W dawnych czasach węgorze bywały zjadane ze względu na przekonanie o wywoływanej przez to wyjątkowej potencji. W pewnych regionach starożytnej Skandynawii ławice węgorzy określane były słowem, które przetłumaczyć można jako «sperma diabła»”.
Henry miał już sięgnąć po kolejnego drinka, lecz powstrzymał się i raz jeszcze przeczytał ten fragment. Potem spojrzał przez balkonowe okno ku plaży i zmarszczył brwi.
Gil i Susan nie rozmawiali prawie, jadąc do Del Mar Heights Road, gdzie mieszkała Susan. Gil spoglądał na nią od czasu do czasu, lecz za każdym razem dostrzegał, że dziewczyna jest ciągle w szoku po tym, co zdarzyło się na plaży. On sam odczuwał mdłości, ilekroć przypominał sobie kłębiące się w białym ciele tej kobiety srebrnoczarne węgorze i przepołowione niemal oblicze policjanta.
– To już tutaj – powiedziała Susan.
Gil zajechał lśniącym żółtym mustangiem na wznoszący się łagodnie betonowy podjazd i zaciągnął ręczny hamulec. Wyskoczył z wozu bez otwierania drzwi i obszedł go, by wypuścić Susan.
– To dom twoich dziadków? – spytał.
Budynek był niewielki, w meksykańskim stylu, z wychodzącym na ogród balkonem i rzędami pomalowanych na różowo łuków. Z obłożonego gliną dachu patrzyły na nich trzy jaszczurki i jak zwykle, od prehistorycznych czasów, przymykały bezmyślnie ślepia. Przed tylne drzwi wystawiono sześć czy siedem świeżo podlanych azalii w terakotowych donicach i dopasowany komplet bujanych foteli z siedzeniami wyplecionymi z lakierowanej na biało trzciny.
– Dziękuję za odwiezienie. Naprawdę źle się czuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Gil. Uśmiechnął się, lecz nie wsiadł z powrotem do samochodu.
Susan obejrzała się.
– Zaprosiłabym cię, ale moi dziadkowie są dość staroświeccy. Rozumiesz, chcieliby wiedzieć wszystko o wszystkim, a ja zupełnie nie czuję się na siłach, by cokolwiek teraz opowiadać.
Gil zaszurał miękkimi butami na betonowej ścieżce.
– Wcześniej czy później i tak im to powiesz. Będziesz musiała.
Stanęła z jedną ręką na kutej, żelaznej barierce balkonu i kryjąc oczy w cieniu, spojrzała na niego jednym z tych właściwych tylko nastolatkom spojrzeń, w których jest i znudzenie, i zaciekawienie, i życzenie „baw-mnie-dalej”. Z domu dobiegały ich odgłosy pracy odkurzacza, myszkującego po kolejnych pokojach, i telewizora, nastawionego tak głośno, by ktoś, kto akurat sprząta, nie stracił nagrania Josie and the Pussycats.
– Mogę jeszcze do ciebie zadzwonić?
– No… nie wiem – mruknęła Susan. Obróciła się w kierunku domu. – Nie, żebym chciała cię urazić czy coś takiego. Naprawdę, chciałabym zapomnieć o tamtym.
– Dobrze, powiem ci, co zrobimy – zaproponował Gil. – Zostawię ci mój numer telefonu i wtedy, gdy zechcesz o tym porozmawiać, będziesz mogła do mnie zadzwonić. Albo i wtedy, gdy nie będziesz chciała o tym rozmawiać. To zależy od ciebie.
Susan zastanawiała się przez chwilę.
– Okay. Ale muszę już iść.
– Masz jakiś kawałek papieru?
Podniosła z kwietnika kawałek kredy.
– Tym to zapiszę.
– Dobrze. 755-98-58.
– Gdzie to jest?
– Solana Beach, na Boardwalk. Mój ojciec ma tam Mini-Market.
– Naprawdę?
W tej chwili wyszła z domu babka Susan, niska, otyła kobieta o skręconych włosach koloru lodów truskawkowych, w luźnej podomce.
– Susan? – odezwała się zrzędliwym tonem. – Szybko wróciłaś.
– Och, Gil mnie podwiózł.
– Gil? – Babka uniosła szkła, które nosiła na szyi na długim, pozłacanym łańcuszku.
– Gil Miller, proszę pani – przedstawił się, pozdrawiając ją dłonią. – Miło mi panią poznać.
– Widziałam cię już kiedyś? – wypytywała dalej babka Susan.
– Możliwe, proszę pani. Mój ojciec ma Mini-Market przy Solana Beach. Czasem pomagam mu i obsługuję stoisko ze sprzętem sportowym.
Babka Susan opuściła szkła i pozwoliła swej twarzy wyrazić coś na kształt mdłej słodyczy i dezaprobaty.
– Susan związana jest ze studentem medycyny ze Scripps – oznajmiła, zwracając się do Gila. – Miły chłopak i ma przed sobą ładną karierę. Irlandczyk.
– No cóż, proszę pani, to wspaniale – powiedział, dostrzegając zakłopotanie Susan. Pomachał im jeszcze raz ręką w geście, który miał znaczyć, że on przecież nie na poważnie, a potem wskoczył do samochodu i uruchomił silnik.
– Babciu – zaprotestowała półszeptem Susan. Potem zawołała: – Dzięki za podwiezienie, Gil.
– Nie ma za co! – odkrzyknął Gil i wycofał wóz z podjazdu.
Susan patrzyła za nim, jak piszcząc oponami na zakrętach, wyjeżdża na szosę i z rykiem silnika oddala się w kierunku plaży. Potem podążyła za babką w głąb domu, upewniając się przedtem, że siatkowe drzwi stuknęły, zamykając się za jej plecami. W kuchni dziadek podniósł oczy znad „San Diego Tribune”.
– Jest tutaj twoja przyjaciółka, Daffy.
– Tak, a ja musiałam najeść się wstydu, wpuszczając ją do twojego pokoju – upomniała ją babka. – Co za bałagan! Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Masz przecież szuflady, by składać w nich rzeczy, prawda? I półki, by ustawiać na nich książki?
– Och, babciu, nie jestem w stanie utrzymywać ciągle takiego nieskazitelnego porządku, jaki chciałabyś widzieć.
– To sprawa stanu twego umysłu – stwierdziła babka. – Kto ma dobrze poukładane w głowie, ten i dom utrzymuje we właściwym ładzie. Bóg wie, co sobie pomyślała na twój temat Daffy.
– Daffy uważa, że jestem bardzo porządna. Powinnaś zobaczyć jej pokój.
Babka zawahała się w drzwiach. Susan przysiąc by mogła, że starsza pani rozdarta była w tej chwili między chęcią powrotu do swego odkurzacza a pragnieniem zgłębienia problemu Gila Millera. Susan podeszła do lodówki i nalała sobie pełną szklankę wody mineralnej Mountain Spring, dodając do niej kostki lodu. Wypiła prawie wszystko duszkiem.
– Ten chłopak – zaczęła babka. – Nie zamierzasz się z nim widywać, prawda?
– A czy jest jakiś powód, dla którego nie powinnam?
– No, a co na to powie Carl?
– To nie jego pieprzony interes, babciu.
– Suzie – wtrącił się dziadek, zdejmując okulary. – Nie używamy takich słów w tym domu!
– No dobrze, zatem to nie jego sprawa kontrolować moje poczynania. Przecież nawet się z nim nie umówiłam, babciu.
– A powinnaś. To bardzo dobrze wychowany młody człowiek.
– Wiem, ale tak się złożyło, że go nie polubiłam. A poza tym, on nie jest Irlandczykiem, tylko Ormianinem.
– Jego matka jest półkrwi Irlandką.
Susan zamknęła oczy i oparła się o lodówkę. Babka zrozumiała, że pora już dać jej spokój. Dziadek wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
– Znajdzie jeszcze kogoś miłego, nie martw się. Cała planeta jest od krańca do krańca pełna stosownych mężczyzn.
– To te chłopaki z plaży, i tyle – powiedziała tonem skargi babka. – Ci surfingowcy. Któregoś dnia jakiś surfingowiec zrobi jej dziecko i co wtedy? To duża odpowiedzialność brać na wychowanie dziecko własnej córki. Czasem myślę sobie, że aż za duża.
Susan otworzyła oczy.
– Babciu – odezwała się. – Nie zamierzam zajść w ciążę z żadnym surfingowcem.
Babka potrząsnęła głową i poszła dokończyć odkurzanie. Każdego ranka poświęcała na to przynajmniej dwie godziny, oglądając równocześnie telewizję. Były to dwie główne pasje jej życia: sprzątanie domu i oglądanie telewizji. Była przekonana, że jest koniecznością, by jej mieszkanie lśniło jak wille z reklamówek Lemon-Kleen i że ona sama winna żyć zgodnie z tym, co było w pieśniach gospel Richarda Simmonsa. Raz pokazała się w programie The Price Is Right i wygrała trzysta dolarów oraz zraszacz do trawy. Było to sześć łat temu, lecz nadal nieustannie o tym opowiadała.
Dziadek Susan wyciągnął rękę i objął dziewczynę w talii.
– Zobaczysz, znajdziesz sobie kogoś. Jesteś młoda i nie skończyłaś nawet jeszcze szkoły.
– Jak na razie, dziadku, nie spieszę się do małżeństwa.
Znienacka pojawiła się jej przed oczami martwa dziewczyna z plaży, widok, który chciała zapomnieć. Białe piersi oblepione piaskiem. Zwoje węgorzy. Odsunęła się od dziadka i podeszła do zlewu wypłukać szklankę. Stała tam przez chwilę, póki się nie uspokoiła.
– Dobrze się czujesz? – spytał dziadek.
– Jasne. W porządku.
– Wyglądasz, jakbyś była czymś zmartwiona. Twoja matka tak wyglądała, gdy była zmartwiona. Jakieś mdłości… rozumiesz, o co mi chodzi? Było coś z tym chłopakiem, prawda?
– To nie są poranne nudności, jeśli to właśnie usiłujesz zasugerować.
– No nie, nie to – zgorszył się dziadek.
Rzucił okiem na drzwi sieni, gdzie w atakujących fala za falą decybelach babka kontynuowała odkurzanie. Potem wstał, podszedł do zlewu i położył dłoń na ramieniu Susan. Był niski i – podobnie jak babka Susan – baryłkowaty. W odróżnieniu jednak od niej godził się z właściwym dla swego wieku wyglądem sześćdziesięciosześciolatka. Jego łysina lśniła jak kandyzowane jabłko, gdy wysiadywał godzinami w bujanym fotelu i obserwował przechodzące tanecznym krokiem złotowłose uczennice.
– Twoja babcia chce dobrze – szepnął cicho.
Susan przytaknęła.
– Tak, wiem.
– Stara się jedynie uchronić cię przed popełnieniem błędu.
– Tak, wiem.
Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. Bawił się bezmyślnie brzeżkiem swej obszernej kamizelki z szarej wełny. Potem wzruszył ramionami, odsunął się i usiadł, biorąc znów do ręki gazetę. Nie spuszczał jednak oczu z Susan. Nagłówki gazety ostrzegały przed dalszymi trzęsieniami ziemi, których centrum miała być Tijuana.
Susan przeszła przez sień do swej sypialni. Babka spojrzała na nią znad odkurzacza wzrokiem pełnym wyrzutu. Susan z ledwością udało się zignorować to spojrzenie. To nie była jej wina, że musiała tu mieszkać. I tak zamierzała się wyprowadzić, gdy tylko to będzie możliwe. Twarz martwej dziewczyny znów przemknęła jej przed oczami, kojarząc się w jakiś dziwny sposób ze zmiażdżoną i zniekształconą w wypadku twarzą jej matki. Pchnięciem dłoni otworzyła drzwi swej sypialni.
Daffy leżała rozciągnięta na materacu służącym Susan za łóżko i machała uniesionymi nogami, pochłonięta lekturą „Cosmopolitan”.
– Och, cześć, Suze. Wcześnie jesteś. Czytałaś ten kawałek o tamponach?
Susan podeszła wprost do toaletki i rozczesała włosy przed lustrem. Dziadek miał rację, wyglądała blado.
Daffy odwróciła się.
– Piszą, że to zabezpiecza tylko w siedemdziesięciu procentach.
Susan zmarszczyła brwi do swego odbicia w lustrze.
– Co zabezpiecza?
– Wkładki antykoncepcyjne. Wyobrażasz sobie? Siedemdziesiąt procent! To znaczy, że na każde sto stosunków zachodzisz w ciążę trzydzieści razy. Mój Boże, będę miała dziewięćdziesięcioro dzieci, nim jeszcze ukończę osiemnaście lat!
Susan płakała. Cicho, lecz gorzko, tak że łzy ciekły jej po policzkach i zatrzymywały się w kącikach ust. Początkowo Daffy nie zauważyła niczego, wracając do lektury, po chwili jednak Susan załkała głośno.
Daffy podskoczyła na łóżku.
– Co jest, Suze? Co się stało? – Odkurzacz wył wciąż za drzwiami, od czasu do czasu obijając się o listwy pod ścianami.
– Tym razem to nie ona?
Susan potrząsnęła głową. Wyciągnęła z pudełka dwie chusteczki higieniczne i wytarła głośno nos. Potem wyciągnęła jeszcze jedną i osuszyła oczy.
– Nie wiem, skąd mi się to wzięło. To pewnie nic takiego, po prostu okres.
– Chciałam cię spytać, czy nie przyszłabyś do mnie. Robimy ognisko, ma być trochę dzieciaków z Escondido.
– Nie wiem. Dziwnie się czuję.
– Dziwnie? Czemu?
– To… nie wiem, to coś, co zdarzyło się na plaży. Próbuję o tym nie myśleć, ale nie chce mi dać spokoju.
Usiadła na skraju materaca. Daffy ulokowała się tuż obok niej.
– No i…? – spytała, z rozbudzającą się ciekawością w głosie.
Susan znów otarła oczy.
– Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć.
– Chłopak? Nie zostałaś zgwałcona, co? Bo wyglądasz dokładnie tak, jakby cię zgwałcono.
– Nic z tych rzeczy.
– To co, na miłość boską?
Odkurzacz za drzwiami jęknął, kończąc pracę. Zapadła cisza, nawet telewizor zamilkł i obie dziewczyny nasłuchiwały, czy babka Susan zdołała wychwycić ostatnią inwokację Daffy, która wzywała imię Pańskie nadaremno. Babka Susan modliła się co niedzielę rano przed telewizorem razem z doktorem Howardem C. Estepem, a doktor Howard C. Estep surowo przestrzegał wszystkich przed wzywaniem imienia Pańskiego nadaremno.
– Widziałam zwłoki, martwe ciało – wyszeptała Susan.
– Żartujesz!
– Nie, nie żartuję. To była dziewczyna, utopiła się czy coś takiego. Przyjechała policja, ambulans i w ogóle.
– Och, mój Boże – powiedziała Daffy, zszokowana i współczująca, lecz nadal zdecydowana wyciągnąć z przyjaciółki wszystkie szczegóły, i to za wszelką cenę. – Musiałaś być zupełnie jak sparaliżowana! No i jak ona wyglądała? Nigdy nie widziałam trupa.
– Daffy – powiedziała Susan, tracąc kontrolę nad swoim głosem. – Ona miała węgorze w brzuchu, to znaczy tam, gdzie powinien być jej brzuch, i one ją zjadały.
Daffy popatrzyła na nią wstrząśnięta.
– Węgorze! Żartujesz? Och, mój Boże, to obrzydliwe! I co zrobiłaś? Zwymiotowałaś?
Susan nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Nadal miała przed oczami węgorze, zwijające się, kłębiące i prześlizgujące pod żebrami martwej dziewczyny, policjanta rzucającego się w bólu i węgorza, który rozdzierał mu twarz. Zasłoniła oczy dłońmi i zmusiła się do płaczu przez zaciśnięte gardło, z trudem skłaniając płuca do wysiłku. Chciała wyrzucić z siebie cały strach i przerażenie, usunąć nocne koszmary, które, była pewna, zaczną osaczać ją, gdy tylko zapadnie zmrok.
Od miesięcy śniła się jej zmasakrowana twarz matki. Wiedziała, że sen o martwej dziewczynie z plaży także już nigdy jej nie opuści.
Daffy objęła ją ramionami i przytuliła, uciszając płacz i kołysząc lekko, jakby była małym dzieckiem. Odkurzacz znów zawył w sieni, dokonując żniw na dywanach pod drzwiami salonu. Daffy była młodsza od Susan, dokładnie o cztery miesiące i dwa dni, lecz o wiele bardziej dojrzała. Wysoka, chuda brunetka o brązowej skórze i nieprawdopodobnie bujnych, kręconych włosach oraz jakby wydętych, prowokujących ustach, których całowanie było pragnieniem wszystkich studentów w okolicy. Chciała napisać do Hugh Hefnera i zaproponować mu siebie w roli „króliczka”, ale jej matka, osoba skądinąd tolerancyjna, zabroniła tego stanowczo. Wychowywała córkę sama, ponieważ ojciec Daffy wybył kiedyś do pracy przy rurociągu na Alasce i od tej pory jakoś nie udało mu się znaleźć drogi powrotnej do domu. Stąd też matka Daffy była zagorzałą przeciwniczką wykorzystywania kobiet przez mężczyzn. Nie po to wychowywała Daffy na dziewczynę piękną, niedostępną i o dużym doświadczeniu życiowym, by urywała się z obcymi czy brała prochy.
Susan przestała płakać równie nagle, jak zaczęła. Usiadła, wciąż obejmując przyjaciółkę i rozejrzała się po pokoju.
– Już dobrze? – zapytała ją Daffy.
– Sądzę, że tak. To nie był prawdziwy płacz. Myślałam tylko o tym wszystkim. Wiesz, ta biedna dziewczyna, cała ogryziona przez węgorze. A jeden z nich ugryzł nawet glinę, prosto w twarz.
– Co to było, jakieś mięsożerne węgorze? Jak one się nazywają, moreny? Jednego takiego widziałam na filmie. Znasz ten film z Nickiem Nolte? Odgryzają tam głowę jednemu chłopakowi. Jak sądzisz, czy gdyby Jerry miał wąsy, to byłby podobny do Nicka Nolte?
Susan wstała i machinalnie zdjęła bluzkę oraz szorty. Rzuciła ubranie na podłogę obok noszonej wczoraj spódniczki, „Rolling Stone’a”, z którego wycinała zdjęcia Bruce’a Springsteena, rakiety do badmintona, suszarki do włosów i koperty nowego albumu Eurythmics.
– Na pewno dobrze się czujesz? – spytała ją zaniepokojona Daffy.
Susan przytaknęła. Jej oczy były wciąż jeszcze zaczerwienione i wilgotne.
– Chcę tylko wziąć prysznic, potem pójdziemy do ciebie.
Daffy odczekała, aż Susan zniknie w łazience. Krążyła tam i z powrotem po pokoju, potrącając butami porozrzucane części garderoby i pocięte czasopisma. Podeszła do okna i wyjrzała na podwórze – mały, wylany betonem placyk z rozstawionymi leżakami i kamienną fontanną, która nie działała, a jeśli już, to rzadko. Był pogodny upalny dzień, w którym nawet jaszczurki wolały trzymać się cienia lub chować pod kamieniami.
Z miejsca, w którym stała, dawało się dostrzec mały fragment ulicy. Uwagę dziewczyny przykuł siedzący na okalającym dom dziadków Susan murku młody mężczyzna w czarnej, sportowej marynarce i białych spodniach. Palił papierosa i wyglądał, jakby na kogoś czekał. Daffy spostrzegła, że co pewien czas podnosił rękę i spoglądał na zegarek rzucający na jego twarz świetlne refleksy. Oczy skrywał za nieprzeniknionymi czarnymi okularami.
Obserwowała go przez prawie pięć minut. Samochody mijały go w obu kierunkach, lecz żaden nie przystanął i Daffy nabrała przekonania, że mężczyzna nie czeka na żaden samochód. Siedział wciąż na tym samym miejscu, ani razu nie odwracając głowy, paląc i od czasu do czasu sprawdzając godzinę.
Odwróciła się od okna i nagle uświadomiła sobie, że Susan bierze ten swój prysznic trochę za długo. Przeszła przez sień, w której babka Susan czyściła właśnie swą kolekcję mosiężnych figurek, wyobrażających meksykańskich tancerzy, i zbliżyła się do drzwi łazienki.
– Czy Susan idzie na twoje ognisko? – spytała babka, pracowicie trzepiąc ścierkę do kurzu.
– Powiedziała, że chciałaby – odparła Daffy. Zawahała się pod drzwiami łazienki, potem zapukała. – Susan? Wszystko w porządku?
– Bierze prysznic – wyjaśniła babka z rozdrażnieniem. – Oczywiście, dopiero co sprzątałam łazienkę. I co teraz z tego zostanie? Mydło na wszystkich kafelkach i włosy w odpływie. Nie wspominając już o podłodze zasłanej wilgotnymi ręcznikami. Na całym świecie nie ma i nigdy nie było większej od niej bałaganiary.
– Susan? – powtórzyła Daffy.
– Wejdź – rzuciła babka Susan. – Nie słyszy cię pewnie przez szum wody.
Daffy otworzyła drzwi i zajrzała do łazienki. Prysznic szumiał głośno. Całe pomieszczenie zasnute było parą.
– Susan? – zawołała znowu i weszła do środka.
Z niewyjaśnionych przyczyn poczuła strach. Pomyślała nagle o tym, co opowiedziała jej Susan. Martwa dziewczyna nadjedzona przez węgorze. Policjant z rozszarpaną ostrymi zębami twarzą. Szklane drzwi kabiny prysznica zaszły parą, Daffy jednak wydało się, że dostrzega za nimi kształt Susan. Niepokój ścisnął jej gardło. Powoli podeszła do kabiny. Na wszelki wypadek zapukała w szkło.
– Susan? Suze? Wszystko w porządku?
W tejże chwili rozległ się jeżący włosy na głowie jęk. Daffy odskoczyła od prysznica, szepcząc: „O Jezu”. Potem jednak jęk przeszedł w bolesny, stłumiony płacz. Daffy otworzyła drzwi kabiny i znalazła Susan skuloną na kafelkach posadzki, z nogami podciągniętymi pod brodę, zakrywającą ramionami głowę, drżącą i łkającą na skutek opóźnionego szoku.
Daffy zakręciła kurek, a potem ściągnęła z wieszaka duży ręcznik kąpielowy i owinęła nim Susan.
– Chodź. Jesteś po prostu zdenerwowana. To ja, Daffy. Chodź, kochana, wyprowadzę cię stąd.
Susan bezwolnie, nadal rozdygotana, pozwoliła, by Daffy podniosła ją i niemal wyniosła z łazienki. W sieni spotkały babkę Susan, która właśnie zamierzała zaprotestować ostro przeciwko wchodzeniu mokrymi stopami na dywan. W ostatniej chwili dostrzegła jednak bladość i roztrzęsienie Susan i zauważyła przejęcie na twarzy Daffy.
– Co się stało, na Boga?!
– Zemdlała, i tyle. Ma okres. – Z jakiegoś powodu Daffy powstrzymała się przed opowiedzeniem babce Susan o martwej dziewczynie na plaży. Razem zaprowadziły Susan do sypialni i szybko ją wytarły. Babka przeszukała skłębione w szufladach ubrania, znajdując w końcu prążkowaną koszulę nocną, którą Daffy nałożyła przyjaciółce przez głowę.
– Może powinnam wezwać doktora Emanuela? – z niepokojem zapytała starsza pani.
Susan otworzyła oczy. Rozbiegane myśli zaczynały jej się powoli z powrotem układać w całość, jak film przedstawiający eksplodujący samochód-pułapkę, puszczony wstecz i w zwolnionym tempie. Odzyskała ostrość spojrzenia. Rozpoznała siedzącą w nogach łóżka, uśmiechającą się do niej Daffy. Rozpoznała babkę, spoglądającą na nią z bezpiecznej odległości przez szkła w złotej oprawie, tak jakby obawiała się, że to, czego nabawiła się Susan, cokolwiek to jest, może być zaraźliwe.
– Zemdlałam? – zapytała. Zaschło jej w gardle. – Wydawało mi się, że jestem zupełnie gdzie indziej.
Daffy uścisnęła jej rękę.
– Już wszystko w porządku. Żyjesz. Ale powiem ci, że mnie zdrowo przestraszyłaś. Chcesz kawy?
– To byłoby wspaniałe – przytaknęła Susan.
– Zajmę się tym – oznajmiła babka, zadowolona, że ma zajęcie niemające nic wspólnego z działalnością samarytańską. Potrafiła bez końca niepokoić się wszystkimi swoimi dolegliwościami, lecz była z zasady niechętna temu, żeby chorował ktoś inny. Poszła chwiejnie do kuchni, zostawiając drzwi otwarte.
– Wejdź pod koc – powiedziała Daffy. – Musisz się ogrzać.
– Już dobrze. Naprawdę.
– Wiesz, to musiał być szok po tym, jak widziałaś to ciało.
Susan pokręciła głową. Włosy miała potargane i wilgotne.
– Myślę, że nie tylko. Nie wiem, jak to opisać. Zdawało mi się, że słyszę czyjś głos, bardzo donośny i jakby odległy. Potem podróżowałam, bardzo szybko, to było tak, jakbym leciała helikopterem czy czymś takim, tuż nad powierzchnią morza. Leciałam tak szybko, że straciłam równowagę i upadłam. Następne, co pamiętam, to że leżałam już tutaj, z wami.
– Szok – zawyrokowała Daffy. – Teraz się ogrzejesz, a Różowa Pantera przyniesie ci zaraz filiżankę kawy.
Minęło ponad pół godziny, nim Susan przestała się trząść. Potem powoli ubrała się w zieloną bawełnianą koszulkę oraz w białe obcisłe spodnie i uczesała włosy.
– Jesteś pewna, że nie poczujesz się już gorzej? – dopytywała się Daffy. – Bo jeśli nie zjawisz się na ognisku, nie będę urażona. Nie musisz.
– Ale ja chcę tam iść, Daffy. Nie jestem inwalidą.
– Tylko uważaj na siebie – poinstruowała ją babka.
– Tak, uważaj na siebie – powtórzył jak echo dziadek.
Wyszły z domu i w upalnym słońcu przedpołudnia ruszyły pochyłym podjazdem. Daffy mieszkała o dziesięć minut drogi stąd, w jednym z nowych domów przy Jimmy Durante Boulevard. Zwykle pożyczała na podobne przejażdżki seville swej matki, tego jednak ranka jej szanowna rodzicielka wyjechała do swej kosmetyczki w La Jolla „naprostować” sobie o następny cal skórę twarzy, jak to określała Daffy.
Doszły już niemal do skrzyżowania z główną szosą, gdy rozległ się za nimi czysty, męski głos:
– Przepraszam, czy to pani jest Susan Sczaniecka?
Susan i Daffy obróciły się. Był to ten sam mężczyzna, który siedział na murku przy domu dziadków Susan. Wysoki – wyższy, niż wyobrażała to sobie Daffy – z ciemnymi, faliście ułożonymi włosami. Zdjął okulary i obie dziewczyny musiały zauważyć jego niezaprzeczalną urodę. Wąska twarz, piwne oczy, słowem jedna z tych nieco zabawnych fizjonomii, które równocześnie podniecają i dodają swobody w zachowaniu – przynajmniej wtedy, gdy jest się siedemnastoletnią dziewczyną.
– Czy to nie pana widziałam, jak siedział pan na murku? – spytała Daffy tonem, który jednoznacznie dawał do zrozumienia, że zanim młody mężczyzna zacznie z nimi rozmowę, powinien przedstawić swe listy uwierzytelniające.
– Jasne, że to ja. Czekałem, aż wyjdziecie.
– A czemu nie zadzwonił pan do drzwi? – spytała Susan. Przymrużyła jedno oko przed blaskiem słońca.
– Nie chciałem po prostu niepokoić twoich dziadków. Sama wiesz, jacy oni są.
Susan zmarszczyła brwi.
– To oczywiste, że ja wiem, ale skąd pan może to wiedzieć?
– Na tym polega moja praca. Jestem reporterem. Proszę, oto moja legitymacja. Paul Springer, „San Diego Tribune”.
– Naprawdę jest pan reporterem? – spytała Daffy, zezując na papiery dziennikarza.
– Jasne. Czemu miałbym inaczej wystawać przed domem dziadków Susan?
– Może, żeby nas zgwałcić – stwierdziła Daffy.
– Nadzieja w twoim tonie jest zupełnie nie na miejscu – skrzywił się Paul.
Susan oddała mu legitymację.
– Czy chodzi panu o to, co zdarzyło się dziś rano na plaży?
Paul spojrzał na nią z rezerwą.
– Po części. Nie tylko.
– Skąd się pan o tym dowiedział? Policjanci mówili, że nie dopuszczą do tego dziennikarzy.
Nadal skrzywiony Paul pokręcił głową.
– Gdyby policja miała naprawdę na to sposób, to do prasy i telewizji nie docierałoby nic, prócz udanych polowań na narkotyki i relacji o sukcesach drużyn baseballowych.
– Tak naprawdę to na ten temat nie mam nic do powiedzenia – odezwała się Susan. – Nie widziałam wcale więcej niż inni.
– To było naprawdę przerażające, prawda? – spytał Paul.
– Moja przyjaciółka nie ma ochoty o tym rozmawiać, rozumie pan? – wtrąciła się Daffy. – Czuła się przez to wszystko bardzo źle tego ranka. Tak więc, pozwoli pan? Idziemy teraz do domu i zamierzamy tam dojść.
Susan powiedziała jednak:
– Okay, Daffy, chodźmy. On mi nie przeszkadza.
– Mogę pójść z wami? – zapytał Paul.
Wędrowali ku północnej części Camino del Mar, między szeleszczącymi krzewami juki, pozdrawiając od czasu do czasu gestem dłoni grupki młodzieży kręcące się w pobliżu barów, hoteli i sklepów wzdłuż ulicy. Jedna z nich zebrała się wokół volkswagena garbusa, który został dopiero co pokryty plamami metalizowanej rubinowej farby w sprayu i ozdobiony nakreślonymi lekko postaciami na surfingowych deskach oraz portretami bohaterów Dzikiego Zachodu. W powietrzu unosił się silny zapach marihuany zmieszany z wonią sosnowego płynu do opalania.
Paul wydawał się niesamowicie wręcz bezpośredni i szczery, a jednak Susan czuła w nim coś dziwnego, coś prawie nierealnego. Gdy mówił, zdawało jej się, że jest w stanie przewidzieć każde jego słowo i w szczególny sposób odniosła wrażenie, że już się kiedyś spotkali. Nie mogła sobie jednak przypomnieć kiedy. Zdawało się, że nie muszą wcale zawierać znajomości. Od samego początku rozmawiali jak starzy przyjaciele.
– „Tribune” zamówiła u mnie serię specjalnych artykułów o młodzieży – mówił Paul. – Każdy z nich ma skupiać się na innym aspekcie reakcji i innym sposobie myślenia młodych ludzi. Można by to nazwać czymś w rodzaju psychoanalizy młodzieży. Wygląda to wprawdzie dość staromodnie, ale myślę, że jeśli uda się to dobrze opracować, to wcale nie musi być takie straszne. Sądzę, że może być nawet dość pouczające.
– I chce pan napisać o mnie? – spytała Susan, bardziej zaciekawiona niż przekupiona pochlebstwem.
– Cóż, żeby przejść od razu do rzeczy, jeden z artykułów ma dotyczyć śmierci i tego, jak z myślą o niej radzą sobie młodzi.
– Jak pan to rozumie?
– Chcę powiedzieć, że interesuje mnie, jak młodzi ludzie zachowują się w sytuacjach, gdy tracą kogoś ukochanego. Rodziców, na przykład, jak tobie się to zdarzyło…
– Skąd pan o tym wie?
– Przepraszam. Wydało mi się, że rozpoznałem twoje nazwisko, gdy policja przekazała mi listę świadków tego, co zdarzyło się dziś na plaży. Sprawdziłem to w kostnicy. Twoi rodzice zginęli w wypadku samochodowym nad jeziorem Hodges, prawda?
Susan przytaknęła.
– Nie sądziłam, że było to aż tak głośne – stwierdziła nie bez goryczy w głosie, chociaż wiedziała, że Paul nie zamierzał wcale jej niepokoić.
– Rzecz w tym – ciągnął Paul – że nie tylko straciłaś rodziców, ale na dodatek widziałaś dziś na plaży zwłoki kogoś zupełnie ci obcego. Mogłoby być interesujące dla mnie porównanie twoich reakcji na każdy z tych wypadków: śmierci kogoś, kogo kochałaś, i śmierci kogoś, kogo nawet nie znałaś. Chciałbym wiedzieć, jak naprawdę czułaś się wtedy i jak czujesz się teraz.
– Czy nie jest to przypadkiem zwykłe wampirzenie? – spytała Daffy.
– Cóż, może jest – przyznał Paul. – I jeśli Susan nie będzie chciała mieć z tym nic wspólnego, to pozostanie tylko tym. Ale śmierć jest częścią życia i nie ma co jej od siebie odsuwać. Sądzę, że inni młodzi ludzie, którzy przeczytaliby o Susan i o tym, jak dała sobie radę ze swoimi tragediami… No cóż, może będzie im łatwiej stawić czoło kłopotom, gdy sami spotkają się z czymś takim.
Daffy skrzywiła się.
– Dla mnie brzmi to jak absurd, jeśli wybaczy mi pan taką uwagę.
– Nie wiem… – powiedziała Susan. – Może rzeczywiście powinniśmy o tym porozmawiać.
– Może dziś wieczorem? – zaproponował Paul. – Przypuśćmy, że zaproszę cię na kolację na koszt gazety.
– No dobrze. Gdzie?
– Znasz „Bully’s North”? Spotkamy się tam o siódmej.
Susan zgodziła się po chwili namysłu.
– Okay. Proszę tylko pamiętać, że muszę wrócić do domu przed wpół do dziesiątej. To warunek dziadków.
– Wiem.
Daffy zmarszczyła dziko brwi, przybierając wyraz twarzy mający na jej sposób wyrażać ostrzeżenie „bądź-ostrożna-na-Boga”. Susan jednak, sama nie wiedząc czemu, w obecności Paula czuła się pewnie i bezpiecznie. Nie pomyślała nawet o tym, by spytać go, skąd wie, że musi wracać do domu przed wpół do dziesiątej.
– Zostawiłem mój wóz przed hotelem Oceanside. Zobaczymy się później, dobrze?
Paul przeszedł przez ulicę i ruszył wzdłuż Camino del Mar w kierunku hotelu. Susan obserwowała go, podczas gdy Daffy czekała trochę z tyłu, przybrawszy już przesadnie sceptyczny wyraz twarzy.
– Co za szalbierz – stwierdziła.
– Nie sądzę. – Susan nie zauważyła nawet wyrazu twarzy, który Daffy przybrała specjalnie dla niej.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że uwierzyłaś w cały ten kit o życiu i śmierci? Mój Boże, Suze, on chce tylko twego ciała, i tyle.
– Nie bądź śmieszna. On mnie nawet nie zna.
– O, nie zna? No pewnie. Wie, jak się nazywasz; wie, że twoi rodzice zginęli w wypadku samochodowym; wie, że byłaś dziś rano na plaży; wie, o której powinnaś być w domu; wie nawet, że twoją ulubioną restauracją jest właśnie „Bully’s North”. I twierdzi, że dowiedział się twojego nazwiska od glin dopiero godzinę temu. Jak zdołałby się dowiedzieć tego wszystkiego w ciągu jednej tylko godziny?
Susan spojrzała między budynkami na ocean, przebłyskujący po drugiej stronie drogi jak pokruszone diamenty.
– Nie wiem.
– I nie obchodzi cię to? Sądzę, że to niepokojące.
– Nie – odparła Susan, w głębi ducha przekonana całkowicie o prawdziwości tych słów. – Nie ma się tu czego bać. Coś jednak jeszcze się zdarzy. Coś się zmieni. Czuję to.
– Susan – rzekła Daffy, potrząsając głową. – Grom prawdziwej miłości strzelił cię prosto w móżdżek!
– Nie – powiedziała Susan z naciskiem. – To coś ważniejszego niż miłość.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Night Warriors
Copyright © Graham Masterton, 1987
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018, 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Izabella Marcinowska
Fotografia na okładce: © Christophe Dessaigne/Trevillion Images
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wojownicy Nocy, wyd. IV, Poznań 2018)
ISBN 978-83-8062-931-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer