Wolontariusz - Adam Czyż - ebook

Wolontariusz ebook

Adam Czyż

0,0

Opis

Miesiąc temu Karolina rozpoczęła pracę fizjoterapeutki w warszawskim hospicjum, któremu bliżej do obozu śmierci niż do ośrodka leczniczego. Filip, jej ukochany, chce zrozumieć, co się tam dzieje, dlatego dołącza do niej jako wolontariusz.

Głodzenie, odleżyny, poniżanie, przemoc – to tylko ułamek tego, co tam zobaczy. Czy trudne doświadczenie wzmocni parę, czy może odrze ją ze złudzeń o ludzkiej naturze? Czy uda im się coś zmienić, uratować chociaż jedno życie, które w tym miejscu niechybnie by zgasło? Czy w świecie pełnym bólu i pogardy dla człowieka jest miejsce dla wielkiej miłości?

Przedsłowie do książki:

"To, co przeczytasz, jest prawdziwe. Sytuacje pacjentów i mechanizmy instytucji są zebrane z relacji naocznych świadków. Wyjątkiem jest tylko opis śmierci (świadkowie jako takiej nie widzieli), lecz reakcje opiekunek także są faktem. Reszta fabuły to inwencja pisarza. Historia może się jednak wydać na tyle przyziemna i bliska ludzkim uczuciom, że można by o niej rzec „prawda”.

Bodźcem do napisania książki było cierpienie; efektem jest narracja pełna miłości, humanitaryzmu i ostatecznie szczęścia. Dedykuję ją tym, którzy cierpią w starości, i młodym, którzy szukają samych siebie."

Fragment recenzji Patrycji Krasnowskiej (IG: books_in_blood1):

🕯To niezwykle mocna książka. Rozdziera serce i duszę. Jest bolesnym krzykiem... który trzeba usłyszeć!!! Bo każdego z nas to czeka, starość...i oby nikt z nas nigdy nie doświadczył tego co postacie przedstawione w książce.

Autor ma piękny styl pisania, przenikajacy głęboko w nas. Ogromny szacunek za pokazanie prawdy.

Tej historii nigdy nie zapomnę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Adam Czyż

All rights reserved

Ilustracja na okładce: Dmitri Minakov

DTP: Studio Grafpa, www.grafpa.pl

Redakcja i korekta językowa: Ewelina Biernaś

Wydanie I

Reda 2024

ISBN 978-83-972233-2-5

Wydawca:

Wydawnictwo Książki i Gry Adam Czyżksiazkigry.pl

Przedsłowie

To, co przeczytasz, jest prawdziwe. Sytuacje pacjentów i mechanizmy instytucji są zebrane z relacji naocznych świadków. Wyjątkiem jest tylko opis śmierci (świadkowie jako takiej nie widzieli), lecz reakcje opiekunek także są faktem. Reszta fabuły to inwencja pisarza. Historia może się jednak wydać na tyle przyziemna i bliska ludzkim uczuciom, że można by o niej rzec „prawda”.

Bodźcem do napisania książki było cierpienie; efektem jest narracja pełna miłości, humanitaryzmu i ostatecznie szczęścia. Dedykuję ją tym, którzy cierpią w starości, i młodym, którzy szukają samych siebie.

Autor

Sobota

Stolica Polski jest dziś niezwykle dumna. „Poczucie wartości” jej mieszkańców rośnie proporcjonalnie do rosnących pięter drapaczy chmur i zmian w populacji koni mechanicznych. Rumaki te nie męczą się zbytnio, ponieważ na dwieście z nich przypada zwykle jeden kuczer. Ich liczba nie spada mimo tysiąca stołecznych kolizji rocznie – pewnie dlatego, że miasto ogląda trzy procent polskich wypadków, a z drugiej strony generuje siedemnaście procent polskiego PKB.

Sama Warszawa przybiera jednak zmęczoną minę. Z wolna gorzknieją monumentalne ściany kamienic i zabytków. Barwy fasad wchodzą w dyfuzję ze stołecznym powietrzem i oddechem błyszczących koni. Ludzie, mimo kolorowych ubrań, mają coraz mniej „witaminy” w oczach, mniej emocji w głosie i mniej prostych kręgów w okolicy szyi, jakby się mentalnie przeprowadzili do innego świata. Ten nowy glob musi być wspaniały! Przecież gdyby było inaczej, to dwa miliony ludzi nie szukałyby tam szczęścia.

Są tu też inne proporcje. Beton wznoszący się do nieba jest jak słupek rtęci rosnący w gorącu. Jakby coś wszystkich paliło w stopy! Czy dlatego ciągle biegną? Do pracy, do domu, do sklepu, do romansu. Bywa, że daltonista, który pospiesza dwieście rumaków do skrzyżowania, będzie od nich szybszy i pokaże, że ich zielony ludzik i pikająca muzyka nie muszą oznaczać bezpiecznego przejścia. Wtedy nie trzeba światła, a wszystko sączy się na czerwono.

Wciąż jest jednak coś pięknego w spacerze, który rozpoczyna się na Przyczółkowskiej i wśród cichej posesji króla Jana. Z tej rozświetlonej krainy jednym autobusem można dostać się pod Muzeum Narodowe i kontynuować w nim spacer. Z niego wejść w Nowy Świat i po zwiedzeniu go wzdłuż i wszerz spotkać prezydenta Polski (jeśli akurat będzie wychodzić ze swojego pałacu). Kawiarenek aż do Barbakanu i za nim wystarczy, aby tysiące zrobiły sobie przerwę. Po chwili oddechu, stojąc między świętą Anną a Zamkiem Królewskim, można przyjrzeć się Wiśle i Pradze, na której Armia Czerwona prawie osiemdziesiąt lat temu przyglądała się walce gladiatorów.

Ale, ale! Siedemnaście procent PKB samo się nie wyprodukuje, dlatego mało kto w ten sposób z tego miejsca patrzy. Wycieczka po stolicy jest dłuższa niż powyższy akapit, lecz życie w niej tak szybkie, że czasu nie starczy, by go na spokojnie przeczytać. Są tu jednak wyjątki, a ich oczy i słowa przykuwają uwagę. Zadają życiu i sobie nawzajem pytania, które dla innych mogą brzmieć naiwnie, tymczasem po prostu ujawniają ich miłość i dobroć.

– Praca fizjo w hospicjum to jakaś tajemnica? – zapytał Filip, gdy dogonił Karolinę obok sercanego mostu na początku Przyczółkowskiej. Pędzili na rowerach nad jezioro w Bielawie.

– Przecież mówię ci, że ten tydzień minął nawet dobrze.

– Karolina, mówisz mi to zawsze.

– Przyjmij, że tak jest.

– Rozumiem. – Musiał wycofać się za nią, w miejscu gdzie na ścieżce zagęściło się od biegaczy i rowerzystów jadących z naprzeciwka. Po chwili znowu znalazł się przy jej boku. – Widziałaś ten mostek?

– Ten stalowy z sercami?

– Tak, pomyślałem sobie, że możemy tam przyczepić kłódkę z naszymi imionami. To takie popularne w Warszawie miejsce, jak most zakochanych w Wenecji.

– To już chyba wolę Wenecję albo most w miejscowości, gdzie kiedyś zamieszkamy.

Mijali miasteczko Wilanów, które z przyjemnością zwiedzili na rowerach w zeszłą sobotę. Spodobała im się jego świeżość, styl i nowoczesność. Teraz jednak, gdy przyglądali mu się z daleka, sprawiało wrażenie rozrastającej się hydry. Wydawało się, że postanowiła ona przygnieść otaczające ją nieużytki i pola uprawne betonowo-szklanym cielskiem, by maksymalnie zbliżyć się do swojego przyszłego portu wolności, którym miała być oddana niebawem do użytku dalsza część autostrady. Dziś kończyła się przy ulicy Puławskiej, czyli za rzeczką dzielącą dwie dzielnice, i aby z niej tu dotrzeć, należało się przebić przez Dolinę Służewiecką.

Nasi młodzi bohaterowie przemierzali własną drogę szybkiego ruchu. Po minięciu pobliskiej stadniny, w której konie obdarowywały radością jedną z okolicznych rodzin, zastępy rowerzystów i biegaczy przerzedziły się, a słońce wzniosło się wyżej. W to popołudnie jego promienie miały brązowić ich skórę, i to już za niecałe pół godziny.

Spodziewali się, że miną Konstancin-Jeziornę, będącą ostoją wielu wybitnych Polaków oraz gwiazd telewizji. Mapy skierowały ich jednak na trasę biegnącą przez Powsin, piękną i cichą miejscowość, do której hałas i spaliny stolicy już nie docierały. Filip poczuł się przez chwilę prawie jak w rodzinnym Kazimierzu Dolnym. Oczywiście Powsin nie dorównywał pięknem słynnemu miastu, lecz psychika wielkomiejskiego osiedleńca już namiastce dzikiej natury przyporządkowuje błogie emocje. Te wzmogły się jeszcze bardziej, gdy po przebytej drodze rozłożyli na kawałku piasku wielki kraciany koc oraz przekąski i ściągnęli rowerowe stroje, by odsłonić plażowe kreacje.

– Myślisz, że ktoś nam wlepi za to mandat?

– Nie przesadzaj, ten napis na wejściu ma tylko zachęcić do zakupów. – Karolina miała na myśli tabliczkę przy wejściu z napisem „Zakaz wnoszenia jedzenia i posiłków. Prosimy o korzystanie z baru”.

– Spodziewałem się tutaj zwykłego jeziorka, a to widocznie teren prywatny pod tę „restaurację”. – Filip wykonał palcami gest cudzysłowu i skinął głową w stronę drewnianej konstrukcji. Pod jej dachem serwowano alkohol o wartości prawdopodobnie kilkakrotnie przewyższającej koszt budowy całej otoczki. Między „restauracją” a wejściem i drewnianym chodnikiem, którym tu przyszli, ustawiono kilkanaście drewnianych altanek. Wyglądały jak białe kostki, miały miękkie siedziska i zasłonki. Po chwili Filip spojrzał w przeciwną stronę, na pomost z wyciągiem, i powiedział: – Wakeboarding tutaj to świetny pomysł. Popatrz! Ktoś będzie trenować.

– Nie tylko trenować, ale i pozować. Jest tam też kamerzysta i chyba będziemy w kadrze.

– Niech nas złapie, w całej okazałości. – Mówiąc to, położył się wygodnie i założył ręce za głową. Karolina siedziała obok i rozprowadzała po swojej skórze krem z filtrem.

– Ciebie też posmarować?

– Czekałem, aż zapytasz.

– Dawaj plecy! Podnieś się! – Akurat skończyła wmasowywać swoją porcję białego kremu tam, gdzie mogła dosięgnąć, dlatego resztę musiał pokryć Filip. – Teraz czas na ciebie. – Nałożyła porcję dla niego na swoje dłonie i zaczęła rozprowadzać po jego barkach, ramionach i łopatkach. – Na koniec zajmiesz się moimi plecami. Hej, a co to jest? Nigdy nie zwróciłam na to uwagi.

Dziesięć centymetrów pod jego lewą pachą Karolina wyczuła bliznę. Była ona śladem po głębokiej, ale niedługiej ranie. Ktoś ją nieumiejętnie zaszył, w efekcie czego przyrosła do mięśnia pod nią.

– Nie boli cię to?

– Nic a nic… – Zamyślony patrzył w piasek. – Serio tego nie widziałaś?

– Jest w takim ukrytym miejscu.

– Za mało mnie masujesz! Inaczej na pewno byś zauważyła.

– Co ty powiesz? Ile razy ty mnie już masowałeś?

– Raz spróbowałem, po czym uświadomiłem sobie, że nie potrafię… a potem… hm.

– A potem sobie odpuściłem?

– W zasadzie… tak. Ale ty, mimo że się na tym znasz, wcale nie przebiłaś moich statystyk.

– Lepiej powiedz, skąd masz tę bliznę – ucięła jego żale i na chwilę przestała wsmarowywać filtr.

– Była zima, roku Pańskiego… – Filip rozpoczął w charakterystyczny dla siebie sposób – nie pamiętam którego. W każdym razie byłem w pierwszej klasie szkoły podstawowej i mieliśmy ferie zimowe. Nasz pan od wychowania fizycznego zorganizował dla klas cztery–sześć kulig po okolicznych polach i nieutwardzonych drogach. Było jakieś dwadzieścia sanek. Jechałem na swoich sam, zabawa była świetna, aż traktor wjechał na pole z kamieniami schowanymi pod śniegiem. Wszystkich zaczęło podrzucać, ale to mnie pierwszego zrzuciło z sań. Wypadłem na bok, przeturlałem się po ziemi, na której w śniegu był ukryty kawał metalu. Prawdopodobnie część z rozebranego samochodu, zatopiona w zamarzniętym błocie.

– Wbiła się w ciebie?

– Nie do końca wbiła, uderzyłem w nią bokiem, a potem cały mnie bolał. Kawałek ten miał jednak taką ostrą i długą na dwa centymetry wypustkę. – Oderwał wzrok od piasku i pokazał palcami kształt. – Taki romb odstający od całości. Przebił się przez moją grubą kurtkę oraz sweter i na pół centymetra wbił w ciało. Tak przynajmniej oznajmił lekarz.

– Kiedy oznajmił? Pewnie wezwali pogotowie? – Karolina, po odkryciu genezy blizny, wróciła do wsmarowywania.

– Nieee, coś ty. Myślałem, że jestem cały. Ból, który czułem, odebrałem jako skutek uderzenia, zbicia. Dopiero gdy wróciłem do domu, okazało się, że trochę krwi z tego pociekło. Żebra całe, ale mięsień… – Złapał się za ten, który chciał pokazać.

– Obły mniejszy pleców – wtrąciła Karolina, wciąż rozcierając tę okolicę.

– Właśnie, skarbie… był naruszony. W każdym razie wszystko się zrosło.

– I cały kulig przetrwałeś z taką raną?

– Cały. Jeszcze z dwie godziny, zanim wróciliśmy do domu! – Odwrócił się z dumnym uśmiechem. – Kuligi to coś niesamowitego! Byłem na każdym organizowanym w naszej okolicy aż do końca liceum.

Podczas ich rozmowy osoba, która miała swojego kamerzystę, zdążyła przejść instruktaż wakeboardingu i zatopić się po kolana w wodzie. Trener, stojąc na pomoście, udzielał ostatnich porad. Za chwilę miał uruchomić wyciąg, który tutaj zastępował parasail i wiatr. Jezioro nie było duże, ale nie było też malutkim oczkiem. Jazda w jedną stronę zajmowała około dwadzieścia sekund, o ile wakeboarder nie wpadł po drodze do wody.

Karolina ruchem ręki położyła Filipa na ręcznik, zamierzała zabezpieczyć przed słońcem jego tors.

– Masz gdzieś jeszcze blizny?

– Dlaczego pytasz?

– Po prostu. Ich historie mogą być interesujące.

– Tak, spójrz, o, tu. – Pomachał prawą stopą, na której okrągłą bliznę można było pomylić z rodzącym się pieprzykiem.

– To jest blizna? To duże, różowe? – Zmarszczyła brwi.

– Tak. – Podniósł się na oba łokcie i spojrzał na nią, przymykając jedno oko, podrażnione przez słońce. – Po gwoździu.

– Na wylot?

– Zgadza się. To pamiątka po pracy w Niemczech, z czasu wstawiania okien w jakimś biurowcu. W jednym pokoju trafiła się na posadzce deska z gwoździem długim na kilka centymetrów. Wnosiliśmy tam okno, a ja szedłem tyłem. Resztę możesz sobie dopowiedzieć.

– I tam też do końca zmiany olałeś tę ranę?

– Nie, tam od razu zadzwonili po karetkę. Bali się, że jakieś ścięgno albo staw między paliczkami jest poszarpany. Na prześwietleniu okazało się, że gwóźdź ominął ważne struktury, a ja dostałem od szefa tydzień wolnego. Dziwił się, że ktoś zostawił tam taki gift dla mnie.

– To opowiadaj dalej. Gdzie jeszcze takie pamiątki?

– Ty nie masz blizn?

– Udało się przeżyć bez nich – odpowiedziała, biorąc się do smarowania jego twarzy.

Filip zastanowił się, od której blizny zacząć – miał ich jeszcze pięć. Rozpoczął od romantycznego dla niego wspomnienia, z którym wiąże się blizna z tyłu głowy, skryta pod włosami. Dziesięć lat temu, gdy miał szesnaście lat, był uczniem liceum w Kazimierzu Dolnym na profilu humanistycznym, jedynym profilu w jego szkole. Po zakończeniu roku szkolnego z dobrym wynikiem oraz promocji do drugiej klasy rozpoczęły się wakacje, jak zawsze bogate w wizyty nieproszonych gości z okolicy. W tym czasie wśród nieustraszonych chłopaków na wsiach panowała moda na wycieczki krajoznawcze. W golfie po starszym bracie przemierzali oni wrogie polis, szerząc swą hegemonię niczym Spartanie. Nie było imprezy bez bójki.

W pewną letnią sobotę około trzeciej nad ranem Filip wracał z osiemnastki swojego dobrego kolegi. Idąc ulicą Senatorską, zauważył przed sobą koleżankę z klasy, otoczoną przez trzech dorosłych chłopaków z pobliskiego Rogowa. Ona kazała im „spadać”, a oni próbowali głaskać ją po włosach z szyderczymi uśmiechami. Filip podszedł tam, zatrzymał się dwadzieścia metrów od nich i krzyknął: „Nie słyszycie? Kazała wam spadać!”. Spodziewał się tego, co stało się później. Zostawili Marię, która uciekła do swojego domu, a on musiał przypomnieć sobie, co to znaczy biegać sprintem. Niestety okazał się wolniejszy, słabszy, ale dopisało mu szczęście: gdy dogonił go jeden z przeciwników i kopnął w piętę, zdążył upaść, przekoziołkować i rozwalić sobie głowę o chodnik. Na widok krwi, która szczodrze pokryła ziemię, szajka przestraszyła się, odpuściła i uciekła. Tym samym Filip nie dostał w zęby, a następnego dnia Maria odwiedziła go w domu, rozpłakała się, widząc go w bandażach, i na resztę liceum stała się jego dziewczyną.

– Z jej wyjazdem na studia do Lublina, a moim za granicę związek się urwał – dokończył opowieść o bliźnie na potylicy i złapał za paczkę z chipsami bananowymi.

– To była twoja pierwsza dziewczyna? – Zadając to pytanie, Karolina skończyła smarować jego twarz i szyję.

– W zasadzie tak… Ale może opowiem o pozostałych bliznach?

Karolina kiwnęła głową, a Filip kontynuował opowieść od wspomnienia swojej babci.

– Tej, która cię tytułowała włoskim imieniem?

– Tak, tej od Filippo.

Babcia Aniela, której mama w czasie pierwszej wojny światowej uciekła do Włoch i tam znalazła męża, zachowała sentyment do włoskich tradycji i języka po powrocie do ojczyzny w latach pięćdziesiątych. Zamiast „Filip” wołała na wnuka „Filippo”. Właśnie tą włoską odmianą głośno przywoływała go do porządku, gdy prawie odciął sobie opuszek serdecznego palca lewej ręki i krzyczał na cały dom. Miał jedenaście lat i dużym nożem kroił z nią kiszone ogórki do sałatki.

– Babcia nie wiedziała, że małym dzieciom daje się małe nożyki? – zapytała Karolina, łapiąc go za lewą dłoń i oglądając ślad po ostrzu.

– Zapomniała już kilka lat wcześniej. Od zerówki pomagałem jej w gotowaniu, w pierwszej klasie używałem już wszystkiego w kuchni, a w trzeciej sam piekłem ciasta z jej przepisów.

– To ona nauczyła cię gotować? Złota kobieta!

– Tak, ona. Szkoda, że już jej nie ma. W grudniu będzie piąta rocznica jej śmierci. Odeszła, mając dziewięćdziesiąt lat. W swoim czasie prawdopodobnie jako jedyna w Kazimierzu Dolnym znała się na kuchni włoskiej.

– Nie chciała otworzyć restauracji?

– Myślała o tym, ale w czasie komuny nie było to takie proste, a później była na to za stara. – Zabrał Karolinie dłoń i sam przyjrzał się opuszkowi. W wyniku tego zacięcia zmieniły się jego linie papilarne. – Nie miałem tu szwów – mówił zamyślony i wpatrzony. – Mieliśmy takie plastry, bardzo cienkie i silne, którymi mama złapała cały palec.

– Chyba widzę piątą bliznę! Na lewej nodze?

– Bingo! O niej teraz chciałem opowiedzieć. Pies mnie pogryzł, tydzień przed sytuacją z krojeniem ogórków. – Przyciągnął do siebie lewą nogę, zginając kolano. – Musiałem wykonać questa, by wygrać pierwszeństwo w czytaniu książki.

– Pierwszeństwo w czytaniu książki?

– Tak! – Spojrzał na Karolinę z błyskiem w oku i ożywił się, usiadł naprzeciwko niej. – Tu chodziło o „Władcę Pierścieni”, którego ty, skarbie, dzięki mnie obejrzałaś pierwszy raz pół roku temu.

– Pamiętam, ale nie zachwycił mnie.

– Mnie do dziś zachwyca. Obejrzeliśmy to z przyjacielem, gdy wydano film na DVD, i następnego dnia poszliśmy do biblioteki poszukać książki. Jak się okazało, został tylko jeden egzemplarz i on złapał go pierwszy…

– O nie… – Teraz to Karolina ożywiła się na twarzy. – Miałam taką samą sytuację z „Dumą i uprzedzeniem”.

– Kobieca książka – skwitował Filippo i kontynuował swoją myśl: – Koniecznie chciałem to przeczytać od razu. Zaproponowałem, by Kacper zlecił mi jakieś wyzwanie, a jeśli je wykonam, to odstąpi mi książkę do przeczytania.

– Co wymyślił?

– Wymyślił, że mam wejść do ogrodu nauczyciela naszej szkoły i nazrywać dla nas czereśni z jego drzew.

– Udało ci się?

– Owszem, ale gdy już wracałem do płotu na tyłach działki, przez który tam wszedłem, nauczyciel wrócił z psem ze spaceru, a ten mnie dogonił. Jak wchodziłem na płot, to dziabnął mnie tutaj – poruszył lewą nogą – zanim przełożyłem ostatnią nogę. Nauczyciel tylko usłyszał szczekanie i zanim obszedł dom, nas już nie było.

– I dlatego mężczyźni żyją krócej. – Karolina zbliżyła się do niego rozbawiona tą opowieścią i pocałowała go w usta. – Twoi synowie też tacy będą?

– Będą lepsi, bo ty dołożysz swój wigor.

– Ach ten wigor… – Karolina spochmurniała i spojrzała w dół.

– Ten wigor, Karolina! Twój naturalny wigor! – Filip podniósł się i objął ją za ramię. – Co się dzieje?

– Wszystko dobrze, będzie dobrze – powiedziała, podno­sząc głowę.

– Twoja praca? Przypomniałaś sobie coś?

– Tak, ale to nic takiego. – Lekko się uśmiechnęła, ukrywając smutek. – Zostały ci jeszcze dwie blizny?

Filip opowiedział o dwóch pozostałych bliznach, które nie miały już tak emocjonujących historii. Obie pochodziły z wywrotek na rowerze i znajdowały się na prawym kolanie. Opowiadał, przyglądając się swojej ukochanej, która odpłynęła gdzieś poza plażę. Postanowił współpracować z jej ośrodkowym układem nerwowym, masując jej plecy kremem do opalania. Masaż powoduje zwiększenie stężenia dopaminy, czyli hormonu szczęścia i rozkoszy, nawet jeśli jest tylko rozcieraniem skóry. Krążył dłońmi po jej plecach kilkanaście minut, w trakcie których przysnęła. Gdy skończył, delikatnie położył się obok na brzuchu, by słońce złapało i jego grzbiet.

W trakcie drzemki Karoliny wpadł na pomysł, by w najbliższych dniach pomóc jej właśnie masażem. To, że nie znał się na tym, nie było przeszkodą, lecz odwrotnie: szansą. Po pół godzinie, kiedy się obudziła i obrócili się na plecy, zaskoczył ją pytaniem, czy nauczy go masażu. Schemat kursu miał być następujący: Karolina wyszukuje instruktaż na YouTubie, potem stosuje go na Filipie, a następnie on trenuje na niej.

– Genialny pomysł! Co jeszcze dobrego dziś wymyślisz?

– Zależy, ile tu poleżymy. Witamina D już mnie przepełnia i podrzuca pozytywne myśli.

– Chciałabym za godzinę wracać. Idziemy dziś do klubu na osiemnastą i muszę się wcześniej ogarnąć.

– Idealnie – potwierdził plan i założył ręce za głowę.

W czasie gdy jej Filippo leżał z zamkniętymi oczami, Karolina usiadła i przeciągnęła się, prostując w górze ręce. Cała melatonina uciekła z jej krwi, ustępując miejsca noradrenalinie. Tej zmiany nie wywołał sen, lecz widok jej ukochanego, leżącego jak młody bóg obok niej. Splecione za głową ramiona rozciągały mięśnie piersiowe, które zaginały skórę w miejscu, gdzie wchodziły pod biceps i barki. Dalej linia – to słowo, które najlepiej opisuje ten widok – kresy białej, przebiegająca poniżej mostka przez pępek i przecinana wycięciami na brzuchu; dwie linie mięśni najszerszych grzbietu, które formowały tułów w literę V; linie mięśni czworogłowych uda, które rozchodziły się nad każdym z kolan, by je opleść; i linie na szyi, wbijające się jak strzała w łączenie obojczyków. Twarz z kolei nie miała tylu linii, ale była przyjemnie zaokrąglona, emanowała ciepłem. Oczy, teraz przymknięte, kiedy były otwarte, napełniały się zrozumieniem i empatią, a skierowane na nią – również pożądaniem. Po kilku minutach ułożyła się blisko niego i przytuliła.

Odpoczywali tak i ogrzewali się w promieniach słońca jeszcze przez pewien czas, po czym w końcu zebrali się do miasta. Droga powrotna minęła szybciej niż ta przed południem. Dotarli do swoich mieszkań, ogarnęli się prędko i o osiemnastej spotkali ponownie, przed klubem. Weszli do środka, by znaleźć miejsce. Karolina miała na sobie czerwoną rozkloszowaną sukienkę z głębokim dekoltem i falbanami przed kolana oraz czarne sandały na niedużym obcasie. Filip założył czarne jeansy z czarnym pasem i koszulę w drobną czerwono-białą kratę. Przed spotkaniem, gdy każde przygotowywało kreację, wrócił do rozmyślań o swojej rubinowej pannie, które nawiedzały go od kilku tygodni. Teraz bił się sam ze sobą, by siedzieć cicho. Po dwóch wypitych wspólnie drinkach nabrał nadziei, że Karolina stanie się bardziej szczera.

– Nie odpowiedziałaś mi dziś na jedno pytanie – zapytał po wychyleniu szklanki.

– Filip – dobrze pamiętała, o które pytanie chodziło – praca w hospicjum to nie temat do rozmowy na imprezie.

To nigdy nie jest temat do rozmowy. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co cię tam męczy.

– Nic mnie tam nie męczy.

– To co cię trapi? Bo coś jest nie tak.

– Drink mi się skończył. – Uśmiechnęła się i pogładziła go po twarzy.

– Jak wrócę, to pogadamy.

– Weź grejpfrutowy!

Filippo wstał i udał się do baru. Karolina tymczasem po raz setny tego dnia wróciła myślami do ośrodka opiekuńczo-leczniczego, bo na imprezie to temat do rozmyślań, a nie do rozmów. Co to był za tydzień! Znowu napatrzyła się na tych ludzi i dwukrotnie minęła ciała zmarłych. Jedna pani odeszła w nocy na zawał, mimo że miała tylko pięćdziesiąt pięć lat. Trafiła tam, ponieważ choroba psychiczna (katatonia) połączyła się z ostrą niewydolnością nerek i otyłością. Jak się potem okazało, ta ostatnia przesądziła o zawale, a katatonia o braku reakcji personelu – pacjentka w ogóle nie mówiła. Teraz Karolina rozglądała się po sali i obserwowała tańczących. Zastanawiała się, ilu z nich spędzi starość spokojnie w domu rodzinnym, ilu będzie sprawnych do końca, a jak wielu trafi do hospicjum, by zniknąć powoli.

– Proszę, kochanie, twoje zamówienie.

– Dziękuję, kelnerze. – Karolina, wyrwana z zamyślenia, zdziwiła się. – Tak szybko?

– Kolejki nie ma. – Stuknął ją ramieniem w ramię. – Większa jest do hospicjów w Polsce.

– Kolejka… – powtórzyła za nim. – Tylko wciąż się zastanawiam, czy oni tego chcą.

– Czego chcą?

– Nooo… tam być…

– A czemu nie? Coś tam się jednak dzieje?

– Nie. Wszystko okej. Pytam tak ogólnie, czemu ludzie tam trafiają. – Pijąc przyniesionego drinka, spoglądała w bok.

– Myślę, że oni nie chcą, ale ludzie są dziś wygodni i pozbywają się tych, którzy im przeszkadzają.

– W czym?

– Nie wiem… w karierze, w wolnym domu, w wyjeździe za granicę, w wolnym czasie, w kolejnych studiach, w głośnym seksie na całe mieszkanie.

– Wiesz co, za to, co rodzice dla nas robią, my mamy tak się odpłacić?

– Nie zawsze dużo robią. Znam wielu ludzi, którzy nie mieli dobrych rodziców. Może czasem to odpłata.

– Nikt na taką zemstę nie zasługuje.

– Jaką? Jak tam jest? – dociekał Filip. Współczucie Karoliny musiało z czegoś wynikać.

– Nieważne. Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Poczekajmy z tą opowieścią, dobrze? – uciekała od zwierzeń. – Nie umiem o tym mówić, boję się.

– Czyli jednak. Kropla drąży skałę. Jak długo jeszcze będziesz to w sobie trzymać?

– Na razie muszę. Po za tym może mi nie uwierzysz. Powiesz, że dramatyzuję, a tymczasem ja codziennie na to patrzę – nie zamierzała tego powiedzieć, ale właśnie wrócił do niej pewien obraz – na te odleżyny.

– Zmień tę pracę. – Filip objął ją ramieniem.

– Nie mogę. Potrzebuję hajsu i praktyki do dopełnienia trzech lat na NFZ. Bez tego się nie utrzymam i nie założę działalności gospodarczej.

– A mało to jest ośrodków? Tylko ten?

– Na ten moment jest ten. – Karolina spięła się. Wychyliła drinka duszkiem. – Dawaj na parkiet. – Wstała i wypchnęła Filipa z siedzenia.

– Dobrze… – odparł.

Zabrała go tam bez gniewu, bez złości, że się dopytuje. Podobała jej się ta troska, kochała być nią otaczana i nie chciała go do tego zniechęcić. Problem leżał gdzie indziej: nie potrafiła się otworzyć. Taniec z Filipem rozluźnił ją, podobnie jak masaż na plaży. Skupiła się na swoich ruchach, o które zawsze dbała pod presją wzroku innych. Jej chłopak dał się wciągnąć w tę zabawę. Błyski reflektorów zapełniały czarną salę błękitem i bielą. Rytm muzyki wprawiał powietrze w wibracje, ich ciała były bardzo blisko siebie. Alkohol w żyłach przyjemnie spowalniał ruchy. Minęły trzy piosenki, po których naszło ich zmęczenie; mieli wrażenie, że przetańczyli pół godziny. Odnaleźli bar, wzięli whiskey o owocowym posmaku i usiedli na wysokich hokerach.

– Filip, wiesz, jak jest „dotykać” po łacinie?

– Nie wiem, skąd mógłbym to wiedzieć?

– Tango, tangere. Tango w pierwszej osobie. Gdy mówię tango, to znaczy „dotykam”, tangis „dotykasz”, a tangit „dotyka”.

– Gdy mówię „tańczę tango”, to tak naprawdę mówię „tańczę dotyk”? Jak zdobyłaś tę tajemną wiedzę?

– Gdy uczyliśmy się anatomii, a w tym nazw narządów po łacinie, to szukałam ciekawych słówek, by całkiem się do tego języka nie zniechęcić. Nie do końca jest tak, jak mówisz. Tango i sama nazwa to taniec z południowych kontynentów i jego nazwa może mieć pochodzenie nawet afrykańskie, a niekoniecznie łacińskie. Słowo „dotykać” oddaje jednak sens tego tańca, to prawda.

– Lubię takie anegdoty. – Stuknął szklanką o jej szklankę. – Opowiedz kolejną.

– Na przykład facetus znaczy „powabny”, „elegancki” .

– Czy ja jestem zatem facetem?

– Według łacinników tak. – Pocałowała go.

– A według ciebie?

– A jak myślisz? – Pocałowała go ponownie.

Dopili whiskey. Karolina nie miała ze sobą torebki. Zabrała tylko telefon z dokumentami pod obudową, który Filip przechowywał w kieszeni spodni. Poprosiła go o niego w dobrym momencie. Od pięciu minut czekała na nią wiadomość z zaproszeniem od jej współlokatorki Gosi. Zaczął się u nich afterek. Gosia pracowała w kawiarni na starówce. We wrześniu mieli mniej klientów, dlatego skończyli szybciej. Potrzebowali jeszcze dwóch osób do planszówki.

– Gramy w sabotażystę? – Muzyka rozbrzmiała akurat głośniej, więc Karolina musiała się nachylić do jego ucha.

– No jasne! Już zaczęli? – Filip po tańcu i alkoholu zrobił się małomówny, do tego kolejna odmowa wyjaśnień ze strony Karoliny zbiła go z tropu. Po cichu zastanawiał się, czy nie spotkała w hospicjum kogoś, o kogo może być zazdrosny. Wszystkie możliwości przychodziły mu do głowy.

– Nie, czekają na nas. Idziemy, napiszę jej, że będziemy za piętnaście minut.

Po drodze rozmawiali o wszystkim i o niczym. Filippo nieustannie rozmyślał, jak wypytać swoją dziewczynę o to, co faktycznie dzieje się w jej pracy. Mówiła o niej tylko pierwszego dnia, ale tylko rzeczy, których mógł się spodziewać po hospicjum: rodzaje chorób, że są tam ludzie pamiętający drugą wojnę światową, że musi nauczyć się obsługiwać elektroniczny system medyczny. Drugiego dnia nie opowiadała już o niczym, oprócz tego, co zjadła na drugie śniadanie. Tak Filip pokonał tę krótką drogę: trochę w chmurach swoich myśli, a trochę na ziemi ze swoją fizjoterapeutką.

Zaraz po wejściu Gosia zaprosiła ich do swojego pokoju i przygotowała coś do picia, ale Karolina, zanim z nimi usiadła, poszła wskoczyć w domowy dres. Rozegrali kilka partii, ukochana Filipa zebrała najwięcej punktów.

On tymczasem całą grę jej się przyglądał. Cieszyło go, że planszówka na chwilę rozwiała jej czarne myśli.

After party dobiegło końca, ludzie rozeszli się, a Filip i Karolina udali się do jej pokoju i na chwilę położyli się razem na łóżku.

– Kotku, co ty na to, żebym przeszedł się do twojego hospicjum jako wolontariusz? – zapytał po chwili milczenia. Pomysł ten zaświtał u niego w głowie dziś podczas powrotu z Bielawy i nie mógł już dłużej go w sobie trzymać. Karolina obróciła się do niego, uwalniając z jego objęć.

– Ty serio pytasz?

– Tak.

Karolina usiadła.

– Nie.

– Dlaczego? – On również usiadł.

– Bo nie.

– Nawet nie zapytasz po co.

– Mówię, że nie. Wszyscy w pracy będą później mnie wypytywać, co, z kim i gdzie robię.

– Możemy udawać, że się nie znamy.

– Nie.

– Co ty, Karolina. – Położył jej dłoń na kolanie i spojrzał głęboko w oczy.

– Nie karolinuj mi tu. Nie i już. – Pogłaskała go i odetchnęła. – Nie jestem na ciebie zła – powiedziała to, ponieważ wiedziała, jak Filip nie śpi całe noce i przeżywa, gdy się pokłócą i jest na niego oburzona. – Po prostu nie chcę, nie wyobrażam sobie. Kiedyś ci to wszystko opowiem.

– Jeśli tam pójdę, to nie będziesz musiała opowiadać.

– Filip, nie wiem. Nie chcę. – Przesiadła się na skraj łóżka i gestykulowała przed sobą. – Spróbuj mnie zrozumieć. Po za tym to nie takie proste, musisz mieć zgodę kierownika i w ogóle – zamilkła na moment, spojrzała na niego i podsumowała: – Nie. – Wstała i założyła ręce na biuście.

– Dobrze, ale martwię się o ciebie.

– Wiem… Dobra, jutro pogadamy, zwijaj się. O której się widzimy, co robimy?

– Może o trzynastej pójdziemy na siłownię i basen? – zapytał, wstając.

– Będzie super.

Odprowadziła go do drzwi i pożegnała na klatce. Filip poszedł w stronę swojej stancji; miał do niej kawałek drogi, który zwykle pokonywał pieszo w kwadrans. Było mu zimno w samej koszuli, nie przewidział, że będzie wracać po trzeciej w nocy. Utkwiło mu w głowie słowo „odleżyna”. Wpisał je w Google. To, co zobaczył, wywołało w nim obrzydzenie. Zamiast wyobrazić sobie, że pacjenci Karoliny cierpią w ten sposób, uznał, że internet pełen jest samych drastycznych przypadków, a nie realnych zdjęć. Jedno przedstawiało coś, co przypominało nacięty balon, naciągnięty na wielką zwierzęcą wątrobę wysuwającą się z tego nacięcia.

Po grafikach przejrzał artykuły na stronach medycznych, opisujące powody powstawania odleżyn i sposoby ich leczenia. Był w szoku, nie dowierzał, że u osób leżących cały czas w jednej pozycji powstają one nawet w ciągu tygodnia. Gdy znalazł się już na klatce schodowej, wyłączył przeglądarkę. Pokonując kolejne stopnie, wahał się, czy jego pomysł jest właściwy i czy rzeczywiście chce go zrealizować.

Wszedł do mieszkania po cichu, ponieważ nie mieszkał sam. Razem ze swoim dobrym znajomym Piotrkiem wynajmowali mieszkanie składające się z przedpokoju, łazienki, ich pokoju i kuchni. Przed snem zaparzył czarną herbatę. Lubił słuchać poezji śpiewanej, a pora była idealna, by włączyć Czwartą nad ranem. „Herbata czarna myśli rozjaśnia”, a Filipa jednocześnie usypiała i łagodziła żołądek. Czemu nie ma dziewczyny na odległość ręki? Czemu jeszcze miesiąc temu miał ją całą, a teraz ma jej cień? „Jej twarz sama się czyta”, sama zdradza niepokój i smutek. Nie wiedział, czy to wina zmęczenia, przeciążenia po dźwiganiu pacjentów czy problemy z zespołem fizjoterapeutów. Nie wiedział… To dręczyło go najbardziej. Gdyby tylko Karolina mu opowiedziała, to znalazłby rozwiązanie tej sytuacji. Tak przynajmniej myślał.

Za oknem słychać było mruczenie kota. Sąsiad zza ściany wstał już do pracy i wyszedł na balkon, by na powietrzu napić się kawy i pogłaskać swojego czarnego kocura. Filippo marzył o własnym domu, którego projekt nosił w głowie. Przypomniał mu się wraz ze zmianą piosenki na playliście. Kolejną był Dom zielony z Ogrodowej. Uwielbiał jej słuchać i podobnie jak poprzednią znał ją na pamięć. Na razie mógł tylko pomarzyć o piwoniach, których mowę kwiecistą i bujną poznawać miał kiedyś z Karoliną. Teraz musiał martwić się o to, gdzie jest jego wspaniała, uśmiechnięta i pełna „witaminy” dziewczyna.

Niedziela

Pokój Filipa i Piotra był pokojem iście studenckim. W czterech długich szarych ścianach mieściły się dwa rewiry tak różne jak ich właściciele. Wielkie szafy na ubrania były podobne, wstawione tu pięćdziesiąt lat temu przez ówczesnego właściciela lokalu. Łóżka i biurka zdawały się zakupione stosunkowo niedawno. Miały ten sam styl, lecz różną kolorystykę. Strona Filipa była hebanowa, a Piotra sosnowa. Dzieliła ich drewniana podłoga, która po obu skrajach skrzypiała tak samo przeraźliwie. Oprócz mebli w skrzydle Piotra nie było niczego, żadnych obrazków, lampy czy pamiątek, tylko stanowisko komputerowe. Filip zaś wszędzie gdzie tylko mógł rozwiesił szpargały, rozłożył książki, a wyłączony mały laptop trzymał w szafce. Wszystko stało naprzeciw siebie jak w krzywym zwierciadle.

– Siemka, stary! – przywitał współlokatora Filippo, siadając na łóżko i ziewając. Sprawdził godzinę: dochodziła jedenasta.

– Cześć, cześć. Poimprezowałeś wczoraj? – Piotr pakował plecak, stojąc tyłem do niego.

– Byliśmy z Karoliną tu i tam. Dziś o trzynastej idziemy na siłownię.

– Ja byłem tam wczoraj – przerwał na chwilę i obmacał kieszenie. Nie mógł znaleźć portfela, opowiadał, szukając go. – Trenowałem barki według naszego schematu – kontynuował, szperając po szufladach i w ubraniach.

– Stanie na rękach i kettle nad głową?

– Jooo. – Piotr był Kaszubem. – Już dwadzieścia kilo biorę na serię i ustoję pod ścianą dwie minuty. Niedługo zacznę uginać ręce do połowy.

– Mnie pełna pompka w staniu na rękach wyszła dopiero po trzech miesiącach.

– Hej, właśnie! Popatrz, może mi coś podpowiesz. – W tym momencie Piotrek zbliżył się do swojej wysokiej szafy na ubrania, przyłożył ręce do podłogi niedaleko od jej krawędzi i wybił się w górę. Ustał kilkanaście sekund, po czym opadł na ziemię.

– Od końca. – Filip wstał i podszedł do niego. – Musisz opadać w sposób kontrolowany, nie spadaj jak deska na ziemię, ale podwiń nogi tak, by lekko przeszły na podłogę blisko twoich rąk. Lepiej też, jeśli rozłożysz palce najszerzej jak potrafisz, o tak. – Pochylił się przed szafę i pokazał, o co mu chodzi.

– No racja – skwitował Piotrek. – Muszę na to zwrócić uwagę… Mam skurczybyka! – krzyknął, gdy zauważył portfel po łóżkiem, i podszedł, aby go podnieść.

– Mam na ten tydzień ciekawy plan, ale jeszcze nie wiem, jak go zrealizować.

– Nie idziesz odzieży przekładać?

– Nie idę, chcę iść na wolontariusza do hospicjum – oznajmił Filip, siadając na krześle przy biurku.

– A po co? Zbierasz punkty? – Piotrek nawiązywał do czasu gimnazjum, gdy wolontariat pomagał dostać się do lepszej szkoły.

– Nie rób se jaj. Karolina tam pracuje. Chcę pójść incognito i dowiedzieć się, jak tam jest.

– Ty to masz gest… W takim razie to niezły pomysł. Nadal nic o tym nie mówi?

– Milczy. Wczoraj coś przebąkiwała, ale nic ponad to, czego się domyślałem.

– Czyli czego?

– Że jest ciężko, że tam jakaś patologia panuje, a ona musi na to patrzeć. Weź wpisz w internet „odleżyna” i zdjęcia zobacz. – Piotr wpisał i przejrzał grafiki ze skrzywioną miną.

– Takie coś? To jest ciało człowieka?

– Niby tak. I niby na takie rzeczy musi patrzeć, dotykać. Rehabilituje ludzi z takimi schorzeniami.

– Współczuję jej. – Kolega z Kaszub spoważniał, gdy to mówił.

– U niej to działa na odwrót. Nie współczuje sobie, lecz tym ludziom i chyba to ją dręczy. Przynajmniej tak się domyślam.

– Ja bym nie pozwolił swojej kobiecie w takim miejscu pracować.

– Z Karoliną to nie takie proste.

– Próbuj! Dobra, ja się zwijam do roboty. Kino w nie­dzie­lę musi funkcjonować.

Miał nadzieję, że Piotr mu pomoże. Jednak oprócz przekonania, że musi sobie poradzić sam, nic szczególnego z tej rozmowy nie wyciągnął. Umówił się z Karoliną o trzynastej na siłowni, miał więc jeszcze trochę czasu na redakcję tekstów, które pisał na zamówienie. Po wyjściu współlokatora obrócił się do biurka, wyjął i włączył laptop, ale oderwał go dźwięk wiadomości w telefonie.

Możemy za pół godziny zacząć trening…?

Jasne, zwijam się – odklikał.

To do zobaczonka.

Filip pytał sam siebie, dlaczego Karolina chciała być tam prędzej. Spodziewał się, że po wczorajszej dawce alkoholu przesunie siłownię na późniejszą godzinę, a stało się odwrotnie. Karolina przyspieszała spotkanie zawsze, gdy nie mogła się doczekać rozmowy.

Przed drzwi siłowni dotarli w tej samej chwil. Filip przepuścił Karolinę w progu, a ona weszła do środka z kamienną twarzą. Zgłosili się na recepcji i poszli przebrać bez słowa. Zeszli klatką schodową na dół, do piwnicy, w której mieściła się szatnia, basen z sauną i część siłowni oblegana przez miłośników ciężarów. W tej ostatniej nie czuli się dobrze, dlatego gdy już się przebrali, wrócili na parter do pomieszczeń cardio.

– Co ci dzisiaj jest? Spieszysz się gdzieś po siłowni czy co? – spytał na ostatnim stopniu.

– Myślałam nad tym, co zaproponowałeś.

– Nad czym? – ciągnął ją za język Filip.

– Nad pojawieniem się w hospicjum jako wolontariusz.

– Zaskakujesz mnie. – Udawał, że już pogodził się z jej odmową.

– I nie mówię nie – urwała, zatrzymując się w przejściu i rozglądając wokół. – Dawaj na górę, pogadamy na orbitreku.

– To dziś orbitrek? – Tym pytaniem Filip próbował protestować.

– Na początek, potem basen.

– W porządku – Nie dodał, że zaburzy sobie w ten sposób trening siłowy. Szykowały się ważniejsze negocjacje. – Tylko podciągnę się na drążku kilka razy i przyjdę. – Już cofał się w głąb sali.

– Chodź szybko – puściła mu oczko – bo się rozmyślę!

Zajęła mu orbitrek obok siebie. Zanim do niej dołączył, zdążyła spalić kilkadziesiąt kilokalorii. On w tym czasie wykonał jedynie trzy serie po dziesięć podciągnięć podchwytem. Nie zdążył zrobić rozgrzewki, więc odpuścił kolejne serie. Przyszedł i pogłaskał Karolinę po łopatkach.

– To jutro o ósmej? – zaproponowała i zwiększyła sobie opór na urządzeniu.

– Co o ósmej? – zapytał, ustawiając na maszynie średni poziom.

– Musimy być w hospicjum – recytowała w przerwach na głębsze oddechy – a przynajmniej ja. Ty gdzieś przeczekasz i wejdziesz o ósmej piętnaście. Weź tylko czerwcowe zaświadczenie z uczelni o praktykach. Instrukcje podam jutro po drodze – mówiła to w taki sposób, jakby sama wszystko wymyśliła i zaplanowała.

– I tak o? Nie muszę cię przekonywać? – Był w szoku.

– Od dziewiątej rano siedziałam z kawą i o tym myślałam. Doceń to. Przyśniło mi się, że tam jesteś, obudziłam się i już nie mogłam zasnąć. A nie był to zły sen, lecz jeden z tych dobrych, po których budzisz się ze spokojem.

– Aż tak się tym przejęłaś?

– Tak… – zawahała się. – Chciałam ci to zaproponować już tydzień po rozpoczęciu pracy. Wtedy myślałam, by złożyć wypowiedzenie, i chciałam, byś zdążył to zobaczyć.

– Chcesz się zwolnić?

– Nie chcę. Miałam kryzys po pierwszym tygodniu, ale zdecydowałam się zostać.

– Okej… – przytakiwał, pozwalając jej mówić.

– I dlatego nie zaproponowałam ci tego wtedy. Teraz wiem, że nadal chcę tam pracować, ale skoro tego chcesz, a miałbyś mi to kiedyś wypominać, wolę zgodzić się na twoją propozycję. Uprzedzam, robisz to na własną odpowiedzialność.

– Wiem.

– Dziś chcę o tym znowu zapomnieć, tak jak wczoraj nad jeziorem. Nie rozmawiajmy o tym, sam zobaczysz.

– Nie mogę się już doczekać.

– Czego?

– Hospicjum.

– Przypominam, że nie mieliśmy już o tym mówić.

– To o czym chciałabyś pogawędzić?

– Hm, w zasadzie o niczym. W tygodniu, jeśli zdążymy, to pobuszujemy po galerii handlowej. Muszę przejrzeć wyprzedaże butów letnich i wieczorowych. W październiku jedziemy przecież na to wesele Michała i Oliwii.

– A nie masz tych różowych sandałów na obcasie?

– Chyba żartujesz. Różowe do czarnej sukienki?

– Musi być czarna? W różowym też ci dobrze.

– Właściwie… przemyślę to.

– Przygotowałaś pierwszy kurs masażu? Dziś mieliśmy zacząć.

– Matko, zapomniałam… i umówiłam się na wieczór z koleżankami. – Spojrzała na niego, a kąciki jej ust opadły.

– O której masz to spotkanie?

– O osiemnastej i potrwa do dwudziestej pierwszej…

– To jak skończysz, przyjdę po ciebie i zaczniemy od czegoś podstawowego. Mówiłaś kiedyś, że na studiach miałaś kurs masażu klasycznego.

– Tak, kurs pierwszego stopnia… No dobrze, ale on potrwa do północy!

– Dla mnie super.

Po orbitreku Karolina i Filip przenieśli się na basen. Przepłynęli kilka długości i wskoczyli do jacuzzi. Karolina zawsze relaksowała się w tym miejscu, jednak od miesiąca nie mogła uwolnić swojego ciała od zmęczenia, a umysłu od wyrzutów sumienia. Dręczyła ją świadomość, że leży w ciepłej wodzie z bąblami, a pacjenci hospicjum w jej wieku walczyli o wolność i wiele wycierpieli. Teraz leżą w tych starych, zasikanych łóżkach. W plecach nieustannie dręczył Karolinę dokuczliwy ucisk. Przez przenoszenie ludzi z posłania na wózek i z wózka na posłanie miała spięte mięśnie w okolicach łopatek, a w dolnym odcinku kręgosłupa czuła solidne kłucie. Dopiero po pierwszym tygodniu zorientowała się, że podnosi pacjentów, przyjmując złą pozycję ciała. Wróciła więc do metod, których nauczyła się na studiach.

Dla niej i Filipa weekend był czasem odpoczynku. Dla jej podopiecznych… nie wiedziała, czym jest. Na pewno mieli mniej ruchu, który od poniedziałku do piątku zapewniała fizjoterapia. Dla większości oznaczało to zesztywnienie i ból z powodu ciągłego leżenia w jednej pozycji. Dodatkowo nie było tam Karoliny, która starała się być promykiem światła w tym smutnym miejscu. Zamiast wyobrażać sobie, jaki pierścionek może dać jej Filip na zaręczyny – co zwykle robiła, leżąc z nim w jacuzzi – myślała teraz o sytuacji swoich pacjentów.

Przez pracę zaczęła się zmieniać. Powoli to do niej docierało, ale nie umiała się do tego przed sobą przyznać. Wierzyła w ideę, przez którą zdecydowała się pomagać w hospicjum. Chciała pomóc, lecz zapomniała o sobie.

– Jadłeś coś dzisiaj? – zapytała, gdy zdała sobie sprawę, że Filip obserwuje jej melancholijny wyraz oczu.

– Małe śniadanie, jogurt.

– Ja również niewiele. Gdzie idziemy na obiad?

– Może do galerii? Jedzenie na wagę?

– Jak ty mnie znasz… – Karolina oparła o niego swoją głowę z włosami upiętymi w zgrabny jak ona kok. – Weźmiemy dużo!

– Tak myślałem – mówił powoli, jeżdżąc wierzchem dłoni po jej udzie pod wodą – że nie będziesz chciała gotować. – Uśmiechnął się, czekając na oburzenie.