Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Choroba nie zawsze jest wyrokiem
Czasami bywa tak źle, że nie chce się żyć. Codziennie obowiązki przytłaczają, najprostsze czynności stają się przeszkodą nie do pokonania. A potem nagle znów robi się cudownie.
Tak – w dużym skrócie – wygląda życie osoby z ChAD, chorobą afektywną dwubiegunową.
Monika od ponad dwudziestu lat mieszka w Republice Południowej Afryki. Jej życie od dawna determinuje wpadanie z jednej skrajności w drugą. Gdy po załamaniu nerwowym lekarz diagnozuje u niej chorobę afektywną dwubiegunową, jest zszokowana, ale jednocześnie odczuwa ulgę. W końcu rozumie, skąd brały się te wszystkie huśtawki nastrojów, impulsywne decyzje i doły, z których musiała się wydobywać. Kiedy podejmuje decyzję o leczeniu, uświadamia sobie, że w całym tym procesie nie jest jednak osamotniona…
„Wpadki zdiagnozowanej wariatki – Czadowe życie” to empatyczna, pełna humoru opowieść przesiąknięta afrykańskimi klimatami. Nie jest poradnikiem objaśniającym, na czym polega ChAD, ale proponuje świeże i osobiste spojrzenie na zaburzenia, które obrosły wieloma szkodliwymi stereotypami.
– Z historii doświadczeń, które mi przedstawiłaś, wnioskuję, że w twoim życiu bardzo często zdarzały się napady manii i depresji połączonych z myślami samobójczymi. Choroba na pewno miała wpływ na wiele wydarzeń w twoim życiu. A ta niekontrolowana huśtawka nastrojów wreszcie doprowadziła do załamania nerwowego.
Raczej do atomowego wybuchu – pomyślałam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monika Luna
Wpadki zdiagnozowanej wariatki
cz I. Czadowe życie
Jeśli stracisz swoje poczucie humoru, to naprawdę zacznę się o Ciebie martwić.
dr J. Hatting, psycholog
***
Dedykuję tę książkę mojemu wspaniałemu Synowi, który jak Anioł Stróż czuwał i czuwa nade mną.
Wiem, Synu, że to nie była prosta praca, i wiedz o tym, że jesteś Wielki.
Kocham Cię bardzo.
I coś, co wiemy tylko my: nigdy nie byłeś Obcy.
Dziękuję za wsparcie moim niezwykłym lekarzom psychiatrom i psychologom. Bez ich pomocy nie byłoby mnie – ani mentalnie, ani fizycznie.
Kot nigdy by nie przychodził, Wiedźma odleciałaby na zawsze, a Skrzat już nigdy nie zjadłby musztardy.
Szczególnie dziękuję mojej brygadzie ratunkowej w Przystani – szpitalu psychiatrycznym, do którego co jakiś czas dopływam i cumuję.
Dziękuję każdemu, bez wyjątku, za codzienną pomoc, zrozumienie i znoszenie humorów, a te bywały różne.
Dziękuję moim szalonym towarzyszom w Przystani za pełne śmiechu, płaczu i powagi rozmowy. I za to wspaniałe uczucie, że nie jestem samotna, tylko „Normalna Inaczej”.
Dziękuję Komuś, kto zjawił się w moim życiu przez kompletny przypadek i nigdy nie zostawił mnie samej. Zawsze mogłam i mogę na Niego liczyć, choć nigdy nie byliśmy razem.
Specjalne podziękowania należą się mojej serdecznej przyjaciółce, która przez przypadek – co wcale nie umniejsza jej roli w powstaniu tej książki – uruchomiła już tak na dobre klawisze w moim laptopie.
Dziękuję, Jolu.
Głaszcząc naszą ukochaną kotkę, Perełkę, dziękuję za jej uspakajające mruczenie i towarzyszenie podczas powstawania tej książki.
Dla Utopca też mam podziękowania – za to, że nigdy mnie nie utopił.
Monika L.
Gatunek: homo sapiens
Występowanie: RPA i okoliczne kraje, Europa, szczególnie rejony Polski
Pożywienie: gatunek wszystkożerny
Rodzina: syn i czarny kot
Rozmnażanie: zakończone
Opis ogólny: Jeszcze będąca w formie, kompletnie nieprzewidywalna odmiana homo sapiens, dążąca do przemienienia się w homo deus. Żyjąca na Czarnym Lądzie, dobrze zaadaptowana do warunków RPA. Lubiąca słońce, ale również deszczowe dni. Podczas opadów gatunek chowa się pod kołdrą i pije czerwone wino. Generalnie pije też wino, gdy świeci słońce. W stanie pobudzenia wykazuje nieprawdopodobną ruchliwość. Jest zdolny przebyć kilometry w poszukiwaniu straconego czasu oraz uśmiechu przyjaciół. Bardzo chętnie zaprasza do swojego miejsca bytowania. Piecze i gotuje z pasją, gdy poczuje zew nie tylko piekarnika. Gatunek nieprzystosowany do siedzenia w miejscu. Bardzo wrażliwy i szczególnie pamiętliwy, rzuca klątwy. Pachnie całą gamą perfum, które skrzętnie kolekcjonuje. Ogólna charakterystyka osobnika zamyka się w słowach z piosenki Mieczysława Fogga: Gwiżdżę na wszystko/Śmieję się w słońce/Wino jest zimne, usta gorące.
Znaki szczególne: Chodzi, kulejąc, co nie przeszkadza gatunkowi paradować na dwudziestocentymetrowych szpilkach, podpiera się od czasu do czasu laską z mosiężnym orłem lub szpitalną brązową kulą. Fioletowe włosy, zielone oczy, śniada karnacja, kilka tatuaży i, uwaga, znak szczególny: kamuflaż – barwne okrycia, w tym również głowy, które zmienia w zależności od humoru. Trwają badania, czy gatunek nie jest spokrewniony z kameleonem. Biżuteria zawsze obecna, choć zupełnie nie da się przewidzieć, jaką formę przyjmie. Gatunek żyje w symbiozie z kotowatymi.
Ostrzeżenia: Nie karmić słodyczami. Może to wywołać ciężkie reperkusje. Nie wkurzać, gatunek łagodny do czasu. Bezkonfliktowość i tolerancja zaczynają zanikać z upływem czasu. Szczególnie uczulony na głupotę, w frustracji może przywalić zwykle już pustą butelką wina. Trzymać dystans, gatunek nie akceptuje niewoli.
Bardzo ważne, żeby pamiętać:
– Imiona i nazwiska postaci są zmienione.
– Historie i zdarzenia miały miejsce na przestrzeni dwudziestu sześciu lat i trwają dalej.
– Pojawianie się innych postaci należy traktować z przymrużeniem oka.
– Pojawianie się zwierząt na safari należy traktować poważnie.
– Przygotować się, że chronologia istnieje, ale też jej brakuje; zebrane są tutaj w całość skaczące i huśtające myśli podkręcone przez ChAD.
– Ludność w RPA stanowi niesamowitą mieszankę kultur i kolorów.
– Afrykańczycy to rdzenna ludność RPA.
– Afrykanerzy, inaczej Burowie, to potomkowie holenderskich osadników, którzy dotarli tutaj w tysiąc sześćset pięćdziesiątym drugim roku.
– Z różnych stron świata dotarli tutaj również inni emigranci – czy to biali, żółci, różowi, zieloni w kropki bordo, czy w niebieską kratkę.
– Południowy Afrykańczyk to mieszkaniec RPA, bez względu na kolor skóry.
– Bipolar (czytaj: „bajpolar”) to angielska nazwa Choroby Afektywnej Dwubiegunowej, w skrócie ChAD; w książce na przemian są używane wszystkie wersje.
– Ponieważ ChAD skojarzył mi się z CZAD, zaadoptowałam to określenie na potrzeby moich opowiadań, jest ono również używane w książce.
– Klinika i szpital oznaczają to samo miejsce, klinika brzmi tylko poważniej.
– Nie należy brać sobie do serca takich określeń jak: „wariat”, „małpa”, „kopnięty”, „szurnięty” i innych.
– W potocznym języku angielskim nie mówi się „pani” czy „pan”, zwracamy się do siebie po prostu na „ty”, ale ja lubię wtrącać na początek na przykład „doktorze”, ponieważ brzmi dostojniej.
– „O Odynie”, „Nie daj Odynie”, „Zachowaj Odynie” to parafrazy odniesienia do bóstwa. Można używać jego imienia, ile się chce, i to nie nadaremno.
– Jeśli po przeczytaniu tej książki będziesz wyczerpany fizycznie i psychicznie lub skołowany, jakby ktoś wyprał Cię w pralce, będziesz starał się zrozumieć, co się stało, to będzie oznaczało, że osiągnęłam cel. Witaj w domu! Poczułeś się jak Czadowiec! Napij się wina albo czegokolwiek, co lubisz. Wznoszę toast z Tobą!
– I na koniec wrzuć na luz, trochę się zastanów, ale też baw się dobrze bez poczucia winy, nikomu krzywda przez to się nie stanie.
Urodziłam się w Krakowie, innego wyjścia nie było. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty. Rok, który – jak podaje chiński kalendarz – był Rokiem Szalonego Konia. Chińczycy się nie pomylili, tak Szalonego Konia jak ja to chyba mało kto widział.
Najbardziej w jego postaci uderzyło mnie kilka cech, które wypisz wymaluj określają mnie. Znalazłam je opisane na stronie z chińskimi horoskopami. Mianowicie: Szalony Koń uwielbia gadać. Naprawdę bardzo. Kiedy zaczyna o czymś opowiadać, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Nieprędko skończy. Jest to absolutną prawdą.
Żeby nie zagadać na śmierć rodziny i przyjaciół, już w latach nastolatkowych odkryłam inny sposób na przekazywanie moich myśli. Postanowiłam zacząć „gadać” inaczej, czyli rozmawiać ze sobą na kartkach papieru. Co nie znaczy, że przestałam mówić w ogóle. Zrozumiałam tylko, że takie piszące „gadanie” jest bezpieczniejsze, przynajmniej nikt nie zrzuci mnie ze schodów. Początkowo pisanie nie było jeszcze tak bardzo świadome, gdyż o KONIU i ChAD dowiedziałam się dużo później; a zaczęło nabierać kształtów, kiedy dobrze poznałam pióro i przestałam bać się błędów ortograficznych czy jakichkolwiek innych. Na początku powstawały dzienniki i pamiętniki, później swoiste relacje ze stanów mojej duszy, pełne dziwnych stworów czy wyimaginowanych zdarzeń i przyjaciół.
Z czasem pióro spoczęło w domowym muzeum, a zeszyty zamieniły się w pliki w komputerze, jednak stukanie w klawisze, o dziwo, wciąż budzi tych samych przyjaciół. Siada przy mnie MAŁA WIEDŹMA, wyłazi SKRZAT z HALABARDĄ, co ma bródkę umazaną musztardą (tak, tak, to ten sam z wiersza Gałczyńskiego), nie wiedzieć skąd pojawia się KOT. Razem idziemy napić się wina. Wydorośleliśmy, przeżyliśmy wiele.
Dzięki tym moim przyjaciołom, którzy towarzyszą mi od lat, siedząc obok mnie na kanapie lub latając koło mojej głowy, zdecydowałam się napisać książkę o moim jakże bogatym w przeróżne perypetie życiu. Od moich narodzin minęło trochę czasu i nazbierało mi się sporo wydarzeń, różnych, jak to w życiu ChADOWCA bywa.
Choruję na ChAD i od dwudziestu sześciu lat mieszkam w Republice Południowej Afryki, gdzie wiedza, uświadamianie i pomoc w oswajaniu tej choroby są wspaniałe. Pragnę, żeby podejście do tej choroby było równie wspaniałe w Polsce i na całym świecie.
Nie wstydzę się tej choroby, ponieważ jak sobie przejrzę plejadę poetów, muzyków, pisarzy, malarzy, polityków czy ludzi nauki, którzy też na nią chorują bądź chorowali, to stwierdzam, że znajduję się na długiej liście niesamowitego towarzystwa. Generalnie mogę być dumna, choć pokręcona jak korkociąg. Oczywiście od tych wszystkich znanych Czadowców jest niebo świetlne do mojej egzystencji, ale lista jest listą, a żeby otworzyć furtkę i się tam dostać, trzeba mieć ChAD, a ja go mam i w związku z tym mam CZADOWE ŻYCIE i jakąś pozycję na liście.
Nie chcę nikogo pouczać ani naprawiać czy dostarczać encyklopedycznych informacji, każdy sam sobie do nich dotrze, natomiast chcę trochę przybliżyć ChAD tym, którzy myślą, że każdy chory psychicznie jest taki sam i ogólnie jest upośledzony.
Chcę też się pośmiać z siebie jako CZADOWCA, ponieważ nasze życie, jak mówił Platon, składa się na obraz tragiczny w całości, ale ogromnie komiczny w szczegółach. Chcę zatrzymać dzięki klawiszom komputera moje wieczne fruwające i uciekające myśli, żeby wreszcie zobaczyć, jak naprawdę wyglądają. Chciałabym motywować siebie i – jeśli się da – innych tą moją opowieścią. Dowieść, że pomimo rycia nosem po asfalcie można wznieść się w przyjazne wyższe rejony, niekoniecznie lądując na Kilimandżaro. Ci, którzy mają ChAD, wiedzą, o czym piszę, a reszcie wyjaśnię to w jakimś dogodnym momencie.
Przyznam, że pisanie jest dla mnie rodzajem samoterapii, ale jest również w jakimś sensie ekshibicjonizmem, którego bardzo się obawiałam. Otwieram mój unikalny świat, świat doznań, uniesień, radości, ale również bólu, przerażenia i bezradności. Długo mi zajęło, żeby zdecydować się na taką odsłonę mojego „ja”, ale w końcu kopnięto mnie w tyłek (podejrzewam o to Kota) i powiedziano: „Napisz to wreszcie”. Na stronach mojej książki jest życie z ChAD, w które wtopiły się afrykańskie klimaty, czyli zaczarowana Afryka w pigułce, i towarzyszące mi od najmłodszych lat fantasmagorie.
Dla kogo to robię? Dla siebie, dla mojego syna, dla tych, którzy walczą z chorobą, boją się, że są sami, niezrozumiali, zagubieni czy przerażeni, że coś huśta ich życiem, a nie wiedzą, co to jest, albo już wiedzą i szukają bratniej duszy, czyli podobnego do siebie świra.
Piszę również dla tych, którzy żyją z ChADOWCEM i szukają małego przewodnika po zawiłych meandrach jego jestestwa, żeby choć trochę go zrozumieć.
Czy znajdą tutaj jakiekolwiek odpowiedzi? Nie mam pojęcia, ale cóż szkodzi spróbować i poczytać. Na pewno nie ma nic do stracenia, ponieważ, jak pisał Henryk Sienkiewicz: Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaśnie – w każdym razie wygra.
Zapraszam w podróż do mojego pokręconego CZADOWEGO ŚWIATA.
Zaczęło się bardzo niewinnie… Gdy się posiada duży ogród, to zawsze ma się w nim coś do zrobienia. Trawę na szczęście kosił ogrodnik, a ja zwykle dłubałam w kwiatkach. Uwielbiam moje kwiatki. Są takie wdzięczne za pielęgnację i zwykle odpłacają się za nią przepięknymi kwiatostanami, nawet kaktusy czy sukulenty.
Na samym końcu ogrodu był spadek terenu, gdzie zagnieździły się dwa drzewa iglaste i oleandry w postaci trzech krzaków różnorakich kolorów. Biały, różowy i wyblakły różowy. Właściwie to powinnam była złożyć reklamację w sklepie ogrodniczym. Cóż to, do cholery, jest za kolor: „wyblakły różowy”? W każdym razie, kiedy czyściło się filtr w basenie, woda z filtra spływała po tym stoku, i wtedy na myśl zawsze przychodził mi wierszyk Juliana Tuwima Rzeczka:
Płynie, wije się rzeczka
Jak błyszcząca wstążeczka,
Tu się srebrzy, tam ginie,
A tam znowu wypłynie.
A że polska rzeczka posiada kamyki potocznie zwane otoczakami, zapragnęłam, żeby w tym miejscu powstała wijąca się pośród zarośli baza do rzeczki, która równocześnie stawała by się ścieżką, kiedy nie płukało się filtra. Znalazłam odpowiednie kamienie w sklepie ogrodniczym i zaczęłam się zastanawiać, jak tę ścieżkę zbudować, żeby się na niej nie wywalić. Stromo tam było. Zadanie zleciłam Tahirowi, który pracował kiedyś u mnie jako ogrodnik raz w tygodniu, ale gdy znalazł pracę na pełny etat, musiałam poszukać kogoś innego. Niemniej cały czas miałam z nim kontakt i wiedziałam, że potrafi być kreatywny.
Tahir zgłosił się, popatrzył na zakola, które wypłukała spływająca woda, i wymyślił, że zrobi mi ścieżkę na zaprawie cementowej. Jak obiecał, tak zrobił. Była piękna, a ja byłam zachwycona! Kamienie ułożone nieregularnie tworzyły bardzo naturalny wzór. Cementu prawie nie było widać. Bardzo często tam chodziłam, szczególnie gdy spływała woda z basenu. Musiała chwilę płynąć, ponieważ na początku była to szarobura breja, ale po chwili mogłam sobie zadeklamować wierszyk Tuwima:
Woda w rzeczce przejrzysta,
Zimna, bystra i czysta,
Biegnąc, mruczy i szumi,
Ale kto ją zrozumie?
Tylko kamień i ryba
Znają mowę tę chyba,
Ale one, jak wiecie,
Znane milczki na świecie.
Brakuje mi ryb – pomyślałam, zakończywszy deklamację, i zastanowiłam się nad problemem. Może są takie, które żyją w wodzie tylko jakiś czas, a potem już namoczone przeżywają bez wody? Takie jakieś z epoki dinozaurów?
– Mam! – wykrzyknęłam. – Żaby!
Co prawda, żaby to nie ryby, poza tym kumkają, ale mogą w basenie popływać i na ścieżce poskakać. Stwierdziłam, że mogę je nawet karmić. Niby nie wiedziałam, jak to zrobić i czym karmić żaby ani jak je zachęcić, żeby skakały po mojej ścieżce, ale to już nie miało żadnego znaczenia. W mojej głowie powstał obraz idealnego miejsca przypominającego mi Polskę.
O dziwo, żaby pojawiły się same, zapewne zawsze tam były, ale dopiero teraz zwróciłam na nie uwagę. Opieprzałam moje koty, gdy którąś zjadły. Tak na marginesie, to nie wiedziałam, że koty jedzą żaby.
Minął rok, może trzy i woda powoli zaczęła wypłukiwać cement spod kamyków. Luzowały się i odpadały, więc przyszedł czas na reperację. Zadzwoniłam do Tahira, ale niestety nie odpowiadał, kontakt się urwał. Poprosiłam znajomych, żeby mi polecili kogoś, kto umie zrobić cement i naprawi mi ścieżko-rzeczkę.
Po jakimś czasie zgłosił się do mnie Mozes. Powiedziałam mu, o co chodzi, i umówiliśmy się, że w czwartek rozpocznie naprawę. Do niedzieli wszystko miało być zrobione.
Nie bardzo kto miał Mozesa pilnować, ponieważ musiałam zasuwać w biurze, na szczęście pod swoim własnym nadzorem. Moje biuro mieściło się w tylnej części domu, więc cały czas byłam na miejscu. Co rusz oczywiście wylatywałam z biura, żeby rzucić okiem na postępy pracy, ale nie był to perfekcyjny nadzór.
Na początku Mozes posegregował kamienie, mniejsze i większe. Potem zaczął wydłubywać te, które zostały na ścieżce, po czym oczyszczał je ze starego cementu. Ucieszyłam się, że jest zorganizowany i że praca systematycznie idzie do przodu. W końcu zaczął wytwarzać cement i zakomunikował mi, że wróci na drugi dzień, gdyż ten cement coś tam musi. Nie wiedziałam, co musi, i nie wnikałam w szczegóły. Mozes przykrył wszystko plastikiem i poszedł do domu.
W piątek pojawił się o dziewiątej. Zrobiłam mu kawę i kanapki, żeby dostał kopa do pracy, a potem oddałam się błogiemu nieróbstwu. Zakończyłam już moją pracę na ten tydzień. Postanowiłam jednak nie zaglądać na plac budowy za często, ponieważ wiedziałam, że jak się patrzy komuś na ręce, gdy pracuje, to wszystko z tych rąk wylatuje. Spokojnie poczekałam na fajrant i ruszyłam na inspekcję. Na miejscu mojej uroczej ścieżki czekała na mnie cementowa wylewka, w której Mozes mozolnie umieszczał kamienie. Rozpoczął od dołu i parł ku górze. Zamarłam. Widząc moje zdziwienie, Mozes wyjaśnił:
– To się poprawi, to dopiero początek.
Od tej pory obawy i natrętne myśli nie opuszczały mnie już ani na sekundę. Mozes zniknął po piętnastej, a ja zabrałam się za późny lunch. Starałam się choć na chwilę odepchnąć te przyczepione jak pijawki myśli. Tego dnia już nie sprawdziłam, jak prezentuje się ścieżka.
Myśli wróciły o trzeciej nad ranem. Było ciemno, nie mogłam polecieć do ścieżki, ale nie mogłam też już zasnąć. Zasiadłam przed telewizorem, włączyłam jakiś kanał, potem następny i tak przeleciałam po wszystkich po kolei. Nie mogłam znaleźć spokoju dla moich myśli, skakały jak zające. Czekałam na świt jak na zbawienie, a ten nie nadchodził. Kiedy tylko noc zaczęła blednąć i powoli znikać, wypadłam z domu jak rakieta i poleciałam do ścieżki. Czekał tam na mnie szok stulecia, a raczej tysiąclecia. Ku mojemu przerażeniu po ścieżce nie zostało ani śladu. Stałam twarzą w twarz z monstrualną rzymską drogą!
– Do cholery, wybrukował mi Via Appia! – wyszeptałam ze zgrozą. – Ukrzyżuję go jak Spartakusa! – postanowiłam.
Wróciłam do domu, otworzyłam barek, wyciągnęłam koniak i zrobiłam sobie kawę z prądem, a potem drugą. O szóstej trzydzieści przyszedł Mozes. Otworzyłam, zapłaciłam, nie ukrzyżowałam, pożegnałam.
Zdecydowanym krokiem udałam się w stronę kanciapy z różniastymi narzędziami. Pierwszym narzędziem, które wpadło mi w rękę, był młotek.
Dotarłam do ścieżki w trybie przyspieszonymi i rozpoczęłam demolującą działalność. Waliłam młotkiem w ten idiotyczny cement, który zatopił nie tylko kamienie, ale też istniejące od zawsze piękne głazy, pośród których kiedyś wiła się ścieżko-rzeczka. Wyrywałam moje przepiękne otoczaki, których prawie nie było widać w tej betonowej zaprawie. Klęłam jak szewc, szał zostawiał na moich rękach ogromne bąble. Czułam, że słońce przygrzewa coraz mocniej, co oznaczało, że mijały godziny.
Gdzieś koło dwunastej pojawił się mój syn, zwabiony odgłosami jak z kopalni.
– Mamo, co ty robisz? – zapytał przestraszony.
– Nie widać? – wysyczałam. – Rozpierdalam ścieżkę!
Mój syn, bardzo szybko zdając sobie sprawę, że nic mnie już nie zatrzyma w mojej niszczycielskiej działalności, zniknął i po chwili pojawił się z dużą ilością wody z lodem, cytryną i miętą oraz kilofem i okularami do nurkowania. Okulary, jak mi oświadczył, pomogą ochronić mi oczy w tej swoistej kopalni.
Niszczenie Via Appia nabrało tempa.
Wyczerpana, zziajana, upocona, z odpryskami cementu we włosach, wreszcie padłam. Doczołgałam się do domu. Usiadłam na kanapie i zapytałam samą siebie:
– Dlaczego ja nie mam równo? Dlaczego nie mogłam tego jakoś inaczej, spokojniej i racjonalniej rozwiązać? Skąd bierze się ta huśtawka i ta furia?
Przez te dni budowy ścieżki na przemian doświadczałam euforii, depresji i szału w nasileniu maksymalnym. Wiedziałam, że takie huśtawki nastrojów zawsze były obecne w moim życiu, ale nigdy nie odczuwałam tego tak jak w tej chwili, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Zasnęłam. Przebudziłam się, kiedy było już ciemno. Była przepiękna noc. Przeszłam na patio i zapatrzyłam się na Krzyż Południa. Księżyc wzeszedł, blady niczym ja. W głowie miałam karuzelę. Ale to już nie była barwna, wesoła karuzela. Miałam wrażenie, że siedzą na niej te koszmarne lalki z horrorów, dzieci z pola kukurydzy i klauny, czyli wszystko to, czego się bałam i brzydziłam najbardziej. Karuzela była czarna, rozpędzona, wznosiła się i opadała jak fala, i ta fala uderzała w sklepienie mojej czaszki. Zastanawiałam się, dlaczego jeszcze nie eksplodowałam.
Byłam wyczerpana, od kilku tygodni sypiałam tylko po trzy, cztery godziny, a uprawiałam przerażającą aktywność we wszystkich aspektach życia. Ścieżka była po prostu zwieńczeniem tych aktywności.
Coś było nie tak, coś wyrywało się na powierzchnię.
*******
Mała Wiedźma wzięła mnie za rękę, coś wymruczała, coś wyszeptała i nagle, jakby za pomocą wehikułu czasu, przeniosła mnie do budynku, w którym szczupły człowiek z rudymi włosami malował coś szybko i nerwowo. Poznałam go, to był Vincent. Zbliżyłam się cichutko i zajrzałam mu przez ramię. Wzdrygnął się, odsunął od płótna i rozejrzał dookoła. Widziałam teraz wyraźnie ten sam księżyc, który towarzyszył mi tej nocy, rozgwieżdżone niebo, zastygły w zadumie cyprys, wioskę, która nigdy nie istniała, i mrugające gwiazdy w aureolach bieli i żółci. Kot zamruczał i wskoczył mi na ramię.
– Czas iść – wyszeptał Skrzat, który zjawił się nie wiadomo skąd i pokazał mi drogę Halabardą.
Droga wskazana Halabardą była krótka. Od naszego domu do szpitala jechało się może pięć czy siedem minut. Była noc, piękna Gwiaździsta Noc, w którą cały czas się wpatrywałam, więc nawet nie wiem, jak znalazłam się na szpitalnym oddziale ratunkowym. Wychodzi na to, że dotarliśmy tam błyskawicznie.
W recepcji, jeszcze w miarę kapując, opowiedziałam, że czuję, jakby zaraz coś miało rozsadzić mi czaszkę, że nie mogę zatrzymać myśli i w kółko myślę o ścieżce. Akurat tej ścieżki i moich z nią perturbacji recepcjonistka raczej nie miała prawa zrozumieć, niemniej wyczaiła, że jest coś bardzo nie tak, ponieważ dała mi pomarańczowy numerek.
Tak dla informacji, rodzaje numerków były cztery: czerwony oznaczał wypadki, pomarańczowy – poważne niedomaganie (ale pacjent może ciut poczekać), zielony – stan lekki (można czekać), żółty – przypadki jeszcze lżejsze niż zielony (można czekać, aż inne numerki znikną z ekranów tablic informacyjnych).
Mój syn przywiózł mnie do szpitala w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela, sam potrzebował wsparcia. Trudno jest zobaczyć matkę w roli rozpędzonego górnika, z którą nie ma kontaktu i która w środku nocy oświadcza, że musi iść za Halabardą.
Usadzili mnie na krześle i czekali razem ze mną na lekarza. Mając czas, ponieważ czerwonych numerków na tablicy przede mną było trzy, udałam się do toalety. Zabrałam ze sobą torebkę, nie mam pojęcia dlaczego, duża była. Zapakowałam tam najpotrzebniejsze rzeczy, tak na wszelki wypadek, i wyszedł mi pokaźny tobołek, a nie torebka. Chciałam ją zostawić, ale w niewiadomy sposób przykleiła mi się do ręki i powędrowałam z nią do toalety. I chwała ci, Odynie!
Zamek w drzwiach się zaciął, byłam uwięziona w kiblu. Dostałam ataku histerycznego śmiechu. Nie miałam kilofa, którego na pewno bym użyła, żeby wyrąbać sobie drogę do wolności, ale na szczęście w torebce, którą nie wiem, po co przytaszczyłam ze sobą, znalazłam inne pomocne narzędzie – telefon. Zadzwoniłam do syna, a on zawiadomił w dyżurce, że jestem uwięziona. Musieli mieć niezły ubaw, nie dość, że baba gadała trzy po trzy, to jeszcze sama się zamknęła w toaletowej izolatce. Tak sobie pomyślałam, że jakbym kiedykolwiek została porwana, to chciałabym, żeby zamknięto mnie w ubikacji, woda jest, a to najważniejsze, bez jedzenia, o ile wiem, można przeżyć dłużej, a bez wody nie za bardzo. Poza tym siusiu można zrobić, usiąść na podłodze i czekać, aż zapłacą okup. Nie bardzo wiedziałam, kto miałby mnie porywać i żądać okupu, ale to już było kompletnie nieistotne.
Po paru minutach pojawił się pan Złota Rączka i grzecznie mnie zapytał, czy wiem, jak się otwiera drzwi, po czym szybko dodał, że trzeba przekręcić w lewo albo w prawo tym uchwytem na drzwiach i one się otworzą.
Świetnie – pomyślałam – nie dość, że wzięli mnie za stukniętą, to jeszcze za debila.
Udzieliłam odpowiedzi najspokojniej, jak umiałam, mówiąc, że wiem i że nie działa!
W odpowiedzi usłyszałam zapytanie, czy może przeleźć przez drzwi górą i czy jestem na to przygotowana.
Nie, do cholery! Czekam na ratunek w majtkach na kolanach – pomyślałam ze złością.
Udzieliłam kolejnej potwierdzającej odpowiedzi, mówiąc, że jestem gotowa, i usłyszałam szurganie za drzwiami. Facet miał drabinę, przegramolił się górą przez drzwi, grzecznie się przywitał, przedstawił i ku mojej satysfakcji zaczął się szarpać z drzwiami, usiłując je otworzyć.
A tak w ogóle, to ciekawa jestem, co by było, gdyby kabiny nie miały wolnej przestrzeni na górze, użyliby tarana czy piły tarczowej?
Kiedy okazało się, że miałam rację i zamek nie działa, pan Złota Rączka ponownie wybył górą. Zdaje się, że przeprosił, że musi na chwilę mnie opuścić, ale żebym się nie martwiła, gdyż za chwilę będzie z powrotem. Wrócił taką samą drogą, tym razem ze śrubokrętem, i rozdłubał zamek. Byłam wolna.
Od tamtej pory, gdy idę do kibelka czy innych pomieszczeń typu komórka na węgiel lub garaż, zawsze biorę ze sobą telefon. Zatrzaśnięcia się w przeróżnych miejscach mam opracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Wróciłam do poczekalni i zapadłam się w jakąś mentalną dziurę, wszystko wokół mnie było czarne, zniknęła Gwiaździsta Noc, diabelska karuzela nadal wirowała z zawrotną szybkością, chciałam tylko, żeby się zatrzymała, miałam już w nosie, że wtedy zejdą z niej te wszystkie koszmarne postacie.
Jakoś sobie z nimi poradzę, dam radę – pomyślałam. – Ale niech to się już wreszcie skończy.
Drzwi nareszcie się otworzyły i zabrano mnie na odział. Widocznie byłam już w takim wieku, kiedy można mieć zawał, albo tak wyglądałam, gdyż natychmiast zrobiono mi EKG. Wyszło znakomite. Zmierzono ciśnienie, pobrano krew, choć nie bardzo wiedziałam po co, i przykryto mnie ciepłym kocem. Lekarz zapytał, co mi dolega, a ja starałam się skupić, żeby w jakimś mało szokującym stylu opowiedzieć mu o karuzeli.
Chyba nie wyszło najlepiej. Usłyszałam, jak lekarz wychodzi na korytarz i mówi do mojego syna:
– Jedź do domu, twoja mama zostanie tutaj na dłużej.
Syn przyszedł się pożegnać, a gdy zniknął, wreszcie się rozpłakałam. Właściwie to nie był płacz, tylko taki jakiś zdławiony skowyt. Poczułam ukłucie w ramię i nagle lekarz, pokój, pielęgniarki zaczęli powoli znikać, a w rozhuśtanej głowie zwolniła karuzela.
Obudziłam się na drugi dzień, koło południa, kompletnie otumaniona. Nie chciałam jeść, tylko znowu zasnąć. Lekarz przyszedł natychmiast i raczej na wyczucie niż z moich zeznań stwierdził, że to najprawdopodobniej załamanie nerwowe. Ponieważ na dyżurze nie było psychiatry, trzeba było poczekać, aż się pojawi. Miał do mnie przyjść nazajutrz, czyli w poniedziałek. Obecny lekarz dyżurny, doktor Schwartz, oświadczył, że teraz jedyną rzeczą, którą mogą dla mnie zrobić, jest uśpienie mnie. Zgodziłam się na to z wielką ochotą. Chciałam spać i spać, i spać.
W nocy w jakiejś mgle zobaczyłam, że przychodzi do mnie ktoś malutki, i po chwili wychodzi z sali, a kiedy się przebudziłam, na stoliku zobaczyłam ślady musztardy. Skrzat czuwał. Znowu spałam do południa.
Nastał poniedziałek i do dzisiaj błogosławię ten dzień. W tym dniu w szpitalu Akacjowa Aleja przyjmował jeden z najlepszych psychiatrów w RPA, doktor McGovern. W ten pamiętny poniedziałek rozpoczęła się nasza wieloletnia przyjaźń, która całkowicie zmieniła moje życie i podejrzewam, że doktora również.
Doktor Rory McGovern przyszedł do mnie po lunchu, koło czternastej, żeby wypytać mnie o samopoczucie i coś zaordynować. Cały czas byłam otumaniona proszkami nasennymi i uspokajającymi i miałam trudności z mówieniem, a raczej żadnej trudności w mówieniu bez składu i ładu. Po latach zapytałam doktora, czy nie miał wrażenia, że rozmawia z kretynem.
– Może ujmijmy to tak… – stwierdził, jak zwykle bardzo ostrożnie dobierając słowa – …nie sądziłem, że jesteś bardzo inteligentna.
Kochany doktor, uśmiałam się z tego stwierdzenia jak norka w deszcz.
Doktor McGovern był, jak się później dowiedziałam, starszy ode mnie tylko o cztery lata. Był blondynem, co mogło mnie do niego w sumie zniechęcić (nie przepadam za blondynami), ponieważ jednak trochę już wyłysiał, z przodu widziałam tylko siwe włosy na skroniach. Za to z tyłu głowy wiły się zaczesane na kark, godne pozazdroszczenia blond loczki. Nosił okulary i bardzo elegancką i zadbaną krótką, siwą bródkę, która idealnie pasowała do jego fizjonomii. Był w sumie szczupły, niezbyt wysoki i miał łagodne, bardzo inteligentne, jasnoniebieskie oczy. Całym swoim jestestwem emanował wiedzą i zaufaniem.
I tamtego pamiętnego poniedziałku stanął nad moim łóżkiem. Przedstawił się dostojnie, po czym rozpoczęliśmy bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Doktor McGovern przystąpił do zadawania pytań.
– Czy były jakieś stresowe wydarzenia w twoim życiu w ostatnich miesiącach?
– Tak – wymamrotałam.
– Jakie konkretnie?
– Rozpieprzyłam ścieżkę – powiedziałam po polsku. – To znaczy – przeszłam na angielski – praca, choroby, kłopoty ze snem.
– Czy zdarzyło ci się czuć przypływ niesamowitej energii, euforii wręcz?
– Mówię przecież, że rozpieprzyłam ścieżkę w drobny mak! – przetłumaczyłam ponownie. –Wiele razy w ciągu życia, czasami jestem jak ferrari bez hamulców.
– Czy czasami czujesz dziwne zapachy, których nie powinno być, na przykład zapach spalenizny?
Cholera, pomyślałam, faktycznie nieraz obwąchiwałam komputery, kiedy wydawało mi się, że coś się pali.
– Tak – przytaknęłam.
– Czy podejmujesz decyzje w stanie euforii, które później mają negatywne skutki w życiu osobistym, to znaczy czy mogłaś kogoś skrzywdzić swoim zachowaniem?
– Wystraszyłam żaby. – Tylko to byłam w stanie wydukać, tym razem od razu po angielsku.
– Rozumiem – odpowiedział doktor McGovern i popatrzył na mnie uważnie zza swoich bardzo eleganckich okularów.
Nawet naprochowana wiedziałam, że tego to już akurat raczej nie miał prawa zrozumieć.
– Czy zakupy, które robisz, mają sens w świetle potrzeb? – pytał dalej.
– Wydaje mi się, że tak – przytaknęłam. – Ale kamieni kupiłam za dużo i cement się zmarnował, a ogólnie to kupuję głównie ciuchy, tworzę sobie uniwersalną kolekcję na lata, a to według mnie ma sens. – Spojrzałam pytająco na doktora, a że nie odpowiedział, wyjaśniałam dalej: – Bardzo lubię buty, dobre perfumy, okulary, biżuterię. Wydaję też dużo na restauracje, kocham ich nastrój i lubię próbować nowych dań, ale tam się nic nie marnuje i…
– Generalnie dużo mówisz, a wręcz włącza ci się słowotok, prawda? – zauważył doktor McGovern, przerywając gwałtownie moje wywody, które, o dziwo, jakoś się odblokowały i trwałyby pewnie jeszcze z godzinę.
Kiwnęłam głową, potwierdzając, a w duszy pomyślałam sobie: oczywiście, że mówię za dużo, w końcu Szalony Koń jestem!
– Czy ktoś z rodziny miał kłopoty psychiczne? – Padło kolejne pytanie.
Przed moimi oczami stanęli nagle przodkowie, cała gałąź drzewa genealogicznego ze strony ojca z zawiśniętymi na niej protoplastami. Było tam też trochę topielców, ale nie wisieli na drzewie. Podejrzewam, że mamy też w rodzinie genealogiczną studnię.
– Dużo osób się powiesiło – odparłam grobowym tonem, zachowując informacje o topielcach, żeby nie mieszać za bardzo, ponieważ naszła mnie nowa fala spowolnienia działalności logicznego mówienia.
– Genetyczne uwarunkowania – zamruczał doktor pod nosem i zapisał kolejną uwagę w swoim notatniku. – Czy zdarzają ci się nagłe napady gniewu, nadmierna pobudliwość? – Prowadził dalej swoje śledztwo.
A i owszem – pomyślałam. – Latam z kilofem po ogrodzie, czasami mam ochotę udusić mojego ogrodnika i szlag mnie trafia, gdy wszystko gubię!
– Tak – odpowiedziałam.
– Czy pijesz alkohol?
– Oczywiście! – Nie wahałam się ani chwili z odpowiedzią na to pytanie. – Dobry obiad bez czerwonego wina nie istnieje, szczególnie gdy podaję mięso, za to latem wybieram lekkie wino białe do ryb – uściśliłam swoje preferencje alkoholowe.
– Ile tego wina konsumujesz?
– Chciałabym więcej, nie ukrywam, ale mam obowiązki, praca, syn do szkoły i ze szkoły, kung-fu i ogród, basen, psy, koty, znowu praca. W sumie codziennie piję do obiadu lampkę, dwie, w weekendy więcej, za to podczas imprez zdecydowanie za mało. W większości przypadków jestem taksówkarzem i odwożę wszystkich do domu – dodałam wyjaśniająco.
Doktor przerwał mi już trochę, jak zauważyłam, zniecierpliwiony.
– Czy wpadasz w depresję po euforii? I odwrotnie?
Zastanowiłam się.
– Oczywiście, że tak! – odpowiedziałam ze zdumieniem, szybko analizując moje zachowania. – Gdy się wykaraskam z dołka, który mnie dopada co jakiś czas, to nadrabiam ten stracony czas, który spędziłam w łóżku, patrząc w sufit albo śpiąc, i owszem, później wpadam najczęściej w trans, czy to jest gotowanie, czy dłubanie w ogrodzie, chociaż raczej wszystko na raz. Nadrabiam też zaległości w pracy, ale dołki wracają same, tak już bez mojej ogrodniczej pomocy, jakoś same się wykopują. I nie mam pojęcia dlaczego? – westchnęłam ciężko.
– Rozumiem – odparł lakonicznie doktor McGovern. – Czy budzisz się o trzeciej nad ranem?
Otworzyłam szerzej oczy. Więc to moje łażenie po domu o trzeciej nad ranem jak duch podpada pod jakiś psychiatryczny symptom?
– Tak – odpowiedziałam.
– Na dzisiaj koniec – zakomunikował. – Te pytania to początek, ale wstępnie mogę ci powiedzieć, że najprawdopodobniej cierpisz na bipolar disorder. Musisz zostać na razie w tym szpitalu. Tu jest moja wizytówka. – Mówiąc to, wręczył mi bardzo prostą w grafice karteczkę. – Myślę, że spotkamy się niedługo i porozmawiamy o leczeniu. Dostaniesz leki na spanie. To jest teraz najważniejsze. Potem rozpoczniemy już prawidłową terapię.
Przynajmniej czegoś się dowiedziałam, ale nie miałam bladego pojęcia, co to jest bipolar.
Doktor McGovern pożegnał się elegancko i wyszedł. Wracał codziennie, pytając o moje samopoczucie, ale nie wiem, czy było adekwatne do tego, co faktycznie czułam, ponieważ wpadał o piątej trzydzieści rano, a ja o tej porze warczę i mogę pogryźć, czyli za każdym razem byłam nieźle wkurzona, że mnie budzi. Wyszłam ze szpitala po tygodniu. Spośród tych siedmiu dni przespałam cztery. Budziłam się tylko na siusiu i herbatę. Czułam też, że wreszcie mój mózg się regenerował. Jak tylko pozbierałam w całość wszystkie sprawy, które zawisły w próżni pod moją nieobecność, umówiłam się na pierwszą w moim życiu wizytę u psychiatry.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wpadki zdiagnozowanej wariatki. Czadowe życie
ISBN: 978-83-8313-982-1
© Monika Luna i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Dobosz
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek