Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wrzesień Ambasadora to historyczno-literacka opowieść o tragicznych dniach polskiego Września 1939 roku widzianych oczami ambasadora Stanów Zjednoczonych w Warszawie - Anthony Drexel-Biddle'a. Ten wybitny dyplomata rozpoczął swoją misję w Warszawie w 1937. Dzięki swoim zdolnościom a także przyjaźni, jaką nawiązał z Józefem Beckiem szybko stał się osobą świetnie zorientowaną w realiach ówczesnej Polski i jej polityce zagranicznej. Opowieść dzień po dniu, od 1 do 17 września, prowadzi czytelnika najpierw ulicami bombardowanej Warszawy, potem szlakiem exodusu korpusu dyplomatycznego aż do krańca Rzeczypospolitej - Kut i Zaleszczyk, skąd po napaści sowieckiej 17 września pozostawała już tylko ucieczka do Rumunii przez mosty na Dniestrze i Czeremoszu.
Na kartach opowieści oprócz głównego bohatera, jego rodziny i najbliższych współpracowników przewija się wiele postaci historycznych: przedstawicieli władzy, urzędników MSZ i członków korpusu dyplomatycznego. Opowieść ta stanowi także szczególny historyczny przewodnik turystyczno-kulinarny po przedwojennej Polsce;, bowiem podążając szlakiem wojennej tułaczki dyplomatów można poznać minione oblicza i klimat wielu miejscowości: Warszawę, Konstancin, Nałęczów, Lublin, Łuck, Krzemieniec, Zaleszczyki, Kuty, a także mieszkańców: Polaków, Ukraińców, Żydów. W opowieść o dramatach takich jak bombardowanie otwartych miejscowości i ostrzeliwanie uchodźców na drogach, wpleciony został także obraz życia codziennego ówczesnej Polski. Poznajemy: co i gdzie jadano, jak się ubierano, o czym rozmawiano, jak zagraniczni dyplomaci postrzegali sytuację Polski po napaści Niemiec. Opowieść napisana barwnym, ciekawym językiem pozwala czytelnikowi głęboko wniknąć w tragiczną rzeczywistość wrześniowych dni 1939 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
1 września
Obudził się nagle, z głębokiego snu. Zza ciężkich zasłon z trudem przebijały się promienie słońca, musiał więc być wczesny ranek. Spojrzał na zegar, stojący na nocnej szafce – było wpół do szóstej rano. Co go obudziło? Jakiś sen? A może jakiś nieoczekiwany dźwięk, dobiegający z ulicy? Teraz panowała cisza, ale przecież był jakiś powód tej porannej pobudki.
Spojrzał w prawo. Margaret spała smacznie, może więc jednak był to tylko sen. W każdym razie – pomyślał – może warto sprawdzić, czy coś się dzieje. Chociażby wyglądając przez okno. Najwyżej za chwilę znów się położy do łóżka.
Wstał, nałożył jedwabny szlafrok, wsunął stopy w kapcie i zastanawiał się przez chwilę. Skierował się ku drzwiom po prawej, otworzył je, wyszedł na korytarz i ostrożnie, po cichu zamknął za sobą. Przed nim, na korytarzu, stał pies, wielki dog o imieniu Okay. Pogłaskał go po głowie.
– Co, ciebie też coś obudziło?…
Wszedł do salonu, którego okna wychodziły na Krakowskie Przedmieście. Podszedł i otworzył okno na oścież – do wnętrza wpadło ciepłe, świeże powietrze. W ten piątkowy poranek pierwszego września w Warszawie było zupełnie cicho. Znajdujący się naprzeciwko Uniwersytet Warszawski wydawał się być całkowicie opustoszały. W oddali po prawej widać było dozorcę, zamiatającego trotuar – zwykła czynność każdego warszawskiego dozorcy przed szóstą rano. Z lewej dobiegał narastający zgrzyt – jechał tramwaj. Anthony wytężył wzrok: na pierwszym wagonie widniała okrągła tablica z numerem 3. Jest jeszcze spokojnie, ale za chwilę, za pół godziny, może za godzinę, zacznie się ruch. W dzielnicach robotniczych właśnie teraz ludzie śpieszyli się na pierwszą zmianę. Ale w centrum Warszawy wszystko zaczynało się później, bo tu dominowały urzędy, biura i sklepy.
Co go obudziło?
Nagle uświadomił sobie, że był to przeciągły dźwięk syreny. Syrena! Czyżby nalot? Zaczęła się wojna? Wychylił się z okna – nie słychać było dźwięku lotniczych silników, strzałów czy też jakichkolwiek odgłosów walk. Panowała cisza, z typowym dla wielkiego miasta szumem w tle. Ale na pewno zawyła syrena, teraz już to sobie przypomniał, charakterystyczny, modulowany dźwięk. Słyszał to już kilkakrotnie podczas ćwiczeń, przeprowadzanych w sierpniu w Warszawie. Ale o świcie nie organizowano żadnych próbnych alarmów. Czyli musiał być to nalot. Nawet, jeśli krótkotrwały.
Starannie zamknął okno, poprawił pasek od szlafroka i poszedł do swojego gabinetu. Tu, na piętrze, wszystkie pokoje umeblowane były i wyposażone sprzętami przywiezionymi zaledwie dwa lata wcześniej z zagranicy. Wydawało się przy tym, że idealnie pasują do jego nowego mieszkania, do pałacu Czapskich-Krasińskich. Tak czy inaczej, czuł się tu bardzo dobrze; o ile jadąc do Warszawy obawiał się, że przyjdzie mu mieszkać w jakimś prowincjonalnym mieście, to teraz miał świadomość, iż potrafił się tu świetnie urządzić. Reprezentował duży, znaczący kraj, a w polskim rządzie wiedziano doskonale o jego znajomości z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem. Niedługo po przyjeździe zorganizował bal w przepięknej, ogromnej, pałacowej sali. Przyszli wszyscy liczący się tu ludzie, można by rzec – cała Warszawa! Nie na darmo sprowadził kwiaty samolotem z południa Francji, zamówił znakomite wina i potrawy! O tym balu rozmawiano później przez co najmniej kilka tygodni…
Warszawa jest jednak zupełnie innym miejscem niż jego poprzednia placówka, Oslo – pomyślał. Stolica Norwegii liczyła zaledwie ćwierć miliona mieszkańców, gdy Warszawa była niemal pięć razy większa. Życie toczyło się tam bardzo nieśpiesznie, a jedyne większe wydarzenia towarzyskie miały miejsce na dworze króla Haakona VII. Bo też Norwegia cieszyła się bardzo świeżo uzyskaną niepodległością – dopiero w 1905 r. odłączyła się od Szwecji, zapraszając na tron duńskiego księcia. Anthony zastanawiał się, jak dość tradycyjni w swych zachowaniach Norwedzy przyjęli jego następczynię na stanowisku posła nadzwyczajnego i ministra pełnomocnego, czyli znaną sufrażystkę Florence Jaffray Harriman…
Usiadł za biurkiem w swym wygodnym fotelu, podniósł słuchawkę telefonu i przez chwilę się zastanawiał. Wreszcie wykręcił numer 5 83 29. Jednak nikt nie odbierał, widać w sekretariacie ministra nie było jeszcze nikogo. Wykręcił więc 5 55 60. Po chwili w słuchawce odezwał się jakiś głos.
– Hallo, tu Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Mówi dyżurny. Słucham?
– Mówi Anthony Joseph Drexel Biddle, ambasador Stanów Zjednoczonych – powiedział Anthony po francusku. – Wiem, że jest bardzo wcześnie, ale… Czy jest może ktoś z Departamentu Polityczno-Ekonomicznego?…
– Tak, ekscelencjo, jest radca Jan Wszelaki.
– Może mnie pan połączyć?
– Ekscelencjo, niestety, linia jest zajęta – odparł urzędnik.
– To może poczekam?…
– Proszę bardzo…
Siedział ze słuchawką przy uchu. Z prawej na biurku stał elegancki zegar w drewnianej obudowie; wskazywał piątą czterdzieści jeden. Wpatrywał się w ten zegar, zastanawiając się, czy nie należało raczej włączyć radia. Żeby to uczynić, musiałby wstać i podejść do komody, obok której stał duży radioodbiornik Philco, przywieziony jeszcze ze Stanów Zjednoczonych. Anthony zdążył nauczyć się trochę polskiego i z pewnością zrozumiałby wiadomości, przynajmniej z grubsza. Jednak nie chciał odkładać słuchawki, bo Wszelaki mógł odezwać się w każdej chwili. Jednak czas mijał – pięć minut, siedem, dziesięć… Co tam się dzieje? Chyba naprawdę coś poważnego, skoro Wszelaki tak długo rozmawia? A może dyżurny urzędnik o nim zapomniał?
– Hallo… – powiedział do słuchawki. – Hallo!…
Po chwili odezwał się pracownik MSZ.
– Ekscelencjo, przepraszam, ciągle zajęte.
Minęło kolejne kilka minut. Anthony zaczął się zastanawiać, czy nie wezwać służącej, żeby przygotowała mu kawę. Ale przecież siedział za tym przeklętym biurkiem, nie mogąc się ruszyć, a musiałby chyba krzyczeć, żeby go usłyszała. Zrezygnowany, sięgnął po papierośnicę, wyciągnął camela, zapalił go zapalniczką i zaciągnął się dymem.
Nagle w słuchawce dobiegł go głos dyżurnego.
– Linia już wolna. Łączę…
Przełożył słuchawkę do drugiej ręki. Po chwili usłyszał znajomy głos.
– Jan Wszelaki, słucham…
– Dzień dobry panie radco, tu Drexel Biddle. Przepraszam, że niepokoję o świcie, ale obudziło mnie coś… jakby syrena?… Czy rozpoczęła się wojna? Niemcy zaatakowali?
W słuchawce zapadło milczenie.
– Ekscelencjo panie ambasadorze, radia pan nie słuchał? – spytał po chwili Wszelaki.
– Nie, najpierw postanowiłem zatelefonować do MSZ! – odparł Anthony.
– Niestety, ekscelencjo, pana przypuszczenia są słuszne. Jest wojna.
Och…. Anthony wcisnął się bardziej w fotel, wyciągnął chusteczkę z kieszeni szlafroka i otarł spotniałe nagle czoło. Poczuł, że zrobiło mu się gorąco. Niby doskonale wiedział, że wojna zbliża się wielkimi krokami, szykował się do niej przez ostatnie tygodnie. Ale co innego przewidywać, a co innego wiedzieć, że to coś, co zwykle jest wydarzeniem najstraszniejszym z możliwych, właśnie się dzieje.
– Więc był nalot na Warszawę? – spytał.
– Rzeczywiście, pojawił się jakiś niemiecki samolot, być może rozpoznawczy – powiedział Wszelaki. – Ale został odpędzony. Tym niemniej alarm został ogłoszony i stąd syreny. Proszę się jednak nie obawiać, Warszawa ma znakomitą obronę przeciwlotniczą. Na razie, panie ambasadorze, wiemy niewiele. O godzinie 4.45 Niemcy uderzyli w wielu punktach naszej granicy. Zaatakowali też Wolne Miasto Gdańsk, a tam, jak ekscelencja wie, mamy nasze składy wojskowe, które z pewnością się bronią. Niemieckie samoloty przeprowadziły bombardowania kilku miast. O ile mi wiadomo, zostało zbombardowane lotnisko w Katowicach. Tylko tyle mogę na razie panu powiedzieć.
Ambasador zastanawiał się przez chwilę
– Jest planowane jakieś spotkanie z panem ministrem Beckiem?
– Na razie nie. Pan minister oczywiście wie o wszystkim, ale nie ma go w ministerstwie. Na pewno jednak taka konferencja zostanie zorganizowana, albo dla wszystkich przedstawicieli dyplomatycznych, albo też pan minister spotka się oddzielnie z panem. Przekażę, że pan telefonował i postaram się, by na pewno został pan o takim spotkaniu powiadomiony – podkreślił Wszelaki.
– Doskonale… – Anthony spojrzał na zegar. Było po szóstej. – Ja za godzinę lub półtorej będę w ambasadzie, a w każdym razie na pewno ktoś będzie odbierał tam telefon – powiedział. – Bardzo dziękuję, panie radco…
Odłożył słuchawkę na widełki. Wstał pośpiesznie i ruszył do sypialni. Margaret wciąż spała smacznie, jakby zupełnie nic się nie stało. Podszedł do niej, usiadł na łóżku i delikatnie dotknął jej ręki.
– Margaret…
Powoli otworzyła oczy.
– Co się stało?… – spytała.
– Wojna – powiedział krótko. – Niemcy zaatakowali Polskę. Musisz wstawać. Obudź służbę, niech robią śniadanie. Obudź też Peggy i pannę Mary. Potem musicie się przyszykować do wyjazdu do Konstancina. Ja jeszcze muszę pilnie zatelefonować.
Jego żona usiadła na łóżku, całkiem już rozbudzona.
– Tony, powiedz, jest bardzo niebezpiecznie?…
– Na razie nie – odparł. – Ale musimy być przygotowani na różne sytuacje. Wstawaj, kochanie, bo trzeba działać szybko.
Pochylił się, pocałował ją i szybkim krokiem wrócił do gabinetu. Włączył radio; wiadomości się niestety skończyły i nadawano muzykę. Nastawił tak, by było ją trochę słychać, żeby usłyszeć ewentualne komunikaty czy informacje i usiadł za biurkiem. Pierwszy telefon do Johna Davisa, konsula generalnego. Davis jeszcze spał, podobnie jak inni dwaj pracownicy ambasady – aż Anthony zaczął się zastanawiać, czy tylko on słyszał syrenę przeciwlotniczą…
Już wpół do siódmej, a on wciąż był nieumyty, nieogolony i nieubrany. Powinien napisać depeszę do Departamentu Stanu, ale przecież to zajmie mnóstwo czasu – pomyślał. Najpierw napisanie, potem zaszyfrowanie i wysyłka, a po drugiej stronie oceanu ktoś musi to jeszcze odszyfrować… Tymczasem liczyła się każda minuta. W Waszyngtonie było już po północy.
Chwycił za słuchawkę telefonu, wykręcił numer centrali międzynarodowej.
– Poproszę z Paryżem… – podał numer telefonu do rezydencji ambasadora Williama Bullitta. Jak sądził, jemu z pewnością będzie łatwiej dodzwonić się do Ameryki.
– Przykro mi… – powiedziała po chwili telefonistka. – Z Paryżem łączymy się przez Berlin, a to jest niemożliwe. Linia zablokowana.
Myślał gorączkowo, co zrobić. Praga, Wiedeń? Przecież są w niemieckich rękach. Czyżby nie można było zatelefonować z Warszawy do Francji?
– Może przez Kopenhagę?…
– Chwileczkę…
Czekał dłuższą chwilę. Wreszcie, w słuchawce rozległ się głos „voici Paris” i poczuł ogromną ulgę. Po chwili usłyszał w słuchawce znajomy głos.
– Bullitt, słucham.
– Dzień dobry, tu Tony…
– Ach, dzień dobry! Co się stało, że dzwonisz o świcie? Czyżby wojna? – powiedział Bullitt zaspanym głosem.
– Tak, wojna – odparł ambasador.
Po drugiej stronie linii telefonicznej usłyszał kaszlnięcie.
– No tak, rozumiem. Czego ode mnie potrzebujesz? – powiedział Bullitt, wyraźnie rozbudzony.
– Ja nie mam czasu na nadawanie depeszy, samo jej zaszyfrowanie zajmie zbyt wiele czasu. Proszę, zatelefonuj do Roosevelta i Hulla i powiedz im, że o 4.45 czasu miejscowego Niemcy zaatakowały Polskę w wielu miejscach wspólnej granicy. Chyba zajęły też Gdańsk. Niemieckie lotnictwo rozpoczęło bombardowania, ale Warszawa jest bezpieczna, bo tu mamy bardzo dobrą obronę przeciwlotniczą. Możesz to zrobić?
– Oczywiście – odparł Bullitt. – Zaraz zadzwonię. A jak twoja sytuacja, jak ambasada?
– Wykopaliśmy rowy przeciwlotnicze na naszym dziedzińcu… – zaśmiał się Anthony. – Ale dla pewności zamieszkamy w bardzo spokojnym miejscu pod Warszawą, a jak będzie trzeba, przeniesiemy tam i ambasadę, i konsulat. Na razie wszystko w porządku. Mam mieć spotkanie z ministrem Beckiem i wtedy pewno dowiem się czegoś więcej. Ale klucz do sytuacji jest raczej nie tu, a w Paryżu. Jak myślisz, Francuzi wypowiedzą wojnę? Zaatakują Niemców?
– Sam chciałbym to wiedzieć… Na pewno nie będą chcieli, wolą siedzieć cicho za linią Maginota, ale układ z Polską ich do tego zobowiązuje. Jestem pewien, że polski ambasador Łukasiewicz już jest na Quai d’Orsay 37 i krzyczy na Francuzów, żeby natychmiast zaczęli ofensywę… Będę sprawdzał, co się dzieje i w razie potrzeby dam ci znać. Na pewno zorganizują jakąś konferencję z ministrem Bonnetem.
– Bardzo ci dziękuję. Do widzenia, kończę rozmowę, bo choć jest bardzo wcześnie, dla mnie zrobiło się późno…
Odłożył słuchawkę. Teraz szybko muszę zatelefonować do swoich ludzi. Konsul generalny John K. Davis, inni pracownicy ambasady. Wszyscy musieli dowiedzieć się jak najszybciej – i zacząć działać.
Ktoś zastukał do drzwi.
– Proszę! – zawołał.
Weszła jego żona, już ubrana i starannie uczesana. Kiedy zdążyła to zrobić? Przecież obudził ją dopiero przed chwilą.
– Śniadanie jest gotowe…
– Za chwilę, Margaret – odparł. – Jeszcze dwie krótkie rozmowy. Dzisiejszy dzień będzie trudny…
…a następne być może jeszcze trudniejsze – pomyślał. Rozmawiając pospiesznie i zwołując wszystkich do siedziby ambasady, zastanawiał się, co też powinien zrobić. Zasadniczo rzecz biorąc, wszystko miał przygotowane. Spodziewał się niemieckiego ataku na Polskę. Zresztą, podczas wielkiej wojny lat 1914–1918, służył w armii, poczynając od szeregowca, a idąc do cywila w stopniu kapitana. Wiedział więc, jak wygląda front, jak wyglądają walki i czego można się było spodziewać. Ale przez lata wiele się zmieniło. Ambasador turecki w Warszawie kilka tygodni wcześniej opowiadał, co relacjonował mu jego attaché wojskowy po wizycie w Berlinie. Niemcy mieli podobno planować masowe bombardowania, przy użyciu samolotów nadlatujących na cel co dwadzieścia minut i to w ilości około stu za każdym razem. Anthony wiedział doskonale, że Warszawa ma rzeczywiście znakomitą obronę przeciwlotniczą, ale samolotów Polacy mieli zdecydowanie mniej niż Niemcy – i na dokładkę były w większości słabsze i wolniejsze. Musiał więc dobrze zabezpieczyć cały swój personel.
Po kolejnej rozmowie odłożył słuchawkę i pośpiesznie poszedł do łazienki. Umył się, a potem wyjął z szafki maszynkę do golenia, namydlił się i starannie ogolił. Po chwili wszedł do sypialni, gdzie leżała przygotowana przez służącą biała koszula. Pozostawał tylko wybór garnituru i krawata. Wojna nie wojna, trzeba się ubrać elegancko – postanowił. Zwłaszcza, że miał przecież pójść do MSZ. Dyplomata zawsze powinien dobrze wyglądać – taka była jego dewiza.
Ubrał się, starannie zapinając białą koszulę w ulubione, poziome prążki, zostawiając marynarkę na wieszaku i wkładając jedynie kamizelkę. Potem zszedł na parter. Pośpiesznie przeszedł przez najważniejszy chyba w całym pałacu salon czerwony. Zdobiły go przepiękne gobeliny z niezwykłą bordiurą, naśladującą bogatą, złoconą ramę obrazu, z liśćmi akantu na narożach. Minął fotele i krzesła w stylu Ludwika XV, przechodząc do bardziej współcześnie wyposażonej jadalni. A tam siedziała jego żona Margaret, jej córka z poprzedniego małżeństwa, a także przyjaciółka Margaret, panna Mary, spokojnie jedząc śniadanie. Na stole stały półmiski z typowo amerykańskim jedzeniem: owsianka z daktylami, gotowane na twardo jajka, smażony boczek, muffiny, tosty i rogaliki, dżem, miód i oczywiście kawa. Westchnął z ulgą: dziś na pewno będzie potrzebował kawy.
– Tony, jak sytuacja? – spytała Margaret.
– Dziś całkiem dobrze… – odparł, nakładając sobie owsiankę. – Ale trudno powiedzieć, czy Polacy wytrzymają niemiecki atak. Ściślej mówiąc, czy wytrzymają do czasu gdy zaatakują Francuzi. O ile zaatakują… – dodał.
– A ty w to wątpisz?
– Niespecjalnie wierzę we Francuzów. Świetnie walczyli podczas wielkiej wojny, ale teraz chyba zgnuśnieli i wolą siedzieć za Linią Maginota, niż ruszać do ataku – powiedział – Z naszego punktu widzenia problem leży gdzie indziej. Rano obudziła mnie syrena, oznajmiająca alarm lotniczy. Niemcy na pewno będą bombardować Warszawę.
– Naprawdę tak uważasz? – zdziwiła się Margaret. – Niemcy będą zabijać cywili? Nawet z tym swoim Hitlerem na czele, chyba nie będą zdolni do takiego okrucieństwa.
Anthony nałożył sobie boczku oraz jajko i posmarował tosty masłem.
– Wiedząc, jak zachowywali się podczas wojny domowej w Hiszpanii, nie liczyłbym na ich powściągliwość – mruknął. – Zresztą, na wojnie dzieją się różne rzeczy, a bomby nie spadają z idealną dokładnością. Dlatego dokładnie tak jak uprzedzałem, wszystkie panie pracujące w ambasadzie, no i oczywiście również ty, moja droga, przeniesiecie się do Konstancina. Jak wiesz, wynająłem tam dwa domy, bardzo ładne wille. Konstancin jest miejscowością wyłącznie cywilną. Żadnego wojska tam nie ma. Ja będę dojeżdżał wieczorami, a jak trzeba, ulokujemy tam całą ambasadę. Będziemy tam całkowicie bezpieczni.
– Mamy się pakować?…
– Oczywiście. Weźcie przygotowane walizki i zabierzcie jakieś inne, potrzebne rzeczy. Nie za dużo, bo jednak mam nadzieję, że tu wrócimy. Jeszcze jedna prośba: zadzwoń do hrabiny Czosnowskiej. Niech zaopiekuje się naszymi sprawami w Warszawie, no i mieszkaniem. Może powinna dopilnować zapakowania niektórych cennych przedmiotów… tak na wszelki wypadek…
Wytarł serwetką usta i wstał.
– Proszę, zapakuj się jak najszybciej i przyjedź do ambasady. Do jutra zorientujesz się, czego ci brakuje – wrócisz i zabierzesz. Ja pojadę już teraz.
Szybkim krokiem wszedł na pierwsze piętro. Starannie zawiązał krawat, włożył marynarkę, chwycił do ręki kapelusz – jak zwykle ulubiony, zielony homburg – i zszedł na dół. Tam już czekał jego kierowca, pan Maciej.
– Jedziemy do ambasady…
Wyszli na dziedziniec pałacu i wsiedli do nowego samochodu marki Ford, dużej, eleganckiej limuzyny w kolorze żółtym, z niewielką, amerykańską flagą na prawym, przednim błotniku. Był to jego nowy nabytek, najnowszy samochód wyprodukowany przez fabrykę Forda. Do mieszczącej się w Alejach Ujazdowskich ambasady USA miał niecałe dwa kilometry, choć on wolał inne określenie, dużo bardziej amerykańskie – nieco ponad milę. Czasami przemierzał tę drogę pieszo, idąc przez Krakowskie Przemieście, Nowy Świat i plac Trzech Krzyży, ale dziś zależało mu na pośpiechu. I być może będzie musiał kilkakrotnie jeździć między ambasadą i ministerstwem.
Warszawa, pierwszego września o siódmej rano, wyglądała zupełnie normalnie. Nie widać było żadnych śladów wojny, poza charakterystycznymi paskami, które na krzyż naklejano na szyby okienne. Czy to cokolwiek mogło pomóc w razie wybuchu bomb, miało się dopiero okazać. Ulicami szli nieliczni ludzie, przeważnie mężczyźni w garniturach. Trochę więcej niż zazwyczaj widać było wojskowych, ale też ulicami nie maszerował żaden, zwarty oddział, nie jechały pojazdy wojskowe. Cóż – pomyślał – wojna się zaczęła, ale daleko od nas. Choć nie aż tak daleko. Rzesza Niemiecka zaczynała się tuż za Mławą, 140 kilometrów na północny zachód od miejsca, w którym się znajdował. W kierunku południowo-zachodnim było to na szczęście ponad dwieście kilometrów. Kluczowe pytanie brzmiało: czy Polacy zdołają zatrzymać Niemców na wystarczająco długo?…
Na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich policjant spokojnie kierował ruchem, bez pośpiechu jechały samochody, na chodnikach widać było niemal wyłącznie cywilów. Kilka minut później dotarli do ambasady. Ładny budynek zbudowany został w XIX wieku dla znanego przemysłowca i konstruktora Stanisława Lilpopa, a przejęto go na potrzeby amerykańskiej placówki w 1936 roku. Wcześniej, ambasada co kilka lat przenosiła się z miejsca w miejsce, a Anthony miał nadzieję, że w willi Lilpopa zagości na dłużej.
Na dziedzińcu stało kilka samochodów oraz ciężarówka, którą zapobiegliwie kupił kilka miesięcy wcześniej. W miarę zbliżania się wojny, Anthony starał się na różne sposoby przygotować do niej swoich pracowników. Skoro Warszawa mogła stać się celem niemieckich bombardowań, wynajął dwa domy w spokojnym, nieodległym Konstancinie. Żeby w razie ewakuacji przewieźć bagaże i zapasy żywności, postarał się o samochód ciężarowy. Na wszelki wypadek polecił kupić benzynę w beczkach i kanistrach, co udało się bez problemu zrobić, a także sporą ilość puszek z żywnością – wędliny, kawę, a nawet cukierki; cokolwiek, co mogło się przydać – bo początek wojny mógł niestety oznaczać ogołocenie sklepów przez spanikowanych ludzi.
Wszedł do środka. W budynku, zazwyczaj spokojnym i cichym, panował niespotykany ruch. Obecni byli wszyscy pracownicy, niektórzy ze swoimi rodzinami, w pokojach stały zapakowane w pośpiechu walizki.
– Panie ambasadorze, co robimy, kiedy jedziemy!… – przekrzykiwali się.
Anthony zdjął kapelusz.
– Proszę o ciszę! – powiedział stanowczym głosem. – Cisza!
Wszyscy ucichli.
– Spotykamy się w dużej sali… – spojrzał na zegarek – …za piętnaście minut. O siódmej trzydzieści.
Wszyscy zaczęli się rozchodzić, znikać w pokojach. Poszedł do swojego gabinetu, odwiesił kapelusz na wieszak i usiadł ciężko na fotelu. Usłyszał ciche pukanie do drzwi.
– Proszę! – powiedział.
Weszła jego sekretarka, Eugenia McQuatters.
– Panie ambasadorze, mogę podać panu kawę?
– Z przyjemnością – powiedział z wdzięcznością. – Ktoś dzwonił?
– Tak, z MSZ. Spotkanie z ministrem Beckiem zaplanowane jest na dwunastą.
– Świetnie. Jedziemy do Konstancina, mam nadzieję, że wrócę nie później, niż o jedenastej. Coś jeszcze?
– Tak… dzwonili nasi korespondenci… był też telefon z Gdynia-America Line.
– Dobrze. Z dziennikarzami skontaktuję się po powrocie od ministra, GAL może poczekać, z Gdynią i tak pewnie nie mamy kontaktu, tam jest pierwsza linia frontu…
– To chwileczkę…
Sekretarka wyszła na chwilę i wróciła z filiżanką pachnącej kawy.
– Oooo, widzę, że zaparzyła pani kawę na wszelki wypadek? – zaśmiał się Anthony. Wypił łyk i odstawił filiżankę na biurko, wyjął z kieszeni papierośnicę. – A pani jest przygotowana do wyjazdu?
– Oczywiście, panie ambasadorze…
Dopił kawę i wstał.
– To najpierw proszę zadzwonić do Konstancina, że zaraz wyruszamy. Niech szykują śniadanie: kawa, jakieś bułki, masło, dżem, co tam będą mieli. I proszę koniecznie powiedzieć panu Maciejowi, kierowcy, że auto poprowadzę sam, bo musimy się wszyscy pomieścić. A potem proszę przyjść na zebranie…
Personel ambasady nie był bardzo liczny, ale w dużej sali zrobiło się ciasno. Stanął u końca długiego stołu.
– Proszę państwa, jak doskonale wiecie, o świcie Niemcy zaatakowały Polskę – powiedział spokojnym głosem. – Co prawda bezpośrednie działania wojenne nam nie grożą, ale naloty niemieckie – tak. I nie spodziewam się, żeby chcieli specjalnie zbombardować ambasadę neutralnego państwa, ale bomba może przecież trafić tu przypadkiem. Na wojnie bywa różnie, trudno wszystko przewidzieć… A nawet jeśli nie będziemy bombardowani, syreny mogą co chwila wyć w dzień i budzić nas w środku nocy. Tymczasem pracy będzie dużo więcej niż zwykle i przynajmniej nocą musimy mieć spokój… Wszystkie panie pracujące w ambasadzie pojadą zaraz ze mną do Konstancina. Będę jechał z wami, żeby nie było problemów z policją, która może pilnować dróg wyjazdowych z Warszawy – powiedział. – Panie się tam rozgościcie, a potem zdecydujemy, czy pozostaniecie w Konstancinie wyłącznie na noc, a w ciągu dnia będziecie pracować normalnie tu, w ambasadzie, czy też przeniesiemy się w całości, razem z biurem. Mamy wynajęte duże, przestronne wille, miejsca starczy dla wszystkich. Pojedzie też moja żona, Margaret, która powinna być już za chwilę…
Spojrzał kątem oka i zobaczył, że Margaret właśnie pojawiła się w drzwiach. Musiała naprawdę bardzo się śpieszyć, żeby tak szybko dotrzeć.
– …Widzę, że już jest. Panie i panowie, za kwadrans proszę do samochodów, jedziemy! Jak dobrze pójdzie, śniadanie zjecie w Konstancinie, bo w domu pewno nie zdążyliście! – dodał. – Są jakieś pytania?
– W willach oczywiście są telefony? – spytał Charles Burke Elbrick.
– Jasne – odparł Anthony. – Mamy numery telefonów, będziemy w stałym kontakcie. Jeszcze jakieś uwagi, pytania?
Zapadła cisza. Z pewnością wszystkich nurtowała jedna, najważniejsza sprawa: jak potoczy się wojna. Ale na to nikt nie mógł dać odpowiedzi.
– To jeszcze jedno – powiedział. – Zanim wyruszymy, niech pan Elbrick weźmie kogoś ze sobą… wejdźcie na dach i rozłóżcie naszą flagę. Największą flagę, jaką mamy w ambasadzie…
Piętnaście minut potem na dziedzińcu krzątało się mnóstwo ludzi, poprawiających bagaże i zajmujących miejsca w samochodach. Anthony spojrzał w górę, na spadzisty na dach: starannie rozłożona, leżała tam duża, amerykańska flaga, z gwiazdami na granatowym tle i białymi oraz czerwonymi pasami. Musiało to ciekawie wyglądać – pomyślał, wyobrażając sobie elegancko ubranego Burke’a jak montował płótno z gwiazdami na granatowym polu i biało-czerwonymi pasami, przymocowując ją do komina i dachówek.
Po chwili kolumna aut ruszyła Alejami Ujazdowskimi, docierając do Belwederskiej. Ruch był niewielki, w okolicach Belwederu dostrzegli pierwszy zwarty oddział wojska, w hełmach na głowach i z karabinami na ramionach, maszerujący w kierunku centrum. Przy Belwederze stał ciężki karabin maszynowy na wysokiej, trójnożnej podstawie, z lufą skierowaną w niebo. Skręcili w lewo, w Chełmską, a potem w prawo, w Czerniakowską. Wzdłuż Powsińskiej dominowała niska, drewniana zabudowa. Przy Okrężnej, po prawej, znajdowała się pętla tramwaju 2, a niewiele dalej, po lewej pojawił się budynek stacji kolei wąskotorowej w Wilanowie, a za nim, w głębi, zasłonięty przez drzewa pałac królewski. Chwilę potem zatrzymała ich policja. Kilku policjantów z karabinami na plecach stało przy prowizorycznej zaporze. Anthony wysiadł z auta, podszedł do policjantów, pokazał im dokumenty, rozmawiając w swej słabej polszczyźnie. Policjanci zasalutowali i odsunęli zaporę, a samochody ruszyły w kierunku południowym.
Po obu stronach drogi znajdowały się pola. Na drodze było pusto, minął ich pojedynczy samochód, sami wyprzedzili jakąś furmankę. Kilka minut później dogonili pociąg, śmieszną, małą ciuchcię. Tyle, że od kilku lat po tej trasie nie jeździły już lokomotywy parowe, o których opowiadali mu starsi pracownicy ambasady, a lokomotywy spalinowe. Nad wagonami nie unosiła się już smuga dymu, a za to słychać było basowe dudnienie silnika. Nowocześnie, ale czy ładnie? – zastanowił się Anthony. Stare lokomotywki wilanowskiej ciuchci miały swój urok.
– W razie potrzeby możecie dojechać do Warszawy pociągiem – powiedział do siedzącej obok niego Margaret. – To zaledwie czterdzieści minut jazdy z Konstancina do Wilanowa, ale jeśli dalej, na Belwederską, to jeszcze dodatkowe pół godziny…
Im dalej od Warszawy, tym większy panował spokój. Nie było najmniejszego śladu wojny. Pola wyglądały zupełnie zwyczajnie, pracowali na nich jacyś ludzie – czyżby wykopki? Chyba zbierano ziemniaki… Po prawej widniał ciemny kompleks lasu. Po prostu sielanka – pomyślał Anthony. Wyglądało to na najspokojniejsze miejsce na świecie. Minęli niewielką wieś Powsin, gdy nagle usłyszeli warkot. Samoloty? Nalot niemiecki? Zahamował i stanął z boku drogi, pozostałe samochody uczyniły podobnie.
– Mamy wysiadać?… – spytała Margaret.
– Poczekaj…
Wysiadł ostrożnie i zaczął się rozglądać, patrząc w niebo. Kątem oka dostrzegł, że z pozostałych samochodów też wysiedli ich kierowcy. Warkot się nasilał. Nagle, od północnego wschodu pojawił się klucz szybko lecących trzech samolotów. Z początku nie widział ich wyraźnie, wreszcie dostrzegł charakterystyczne sylwetki górnopłatów: skrzydła wygięte w dół przy kadłubie i stałe, szeroko rozstawione podwozie. Ale wreszcie zobaczył biało-czerwone szachownice na pomalowanych na niebiesko, dolnych powierzchniach skrzydeł. Polskie myśliwce! Przeleciały nisko nad ziemią, kierując się gdzieś na południowy zachód. Ledwo zniknęły, pojawiły się kolejne trzy. Chyba pezetele – stwierdził. Oznaczało to, że gdzieś w okolicach Warszawy pojawiły się niemieckie bombowce, a myśliwce leciały im na spotkanie. Być może Niemcy kierowali się nad Okęcie? No cóż, z lotnisk w Prusach Wschodnich niemieckie bombowce potrzebowały zaledwie pół godziny, żeby tu dotrzeć. Polacy mieli więc bardzo mało czasu, żeby po sygnale od specjalnych posterunków obserwujących niebo wystartować, wznieść się na wystarczającą wysokość i Niemców powstrzymać. No i liczba samolotów, jakimi dysponowali, była zdecydowanie za mała… – westchnął.
– To byli Polacy… – powiedział do Margaret, nachylając się do okna.
Gdy zapadła cisza, otarł czoło chustką ruszył w kierunku do samochodów stojących w rzędzie za nim. Kierowcy stali razem, wyraźnie zdenerwowani, a on ich uspokajał: to byli Polacy, nic nam nie groziło… Wreszcie wrócił i ruszył swoim fordem. A gdyby to byli Niemcy, co powinniśmy robić? – zastanawiał się. Chować się w rowie na poboczu drogi? Biec do lasu? A jeśli nie ma lasu, tylko kompletnie puste pole?…
Dotarli do miasteczka Jeziorna z fabryką papieru, a potem do Konstancina. Ta niewielka miejscowość, położona wśród drzew i zieleni, ze swoimi pięknymi willami, wyglądała bajkowo. Tu żadnej wojny na pewno nie będzie – pomyślał. Jechali brukowaną ulicą, a on starał sobie przypomnieć, gdzie właściwie są obie wynajęte przez niego wille. Zahamował i stanął z boku ulicy, wyciągnął z kieszeni kartkę. Ulica Piłsudskiego… potem w prawo… nie, w lewo… Jakoś znajdę – pomyślał. Powoli ruszył dalej, mijając eleganckie pensjonaty, nowe wille, niedawno wybudowane domy stojące w zieleni. Boczne ulice nie zostały jeszcze wybrukowane, trzęśli się więc na wybojach. Wreszcie dojechali.
Jego willa była piętrowa, z półokrągłym pokojem od strony ogrodu i trzema przeszklonymi parami drzwi. Na piętrze wyjść można było na spory taras, ogród też nie był mały. Wybrał ten dom kilka tygodni temu; gospodarze byli sympatyczni, mówili dobrze po francusku. Willa miała doprowadzoną linię telefoniczną, co wydawało się szczególnie ważne. Podobnie pobliski dom, w którym miały nocować, a może i pracować panie z ambasady i konsulatu. Taki był pomysł: jeśli w Warszawie miało by być niebezpiecznie, ambasada miała w całości przenieść się do spokojnego i całkowicie bezpiecznego Konstancina. Ambasador zapobiegliwie sprawdził, że w miasteczku poza dwoma policjantami na posterunku i kolejarzem na stacji nie ma nikogo w mundurze, ani jednego wojskowego. A to oznaczało, że Niemcy w ogóle nie powinni się tym miejscem interesować.
Wysiedli, Anthony pomógł wyjąć walizki z bagażnika. Wraz z Margaret, Peggy i panną Mary poszedł do swojej willi, a po chwili zaprowadził pracownice ambasady do domu obok.
– Panie się tu rozgośćcie, mamy uzgodnione z gospodarzami, że dostaniecie śniadanie. Ja muszę wracać. Pozostaniemy w kontakcie – powiedział. – Jeśli się okaże, że możemy w ciągu dnia pracować w Alejach Ujazdowskich, to was tam przywieziemy. W przeciwnym wypadku przeniesiemy całą ambasadę i konsulat do Konstancina.
Zastanowił się przez chwilę.
– Proszę aby jedna z pań, mówiąca po polsku, poszła na posterunek policji. Oni są uprzedzeni, że możemy się tu zjawić, ale powinni wiedzieć na pewno, że jesteśmy. Tu powinno być bardzo bezpiecznie, jednak mimo wszystko musimy przewidzieć każdą sytuację – powiedział. – Będziemy do was telefonować, a i wy dzwońcie w razie potrzeby. Na razie żegnam panie, wrócę wieczorem!
Dwa samochody zostały, a jego oraz konsula generalnego wyruszyły w drogę powrotną. Odetchnął z ulgą, miał bowiem poczucie, że przynajmniej część jego ludzi jest dobrze zabezpieczona, a Konstancin w razie potrzeby mógł im posłużyć jako miejsce do codziennej pracy. Blisko nich, pół godziny jazdy samochodem, wydawał się wprost idealny. Choć, jeśli panie miały pracować w Warszawie, wymagało to wysyłania po nie samochodów rano i odwożenia wieczorem. Ale on też miał tu zamieszkać, więc kogoś mógł wozić ze sobą.
Zatrzymali się na chwilę przy posterunku policji koło Wilanowa.
– Niemcy tam nad wami nie latali? – spytał jeden z policjantów, sadząc po pagonach – przodownik, z paskiem od czapki pod brodą i karabinem Mannlicher w ręku.
– Widzieliśmy tylko polskie… – odparł ambasador.
– Kilkanaście poleciało bombardować Okęcie – wyjaśnił policjant. – Widzieliśmy, jak leciały, Nasi je odgonili, ale słychać było, że kilka bomb zrzucili… Podobno nasi zestrzelili jakiegoś Niemca!
Czyli wojna dotarła do Warszawy – pomyślał Anthony. Na razie Polacy zdołali wygrać jeden lotniczy pojedynek, ale czy tak będzie zawsze?…
Dotarli do ambasady, zajechali na dziedziniec i weszli do środka. W sekretariacie zamiast zawsze tam obecnej sekretarki był pierwszy sekretarz ambasady, Charles Burke Elbrick. No tak, przecież wszystkie panie są w Konstancinie – uśmiechnął się Anthony.
– Panie ambasadorze… – Elbrick wstał. – Dzwonili z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Proszą, by przyszedł pan wcześniej, o ile będzie to możliwe. Pan minister Beck oczekuje pana za czterdzieści minut. Mówiłem im, że jest pan w Konstancinie, więc nie będą zdziwieni w razie spóźnienia.
– Doskonale. Ja zaraz pojadę na Wierzbową, do ministerstwa. Na trzynastą… nie, na trzynastą trzydzieści, proszę załatwić lunch tu, w ambasadzie. Dziś nie ma czasu na wizyty w restauracjach. Proszę zamówić żeby przywieźli, nie wiem, z Astorii czy skądkolwiek – powiedział Anthony. – Jak mnie jeszcze nie będzie, niech pan zapłaci i weźmie rachunek, zwrócę. Ma pan pięćdziesiąt złotych, czy wyciągnąć z kasy?
– Mam, panie ambasadorze.
– To je panu potem zwrócę. I proszę zawiadomić pana Macieja, żeby przygotował auto.
– Oczywiście, panie ambasadorze. I jeszcze… Tu spisałem wszystkich, którzy do pana dzwonili. Było jedenaście telefonów. I jeszcze jedno. Winship przygotował krótkie streszczenie audycji Polskiego Radia… – Elbrick podał ambasadorowi kartkę. – Poranne gazety mają wiadomości z wczoraj, ich przegląd też mam, ale nie wiem, czy jego czytanie ma sens.
– Proszę schować na wszelki wypadek. Ja przeczytam informacje radiowe i pojadę. A jeśli ktoś będzie telefonować, to teraz mnie nie ma…
Wszedł do gabinetu, odwiesił kapelusz i usiadł za biurkiem. Rzucił okiem na kartkę. Orędzie prezydenta Mościckiego – nic specjalnego, „cały Naród Polski… zjednoczony z Armią, pójdzie ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa”… No tak. Co jeszcze? Komunikat specjalny, „wojna, wszystko przestawiane na wojenne tory”… Słowa w tej sytuacji po prostu oczywiste. Aha, Westerplatte się broni. Czyli ta składnica tranzytowa w Gdańsku? To prestiżowa porażka Niemców – pomyślał. Nie są w stanie zająć jakichś tam magazynów w mieście, które ogłaszali jako swoje? Może jednak Polacy są mocniejsi, niż się mogło wydawać?
Usłyszał stukanie do drzwi.
– Kierowca czeka…
Po chwili siedział w swoim fordzie. Trasa jak do domu: przez Plac Trzech Krzyży, Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, potem do Placu Piłsudskiego, gdzie przejechali przed frontem Pałacu Saskiego. Przed budynkiem widać było krzątających się żołnierzy, stało kilka ciężarówek; być może przygotowywali przeniesienie Sztabu Głównego do siedziby Naczelnego Wodza. Bo przecież, jak dowiedział się kilka dni wcześniej, marszałek Edward Śmigły-Rydz miał przygotowany, specjalny budynek z ogromnym schronem przeciwlotniczym, gdzieś poza ścisłym centrum Warszawy. Dojechali wreszcie do położonego z boku Pałacu Saskiego innego, pięknego budynku – Pałacu Brühla. Wjechali główną bramą, parkując przy prawym skrzydle. Anthony wysiadł i skierował się do głównego wejścia. Duży, niedawno całkowicie przebudowany hall zajmował całą szerokość budynku, a jego ściany wyłożone były jasnopopielatym stiukiem. Na lewo pięły się ku górze szerokie, marmurowe schody z balustradą z alabastru.
W MSZ wyglądało inaczej niż zwykle – po korytarzach kręciło się sporo ludzi, widać było oficerów, niektórzy w galowych mundurach z patkami na kołnierzach, a inni w mundurach polowych, podobnych w kroju, ale bez wszystkich odznaczeń czy baretek. Jeden z pracowników protokołu dyplomatycznego, który czekał na niego, zaprowadził go do sali na piętrze, w której znajdował się minister Józef Beck wraz z kilkoma urzędnikami MSZ.
– Bonjour, bienvenue Monsieur l’Ambassadeur… – powitał go Beck, energicznie ściskając mu dłoń. Wyglądał na spokojnego i wcale nie poruszonego dramatycznymi wydarzeniami dnia, ale Anthony znał go doskonale i wiedział, że musi bardzo boleśnie odczuwać swoją porażkę. Ostatnie miesiące były wypełnione staraniami, by do wojny w ogóle nie doszło. Po to były wszystkie konferencje z Anglikami, uwieńczone sukcesem, jakim były brytyjskie gwarancje dla Polski. Po to były rozliczne spotkania z politykami innych krajów. Wielki plan Becka, którym było pokojowe zatrzymanie niemieckiego pochodu na Polskę, po prostu się nie powiódł.
Józef Beck poprowadził go do dużej, wiszącej mapy Polski. – Wiceminister Jan Szembek spotyka się z kolejnymi posłami i ambasadorami, ja postanowiłem oddzielnie poinformować pana o najważniejszych wydarzeniach dzisiejszego dnia – dodał. – Niestety, pan Hitler postanowił udowodnić, że jest władcą Europy, rozumianej przez niego jako kontynent pangermański, a więc należący do Niemców. Już podporządkował sobie Austrię i Czechy, a de facto również Słowację. A przed nim jeszcze uważane przez niego za germańskie kraje takie jak Holandia i co najmniej pół Belgii, Szwajcaria, a może też Skandynawia…
Wskazał na mapę.
– Jak wiadomo, przed 1918 rokiem Niemcy sięgały dużo dalej na wschód niż obecnie. Dla Hitlera to wszystko, co kiedyś było niemieckie, powinno znów należeć do Niemiec. I na pewno jeszcze więcej… – mówił minister. – W Łodzi osiem procent mieszkańców jest pochodzenia niemieckiego. Dla pana Hitlera to na pewno wystarczy, by uznać także Łódź za miasto niemieckie! W naszym województwie wołyńskim żyje prawie pięćdziesiąt tysięcy Niemców, dawnych osadników z zachodu, a więc z pewnością i Wołyń uzna za niemiecki… Ale Polska zdecydowała się powiedzieć „nie” niemieckiemu dążeniu do panowania nad Europą… „Wielkiej Germanii” nie będzie!
Wziął do ręki trzcinę, leżącą na stole pod ścianą, a Anthony zastanawiał się nad przemową Becka. Znali się i przyjaźnili; takie przemówienie wcale nie było potrzebne. Ale chyba chodziło o to, by ten przekaz dotarł do prezydenta Franklina Delano Roosevelta; by przekonać Waszyngton, że to nie jest wojna o jakieś sporne terytorium, a o wszystko – wojna o panowanie Niemiec nad Europą.
– Wojska niemieckie uderzyły od południa, ze Słowacji przez Tatry oraz ze Śląska niemieckiego na nasz Górny Śląsk w kierunku na Kraków – Beck pokazywał trzciną miasta i kierunki natarcia. – Z obszaru Opola natarcie skierowane jest na Częstochowę i Piotrków Trybunalski, czyli w ogólnym kierunku na Warszawę. Z Pomorza wojska niemieckie zaatakowały nasze siły w „korytarzu”, kierując się ku Prusom Wschodnim. A z rejonu Olsztyna atak skierowany jest na Mławę i dalej ku Warszawie… – zacisnął usta.
– Widać wyraźnie, Niemcy chcą zająć Warszawę…
– Oczywiście. Jednak przede wszystkim jest jasne, że chcą wziąć w kleszcze nasze armie znajdujące się na zachód od Wisły. Ale polskie wojsko dzielnie się broni. Pod Mławą nasze pozycje są silnie umocnione, na Górnym Śląsku też. Z innych wydarzeń: skutecznie broni się polska składnica tranzytowa na Westerplatte w Wolnym Mieście Gdańsku. Nasze oddziały są w Gdyni i na Helu, też będą się opierać. Największym naszym problemem jest aktywność niemieckiego lotnictwa. Zbombardowanych zostało kilka miast, poważnie ucierpiała ludność cywilna… – powiedział Beck. – Może teraz moi współpracownicy uzupełnią moje słowa, podając trochę szczegółów…
Anthony słuchał uważnie, za zgodą ministra robiąc notatki. Rzeczywiście, mówili mu sporo, więcej, niż się spodziewał. Sytuacja na froncie wyglądała nieźle, choć plan niemiecki wydawał się bardzo dobry: otoczyć i zgnieść polskie siły na zachód od Wisły. Wydawało się jednak, że Polacy zdołają zatrzymać wroga do czasu gdy Francuzi i Anglicy zdecydują się na atak od zachodu. Najbardziej niebezpieczne wydawały się niemieckie samoloty – mieli ich ponad trzy tysiące, z czego zapewne około dwóch trzecich rzucili na Polskę. Polacy dysponowali zaledwie czterystoma maszynami, a nie wszystkie z nich były nowoczesne. Tak czy inaczej, w lotnictwie Niemcy mieli przewagę pięć do jednego, czyli ogromną. Za to sama tylko Warszawa, jak mu powiedziano, broniona była przez około sto armat przeciwlotniczych. A to było naprawdę bardzo wiele.
– Tyle na dziś – zakończył minister. – Teraz czekamy na naszych sojuszników. Wierzymy, że wykonają swoje zobowiązania.
– Tak… Ale czy dzisiaj, w pierwszym dniu wojny, macie jakieś sygnały od Francuzów i Anglików?… – spytał Anthony.
– Mamy podpisane traktaty i porozumienia, więc jesteśmy pewni, że zareagują jak należy – odparł Beck. – Natomiast ja liczę na to, że o sytuacji w Polsce będzie dobrze poinformowany pan prezydent Roosevelt. Że dowie się także o barbarzyńskich, niemieckich bombardowaniach. Stany Zjednoczone są ważnym państwem neutralnym, a inicjatywę mediacyjną pana prezydenta z 24 sierpnia bardzo cenimy – i naprawdę wielka szkoda, że Niemcy nie zdecydowały się na skorzystanie z tej propozycji.
– Zarówno pan prezydent Roosevelt, jak i sekretarz stanu Hull będą mieli szczegółowe informacje – zapewnił Anthony. – Taka jest moja rola. Zresztą, spowodowałem, że w Waszyngtonie już przed szóstą rano czasu polskiego wiedzieli o niemieckiej agresji.
– Bardzo dziękuję i oczywiście serdecznie zapraszam na ulicę Wierzbową w każdym czasie i w każdej sytuacji – powiedział minister. – W każdym czasie! – dodał z naciskiem.
Anthony pożegnał się i kwadrans później był już w ambasadzie. Przejeżdżając obok swojego mieszkania na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Traugutta zastanawiał się, kiedy do niego wróci – i czy w ogóle wróci. Może trzeba zabrać najwartościowsze rzeczy?… – pomyślał.
Już w ambasadzie zebrał swoich pracowników i w skrócie opowiedział o spotkaniu w MSZ.
– Mamy też jeszcze jedną, ważną sprawę – powiedział. – Musimy koniecznie dokumentować efekty nalotów niemieckich na Warszawę. Najlepiej, jeśli taki raport sporządzą równolegle dwie osoby: data bombardowania, straty w ludziach, zniszczenia…. – zastanowił się przez chwilę. – Dobrze będzie robić zdjęcia, ale tylko wówczas, gdy na miejscu będę ja. Obawiam się paniki i szukania prawdziwych czy domniemanych szpiegów, po co macie mieć nieprzyjemności. Tym niemniej proszę o przygotowanie co najmniej dwóch aparatów fotograficznych. Ja mogę dać swój, kto jeszcze dysponuje aparatem?…
Zjadł lunch, przywieziony z jakiejś restauracji, nawet nie wiedział, z jakiej. Zamknął się w swoim gabinecie i rozmawiał, dzwoniąc do ludzi, których obszerną listę przygotował pracownik ambasady, zastępujący jego sekretarkę. Z rozmowy z żoną dowiedział się, że w Konstancinie panuje całkowity spokój.
Pracowite popołudnie przerwało wycie syren. Kolejny nalot!
– Panie ambasadorze, prawdziwa walka powietrzna!… – usłyszał.
Wybiegł na dziedziniec. Przed budynkiem ambasady stało już kilka osób, patrząc w górę. Niebo nad Warszawą wydawało się pełne samolotów. Niemieckie bombowce, wyglądające jak małe, ciemne ważki, leciały wysoko, może na wysokości pięciu tysięcy metrów, a niewykluczone, że jeszcze wyżej. Usiłowały je dosięgnąć pociski, wystrzeliwane przez armaty przeciwlotnicze. Większe, błyszczące punkty – z armat kalibru 75 milimetrów – dolatywały bardzo wysoko, gdzieś ponad poziom lotu Niemców. Mniejsze, czterdziestomilimetrowe, z armat produkowanych na licencji szwedzkiego Boforsa, chyba nie dosięgały samolotów wroga. Na sąsiednim budynku stał ciężki karabin maszynowy, strzelający basowym staccato. Jego pociski nie miały najmniejszych szans na zaszkodzenie bombowcom. Ale strzelał zawzięcie, a najwyraźniej Niemcy bali się lecieć niżej lub atakować nurkując ku ziemi. A wokół nich kręciło się kilka… może nawet kilkanaście polskich myśliwców. Małe i zwinne, choć najwyraźniej niezbyt szybkie, skutecznie odpędzały Niemców. Kilka z nich zaangażowało się w starcia jeden na jeden, krążąc w kołach i pętlach. Ale Niemcy stosowali prostą taktykę: przyśpieszali i uciekali przed Polakami.
Minęło kilkanaście minut i samoloty z czarnymi krzyżami oraz te z biało-czerwonymi szachownicami oddaliły się na tyle, że nie można już było ich dostrzec. Być może po prostu niemieckie bombowce odleciały, a Polacy wrócili na swoje lotniska.
Wrócił do gabinetu, przekonany, że żeński personel ambasady powinien rano wracać do miasta, a wieczorem odjeżdżać do Konstancina. Tu jednak było bezpiecznie, a bez pań praca była zdezorganizowana.
– Panie ambasadorze, telefon z ministerstwa… – usłyszał.
To był Jan Wszelaki. Dzwonił na polecenie ministra, przekazując najnowsze wiadomości: około szóstej rano Hitler ogłosił, że „na siłę odpowie siłą”, obarczając Polskę winą za wybuch wojny; przyłączył też do Rzeszy Wolne Miasto Gdańsk, anulując jego konstytucję. Podczas przemowy w Reichstagu oznajmił, że nie poprosi Włoch o wsparcie, choć przecież oba kraje łączył sojusz. Ambasador podziękował za informacje i gdy tylko skończył rozmowę, wezwał szyfranta.
– Napiszę zaraz depeszę do Departamentu Stanu, proszę ją potem pilnie zaszyfrować i wysłać…
Wziął kartkę papieru i zaczął pisać. Waszyngton na pewno miał już sporo informacji; w Berlinie od „kryształowej nocy” i pogromu Żydów w 1938 r. nie było ambasadora amerykańskiego, ale chargé d’affaires Alexander Comstock Kirk robił z pewnością co mógł; Niemcy traktowali go źle, bo odwołanie ambasadora Hugha R. Watsona potraktowali jako wrogie posunięcie. Podczas rozmowy z Kirkiem w Paryżu usłyszał, że nie mogąc liczyć na dotarcie do wysoko postawionych osobistości, prowadził w ambasadzie rozmowy w pobliżu wykrytego przez niego, niemieckiego urządzenia podsłuchowego. Czasami, Niemcy zgłaszali się później do niego sami…
Było już późne popołudnie, gdy depesza została zaszyfrowana i nadana, a on wsiadł do forda i ruszył w kierunku Wilanowa. Za nim jechał konsul Davis. Po drodze dało się zauważyć spory ruch na ulicach, ale wojska wcale nie było zbyt wiele. Za Wilanowem posterunek wojskowy został wyraźnie rozbudowany. Policja zniknęła, a za to pojawiły się dwa ciężkie karabiny maszynowe na podstawach przeciwlotniczych i spora grupa żołnierzy.
– Proszę się zatrzymać – powiedział stojący przy prowizorycznej barierze podoficer. – Jest niemiecki nalot…
Anthony wysiadł. Rzeczywiście, tak jak poprzednio, na niebie nad nim przelatywały samoloty, a gdzieś za pałacem w Wilanowie strzelało działo przeciwlotnicze. Po chwili odległy dźwięk lotniczych silników ucichł, umilkły też armaty. Samochody ruszyły naprzód, w kierunku Konstancina. Nagle dało się słyszeć warkot. Anthony zatrzymał forda i wysiadł. Gdzieś znad Wisły, nisko, na wysokości czubków drzew, leciał niemiecki samolot. Najwyraźniej ich dostrzegł i skierował się nad drogę wiodącą do Konstancina. Anthony i jadący za nim konsul Davis wskoczyli do rowu, zdając sobie sprawę, że jest to bardzo wątpliwe schronienie. Samolot był coraz bliżej, gdy z polany po drugiej strony drogi rozległ się basowy terkot ciężkiego karabinu maszynowego. Anthony wychylił się z rowu – pod lasem kilku kawalerzystów pilnowało kilkunastu koni, stała też taczanka, czterokołowy pojazd z trójkonnym zaprzęgiem i ciężkim karabinem maszynowym. I to właśnie z niego strzelali żołnierze w polowych mundurach i francuskich hełmach na głowach. Samolot nagle wystrzelił świecą w górę. Sądząc po wyglądzie – górnopłat z silnikiem gwiaździstym – był to samolot rozpoznawczy; nie za szybki, nie najlepiej uzbrojony, ale z ich punktu widzenia tak samo groźny, jak każdy inny. Zobaczył samochód na drodze, więc postanowił się „pobawić” – pomyślał Anthony.
Wstał, otrzepał garnitur z trawy i piasku. Przyglądał się polskim żołnierzom, którzy po odpędzeniu Niemca spokojnie siedzieli na taczance. On sam przeszedł służbę wojskową ledwie dwadzieścia jeden lat wcześniej. Stany Zjednoczone weszły do wojny, a on po krótkiej służbie w Szwadronie A Gwardii Narodowej stanu Nowy Jork, trafił do Camp Custer, jednego z szesnastu wielkich obozów, powstałych na terytorium Stanów Zjednoczonych dla formowania nowych jednostek, które miały być wysłane do Europy. Położony między Chicago i Detroit był ogromnym zgrupowaniem identycznych, drewnianych budynków, stanowiących prowizoryczne koszary, pełnych młodych chłopców ubranych w zielone, wełniane mundury i noszących wysokie, spiczaste kapelusze o płaskim denku. Ci świeżo przyjęci do służby uczyli się strzelać z jednostrzałowych, ćwiczebnych karabinów Springfield; później dostawali pięciostrzałowe. Ale i tak najważniejszym elementem wyposażenia wydawała się unowocześniona, brytyjska maska przeciwgazowa. Ile kilometrów młodzi żołnierze musieli przejść czy przebiec, nosząc te maski, pocąc się pod gumową osłoną, z trudem oddychając przefiltrowanym powietrzem!
W stopniu kapitana Anthony był adiutantem generała Grote Hutschesona, wówczas – dobiegającego sześćdziesiątki i już łysiejącego, ale wciąż bardzo sprawnego. Był to bardzo doświadczony oficer; najpierw walczył ze Siuksami, a potem z Hiszpanami. Teraz objął dowództwo nowo tworzonej 14 Dywizji Piechoty. Z młodych ludzi, którzy wojsko znali z książek lub opowieści, miał stworzyć wielką jednostkę, gotową do walki z Niemcami. Zanim udało się to zrobić, skończyła się wojna. Po dywizji pozostały tylko odznaki, czarna głowa rosomaka na żółtym tle…
Tamto wojsko było jednak inne niż dzisiejsze. Co prawda w USA dużo wcześniej niż na przykład we Francji wprowadzono mundury w zielonym, ochronnym kolorze, ale pierwsze hełmy kupiono od Brytyjczyków i Francuzów dopiero w 1917 r. I owszem, karabin Springfield niewiele różnił się od używanego teraz przez Polaków mausera, a ciężkie karabiny maszynowe też były podobne. Ale dopiero pod koniec wojny w USA zaczęto produkować pierwsze czołgi, będące kopiami francuskich Renault FT 17. W Camp Custer nie było ani jednego! Samoloty mieli okazję widzieć. Kilkakrotnie przelatywały nad obozem klucze myśliwców typu Spad czy Nieuport. Wtedy były zupełną nowością; dwupłatowe spady latały z zawrotną prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Dzisiaj, polskie myśliwce
latały niemal dwa razy szybciej, a samoloty niemieckie miały jeszcze lepsze osiągi.
Tamte wojsko było inne, ta wojna też będzie inna – pomyślał. Dziś w mniejszym stopniu liczyli się ludzie, a w dużo większym sprzęt, jakim się posługiwali. Ilość i jakość posiadanych czołgów i samolotów. Polacy mieli ich dużo mniej niż Niemcy, nie mieli więc szans na samodzielną wygraną. Mogli na jakiś czas powstrzymać wroga, ale nie byli w stanie sami go zwyciężyć.
2 września
– Panie ambasadorze… – ktoś delikatnie pukał do drzwi.
Anthony podniósł się i spojrzał na zegarek: była siódma. Późno! Ale Konstancin był tak wspaniale cichy, że czuł się tu jak na wakacjach. Warszawa to jednak duże miasto, a tu miało się miłe uczucie odpoczynku na wsi.
Pocałował powoli budzącą się ze snu Margaret i wstał. Narzucił na siebie szlafrok, przygładził włosy i otworzył drzwi. Na korytarzu stała jego sekretarka Eugenia McQuatters, starannie ubrana i uczesana.
– Dzień dobry, panno Eugenio… – powiedział. – Coś się stało?
– Pamięta pan, że wczoraj wieczorem nie można było się dodzwonić do Warszawy? – spytała. – Przed chwilą przyjechał policjant na rowerze i powiedział, że linia telefoniczna została uszkodzona, pewno przez bombardowanie. Naprawią ją nieprędko, bo dopiero szukają miejsca awarii.
– Już wstaję. Proszę powiedzieć gospodarzom, by przygotowali szybkie śniadanie… I zapraszam wszystkie panie na krótkie spotkanie.
Pośpiesznie się umył, ogolił i ubrał, starannie dobierając garnitur i krawat. Zanim zszedł na dół, gospodyni przygotowała poranny posiłek, nieco inny od tego, jaki jadał codziennie w swym mieszkaniu: jajecznica na szynce, twaróg, miód, dżem i kawa. Kawa! – pomyślał. Co prawda istniały ekspresy do kawy, stworzone przez Włochów, ale były to bardzo duże urządzenia, nie nadające się do prywatnych domów. Ktoś, kto wymyśli mały, podręczny ekspres, zostanie milionerem – uznał. Ciekawe – zastanowił się – czy ze względu na wojnę w Warszawie za jakiś czas kawy w ogóle nie zabraknie…
Po śniadaniu wyszedł na chwilę do ogrodu i zapalił camela. Przynajmniej miał spory zapas papierosów – uśmiechnął się. Kluczowe pytanie brzmiało: jak długo polski rząd pozostanie w Warszawie? Pięć dni przed wybuchem wojny depeszował do Departamentu Stanu, że na wszelki wypadek władze szykują ewakuację. Ambasada miała rządowi towarzyszyć, ale pracownicy konsulatu powinni pozostać, nawet, jeśli polska stolica miała zostać okupowana przez Niemców. Chodziło o to, by konsulat funkcjonował dalej, niezależnie od rozwoju wydarzeń.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki