Wrzesień ambasadora - Piotr Kościński - ebook + książka

Wrzesień ambasadora ebook

Piotr Kościński

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wrzesień Ambasadora to historyczno-literacka opowieść o tragicznych dniach polskiego Września 1939 roku widzianych oczami ambasadora Stanów Zjednoczonych w Warszawie - Anthony Drexel-Biddle'a. Ten wybitny dyplomata rozpoczął swoją misję w Warszawie w 1937. Dzięki swoim zdolnościom a także przyjaźni, jaką nawiązał z Józefem Beckiem szybko stał się osobą świetnie zorientowaną w realiach ówczesnej Polski i jej polityce zagranicznej. Opowieść dzień po dniu, od 1 do 17 września, prowadzi czytelnika najpierw ulicami bombardowanej Warszawy, potem szlakiem exodusu korpusu dyplomatycznego aż do krańca Rzeczypospolitej - Kut i Zaleszczyk, skąd po napaści sowieckiej 17 września pozostawała już tylko ucieczka do Rumunii przez mosty na Dniestrze i Czeremoszu.

Na kartach opowieści oprócz głównego bohatera, jego rodziny i najbliższych współpracowników przewija się wiele postaci historycznych: przedstawicieli władzy, urzędników MSZ i członków korpusu dyplomatycznego. Opowieść ta stanowi także szczególny historyczny przewodnik turystyczno-kulinarny po przedwojennej Polsce;, bowiem podążając szlakiem wojennej tułaczki dyplomatów można poznać minione oblicza i klimat wielu miejscowości: Warszawę, Konstancin, Nałęczów, Lublin, Łuck, Krzemieniec, Zaleszczyki, Kuty, a także mieszkańców: Polaków, Ukraińców, Żydów. W opowieść o dramatach takich jak bombardowanie otwartych miejscowości i ostrzeliwanie uchodźców na drogach, wpleciony został także obraz życia codziennego ówczesnej Polski. Poznajemy: co i gdzie jadano, jak się ubierano, o czym rozmawiano, jak zagraniczni dyplomaci postrzegali sytuację Polski po napaści Niemiec. Opowieść napisana barwnym, ciekawym językiem pozwala czytelnikowi głęboko wniknąć w tragiczną rzeczywistość wrześniowych dni 1939 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 378

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martoletka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




1 wrze­śnia

1 września

Obu­dził się nagle, z głę­bo­kiego snu. Zza cięż­kich zasłon z tru­dem prze­bi­jały się pro­mie­nie słońca, musiał więc być wcze­sny ranek. Spoj­rzał na zegar, sto­jący na noc­nej szafce – było wpół do szó­stej rano. Co go obu­dziło? Jakiś sen? A może jakiś nie­ocze­ki­wany dźwięk, dobie­ga­jący z ulicy? Teraz pano­wała cisza, ale prze­cież był jakiś powód tej poran­nej pobudki.

Spoj­rzał w prawo. Mar­ga­ret spała smacz­nie, może więc jed­nak był to tylko sen. W każ­dym razie – pomy­ślał – może warto spraw­dzić, czy coś się dzieje. Cho­ciażby wyglą­da­jąc przez okno. Naj­wy­żej za chwilę znów się położy do łóżka.

Wstał, nało­żył jedwabny szla­frok, wsu­nął stopy w kap­cie i zasta­na­wiał się przez chwilę. Skie­ro­wał się ku drzwiom po pra­wej, otwo­rzył je, wyszedł na kory­tarz i ostroż­nie, po cichu zamknął za sobą. Przed nim, na kory­tarzu, stał pies, wielki dog o imie­niu Okay. Pogła­skał go po gło­wie.

– Co, cie­bie też coś obu­dziło?…

Wszedł do salonu, któ­rego okna wycho­dziły na Kra­kow­skie Przed­mie­ście. Pod­szedł i otwo­rzył okno na oścież – do wnę­trza wpa­dło cie­płe, świeże powie­trze. W ten piąt­kowy pora­nek pierw­szego wrze­śnia w War­sza­wie było zupeł­nie cicho. Znaj­du­jący się naprze­ciwko Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski wyda­wał się być cał­ko­wi­cie opu­sto­szały. W oddali po pra­wej widać było dozorcę, zamia­ta­ją­cego tro­tuar – zwy­kła czyn­ność każ­dego war­szaw­skiego dozorcy przed szó­stą rano. Z lewej dobie­gał nara­sta­jący zgrzyt – jechał tram­waj. Anthony wytę­żył wzrok: na pierw­szym wago­nie wid­niała okrą­gła tablica z nume­rem 3. Jest jesz­cze spo­koj­nie, ale za chwilę, za pół godziny, może za godzinę, zacznie się ruch. W dziel­ni­cach robot­ni­czych wła­śnie teraz ludzie śpie­szyli się na pierw­szą zmianę. Ale w cen­trum War­szawy wszystko zaczy­nało się póź­niej, bo tu domi­no­wały urzędy, biura i sklepy.

Ćwi­cze­nia obrony prze­ciw­ga­zo­wej na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu w pobliżu hotelu Bri­stol. War­szawa, marzec 1939 r. (NAC)

Co go obu­dziło?

Nagle uświa­do­mił sobie, że był to prze­cią­gły dźwięk syreny. Syrena! Czyżby nalot? Zaczęła się wojna? Wychy­lił się z okna – nie sły­chać było dźwięku lot­ni­czych sil­ni­ków, strza­łów czy też jakich­kol­wiek odgło­sów walk. Pano­wała cisza, z typo­wym dla wiel­kiego mia­sta szu­mem w tle. Ale na pewno zawyła syrena, teraz już to sobie przy­po­mniał, cha­rak­te­ry­styczny, modu­lo­wany dźwięk. Sły­szał to już kil­ka­krot­nie pod­czas ćwi­czeń, prze­pro­wa­dza­nych w sierp­niu w War­sza­wie. Ale o świ­cie nie orga­ni­zo­wano żad­nych prób­nych alar­mów. Czyli musiał być to nalot. Nawet, jeśli krót­ko­trwały.

Sta­ran­nie zamknął okno, popra­wił pasek od szla­froka i poszedł do swo­jego gabi­netu. Tu, na pię­trze, wszyst­kie pokoje ume­blo­wane były i wypo­sa­żone sprzę­tami przy­wie­zio­nymi zale­d­wie dwa lata wcze­śniej z zagra­nicy. Wyda­wało się przy tym, że ide­al­nie pasują do jego nowego miesz­ka­nia, do pałacu Czap­skich-Kra­siń­skich. Tak czy ina­czej, czuł się tu bar­dzo dobrze; o ile jadąc do War­szawy oba­wiał się, że przyj­dzie mu miesz­kać w jakimś pro­win­cjo­nal­nym mie­ście, to teraz miał świa­do­mość, iż potra­fił się tu świet­nie urzą­dzić. Repre­zen­to­wał duży, zna­czący kraj, a w pol­skim rzą­dzie wie­dziano dosko­nale o jego zna­jo­mo­ści z pre­zy­den­tem Fran­kli­nem Delano Roose­vel­tem. Nie­długo po przy­jeź­dzie zor­ga­ni­zo­wał bal w prze­pięk­nej, ogrom­nej, pała­co­wej sali. Przy­szli wszy­scy liczący się tu ludzie, można by rzec – cała War­szawa! Nie na darmo spro­wa­dził kwiaty samo­lo­tem z połu­dnia Fran­cji, zamó­wił zna­ko­mite wina i potrawy! O tym balu roz­ma­wiano póź­niej przez co naj­mniej kilka tygo­dni…

War­szawa jest jed­nak zupeł­nie innym miej­scem niż jego poprzed­nia pla­cówka, Oslo – pomy­ślał. Sto­lica Nor­we­gii liczyła zale­d­wie ćwierć miliona miesz­kań­ców, gdy War­szawa była nie­mal pięć razy więk­sza. Życie toczyło się tam bar­dzo nie­śpiesz­nie, a jedyne więk­sze wyda­rze­nia towa­rzy­skie miały miej­sce na dwo­rze króla Haakona VII. Bo też Nor­we­gia cie­szyła się bar­dzo świeżo uzy­skaną nie­pod­le­gło­ścią – dopiero w 1905 r. odłą­czyła się od Szwe­cji, zapra­sza­jąc na tron duń­skiego księ­cia. Anthony zasta­na­wiał się, jak dość tra­dy­cyjni w swych zacho­wa­niach Nor­we­dzy przy­jęli jego następ­czy­nię na sta­no­wi­sku posła nad­zwy­czaj­nego i mini­stra peł­no­moc­nego, czyli znaną sufra­żystkę Flo­rence Jaf­fray Har­ri­man…

Usiadł za biur­kiem w swym wygod­nym fotelu, pod­niósł słu­chawkę tele­fonu i przez chwilę się zasta­na­wiał. Wresz­cie wykrę­cił numer 5 83 29. Jed­nak nikt nie odbie­rał, widać w sekre­ta­ria­cie mini­stra nie było jesz­cze nikogo. Wykrę­cił więc 5 55 60. Po chwili w słu­chawce ode­zwał się jakiś głos.

– Hallo, tu Mini­ster­stwo Spraw Zagra­nicz­nych. Mówi dyżurny. Słu­cham?

– Mówi Anthony Joseph Dre­xel Bid­dle, amba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych – powie­dział Anthony po fran­cu­sku. – Wiem, że jest bar­dzo wcze­śnie, ale… Czy jest może ktoś z Depar­ta­mentu Poli­tyczno-Eko­no­micz­nego?…

– Tak, eks­ce­len­cjo, jest radca Jan Wsze­laki.

– Może mnie pan połą­czyć?

– Eks­ce­len­cjo, nie­stety, linia jest zajęta – odparł urzęd­nik.

– To może pocze­kam?…

– Pro­szę bar­dzo…

Sie­dział ze słu­chawką przy uchu. Z pra­wej na biurku stał ele­gancki zegar w drew­nia­nej obu­do­wie; wska­zy­wał piątą czter­dzie­ści jeden. Wpa­try­wał się w ten zegar, zasta­na­wia­jąc się, czy nie nale­żało raczej włą­czyć radia. Żeby to uczy­nić, musiałby wstać i podejść do komody, obok któ­rej stał duży radio­od­bior­nik Philco, przy­wie­ziony jesz­cze ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Anthony zdą­żył nauczyć się tro­chę pol­skiego i z pew­no­ścią zro­zu­miałby wia­do­mo­ści, przy­naj­mniej z grub­sza. Jed­nak nie chciał odkła­dać słu­chawki, bo Wsze­laki mógł ode­zwać się w każ­dej chwili. Jed­nak czas mijał – pięć minut, sie­dem, dzie­sięć… Co tam się dzieje? Chyba naprawdę coś poważ­nego, skoro Wsze­laki tak długo roz­ma­wia? A może dyżurny urzęd­nik o nim zapo­mniał?

– Hallo… – powie­dział do słu­chawki. – Hallo!…

Po chwili ode­zwał się pra­cow­nik MSZ.

– Eks­ce­len­cjo, prze­pra­szam, cią­gle zajęte.

Minęło kolejne kilka minut. Anthony zaczął się zasta­na­wiać, czy nie wezwać słu­żą­cej, żeby przy­go­to­wała mu kawę. Ale prze­cież sie­dział za tym prze­klę­tym biur­kiem, nie mogąc się ruszyć, a musiałby chyba krzy­czeć, żeby go usły­szała. Zre­zy­gno­wany, się­gnął po papie­ro­śnicę, wycią­gnął camela, zapa­lił go zapal­niczką i zacią­gnął się dymem.

Radca Jan Wsze­laki z żoną Marią de Rosen

Nagle w słu­chawce dobiegł go głos dyżur­nego.

– Linia już wolna. Łączę…

Prze­ło­żył słu­chawkę do dru­giej ręki. Po chwili usły­szał zna­jomy głos.

– Jan Wsze­laki, słu­cham…

– Dzień dobry panie radco, tu Dre­xel Bid­dle. Prze­pra­szam, że nie­po­koję o świ­cie, ale obu­dziło mnie coś… jakby syrena?… Czy roz­po­częła się wojna? Niemcy zaata­ko­wali?

W słu­chawce zapa­dło mil­cze­nie.

– Eks­ce­len­cjo panie amba­sa­do­rze, radia pan nie słu­chał? – spy­tał po chwili Wsze­laki.

– Nie, naj­pierw posta­no­wi­łem zate­le­fo­no­wać do MSZ! – odparł Anthony.

– Nie­stety, eks­ce­len­cjo, pana przy­pusz­cze­nia są słuszne. Jest wojna.

Och…. Anthony wci­snął się bar­dziej w fotel, wycią­gnął chu­s­teczkę z kie­szeni szla­froka i otarł spo­tniałe nagle czoło. Poczuł, że zro­biło mu się gorąco. Niby dosko­nale wie­dział, że wojna zbliża się wiel­kimi kro­kami, szy­ko­wał się do niej przez ostat­nie tygo­dnie. Ale co innego prze­wi­dy­wać, a co innego wie­dzieć, że to coś, co zwy­kle jest wyda­rze­niem naj­strasz­niej­szym z moż­li­wych, wła­śnie się dzieje.

– Więc był nalot na War­szawę? – spy­tał.

– Rze­czy­wi­ście, poja­wił się jakiś nie­miecki samo­lot, być może roz­po­znaw­czy – powie­dział Wsze­laki. – Ale został odpę­dzony. Tym nie­mniej alarm został ogło­szony i stąd syreny. Pro­szę się jed­nak nie oba­wiać, War­szawa ma zna­ko­mitą obronę prze­ciw­lot­ni­czą. Na razie, panie amba­sa­do­rze, wiemy nie­wiele. O godzi­nie 4.45 Niemcy ude­rzyli w wielu punk­tach naszej gra­nicy. Zaata­ko­wali też Wolne Mia­sto Gdańsk, a tam, jak eks­ce­len­cja wie, mamy nasze składy woj­skowe, które z pew­no­ścią się bro­nią. Nie­miec­kie samo­loty prze­pro­wa­dziły bom­bar­do­wa­nia kilku miast. O ile mi wia­domo, zostało zbom­bar­do­wane lot­ni­sko w Kato­wi­cach. Tylko tyle mogę na razie panu powie­dzieć.

Amba­sa­dor zasta­na­wiał się przez chwilę

– Jest pla­no­wane jakieś spo­tka­nie z panem mini­strem Bec­kiem?

– Na razie nie. Pan mini­ster oczy­wi­ście wie o wszyst­kim, ale nie ma go w mini­sterstwie. Na pewno jed­nak taka kon­fe­ren­cja zosta­nie zor­ga­ni­zo­wana, albo dla wszyst­kich przed­sta­wi­cieli dyplo­ma­tycz­nych, albo też pan mini­ster spo­tka się oddziel­nie z panem. Prze­każę, że pan tele­fo­no­wał i posta­ram się, by na pewno został pan o takim spo­tkaniu powia­do­miony – pod­kre­ślił Wsze­laki.

– Dosko­nale… – Anthony spoj­rzał na zegar. Było po szó­stej. – Ja za godzinę lub pół­to­rej będę w amba­sa­dzie, a w każ­dym razie na pewno ktoś będzie odbie­rał tam tele­fon – powie­dział. – Bar­dzo dzię­kuję, panie radco…

Odło­żył słu­chawkę na widełki. Wstał pośpiesz­nie i ruszył do sypialni. Mar­ga­ret wciąż spała smacz­nie, jakby zupeł­nie nic się nie stało. Pod­szedł do niej, usiadł na łóżku i deli­kat­nie dotknął jej ręki.

– Mar­ga­ret…

Powoli otwo­rzyła oczy.

– Co się stało?… – spy­tała.

– Wojna – powie­dział krótko. – Niemcy zaata­ko­wali Pol­skę. Musisz wsta­wać. Obudź służbę, niech robią śnia­da­nie. Obudź też Peggy i pannę Mary. Potem musi­cie się przy­szy­ko­wać do wyjazdu do Kon­stan­cina. Ja jesz­cze muszę pil­nie zate­le­fo­no­wać.

Jego żona usia­dła na łóżku, cał­kiem już roz­bu­dzona.

– Tony, powiedz, jest bar­dzo nie­bez­piecz­nie?…

– Na razie nie – odparł. – Ale musimy być przy­go­to­wani na różne sytu­acje. Wsta­waj, kocha­nie, bo trzeba dzia­łać szybko.

Pochy­lił się, poca­ło­wał ją i szyb­kim kro­kiem wró­cił do gabi­netu. Włą­czył radio; wia­do­mo­ści się nie­stety skoń­czyły i nada­wano muzykę. Nasta­wił tak, by było ją tro­chę sły­chać, żeby usły­szeć ewen­tu­alne komu­ni­katy czy infor­ma­cje i usiadł za biur­kiem. Pierw­szy tele­fon do Johna Davisa, kon­sula gene­ral­nego. Davis jesz­cze spał, podob­nie jak inni dwaj pra­cow­nicy amba­sady – aż Anthony zaczął się zasta­na­wiać, czy tylko on sły­szał syrenę prze­ciw­lot­ni­czą…

Już wpół do siód­mej, a on wciąż był nie­umyty, nie­ogo­lony i nie­ubrany. Powi­nien napi­sać depe­szę do Depar­ta­mentu Stanu, ale prze­cież to zaj­mie mnó­stwo czasu – pomy­ślał. Naj­pierw napi­sa­nie, potem zaszy­fro­wa­nie i wysyłka, a po dru­giej stro­nie oce­anu ktoś musi to jesz­cze odszy­fro­wać… Tym­cza­sem liczyła się każda minuta. W Waszyng­to­nie było już po pół­nocy.

Chwy­cił za słu­chawkę tele­fonu, wykrę­cił numer cen­trali mię­dzy­na­ro­do­wej.

– Popro­szę z Pary­żem… – podał numer tele­fonu do rezy­den­cji amba­sa­dora Wil­liama Bul­litta. Jak sądził, jemu z pew­no­ścią będzie łatwiej dodzwo­nić się do Ame­ryki.

– Przy­kro mi… – powie­działa po chwili tele­fo­nistka. – Z Pary­żem łączymy się przez Ber­lin, a to jest nie­moż­liwe. Linia zablo­ko­wana.

Myślał gorącz­kowo, co zro­bić. Praga, Wie­deń? Prze­cież są w nie­miec­kich rękach. Czyżby nie można było zate­le­fo­no­wać z War­szawy do Fran­cji?

– Może przez Kopen­hagę?…

– Chwi­leczkę…

Cze­kał dłuż­szą chwilę. Wresz­cie, w słu­chawce roz­legł się głos „voici Paris” i poczuł ogromną ulgę. Po chwili usły­szał w słu­chawce zna­jomy głos.

– Bul­litt, słu­cham.

– Dzień dobry, tu Tony…

– Ach, dzień dobry! Co się stało, że dzwo­nisz o świ­cie? Czyżby wojna? – powie­dział Bul­litt zaspa­nym gło­sem.

– Tak, wojna – odparł amba­sa­dor.

Po dru­giej stro­nie linii tele­fo­nicz­nej usły­szał kaszl­nię­cie.

– No tak, rozu­miem. Czego ode mnie potrze­bu­jesz? – powie­dział Bul­litt, wyraź­nie roz­bu­dzony.

– Ja nie mam czasu na nada­wa­nie depe­szy, samo jej zaszy­fro­wa­nie zaj­mie zbyt wiele czasu. Pro­szę, zate­le­fo­nuj do Roose­velta i Hulla i powiedz im, że o 4.45 czasu miej­sco­wego Niemcy zaata­ko­wały Pol­skę w wielu miej­scach wspól­nej gra­nicy. Chyba zajęły też Gdańsk. Nie­miec­kie lot­nic­two roz­po­częło bom­bar­do­wa­nia, ale War­szawa jest bez­pieczna, bo tu mamy bar­dzo dobrą obronę prze­ciw­lot­ni­czą. Możesz to zro­bić?

– Oczy­wi­ście – odparł Bul­litt. – Zaraz zadzwo­nię. A jak twoja sytu­acja, jak amba­sada?

– Wyko­pa­li­śmy rowy prze­ciw­lot­ni­cze na naszym dzie­dzińcu… – zaśmiał się Anthony. – Ale dla pew­no­ści zamiesz­kamy w bar­dzo spo­koj­nym miej­scu pod War­szawą, a jak będzie trzeba, prze­nie­siemy tam i amba­sadę, i kon­su­lat. Na razie wszystko w porządku. Mam mieć spo­tka­nie z mini­strem Bec­kiem i wtedy pewno dowiem się cze­goś wię­cej. Ale klucz do sytu­acji jest raczej nie tu, a w Paryżu. Jak myślisz, Fran­cuzi wypo­wie­dzą wojnę? Zaata­kują Niem­ców?

Amba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Pol­sce Anthony Dre­xel Bid­dle (z lewej) i amba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych we Fran­cji Wil­liam Bul­litt. 1937 r. (NAC)

– Sam chciał­bym to wie­dzieć… Na pewno nie będą chcieli, wolą sie­dzieć cicho za linią Magi­nota, ale układ z Pol­ską ich do tego zobo­wią­zuje. Jestem pewien, że pol­ski amba­sa­dor Łuka­sie­wicz już jest na Quai d’Orsay 37 i krzy­czy na Fran­cu­zów, żeby natych­miast zaczęli ofen­sywę… Będę spraw­dzał, co się dzieje i w razie potrzeby dam ci znać. Na pewno zor­ga­ni­zują jakąś kon­fe­ren­cję z mini­strem Bon­ne­tem.

– Bar­dzo ci dzię­kuję. Do widze­nia, koń­czę roz­mowę, bo choć jest bar­dzo wcze­śnie, dla mnie zro­biło się późno…

Odło­żył słu­chawkę. Teraz szybko muszę zate­le­fo­no­wać do swo­ich ludzi. Kon­sul gene­ralny John K. Davis, inni pra­cow­nicy amba­sady. Wszy­scy musieli dowie­dzieć się jak naj­szyb­ciej – i zacząć dzia­łać.

Ktoś zastu­kał do drzwi.

– Pro­szę! – zawo­łał.

Weszła jego żona, już ubrana i sta­ran­nie ucze­sana. Kiedy zdą­żyła to zro­bić? Prze­cież obu­dził ją dopiero przed chwilą.

– Śnia­da­nie jest gotowe…

– Za chwilę, Mar­ga­ret – odparł. – Jesz­cze dwie krót­kie roz­mowy. Dzi­siej­szy dzień będzie trudny…

…a następne być może jesz­cze trud­niej­sze – pomy­ślał. Roz­ma­wia­jąc pospiesz­nie i zwo­łu­jąc wszyst­kich do sie­dziby amba­sady, zasta­na­wiał się, co też powi­nien zro­bić. Zasad­ni­czo rzecz bio­rąc, wszystko miał przy­go­to­wane. Spo­dzie­wał się nie­miec­kiego ataku na Pol­skę. Zresztą, pod­czas wiel­kiej wojny lat 1914–1918, słu­żył w armii, poczy­na­jąc od sze­re­gowca, a idąc do cywila w stop­niu kapi­tana. Wie­dział więc, jak wygląda front, jak wyglą­dają walki i czego można się było spo­dzie­wać. Ale przez lata wiele się zmie­niło. Amba­sa­dor turecki w War­sza­wie kilka tygo­dni wcze­śniej opo­wia­dał, co rela­cjo­no­wał mu jego attaché woj­skowy po wizy­cie w Ber­li­nie. Niemcy mieli podobno pla­no­wać masowe bom­bar­do­wa­nia, przy uży­ciu samo­lo­tów nad­la­tu­ją­cych na cel co dwa­dzie­ścia minut i to w ilo­ści około stu za każ­dym razem. Anthony wie­dział dosko­nale, że War­szawa ma rze­czy­wi­ście zna­ko­mitą obronę prze­ciw­lot­ni­czą, ale samo­lo­tów Polacy mieli zde­cy­do­wa­nie mniej niż Niemcy – i na dokładkę były w więk­szo­ści słab­sze i wol­niej­sze. Musiał więc dobrze zabez­pie­czyć cały swój per­so­nel.

Po kolej­nej roz­mo­wie odło­żył słu­chawkę i pośpiesz­nie poszedł do łazienki. Umył się, a potem wyjął z szafki maszynkę do gole­nia, namy­dlił się i sta­ran­nie ogo­lił. Po chwili wszedł do sypialni, gdzie leżała przy­go­to­wana przez słu­żącą biała koszula. Pozo­sta­wał tylko wybór gar­ni­turu i kra­wata. Wojna nie wojna, trzeba się ubrać ele­gancko – posta­no­wił. Zwłasz­cza, że miał prze­cież pójść do MSZ. Dyplo­mata zawsze powi­nien dobrze wyglą­dać – taka była jego dewiza.

Ubrał się, sta­ran­nie zapi­na­jąc białą koszulę w ulu­bione, poziome prążki, zosta­wia­jąc mary­narkę na wie­szaku i wkła­da­jąc jedy­nie kami­zelkę. Potem zszedł na par­ter. Pośpiesz­nie prze­szedł przez naj­waż­niej­szy chyba w całym pałacu salon czer­wony. Zdo­biły go prze­piękne gobe­liny z nie­zwy­kłą bor­diurą, naśla­du­jącą bogatą, zło­coną ramę obrazu, z liśćmi akantu na naro­żach. Minął fotele i krze­sła w stylu Ludwika XV, prze­cho­dząc do bar­dziej współ­cze­śnie wypo­sa­żo­nej jadalni. A tam sie­działa jego żona Mar­ga­ret, jej córka z poprzed­niego mał­żeń­stwa, a także przy­ja­ciółka Mar­ga­ret, panna Mary, spo­koj­nie jedząc śnia­da­nie. Na stole stały pół­mi­ski z typowo ame­ry­kań­skim jedze­niem: owsianka z dak­ty­lami, goto­wane na twardo jajka, sma­żony boczek, muf­finy, tosty i roga­liki, dżem, miód i oczy­wi­ście kawa. Wes­tchnął z ulgą: dziś na pewno będzie potrze­bo­wał kawy.

Amba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Pol­sce Anthony Dre­xel Bid­dle z żoną Mar­ga­ret Schulze-Bid­dle i ulu­bio­nym dogiem Okay’em. Maj 1938 r. (NAC)

– Tony, jak sytu­acja? – spy­tała Mar­ga­ret.

– Dziś cał­kiem dobrze… – odparł, nakła­da­jąc sobie owsiankę. – Ale trudno powie­dzieć, czy Polacy wytrzy­mają nie­miecki atak. Ści­ślej mówiąc, czy wytrzy­mają do czasu gdy zaata­kują Fran­cuzi. O ile zaata­kują… – dodał.

– A ty w to wąt­pisz?

– Nie­spe­cjal­nie wie­rzę we Fran­cu­zów. Świet­nie wal­czyli pod­czas wiel­kiej wojny, ale teraz chyba zgnu­śnieli i wolą sie­dzieć za Linią Magi­nota, niż ruszać do ataku – powie­dział – Z naszego punktu widze­nia pro­blem leży gdzie indziej. Rano obu­dziła mnie syrena, oznaj­mia­jąca alarm lot­ni­czy. Niemcy na pewno będą bom­bar­do­wać War­szawę.

– Naprawdę tak uwa­żasz? – zdzi­wiła się Mar­ga­ret. – Niemcy będą zabi­jać cywili? Nawet z tym swoim Hitle­rem na czele, chyba nie będą zdolni do takiego okru­cień­stwa.

Anthony nało­żył sobie boczku oraz jajko i posma­ro­wał tosty masłem.

– Wie­dząc, jak zacho­wy­wali się pod­czas wojny domo­wej w Hisz­pa­nii, nie liczył­bym na ich powścią­gli­wość – mruk­nął. – Zresztą, na woj­nie dzieją się różne rze­czy, a bomby nie spa­dają z ide­alną dokład­no­ścią. Dla­tego dokład­nie tak jak uprze­dza­łem, wszyst­kie panie pra­cu­jące w amba­sa­dzie, no i oczy­wi­ście rów­nież ty, moja droga, prze­nie­sie­cie się do Kon­stan­cina. Jak wiesz, wyna­ją­łem tam dwa domy, bar­dzo ładne wille. Kon­stan­cin jest miej­sco­wo­ścią wyłącz­nie cywilną. Żad­nego woj­ska tam nie ma. Ja będę dojeż­dżał wie­czo­rami, a jak trzeba, ulo­ku­jemy tam całą amba­sadę. Będziemy tam cał­ko­wi­cie bez­pieczni.

– Mamy się pako­wać?…

– Oczy­wi­ście. Weź­cie przy­go­to­wane walizki i zabierz­cie jakieś inne, potrzebne rze­czy. Nie za dużo, bo jed­nak mam nadzieję, że tu wró­cimy. Jesz­cze jedna prośba: zadzwoń do hra­biny Czo­snow­skiej. Niech zaopie­kuje się naszymi spra­wami w War­sza­wie, no i miesz­ka­niem. Może powinna dopil­no­wać zapa­ko­wa­nia nie­któ­rych cen­nych przed­mio­tów… tak na wszelki wypa­dek…

Wytarł ser­wetką usta i wstał.

– Pro­szę, zapa­kuj się jak naj­szyb­ciej i przy­jedź do amba­sady. Do jutra zorien­tu­jesz się, czego ci bra­kuje – wró­cisz i zabie­rzesz. Ja pojadę już teraz.

Szyb­kim kro­kiem wszedł na pierw­sze pię­tro. Sta­ran­nie zawią­zał kra­wat, wło­żył mary­narkę, chwy­cił do ręki kape­lusz – jak zwy­kle ulu­biony, zie­lony hom­burg – i zszedł na dół. Tam już cze­kał jego kie­rowca, pan Maciej.

– Jedziemy do amba­sady…

Wyszli na dzie­dzi­niec pałacu i wsie­dli do nowego samo­chodu marki Ford, dużej, ele­ganc­kiej limu­zyny w kolo­rze żół­tym, z nie­wielką, ame­ry­kań­ską flagą na pra­wym, przed­nim błot­niku. Był to jego nowy naby­tek, naj­now­szy samo­chód wypro­du­ko­wany przez fabrykę Forda. Do miesz­czą­cej się w Ale­jach Ujaz­dow­skich amba­sady USA miał nie­całe dwa kilo­me­try, choć on wolał inne okre­śle­nie, dużo bar­dziej ame­ry­kań­skie – nieco ponad milę. Cza­sami prze­mie­rzał tę drogę pie­szo, idąc przez Kra­kow­skie Prze­mie­ście, Nowy Świat i plac Trzech Krzyży, ale dziś zale­żało mu na pośpie­chu. I być może będzie musiał kil­ka­krot­nie jeź­dzić mię­dzy amba­sadą i mini­ster­stwem.

War­szawa, pierw­szego wrze­śnia o siód­mej rano, wyglą­dała zupeł­nie nor­mal­nie. Nie widać było żad­nych śla­dów wojny, poza cha­rak­te­ry­stycz­nymi paskami, które na krzyż nakle­jano na szyby okienne. Czy to cokol­wiek mogło pomóc w razie wybu­chu bomb, miało się dopiero oka­zać. Uli­cami szli nie­liczni ludzie, prze­waż­nie męż­czyźni w gar­ni­tu­rach. Tro­chę wię­cej niż zazwy­czaj widać było woj­sko­wych, ale też uli­cami nie masze­ro­wał żaden, zwarty oddział, nie jechały pojazdy woj­skowe. Cóż – pomy­ślał – wojna się zaczęła, ale daleko od nas. Choć nie aż tak daleko. Rze­sza Nie­miecka zaczy­nała się tuż za Mławą, 140 kilo­me­trów na pół­nocny zachód od miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wał. W kie­runku połu­dniowo-zachod­nim było to na szczę­ście ponad dwie­ście kilo­me­trów. Klu­czowe pyta­nie brzmiało: czy Polacy zdo­łają zatrzy­mać Niem­ców na wystar­cza­jąco długo?…

Na rogu Nowego Światu i Alej Jero­zo­lim­skich poli­cjant spo­koj­nie kie­ro­wał ruchem, bez pośpie­chu jechały samo­chody, na chod­ni­kach widać było nie­mal wyłącz­nie cywi­lów. Kilka minut póź­niej dotarli do amba­sady. Ładny budy­nek zbu­do­wany został w XIX wieku dla zna­nego prze­my­słowca i kon­struk­tora Sta­ni­sława Lil­popa, a prze­jęto go na potrzeby ame­ry­kań­skiej pla­cówki w 1936 roku. Wcze­śniej, amba­sada co kilka lat prze­no­siła się z miej­sca w miej­sce, a Anthony miał nadzieję, że w willi Lil­popa zago­ści na dłu­żej.

War­szawa. Aleje Jero­zo­lim­skie pomię­dzy Mar­szał­kow­ską a Nowym Świa­tem. (NAC) Widoczna sygna­li­za­cja świetlna, budy­nek Orbisu i cię­ża­rówka bro­waru Haber­busch i Schiele (NAC)

Na dzie­dzińcu stało kilka samo­cho­dów oraz cię­ża­rówka, którą zapo­bie­gli­wie kupił kilka mie­sięcy wcze­śniej. W miarę zbli­ża­nia się wojny, Anthony sta­rał się na różne spo­soby przy­go­to­wać do niej swo­ich pra­cow­ni­ków. Skoro War­szawa mogła stać się celem nie­miec­kich bom­bar­do­wań, wyna­jął dwa domy w spo­koj­nym, nie­od­le­głym Kon­stan­ci­nie. Żeby w razie ewa­ku­acji prze­wieźć bagaże i zapasy żyw­no­ści, posta­rał się o samo­chód cię­ża­rowy. Na wszelki wypa­dek pole­cił kupić ben­zynę w becz­kach i kani­strach, co udało się bez pro­blemu zro­bić, a także sporą ilość puszek z żyw­no­ścią – wędliny, kawę, a nawet cukierki; cokol­wiek, co mogło się przy­dać – bo począ­tek wojny mógł nie­stety ozna­czać ogo­ło­ce­nie skle­pów przez spa­ni­ko­wa­nych ludzi.

Wszedł do środka. W budynku, zazwy­czaj spo­koj­nym i cichym, pano­wał nie­spo­ty­kany ruch. Obecni byli wszy­scy pra­cow­nicy, nie­któ­rzy ze swo­imi rodzi­nami, w poko­jach stały zapa­ko­wane w pośpie­chu walizki.

– Panie amba­sa­do­rze, co robimy, kiedy jedziemy!… – prze­krzy­ki­wali się.

Anthony zdjął kape­lusz.

– Pro­szę o ciszę! – powie­dział sta­now­czym gło­sem. – Cisza!

Wszy­scy uci­chli.

– Spo­ty­kamy się w dużej sali… – spoj­rzał na zega­rek – …za pięt­na­ście minut. O siód­mej trzy­dzie­ści.

Wszy­scy zaczęli się roz­cho­dzić, zni­kać w poko­jach. Poszedł do swo­jego gabi­netu, odwie­sił kape­lusz na wie­szak i usiadł ciężko na fotelu. Usły­szał ciche puka­nie do drzwi.

– Pro­szę! – powie­dział.

Weszła jego sekre­tarka, Euge­nia McQu­at­ters.

– Panie amba­sa­do­rze, mogę podać panu kawę?

– Z przy­jem­no­ścią – powie­dział z wdzięcz­no­ścią. – Ktoś dzwo­nił?

– Tak, z MSZ. Spo­tka­nie z mini­strem Bec­kiem zapla­no­wane jest na dwu­na­stą.

– Świet­nie. Jedziemy do Kon­stan­cina, mam nadzieję, że wrócę nie póź­niej, niż o jede­na­stej. Coś jesz­cze?

– Tak… dzwo­nili nasi kore­spon­denci… był też tele­fon z Gdy­nia-Ame­rica Line.

– Dobrze. Z dzien­ni­ka­rzami skon­tak­tuję się po powro­cie od mini­stra, GAL może pocze­kać, z Gdy­nią i tak pew­nie nie mamy kon­taktu, tam jest pierw­sza linia frontu…

– To chwi­leczkę…

Sekre­tarka wyszła na chwilę i wró­ciła z fili­żanką pach­ną­cej kawy.

– Oooo, widzę, że zapa­rzyła pani kawę na wszelki wypa­dek? – zaśmiał się Anthony. Wypił łyk i odsta­wił fili­żankę na biurko, wyjął z kie­szeni papie­ro­śnicę. – A pani jest przy­go­to­wana do wyjazdu?

– Oczy­wi­ście, panie amba­sa­do­rze…

Dopił kawę i wstał.

– To naj­pierw pro­szę zadzwo­nić do Kon­stan­cina, że zaraz wyru­szamy. Niech szy­kują śnia­da­nie: kawa, jakieś bułki, masło, dżem, co tam będą mieli. I pro­szę koniecz­nie powie­dzieć panu Macie­jowi, kie­rowcy, że auto popro­wa­dzę sam, bo musimy się wszy­scy pomie­ścić. A potem pro­szę przyjść na zebra­nie…

Per­so­nel amba­sady nie był bar­dzo liczny, ale w dużej sali zro­biło się cia­sno. Sta­nął u końca dłu­giego stołu.

– Pro­szę pań­stwa, jak dosko­nale wie­cie, o świ­cie Niemcy zaata­ko­wały Pol­skę – powie­dział spo­koj­nym gło­sem. – Co prawda bez­po­śred­nie dzia­ła­nia wojenne nam nie grożą, ale naloty nie­miec­kie – tak. I nie spo­dzie­wam się, żeby chcieli spe­cjal­nie zbom­bar­do­wać amba­sadę neu­tral­nego pań­stwa, ale bomba może prze­cież tra­fić tu przy­pad­kiem. Na woj­nie bywa róż­nie, trudno wszystko prze­wi­dzieć… A nawet jeśli nie będziemy bom­bar­do­wani, syreny mogą co chwila wyć w dzień i budzić nas w środku nocy. Tym­cza­sem pracy będzie dużo wię­cej niż zwy­kle i przy­naj­mniej nocą musimy mieć spo­kój… Wszyst­kie panie pra­cu­jące w amba­sa­dzie pojadą zaraz ze mną do Kon­stan­cina. Będę jechał z wami, żeby nie było pro­ble­mów z poli­cją, która może pil­no­wać dróg wyjaz­do­wych z War­szawy – powie­dział. – Panie się tam roz­go­ści­cie, a potem zde­cy­du­jemy, czy pozo­sta­nie­cie w Kon­stan­ci­nie wyłącz­nie na noc, a w ciągu dnia będzie­cie pra­co­wać nor­mal­nie tu, w amba­sa­dzie, czy też prze­nie­siemy się w cało­ści, razem z biu­rem. Mamy wyna­jęte duże, prze­stronne wille, miej­sca star­czy dla wszyst­kich. Poje­dzie też moja żona, Mar­ga­ret, która powinna być już za chwilę…

Spoj­rzał kątem oka i zoba­czył, że Mar­ga­ret wła­śnie poja­wiła się w drzwiach. Musiała naprawdę bar­dzo się śpie­szyć, żeby tak szybko dotrzeć.

– …Widzę, że już jest. Panie i pano­wie, za kwa­drans pro­szę do samo­cho­dów, jedziemy! Jak dobrze pój­dzie, śnia­da­nie zje­cie w Kon­stan­ci­nie, bo w domu pewno nie zdą­ży­li­ście! – dodał. – Są jakieś pyta­nia?

– W wil­lach oczy­wi­ście są tele­fony? – spy­tał Char­les Burke Elbrick.

– Jasne – odparł Anthony. – Mamy numery tele­fo­nów, będziemy w sta­łym kon­tak­cie. Jesz­cze jakieś uwagi, pyta­nia?

Zapa­dła cisza. Z pew­no­ścią wszyst­kich nur­to­wała jedna, naj­waż­niej­sza sprawa: jak poto­czy się wojna. Ale na to nikt nie mógł dać odpo­wie­dzi.

– To jesz­cze jedno – powie­dział. – Zanim wyru­szymy, niech pan Elbrick weź­mie kogoś ze sobą… wejdź­cie na dach i roz­łóż­cie naszą flagę. Naj­więk­szą flagę, jaką mamy w amba­sa­dzie…

Pięt­na­ście minut potem na dzie­dzińcu krzą­tało się mnó­stwo ludzi, popra­wia­ją­cych bagaże i zaj­mu­ją­cych miej­sca w samo­cho­dach. Anthony spoj­rzał w górę, na spa­dzi­sty na dach: sta­ran­nie roz­ło­żona, leżała tam duża, ame­ry­kań­ska flaga, z gwiaz­dami na gra­na­to­wym tle i bia­łymi oraz czer­wo­nymi pasami. Musiało to cie­ka­wie wyglą­dać – pomy­ślał, wyobra­ża­jąc sobie ele­gancko ubra­nego Burke’a jak mon­to­wał płótno z gwiaz­dami na gra­na­to­wym polu i biało-czer­wo­nymi pasami, przy­mo­co­wu­jąc ją do komina i dachó­wek.

Wice­mi­ni­ster Jan Szem­bek wymie­nia uścisk dłoni z Joachi­mem von Rib­ben­tro­pem. Pośrodku mini­ster Beck. War­szawa, 27 stycz­nia 1939 r. (NAC)

Po chwili kolumna aut ruszyła Ale­jami Ujaz­dow­skimi, docie­ra­jąc do Bel­we­der­skiej. Ruch był nie­wielki, w oko­li­cach Bel­we­deru dostrze­gli pierw­szy zwarty oddział woj­ska, w heł­mach na gło­wach i z kara­bi­nami na ramio­nach, masze­ru­jący w kie­runku cen­trum. Przy Bel­we­de­rze stał ciężki kara­bin maszy­nowy na wyso­kiej, trój­noż­nej pod­sta­wie, z lufą skie­ro­waną w niebo. Skrę­cili w lewo, w Chełm­ską, a potem w prawo, w Czer­nia­kow­ską. Wzdłuż Powsiń­skiej domi­no­wała niska, drew­niana zabu­dowa. Przy Okręż­nej, po pra­wej, znaj­do­wała się pętla tram­waju 2, a nie­wiele dalej, po lewej poja­wił się budy­nek sta­cji kolei wąsko­to­ro­wej w Wila­no­wie, a za nim, w głębi, zasło­nięty przez drzewa pałac kró­lew­ski. Chwilę potem zatrzy­mała ich poli­cja. Kilku poli­cjantów z kara­bi­nami na ple­cach stało przy pro­wi­zo­rycz­nej zapo­rze. Anthony wysiadł z auta, pod­szedł do poli­cjantów, poka­zał im doku­menty, roz­ma­wia­jąc w swej sła­bej pol­sz­czyź­nie. Poli­cjanci zasa­lu­to­wali i odsu­nęli zaporę, a samo­chody ruszyły w kie­runku połu­dnio­wym.

Po obu stro­nach drogi znaj­do­wały się pola. Na dro­dze było pusto, minął ich poje­dyn­czy samo­chód, sami wyprze­dzili jakąś fur­mankę. Kilka minut póź­niej dogo­nili pociąg, śmieszną, małą ciuch­cię. Tyle, że od kilku lat po tej tra­sie nie jeź­dziły już loko­mo­tywy parowe, o któ­rych opo­wia­dali mu starsi pra­cow­nicy amba­sady, a loko­mo­tywy spa­li­nowe. Nad wago­nami nie uno­siła się już smuga dymu, a za to sły­chać było basowe dud­nie­nie sil­nika. Nowo­cze­śnie, ale czy ład­nie? – zasta­no­wił się Anthony. Stare loko­mo­tywki wila­now­skiej ciuchci miały swój urok.

– W razie potrzeby może­cie doje­chać do War­szawy pocią­giem – powie­dział do sie­dzą­cej obok niego Mar­ga­ret. – To zale­d­wie czter­dzie­ści minut jazdy z Kon­stan­cina do Wila­nowa, ale jeśli dalej, na Bel­we­der­ską, to jesz­cze dodat­kowe pół godziny…

Im dalej od War­szawy, tym więk­szy pano­wał spo­kój. Nie było naj­mniej­szego śladu wojny. Pola wyglą­dały zupeł­nie zwy­czaj­nie, pra­co­wali na nich jacyś ludzie – czyżby wykopki? Chyba zbie­rano ziem­niaki… Po pra­wej wid­niał ciemny kom­pleks lasu. Po pro­stu sie­lanka – pomy­ślał Anthony. Wyglą­dało to na naj­spo­koj­niej­sze miej­sce na świe­cie. Minęli nie­wielką wieś Powsin, gdy nagle usły­szeli war­kot. Samo­loty? Nalot nie­miecki? Zaha­mo­wał i sta­nął z boku drogi, pozo­stałe samo­chody uczy­niły podob­nie.

– Mamy wysia­dać?… – spy­tała Mar­ga­ret.

– Pocze­kaj…

Wysiadł ostroż­nie i zaczął się roz­glą­dać, patrząc w niebo. Kątem oka dostrzegł, że z pozo­sta­łych samo­cho­dów też wysie­dli ich kie­rowcy. War­kot się nasi­lał. Nagle, od pół­noc­nego wschodu poja­wił się klucz szybko lecą­cych trzech samo­lo­tów. Z początku nie widział ich wyraź­nie, wresz­cie dostrzegł cha­rak­te­ry­styczne syl­wetki gór­no­pła­tów: skrzy­dła wygięte w dół przy kadłu­bie i stałe, sze­roko roz­sta­wione pod­wo­zie. Ale wresz­cie zoba­czył biało-czer­wone sza­chow­nice na poma­lo­wa­nych na nie­bie­sko, dol­nych powierzch­niach skrzy­deł. Pol­skie myśliwce! Prze­le­ciały nisko nad zie­mią, kie­ru­jąc się gdzieś na połu­dniowy zachód. Ledwo znik­nęły, poja­wiły się kolejne trzy. Chyba peze­tele – stwier­dził. Ozna­czało to, że gdzieś w oko­li­cach War­szawy poja­wiły się nie­miec­kie bom­bowce, a myśliwce leciały im na spo­tka­nie. Być może Niemcy kie­ro­wali się nad Okę­cie? No cóż, z lot­nisk w Pru­sach Wschod­nich nie­miec­kie bom­bowce potrze­bo­wały zale­d­wie pół godziny, żeby tu dotrzeć. Polacy mieli więc bar­dzo mało czasu, żeby po sygnale od spe­cjal­nych poste­run­ków obser­wu­ją­cych niebo wystar­to­wać, wznieść się na wystar­cza­jącą wyso­kość i Niem­ców powstrzy­mać. No i liczba samo­lo­tów, jakimi dys­po­no­wali, była zde­cy­do­wa­nie za mała… – wes­tchnął.

– To byli Polacy… – powie­dział do Mar­ga­ret, nachy­la­jąc się do okna.

Gdy zapa­dła cisza, otarł czoło chustką ruszył w kie­runku do samo­cho­dów sto­ją­cych w rzę­dzie za nim. Kie­rowcy stali razem, wyraź­nie zde­ner­wo­wani, a on ich uspo­ka­jał: to byli Polacy, nic nam nie gro­ziło… Wresz­cie wró­cił i ruszył swoim for­dem. A gdyby to byli Niemcy, co powin­ni­śmy robić? – zasta­na­wiał się. Cho­wać się w rowie na pobo­czu drogi? Biec do lasu? A jeśli nie ma lasu, tylko kom­plet­nie puste pole?…

Dotarli do mia­steczka Jeziorna z fabryką papieru, a potem do Kon­stan­cina. Ta nie­wielka miej­sco­wość, poło­żona wśród drzew i zie­leni, ze swo­imi pięk­nymi wil­lami, wyglą­dała baj­kowo. Tu żad­nej wojny na pewno nie będzie – pomy­ślał. Jechali bru­ko­waną ulicą, a on sta­rał sobie przy­po­mnieć, gdzie wła­ści­wie są obie wyna­jęte przez niego wille. Zaha­mo­wał i sta­nął z boku ulicy, wycią­gnął z kie­szeni kartkę. Ulica Pił­sud­skiego… potem w prawo… nie, w lewo… Jakoś znajdę – pomy­ślał. Powoli ruszył dalej, mija­jąc ele­ganc­kie pen­sjo­naty, nowe wille, nie­dawno wybu­do­wane domy sto­jące w zie­leni. Boczne ulice nie zostały jesz­cze wybru­ko­wane, trzę­śli się więc na wybo­jach. Wresz­cie doje­chali.

Kopa­nie rowu prze­ciw­lot­ni­czego w ogro­dzie amba­sady Sta­nów Zjed­no­czo­nych w War­sza­wie. Wrze­sień 1939 r. (US Holo­caust Memo­rial Museum via Autor)

Jego willa była pię­trowa, z pół­okrą­głym poko­jem od strony ogrodu i trzema prze­szklo­nymi parami drzwi. Na pię­trze wyjść można było na spory taras, ogród też nie był mały. Wybrał ten dom kilka tygo­dni temu; gospo­da­rze byli sym­pa­tyczni, mówili dobrze po fran­cu­sku. Willa miała dopro­wa­dzoną linię tele­fo­niczną, co wyda­wało się szcze­gól­nie ważne. Podob­nie pobli­ski dom, w któ­rym miały noco­wać, a może i pra­co­wać panie z amba­sady i kon­su­latu. Taki był pomysł: jeśli w War­sza­wie miało by być nie­bez­piecz­nie, amba­sada miała w cało­ści prze­nieść się do spo­koj­nego i cał­ko­wi­cie bez­piecz­nego Kon­stan­cina. Amba­sa­dor zapo­bie­gli­wie spraw­dził, że w mia­steczku poza dwoma poli­cjan­tami na poste­runku i kole­ja­rzem na sta­cji nie ma nikogo w mun­du­rze, ani jed­nego woj­sko­wego. A to ozna­czało, że Niemcy w ogóle nie powinni się tym miej­scem inte­re­so­wać.

Wysie­dli, Anthony pomógł wyjąć walizki z bagaż­nika. Wraz z Mar­ga­ret, Peggy i panną Mary poszedł do swo­jej willi, a po chwili zapro­wa­dził pra­cow­nice amba­sady do domu obok.

– Panie się tu roz­gość­cie, mamy uzgod­nione z gospo­da­rzami, że dosta­nie­cie śnia­da­nie. Ja muszę wra­cać. Pozo­sta­niemy w kon­tak­cie – powie­dział. – Jeśli się okaże, że możemy w ciągu dnia pra­co­wać w Ale­jach Ujaz­dow­skich, to was tam przy­wie­ziemy. W prze­ciw­nym wypadku prze­nie­siemy całą amba­sadę i kon­su­lat do Kon­stan­cina.

Zasta­no­wił się przez chwilę.

– Pro­szę aby jedna z pań, mówiąca po pol­sku, poszła na poste­ru­nek poli­cji. Oni są uprze­dzeni, że możemy się tu zja­wić, ale powinni wie­dzieć na pewno, że jeste­śmy. Tu powinno być bar­dzo bez­piecz­nie, jed­nak mimo wszystko musimy prze­wi­dzieć każdą sytu­ację – powie­dział. – Będziemy do was tele­fo­no­wać, a i wy dzwoń­cie w razie potrzeby. Na razie żegnam panie, wrócę wie­czo­rem!

Dwa samo­chody zostały, a jego oraz kon­sula gene­ral­nego wyru­szyły w drogę powrotną. Ode­tchnął z ulgą, miał bowiem poczu­cie, że przy­naj­mniej część jego ludzi jest dobrze zabez­pie­czona, a Kon­stan­cin w razie potrzeby mógł im posłu­żyć jako miej­sce do codzien­nej pracy. Bli­sko nich, pół godziny jazdy samo­cho­dem, wyda­wał się wprost ide­alny. Choć, jeśli panie miały pra­co­wać w War­sza­wie, wyma­gało to wysy­ła­nia po nie samo­cho­dów rano i odwo­że­nia wie­czo­rem. Ale on też miał tu zamiesz­kać, więc kogoś mógł wozić ze sobą.

Zatrzy­mali się na chwilę przy poste­runku poli­cji koło Wila­nowa.

– Niemcy tam nad wami nie latali? – spy­tał jeden z poli­cjan­tów, sadząc po pago­nach – przo­dow­nik, z paskiem od czapki pod brodą i kara­bi­nem Man­n­li­cher w ręku.

– Widzie­li­śmy tylko pol­skie… – odparł amba­sa­dor.

– Kil­ka­na­ście pole­ciało bom­bar­do­wać Okę­cie – wyja­śnił poli­cjant. – Widzie­li­śmy, jak leciały, Nasi je odgo­nili, ale sły­chać było, że kilka bomb zrzu­cili… Podobno nasi zestrze­lili jakie­goś Niemca!

Czyli wojna dotarła do War­szawy – pomy­ślał Anthony. Na razie Polacy zdo­łali wygrać jeden lot­ni­czy poje­dy­nek, ale czy tak będzie zawsze?…

Dotarli do amba­sady, zaje­chali na dzie­dzi­niec i weszli do środka. W sekre­ta­ria­cie zamiast zawsze tam obec­nej sekre­tarki był pierw­szy sekre­tarz amba­sady, Char­les Burke Elbrick. No tak, prze­cież wszyst­kie panie są w Kon­stan­ci­nie – uśmiech­nął się Anthony.

– Panie amba­sa­do­rze… – Elbrick wstał. – Dzwo­nili z Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych. Pro­szą, by przy­szedł pan wcze­śniej, o ile będzie to moż­liwe. Pan mini­ster Beck ocze­kuje pana za czter­dzie­ści minut. Mówi­łem im, że jest pan w Kon­stan­ci­nie, więc nie będą zdzi­wieni w razie spóź­nie­nia.

– Dosko­nale. Ja zaraz pojadę na Wierz­bową, do mini­ster­stwa. Na trzy­na­stą… nie, na trzy­na­stą trzy­dzie­ści, pro­szę zała­twić lunch tu, w amba­sa­dzie. Dziś nie ma czasu na wizyty w restau­ra­cjach. Pro­szę zamó­wić żeby przy­wieźli, nie wiem, z Asto­rii czy skąd­kol­wiek – powie­dział Anthony. – Jak mnie jesz­cze nie będzie, niech pan zapłaci i weź­mie rachu­nek, zwrócę. Ma pan pięć­dzie­siąt zło­tych, czy wycią­gnąć z kasy?

– Mam, panie amba­sa­do­rze.

– To je panu potem zwrócę. I pro­szę zawia­do­mić pana Macieja, żeby przy­go­to­wał auto.

– Oczy­wi­ście, panie amba­sa­do­rze. I jesz­cze… Tu spi­sa­łem wszyst­kich, któ­rzy do pana dzwo­nili. Było jede­na­ście tele­fo­nów. I jesz­cze jedno. Win­ship przy­go­to­wał krót­kie stresz­cze­nie audy­cji Pol­skiego Radia… – Elbrick podał amba­sa­do­rowi kartkę. – Poranne gazety mają wia­do­mo­ści z wczo­raj, ich prze­gląd też mam, ale nie wiem, czy jego czy­ta­nie ma sens.

– Pro­szę scho­wać na wszelki wypa­dek. Ja prze­czy­tam infor­ma­cje radiowe i pojadę. A jeśli ktoś będzie tele­fo­no­wać, to teraz mnie nie ma…

Wszedł do gabi­netu, odwie­sił kape­lusz i usiadł za biur­kiem. Rzu­cił okiem na kartkę. Orę­dzie pre­zy­denta Mościc­kiego – nic spe­cjal­nego, „cały Naród Pol­ski… zjed­no­czony z Armią, pój­dzie ramię przy ramie­niu do boju i peł­nego zwy­cię­stwa”… No tak. Co jesz­cze? Komu­ni­kat spe­cjalny, „wojna, wszystko prze­sta­wiane na wojenne tory”… Słowa w tej sytu­acji po pro­stu oczy­wi­ste. Aha, Wester­platte się broni. Czyli ta skład­nica tran­zy­towa w Gdań­sku? To pre­sti­żowa porażka Niem­ców – pomy­ślał. Nie są w sta­nie zająć jakichś tam maga­zy­nów w mie­ście, które ogła­szali jako swoje? Może jed­nak Polacy są moc­niejsi, niż się mogło wyda­wać?

Usły­szał stu­ka­nie do drzwi.

– Kie­rowca czeka…

Po chwili sie­dział w swoim for­dzie. Trasa jak do domu: przez Plac Trzech Krzyży, Nowy Świat i Kra­kow­skie Przed­mie­ście, potem do Placu Pił­sud­skiego, gdzie prze­je­chali przed fron­tem Pałacu Saskiego. Przed budyn­kiem widać było krzą­ta­ją­cych się żoł­nie­rzy, stało kilka cię­ża­ró­wek; być może przy­go­to­wy­wali prze­nie­sie­nie Sztabu Głów­nego do sie­dziby Naczel­nego Wodza. Bo prze­cież, jak dowie­dział się kilka dni wcze­śniej, mar­sza­łek Edward Śmi­gły-Rydz miał przy­go­to­wany, spe­cjalny budy­nek z ogrom­nym schro­nem prze­ciw­lot­ni­czym, gdzieś poza ści­słym cen­trum War­szawy. Doje­chali wresz­cie do poło­żo­nego z boku Pałacu Saskiego innego, pięk­nego budynku – Pałacu Brühla. Wje­chali główną bramą, par­ku­jąc przy pra­wym skrzy­dle. Anthony wysiadł i skie­ro­wał się do głów­nego wej­ścia. Duży, nie­dawno cał­ko­wi­cie prze­bu­do­wany hall zaj­mo­wał całą sze­ro­kość budynku, a jego ściany wyło­żone były jasno­po­pie­la­tym stiu­kiem. Na lewo pięły się ku górze sze­ro­kie, mar­mu­rowe schody z balu­stradą z ala­ba­stru.

Przed­wo­jenny pen­sjo­nat w Kon­stan­ci­nie (NAC)

W MSZ wyglą­dało ina­czej niż zwy­kle – po kory­ta­rzach krę­ciło się sporo ludzi, widać było ofi­ce­rów, nie­któ­rzy w galo­wych mun­du­rach z pat­kami na koł­nier­zach, a inni w mun­du­rach polo­wych, podob­nych w kroju, ale bez wszyst­kich odzna­czeń czy bare­tek. Jeden z pra­cow­ni­ków pro­to­kołu dyplo­ma­tycz­nego, który cze­kał na niego, zapro­wa­dził go do sali na pię­trze, w któ­rej znaj­do­wał się mini­ster Józef Beck wraz z kil­koma urzęd­ni­kami MSZ.

– Bon­jour, bie­nve­nue Mon­sieur l’Ambas­sa­deur… – powi­tał go Beck, ener­gicz­nie ści­ska­jąc mu dłoń. Wyglą­dał na spo­koj­nego i wcale nie poru­szo­nego dra­ma­tycz­nymi wyda­rze­niami dnia, ale Anthony znał go dosko­nale i wie­dział, że musi bar­dzo bole­śnie odczu­wać swoją porażkę. Ostat­nie mie­siące były wypeł­nione sta­ra­niami, by do wojny w ogóle nie doszło. Po to były wszyst­kie kon­fe­ren­cje z Angli­kami, uwień­czone suk­ce­sem, jakim były bry­tyj­skie gwa­ran­cje dla Pol­ski. Po to były roz­liczne spo­tka­nia z poli­ty­kami innych kra­jów. Wielki plan Becka, któ­rym było poko­jowe zatrzy­ma­nie nie­miec­kiego pochodu na Pol­skę, po pro­stu się nie powiódł.

Józef Beck popro­wa­dził go do dużej, wiszą­cej mapy Pol­ski. – Wice­mi­ni­ster Jan Szem­bek spo­tyka się z kolej­nymi posłami i amba­sa­do­rami, ja posta­no­wi­łem oddziel­nie poin­for­mo­wać pana o naj­waż­niej­szych wyda­rze­niach dzi­siej­szego dnia – dodał. – Nie­stety, pan Hitler posta­no­wił udo­wod­nić, że jest władcą Europy, rozu­mia­nej przez niego jako kon­ty­nent pan­ger­mań­ski, a więc nale­żący do Niem­ców. Już pod­po­rząd­ko­wał sobie Austrię i Cze­chy, a de facto rów­nież Sło­wa­cję. A przed nim jesz­cze uwa­żane przez niego za ger­mań­skie kraje takie jak Holan­dia i co naj­mniej pół Bel­gii, Szwaj­ca­ria, a może też Skan­dy­na­wia…

Wska­zał na mapę.

– Jak wia­domo, przed 1918 rokiem Niemcy się­gały dużo dalej na wschód niż obec­nie. Dla Hitlera to wszystko, co kie­dyś było nie­miec­kie, powinno znów nale­żeć do Nie­miec. I na pewno jesz­cze wię­cej… – mówił mini­ster. – W Łodzi osiem pro­cent miesz­kań­ców jest pocho­dze­nia nie­miec­kiego. Dla pana Hitlera to na pewno wystar­czy, by uznać także Łódź za mia­sto nie­miec­kie! W naszym woje­wódz­twie wołyń­skim żyje pra­wie pięć­dzie­siąt tysięcy Niem­ców, daw­nych osad­ni­ków z zachodu, a więc z pew­no­ścią i Wołyń uzna za nie­miecki… Ale Pol­ska zde­cy­do­wała się powie­dzieć „nie” nie­miec­kiemu dąże­niu do pano­wa­nia nad Europą… „Wiel­kiej Ger­ma­nii” nie będzie!

Wziął do ręki trzcinę, leżącą na stole pod ścianą, a Anthony zasta­na­wiał się nad prze­mową Becka. Znali się i przy­jaź­nili; takie prze­mó­wie­nie wcale nie było potrzebne. Ale chyba cho­dziło o to, by ten prze­kaz dotarł do pre­zy­denta Fran­klina Delano Roose­velta; by prze­ko­nać Waszyng­ton, że to nie jest wojna o jakieś sporne tery­to­rium, a o wszystko – wojna o pano­wa­nie Nie­miec nad Europą.

– Woj­ska nie­miec­kie ude­rzyły od połu­dnia, ze Sło­wa­cji przez Tatry oraz ze Ślą­ska nie­miec­kiego na nasz Górny Śląsk w kie­runku na Kra­ków – Beck poka­zy­wał trzciną mia­sta i kie­runki natar­cia. – Z obszaru Opola natar­cie skie­ro­wane jest na Czę­sto­chowę i Piotr­ków Try­bu­nal­ski, czyli w ogól­nym kie­runku na War­szawę. Z Pomo­rza woj­ska nie­miec­kie zaata­ko­wały nasze siły w „kory­ta­rzu”, kie­ru­jąc się ku Pru­som Wschod­nim. A z rejonu Olsz­tyna atak skie­ro­wany jest na Mławę i dalej ku War­sza­wie… – zaci­snął usta.

– Widać wyraź­nie, Niemcy chcą zająć War­szawę…

– Oczy­wi­ście. Jed­nak przede wszyst­kim jest jasne, że chcą wziąć w klesz­cze nasze armie znaj­du­jące się na zachód od Wisły. Ale pol­skie woj­sko dziel­nie się broni. Pod Mławą nasze pozy­cje są sil­nie umoc­nione, na Gór­nym Ślą­sku też. Z innych wyda­rzeń: sku­tecz­nie broni się pol­ska skład­nica tran­zy­towa na Wester­platte w Wol­nym Mie­ście Gdań­sku. Nasze oddziały są w Gdyni i na Helu, też będą się opie­rać. Naj­więk­szym naszym pro­ble­mem jest aktyw­ność nie­miec­kiego lot­nic­twa. Zbom­bar­do­wa­nych zostało kilka miast, poważ­nie ucier­piała lud­ność cywilna… – powie­dział Beck. – Może teraz moi współ­pra­cow­nicy uzu­peł­nią moje słowa, poda­jąc tro­chę szcze­gó­łów…

Repre­zen­ta­cyjna sie­dziba MSZ w pałacu Brühla przy ulicy Wierz­bo­wej. Stan po remon­cie w 1939 r. (NAC)

Anthony słu­chał uważ­nie, za zgodą mini­stra robiąc notatki. Rze­czy­wi­ście, mówili mu sporo, wię­cej, niż się spo­dzie­wał. Sytu­acja na fron­cie wyglą­dała nie­źle, choć plan nie­miecki wyda­wał się bar­dzo dobry: oto­czyć i zgnieść pol­skie siły na zachód od Wisły. Wyda­wało się jed­nak, że Polacy zdo­łają zatrzy­mać wroga do czasu gdy Fran­cuzi i Anglicy zde­cy­dują się na atak od zachodu. Naj­bar­dziej nie­bez­pieczne wyda­wały się nie­mieckie samo­loty – mieli ich ponad trzy tysiące, z czego zapewne około dwóch trze­cich rzu­cili na Pol­skę. Polacy dys­po­no­wali zale­d­wie czte­ry­stoma maszy­nami, a nie wszyst­kie z nich były nowo­cze­sne. Tak czy ina­czej, w lot­nic­twie Niemcy mieli prze­wagę pięć do jed­nego, czyli ogromną. Za to sama tylko War­szawa, jak mu powie­dziano, bro­niona była przez około sto armat prze­ciw­lot­ni­czych. A to było naprawdę bar­dzo wiele.

– Tyle na dziś – zakoń­czył mini­ster. – Teraz cze­kamy na naszych sojusz­ni­ków. Wie­rzymy, że wyko­nają swoje zobo­wią­za­nia.

– Tak… Ale czy dzi­siaj, w pierw­szym dniu wojny, macie jakieś sygnały od Fran­cu­zów i Angli­ków?… – spy­tał Anthony.

– Mamy pod­pi­sane trak­taty i poro­zu­mie­nia, więc jeste­śmy pewni, że zare­agują jak należy – odparł Beck. – Nato­miast ja liczę na to, że o sytu­acji w Pol­sce będzie dobrze poin­for­mo­wany pan pre­zy­dent Roose­velt. Że dowie się także o bar­ba­rzyń­skich, nie­miec­kich bom­bar­do­wa­niach. Stany Zjed­no­czone są waż­nym pań­stwem neu­tral­nym, a ini­cja­tywę media­cyjną pana pre­zy­denta z 24 sierp­nia bar­dzo cenimy – i naprawdę wielka szkoda, że Niemcy nie zde­cy­do­wały się na sko­rzy­sta­nie z tej pro­po­zy­cji.

– Zarówno pan pre­zy­dent Roose­velt, jak i sekre­tarz stanu Hull będą mieli szcze­gó­łowe infor­ma­cje – zapew­nił Anthony. – Taka jest moja rola. Zresztą, spo­wo­do­wa­łem, że w Waszyng­to­nie już przed szó­stą rano czasu pol­skiego wie­dzieli o nie­miec­kiej agre­sji.

– Bar­dzo dzię­kuję i oczy­wi­ście ser­decz­nie zapra­szam na ulicę Wierz­bową w każ­dym cza­sie i w każ­dej sytu­acji – powie­dział mini­ster. – W każ­dym cza­sie! – dodał z naci­skiem.

Anthony poże­gnał się i kwa­drans póź­niej był już w amba­sa­dzie. Prze­jeż­dża­jąc obok swo­jego miesz­ka­nia na rogu Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia i Trau­gutta zasta­na­wiał się, kiedy do niego wróci – i czy w ogóle wróci. Może trzeba zabrać naj­war­to­ściow­sze rze­czy?… – pomy­ślał.

Już w amba­sa­dzie zebrał swo­ich pra­cow­ni­ków i w skró­cie opo­wie­dział o spo­tka­niu w MSZ.

– Mamy też jesz­cze jedną, ważną sprawę – powie­dział. – Musimy koniecz­nie doku­men­to­wać efekty nalo­tów nie­miec­kich na War­szawę. Naj­le­piej, jeśli taki raport spo­rzą­dzą rów­no­le­gle dwie osoby: data bom­bar­do­wa­nia, straty w ludziach, znisz­cze­nia…. – zasta­no­wił się przez chwilę. – Dobrze będzie robić zdję­cia, ale tylko wów­czas, gdy na miej­scu będę ja. Oba­wiam się paniki i szu­ka­nia praw­dzi­wych czy domnie­ma­nych szpie­gów, po co macie mieć nie­przy­jem­no­ści. Tym nie­mniej pro­szę o przy­go­to­wa­nie co naj­mniej dwóch apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych. Ja mogę dać swój, kto jesz­cze dys­po­nuje apa­ra­tem?…

Zjadł lunch, przy­wie­ziony z jakiejś restau­ra­cji, nawet nie wie­dział, z jakiej. Zamknął się w swoim gabi­ne­cie i roz­ma­wiał, dzwo­niąc do ludzi, któ­rych obszerną listę przy­go­to­wał pra­cow­nik amba­sady, zastę­pu­jący jego sekre­tarkę. Z roz­mowy z żoną dowie­dział się, że w Kon­stan­ci­nie panuje cał­ko­wity spo­kój.

Pra­co­wite popo­łu­dnie prze­rwało wycie syren. Kolejny nalot!

– Panie amba­sa­do­rze, praw­dziwa walka powietrzna!… – usły­szał.

Wybiegł na dzie­dzi­niec. Przed budyn­kiem amba­sady stało już kilka osób, patrząc w górę. Niebo nad War­szawą wyda­wało się pełne samo­lo­tów. Nie­miec­kie bom­bowce, wyglą­da­jące jak małe, ciemne ważki, leciały wysoko, może na wyso­ko­ści pię­ciu tysięcy metrów, a nie­wy­klu­czone, że jesz­cze wyżej. Usi­ło­wały je dosię­gnąć poci­ski, wystrze­li­wane przez armaty prze­ciw­lot­ni­cze. Więk­sze, błysz­czące punkty – z armat kali­bru 75 mili­me­trów – dola­ty­wały bar­dzo wysoko, gdzieś ponad poziom lotu Niem­ców. Mniej­sze, czter­dzie­sto­mi­li­me­trowe, z armat pro­du­ko­wa­nych na licen­cji szwedz­kiego Boforsa, chyba nie dosię­gały samo­lo­tów wroga. Na sąsied­nim budynku stał ciężki kara­bin maszy­nowy, strze­la­jący baso­wym stac­cato. Jego poci­ski nie miały naj­mniej­szych szans na zaszko­dze­nie bom­bow­com. Ale strze­lał zawzię­cie, a naj­wy­raź­niej Niemcy bali się lecieć niżej lub ata­ko­wać nur­ku­jąc ku ziemi. A wokół nich krę­ciło się kilka… może nawet kil­ka­na­ście pol­skich myśliw­ców. Małe i zwinne, choć naj­wy­raź­niej nie­zbyt szyb­kie, sku­tecz­nie odpę­dzały Niem­ców. Kilka z nich zaan­ga­żo­wało się w star­cia jeden na jeden, krą­żąc w kołach i pętlach. Ale Niemcy sto­so­wali pro­stą tak­tykę: przy­śpie­szali i ucie­kali przed Pola­kami.

Minęło kil­ka­na­ście minut i samo­loty z czar­nymi krzy­żami oraz te z biało-czer­wo­nymi sza­chow­ni­cami odda­liły się na tyle, że nie można już było ich dostrzec. Być może po pro­stu nie­miec­kie bom­bowce odle­ciały, a Polacy wró­cili na swoje lot­ni­ska.

Wró­cił do gabi­netu, prze­ko­nany, że żeń­ski per­so­nel amba­sady powi­nien rano wra­cać do mia­sta, a wie­czo­rem odjeż­dżać do Kon­stan­cina. Tu jed­nak było bez­piecz­nie, a bez pań praca była zdez­or­ga­ni­zo­wana.

– Panie amba­sa­do­rze, tele­fon z mini­ster­stwa… – usły­szał.

To był Jan Wsze­laki. Dzwo­nił na pole­ce­nie mini­stra, prze­ka­zu­jąc naj­now­sze wia­do­mo­ści: około szó­stej rano Hitler ogło­sił, że „na siłę odpo­wie siłą”, obar­cza­jąc Pol­skę winą za wybuch wojny; przy­łą­czył też do Rze­szy Wolne Mia­sto Gdańsk, anu­lu­jąc jego kon­sty­tu­cję. Pod­czas prze­mowy w Reich­stagu oznaj­mił, że nie poprosi Włoch o wspar­cie, choć prze­cież oba kraje łączył sojusz. Amba­sa­dor podzię­ko­wał za infor­ma­cje i gdy tylko skoń­czył roz­mowę, wezwał szy­franta.

– Napi­szę zaraz depe­szę do Depar­ta­mentu Stanu, pro­szę ją potem pil­nie zaszy­fro­wać i wysłać…

Wziął kartkę papieru i zaczął pisać. Waszyng­ton na pewno miał już sporo infor­ma­cji; w Ber­li­nie od „krysz­ta­ło­wej nocy” i pogromu Żydów w 1938 r. nie było amba­sa­dora ame­ry­kań­skiego, ale chargé d’affa­ires Ale­xan­der Com­stock Kirk robił z pew­no­ścią co mógł; Niemcy trak­to­wali go źle, bo odwo­ła­nie amba­sa­dora Hugha R. Wat­sona potrak­to­wali jako wro­gie posu­nię­cie. Pod­czas roz­mowy z Kir­kiem w Paryżu usły­szał, że nie mogąc liczyć na dotar­cie do wysoko posta­wio­nych oso­bi­sto­ści, pro­wa­dził w amba­sa­dzie roz­mowy w pobliżu wykry­tego przez niego, nie­miec­kiego urzą­dze­nia pod­słu­cho­wego. Cza­sami, Niemcy zgła­szali się póź­niej do niego sami…

Było już późne popo­łu­dnie, gdy depe­sza została zaszy­fro­wana i nadana, a on wsiadł do forda i ruszył w kie­runku Wila­nowa. Za nim jechał kon­sul Davis. Po dro­dze dało się zauwa­żyć spory ruch na uli­cach, ale woj­ska wcale nie było zbyt wiele. Za Wila­no­wem poste­ru­nek woj­skowy został wyraź­nie roz­bu­do­wany. Poli­cja znik­nęła, a za to poja­wiły się dwa cięż­kie kara­biny maszy­nowe na pod­sta­wach prze­ciw­lot­ni­czych i spora grupa żoł­nie­rzy.

– Pro­szę się zatrzy­mać – powie­dział sto­jący przy pro­wi­zo­rycz­nej barie­rze pod­ofi­cer. – Jest nie­miecki nalot…

Anthony wysiadł. Rze­czy­wi­ście, tak jak poprzed­nio, na nie­bie nad nim prze­la­ty­wały samo­loty, a gdzieś za pała­cem w Wila­no­wie strze­lało działo prze­ciw­lot­ni­cze. Po chwili odle­gły dźwięk lot­ni­czych sil­ni­ków ucichł, umil­kły też armaty. Samo­chody ruszyły naprzód, w kie­runku Kon­stan­cina. Nagle dało się sły­szeć war­kot. Anthony zatrzy­mał forda i wysiadł. Gdzieś znad Wisły, nisko, na wyso­ko­ści czub­ków drzew, leciał nie­miecki samo­lot. Naj­wy­raź­niej ich dostrzegł i skie­ro­wał się nad drogę wio­dącą do Kon­stan­cina. Anthony i jadący za nim kon­sul Davis wsko­czyli do rowu, zda­jąc sobie sprawę, że jest to bar­dzo wąt­pliwe schro­nie­nie. Samo­lot był coraz bli­żej, gdy z polany po dru­giej strony drogi roz­legł się basowy ter­kot cięż­kiego kara­binu maszy­no­wego. Anthony wychy­lił się z rowu – pod lasem kilku kawa­le­rzy­stów pil­no­wało kil­ku­na­stu koni, stała też taczanka, czte­ro­ko­łowy pojazd z trój­kon­nym zaprzę­giem i cięż­kim kara­bi­nem maszy­no­wym. I to wła­śnie z niego strze­lali żoł­nie­rze w polo­wych mun­du­rach i fran­cu­skich heł­mach na gło­wach. Samo­lot nagle wystrze­lił świecą w górę. Sądząc po wyglą­dzie – gór­no­płat z sil­ni­kiem gwiaź­dzi­stym – był to samo­lot roz­po­znaw­czy; nie za szybki, nie naj­le­piej uzbro­jony, ale z ich punktu widze­nia tak samo groźny, jak każdy inny. Zoba­czył samo­chód na dro­dze, więc posta­no­wił się „poba­wić” – pomy­ślał Anthony.

Józef i Jadwiga Bec­ko­wie w pry­wat­nym miesz­ka­niu mini­stra, w pawi­lo­nie MSZ (NAC)

Wstał, otrze­pał gar­ni­tur z trawy i pia­sku. Przy­glą­dał się pol­skim żoł­nie­rzom, któ­rzy po odpę­dze­niu Niemca spo­koj­nie sie­dzieli na taczance. On sam prze­szedł służbę woj­skową led­wie dwa­dzie­ścia jeden lat wcze­śniej. Stany Zjed­no­czone weszły do wojny, a on po krót­kiej służ­bie w Szwa­dro­nie A Gwar­dii Naro­do­wej stanu Nowy Jork, tra­fił do Camp Custer, jed­nego z szes­na­stu wiel­kich obo­zów, powsta­łych na tery­to­rium Sta­nów Zjed­no­czo­nych dla for­mo­wa­nia nowych jed­no­stek, które miały być wysłane do Europy. Poło­żony mię­dzy Chi­cago i Detroit był ogrom­nym zgru­po­wa­niem iden­tycz­nych, drew­nia­nych budyn­ków, sta­no­wią­cych pro­wi­zo­ryczne koszary, peł­nych mło­dych chłop­ców ubra­nych w zie­lone, weł­niane mun­dury i noszą­cych wyso­kie, spi­cza­ste kape­lu­sze o pła­skim denku. Ci świeżo przy­jęci do służby uczyli się strze­lać z jed­no­strza­ło­wych, ćwi­czeb­nych kara­bi­nów Spring­field; póź­niej dosta­wali pię­cio­strza­łowe. Ale i tak naj­waż­niej­szym ele­men­tem wypo­sa­że­nia wyda­wała się uno­wo­cze­śniona, bry­tyj­ska maska prze­ciw­ga­zowa. Ile kilo­me­trów mło­dzi żoł­nie­rze musieli przejść czy prze­biec, nosząc te maski, pocąc się pod gumową osłoną, z tru­dem oddy­cha­jąc prze­fil­tro­wa­nym powie­trzem!

W stop­niu kapi­tana Anthony był adiu­tan­tem gene­rała Grote Hut­sche­sona, wów­czas – dobie­ga­ją­cego sześć­dzie­siątki i już łysie­ją­cego, ale wciąż bar­dzo spraw­nego. Był to bar­dzo doświad­czony ofi­cer; naj­pierw wal­czył ze Siuk­sami, a potem z Hisz­pa­nami. Teraz objął dowódz­two nowo two­rzo­nej 14 Dywi­zji Pie­choty. Z mło­dych ludzi, któ­rzy woj­sko znali z ksią­żek lub opo­wie­ści, miał stwo­rzyć wielką jed­nostkę, gotową do walki z Niem­cami. Zanim udało się to zro­bić, skoń­czyła się wojna. Po dywi­zji pozo­stały tylko odznaki, czarna głowa roso­maka na żół­tym tle…

Tamto woj­sko było jed­nak inne niż dzi­siej­sze. Co prawda w USA dużo wcze­śniej niż na przy­kład we Fran­cji wpro­wa­dzono mun­dury w zie­lo­nym, ochron­nym kolo­rze, ale pierw­sze hełmy kupiono od Bry­tyj­czy­ków i Fran­cu­zów dopiero w 1917 r. I ow­szem, kara­bin Spring­field nie­wiele róż­nił się od uży­wa­nego teraz przez Pola­ków mau­sera, a cięż­kie kara­biny maszy­nowe też były podobne. Ale dopiero pod koniec wojny w USA zaczęto pro­du­ko­wać pierw­sze czołgi, będące kopiami fran­cu­skich Renault FT 17. W Camp Custer nie było ani jed­nego! Samo­loty mieli oka­zję widzieć. Kil­ka­krot­nie prze­la­ty­wały nad obo­zem klu­cze myśliw­ców typu Spad czy Nie­uport. Wtedy były zupełną nowo­ścią; dwu­pła­towe spady latały z zawrotną pręd­ko­ścią ponad dwu­stu kilo­me­trów na godzinę. Dzi­siaj, pol­skie myśliwce

latały nie­mal dwa razy szyb­ciej, a samo­loty nie­miec­kie miały jesz­cze lep­sze osiągi.

Tamte woj­sko było inne, ta wojna też będzie inna – pomy­ślał. Dziś w mniej­szym stop­niu liczyli się ludzie, a w dużo więk­szym sprzęt, jakim się posłu­gi­wali. Ilość i jakość posia­da­nych czoł­gów i samo­lo­tów. Polacy mieli ich dużo mniej niż Niemcy, nie mieli więc szans na samo­dzielną wygraną. Mogli na jakiś czas powstrzy­mać wroga, ale nie byli w sta­nie sami go zwy­cię­żyć.

2 wrze­śnia

2 września

– Panie amba­sa­do­rze… – ktoś deli­kat­nie pukał do drzwi.

Anthony pod­niósł się i spoj­rzał na zega­rek: była siódma. Późno! Ale Kon­stan­cin był tak wspa­niale cichy, że czuł się tu jak na waka­cjach. War­szawa to jed­nak duże mia­sto, a tu miało się miłe uczu­cie odpo­czynku na wsi.

Poca­ło­wał powoli budzącą się ze snu Mar­ga­ret i wstał. Narzu­cił na sie­bie szla­frok, przy­gła­dził włosy i otwo­rzył drzwi. Na kory­ta­rzu stała jego sekre­tarka Euge­nia McQu­at­ters, sta­ran­nie ubrana i ucze­sana.

– Dzień dobry, panno Euge­nio… – powie­dział. – Coś się stało?

– Pamięta pan, że wczo­raj wie­czo­rem nie można było się dodzwo­nić do War­szawy? – spy­tała. – Przed chwilą przy­je­chał poli­cjant na rowe­rze i powie­dział, że linia tele­fo­niczna została uszko­dzona, pewno przez bom­bar­do­wa­nie. Napra­wią ją nie­prędko, bo dopiero szu­kają miej­sca awa­rii.

– Już wstaję. Pro­szę powie­dzieć gospo­da­rzom, by przy­go­to­wali szyb­kie śnia­da­nie… I zapra­szam wszyst­kie panie na krót­kie spo­tka­nie.

Pośpiesz­nie się umył, ogo­lił i ubrał, sta­ran­nie dobie­ra­jąc gar­ni­tur i kra­wat. Zanim zszedł na dół, gospo­dyni przy­go­to­wała poranny posi­łek, nieco inny od tego, jaki jadał codzien­nie w swym miesz­ka­niu: jajecz­nica na szynce, twa­róg, miód, dżem i kawa. Kawa! – pomy­ślał. Co prawda ist­niały eks­presy do kawy, stwo­rzone przez Wło­chów, ale były to bar­dzo duże urzą­dze­nia, nie nada­jące się do pry­wat­nych domów. Ktoś, kto wymy­śli mały, pod­ręczny eks­pres, zosta­nie milio­ne­rem – uznał. Cie­kawe – zasta­no­wił się – czy ze względu na wojnę w War­sza­wie za jakiś czas kawy w ogóle nie zabrak­nie…

Spa­lone wagony kolejki wila­now­skiej. Wrze­sień 1939 r. (NAC)

Po śnia­da­niu wyszedł na chwilę do ogrodu i zapa­lił camela. Przy­naj­mniej miał spory zapas papie­ro­sów – uśmiech­nął się. Klu­czowe pyta­nie brzmiało: jak długo pol­ski rząd pozo­sta­nie w War­sza­wie? Pięć dni przed wybu­chem wojny depe­szo­wał do Depar­ta­mentu Stanu, że na wszelki wypa­dek wła­dze szy­kują ewa­ku­ację. Amba­sada miała rzą­dowi towa­rzy­szyć, ale pra­cow­nicy kon­su­latu powinni pozo­stać, nawet, jeśli pol­ska sto­lica miała zostać oku­po­wana przez Niem­ców. Cho­dziło o to, by kon­su­lat funk­cjo­no­wał dalej, nie­za­leż­nie od roz­woju wyda­rzeń.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki