Wrzos - Maria Rodziewiczówna - ebook

Wrzos ebook

Maria Rodziewiczówna

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Międzywojenna Warszawa. Andrzej Sanicki bryluje wśród śmietanki towarzyskiej stolicy. Chcąc spełnić ostatnią wolę matki, musi ograniczyć hulaszczy tryb życia i wreszcie się ożenić. Ma się związać ze spokojną, dobrą i skromną panną z wiejskiego dworku. Mężczyzna u jej boku powoli dojrzewa do prawdziwego uczucia i małżeństwa, kobieta zaś poświęca się pomocy charytatywnej, wciąż jednak wspominając młodzieńczą miłość. Czy ich związek ma szansę przetrwać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 316

Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I

I

Wszystko się stać może, ale żeby się Andrzej Sanicki miał żenić, to szczyt, co plotka wymy­ślić zdolna.

A pani Celina?

Gdy ta wieść gruch­nęła po mie­ście, każdy ramio­nami ruszył – nawet nie zaprze­czał – był to absurd.

Plotka jed­nak nie cichła, ow­szem, utrwa­liła się. Mówiono, że podobno pan Andrzej z ojcem się pojed­nał, że kawa­ler­skie swe miesz­ka­nie zwija, że ojciec, że pan pre­zes ustę­puje mu pierw­sze pię­tro w swej kamie­nicy na Mar­szał­kow­skiej, że widziano ich obu pod rękę wycho­dzą­cych od jubi­lera. Sło­wem – dziwa.

Więc zaczęli znowu wszy­scy pytać jed­no­gło­śnie:

– Cóż na to pani Celina? Żyje i pozwala?

– Żyje, pozwala i śmieje się! – uspo­koił malarz Józef Radlicz, który u pani Celiny bywał co pią­tek.

Saniccy byli sze­roko znani; ojciec – powaga praw­ni­cza, syn – zdolny tech­nik. Koło zna­jo­mych było tedy sze­ro­kie – gawę­dom nie było końca.

Andrzej po śmierci matki z ojcem się poróż­nił, doszło do zupeł­nego zerwa­nia. Jedni mówili, że im poszło o spa­dek – nie­boszczka była bar­dzo bogata – dru­dzy, że już wtedy ojciec wyma­gał, by syn z panią Celiną zerwał.

Odtąd minęły trzy lata. Ludzie już się oswo­ili z zerwa­niem, z panią Celiną, z tro­chę hulasz­czym życiem pięk­nego Andrzeja, gdy wtem ta wia­do­mość! Saniccy zna­leźli się znowu na ustach całego mia­sta.

Dok­tor Moraw­ski, stary zna­jomy pre­zesa, z któ­rym co wie­czór gry­wał w winta i nale­żał do zaufa­nych, był oble­gany przez panie swoje w domu i przez wszyst­kich zna­jomych.

Ale dok­tor był to kpiarz i dow­cip­niś – każ­demu pod sekre­tem powie­rzał co innego. Wresz­cie obu­rzył na sie­bie nawet żonę.

– Od dwu­dzie­stu lat nie zdra­dzi­łam ani razu twego zaufa­nia i tak mi pła­cisz! – wołała roz­ża­lona.

– Od dwu­dzie­stu lat ani razu nie powie­rzy­łem ci cudzego sekretu i dla­tego żyję w zgo­dzie z całym świa­tem. Znasz pre­zesa, bywa u nas – spy­taj go sama. Ja nie jestem tele­fo­nem!

Spy­tać pre­zesa nie było łatwo, bo się od pew­nego czasu nie poka­zy­wał ani u dok­to­rów, ani u innych zna­jo­mych. Mówiono, że na wieś wyje­chał. Napa­dły tedy panie na Radli­cza, który się z Andrze­jem przy­jaź­nił.

– Naprawdę się żeni? Z kim? Gdzie?

– Daleko. Ze wsi bie­rze jakąś topolę czy sto­kroć.

– Ze wsi, z daleka! Chyba. Tutaj nie mógł się oże­nić, mając taką repu­ta­cję.

Malarz się śmiał, zło­śli­wymi oczyma wodząc po paniach. Nie wie­rzył temu, ale nie prze­czył.

– Poznał ją w kar­na­wale zatem. Kto to być może? – Poczęto przy­po­mi­nać wszyst­kie impor­to­wane ze wsi na kar­na­wał panny.

– Niech się panie nie tru­dzą. Na kar­na­wale nie była i on jej wcale nie zna.

– Awan­tura! Więc pre­zes zwy­cię­żył – posta­wił na swoim, żeni go! Biedna ofiara.

A Radlicz wciąż się uśmie­chał zło­śli­wie – rów­nie nie wie­rząc poli­to­wa­niu, jak i poprzed­niemu ostra­cy­zmowi.

Że zaś to był pią­tek, więc krótko bawił, bo mu śpieszno było do pani Celiny na wie­czo­rek.

Pani Celina, młoda roz­wódka po boga­tym ban­kie­rze, miesz­kała sama na Ery­wań­skiej i pro­wa­dziła dom otwarty, gdzie rolę gospo­da­rza nie­ty­tu­lar­nego speł­niał od lat pię­ciu Andrzej Sanicki.

Płeć piękną, oprócz gospo­dyni, przed­sta­wiało kilka jej kuzy­nek tylko; za to męż­czyźni scho­dzili się tłum­nie. Pani Celina była prze­pysz­nie piękna, śpie­wała po mistrzow­sku, umiała bawić gości roz­mową dow­cipną – pozwa­lała się innym bawić swo­bod­nie.

Gdy Radlicz wszedł, zebra­nie było kom­pletne.

W gabi­ne­cie grano w winta, w salo­nie dekla­mo­wał naj­lep­szy komik, a roiło się od dzien­ni­ka­rzy, arty­stów, ludzi naj­zdol­niej­szych i naj­we­sel­szych, wśród któ­rych maje­sta­tycz­nie prze­su­wała się pani Celina.

– Witam! – Podała mu po kole­żeń­sku rękę. – Ma tam pan co nowego?

– Mam miny ludzi, co się dowia­dują o mał­żeń­stwie Andrzeja. Ale może to za ostro będzie tak wobec wszyst­kich?

– Ależ ow­szem. Przy­go­to­wa­łam panu papier i ołówki – tam, pod lampą. Sma­ruj pan, a żywo!

Śmiała się, uba­wiona, pro­wa­dząc go do stołu.

– Andrzeja nie ma? – spy­tał, oglą­da­jąc się.

– Za wcze­śnie. Prze­cie teraz patriar­chal­nie obia­duje z tat­kiem – o szó­stej.

I znów się śmiała.

Radlicz witał zna­jo­mych i wnet wkoło jego osoby i ołówka zebrała się spora grupa.

Ryso­wał i tekst ukła­dał. Wybu­chy śmie­chu towa­rzy­szyły tej robo­cie, a komik koń­czył dekla­ma­cję; do for­te­pianu usia­dła pani Celina i nie tra­cąc z oczu towa­rzy­stwa oraz nie prze­sta­jąc roz­mowy z mło­dym Mak­sem Unfrie­dem, brała luźne akordy. W gabi­ne­cie roz­po­częła się ostra kłót­nia dwóch gra­czy, z jadalni roz­legł się szczęk krysz­ta­łów.

W tej chwili za krze­słem Celiny, w drzwiach gabi­netu sta­nął gość ostatni i roz­glą­dał się po sali.

Był młody, bar­dzo wysoki i zgrabny. Miał twarz suchą i ner­wową, ciem­no­blond kędzie­rzawą czu­prynę nad sze­ro­kim czo­łem, oczy ocie­nione mocno, zuchwałe, usta szy­der­cze. Był bar­dzo przy­stojny, ale wyraz miał nie­miły. Wypi­sały się na tej twa­rzy prze­syt i duma, gwał­tow­ność żądz, bez­względ­ność cha­rak­teru, led­wie pokryte świa­tową ogładą.

Bar­dzo ele­gancki i szy­kowny, ubrany wykwint­nie, był to wła­śnie boha­ter chwili – Andrzej Sanicki.

Wzrok jego, tro­chę chmurny, obie­gał salę, spo­czął wresz­cie na pani Celi­nie i zami­go­tał ogniem.

W tej chwili ona się obej­rzała, jakby poczuła jego spoj­rze­nie, i nie prze­ry­wa­jąc gry, ski­nęła mu głową.

Maks Unfried, dobrze wytre­so­wany, wstał natych­miast, podali sobie dło­nie i Sanicki zajął jego miej­sce. Chwilę roz­ma­wiali we troje banal­nie, potem Maks dys­kret­nie zajął się sprzeczką win­tową i zręcz­nie się wyco­fał.

– Wcze­śnieś się zwol­nił – rze­kła Celina. Muzyka głu­szyła roz­mowę.

– Za wcze­śnie. Nie cier­pię tych piąt­ków. Czemu nie podają kola­cji? Głowa mnie boli sza­le­nie! – rzu­cał przez zęby gniew­nie.

– Mogłeś się tu nie poka­zy­wać, iść wprost do budu­aru.

– Tak, żeby mi tam znowu wpa­dła Bella, jak wtedy.

– Nie zdzi­wiła się wcale.

– Ale ja byłem w głu­piej pozy­cji. Nie lubię tego.

– Widzę, że cię głowa boli, ale to nie z mojej winy. Więc mi nie gry­maś.

– A komuż? – Uśmiech­nął się gorąco.

– Tak, to i ow­szem. Lubię szam­pan, nie zno­szę wermutu. Cóż tam nowego na łonie rodziny?

– Ano, jutro jedziemy!

– Już? Napi­szesz do mnie zaraz po przy­by­ciu?

– Natu­ral­nie.

– A nie skła­miesz?

– Dla­czego?

– Może ci się ona spodoba.

– To napi­szę. Albo to pierw­szy raz, że mi się ktoś podo­bał? Wie­dzia­łaś o tym pierw­sza.

– To dobrze. Cóż ojciec?

Andrzej brwi zmarsz­czył. Twarz jego przy­bie­rała wtedy tak twardy wyraz, że pyta­jący rad by był słowo cof­nąć. Pani Celina się popra­wiła.

– Musi być rad i o mnie raczy zapo­mnieć.

– On o tobie, ty o nim też zapo­mnij!

Chwila mil­cze­nia. Akordy łączyły się w śpiew. Andrzej roz­po­go­dził twarz. Rad by słu­chał, ale śmie­chy przy stole prze­szka­dzały mu.

– Co tam Radlicz wypra­wia? – spy­tał nie­cier­pli­wie.

– Rysuje kary­ka­tury ze zna­jo­mych, któ­rzy się dowia­dują o twym mał­żeń­stwie.

– Zmar­nuje się na tych głup­stwach próż­niak! Nie graj, nie śpie­waj, aż zosta­niemy sami.

– Jesteś dzi­siaj jak pokrzywa. Boję się cie­bie!

Spoj­rzała na niego zalot­nie. Spo­mię­dzy pur­pu­ro­wych warg bły­skały zęby – oczy pałały.

Wstał gwał­tow­nie – spoj­rzał po ludziach.

– Quelle corvée!1 – szep­nął przez zęby.

W tej chwili lokaje otwo­rzyli drzwi jadalni, oznaj­mili kola­cję, uczy­nił się rumor, Andrzej, już zupeł­nie cor­rect2, począł się witać na wsze strony.

Było jed­nak coś takiego w nim, że go nikt nie spy­tał o oso­bi­ste sprawy, nikt wzmianki nie uczy­nił, nie zażar­to­wał, nawet fer­tyczna i śmiała Bella, wesoła roz­wódka, która się nikogo i niczego nie lękała, któ­rej dow­cipy były ostre, zacho­wa­nie swo­bodne i z którą Andrzej był na sto­pie kole­żeń­stwa.

Po kola­cji goście poczęli się prze­rze­dzać, gra­cze koń­czyli rachunki, pano­wie odpro­wa­dzali panie, świece dopa­lały się w kan­de­la­brach, zegary biły późne godziny. Jak zwy­kle pozo­stali naj­dłu­żej: Radlicz i pani Bella.

Pani Bella zasia­dła do for­te­pianu i poczęła swa­wolne fran­cu­skie szan­so­netki, któ­rym malarz wtó­ro­wał. Pani Celina otwo­rzyła drzwi na bal­kon. Kłąb świe­żego powie­trza wpadł do salonu i począł zga­niać kłęby dymu tyto­nio­wego.

Na bal­kon za panią Celiną wyszedł Andrzej. Na ulicy było już pusto, naprze­ciw w kamie­nicy wszyst­kie okna już ciemne. Naresz­cie byli sami, bo o tych dwoje w salo­nie się nie trosz­czyli.

Pani Bella grała hała­śli­wie, uszczę­śli­wiona bez­wsty­dem pio­se­nek, Radlicz przy­wiózł świeżo z Paryża nowy ich zapas…

– Musi mi pan tekst prze­pi­sać, ten o rakach szcze­gól­nie – zawo­łała, śmie­jąc się jak sza­lona. – Chodźmy już! Obo­wią­zek speł­niony!

– Może dziś mam prze­pi­sać, jeżeli wolno odpro­wa­dzić – rzekł.

– A natu­ral­nie, dziś, dziś! – odparła, zbie­ra­jąc ręka­wiczki.

Lokaj za nimi zamknął i zary­glo­wał drzwi, i gaz w przed­po­koju zga­sił. Oni zeszli, nucąc na scho­dach. Ulice były puste i głu­che, ruszyli pod rękę pie­szo na Mazo­wiecką.

– Cie­ka­wam, okrop­nie cie­ka­wam epi­logu… tam – rze­kła pani Bella. – Cesia głup­stwo robi, że to lekko trak­tuje!

– Być może i nie bar­dzo dba. – Radlicz się zaśmiał.

– Gorzej, bo zanadto sobie wie­rzy. Mówi­łam jej: „strzeż się sakra­mentu”! Wyśmiała mnie. Ano, zoba­czymy.

– Ja tylko cie­ka­wym argu­mentu, jakiego pre­zes użył, by syna do mał­żeń­stwa dopro­wa­dzić, a tego wła­śnie nikt się nie dowie.

– Ba, Cesia nawet nie wie. No, tej mło­dej pani życia nie zazdrosz­czę, jeżeli będzie kochała.

– Czyż koniecz­nie ma kochać męża?

– Takie panny ze wsi są zwy­kle kar­mione chle­bem czar­nym i… cno­tami. Ogrom­nie się cie­szę z tego skan­da­liku… Ode­gramy w nim rolę – zoba­czy pan! Czy aby ładna będzie?

– Nawet tego pani Celina nie cie­kawa. Wspo­mnia­łem: ramio­nami ruszyła, „je m’en fiche!”3 – rze­kła. Co prawda, nawet Andrzej tego nie wie.

– Cesia jest dziw­nie lek­ko­myślna w tym razie. Zdra­dzić można dla naj­brzyd­szej… żony, a naj­pięk­niej­szą dawną dla naj­szla­chet­niej­szej nowej!

– „W miło­ści nie ma zdrady, jest tylko wieczny ruch” – zade­kla­mo­wał Radlicz, dzwo­niąc do bramy.

I tak tych dwoje naj­zau­fań­szych nie­wiele wię­cej wie­działo od reszty zna­jo­mych – nie wie­działa też słowa zagadki pani Celina.

Przed kilku mie­sią­cami, bez żad­nego wstępu, bez waha­nia, bez widocz­nej zmiany uspo­so­bie­nia, Andrzej pew­nego wie­czoru rzekł spo­koj­nie:

– W tym roku mam się oże­nić.

Ona, zawsze panu­jąca nad sobą, zawsze przy­tomna, rzu­ciła obo­jęt­nie:

– Tak? A wybór uczy­niony?

– Ja wybra­łem raz na zawsze – cie­bie. Żonę – wybiera mi ojciec.

– Ojciec. Więc pogo­dzi­li­ście się?

– Nig­dy­śmy się nie kłó­cili. Ludzie o tym mówili, my ni­gdy! Naszych spraw rodzin­nych nie powie­rzamy nikomu. Mówi­łem ci, że może na uczu­cie nasze przyjść czas próby! Przy­szedł – ja się nie boję – a ty?

– Jam ci ni­gdy nie odbie­rała swo­body. Byli­śmy wzglę­dem sie­bie szcze­rzy i prawi. Nie robi­łam ci ni­gdy scen ani pie­kła w domu. Będziesz tu zawsze panem i uko­cha­nym, dopóki zechcesz!

– Dzię­kuję ci i całym życiem zapłacę.

– Nie masz za co dzię­ko­wać i pła­cić. Wszystko jest twoje i nie ja ci w czym­kol­wiek się sprze­ci­wię, bo prze­cie czu­jemy jedno za dru­gie. Któż jest tedy ona?

– Nie znam, nie wiem, nie cie­ka­wym. Ojciec wybrał.

– Ale się zga­dzasz? Dobrze jest wie­dzieć, z kim się będzie miało do czy­nie­nia. Żyć prze­cie będziesz pod jed­nym dachem, obco­wać codzien­nie? Brr!

Wzdry­gnęła się i pobla­dła, ale zapa­no­wała znowu nad sobą i rze­kła poważ­nie:

– I jakże ty potra­fisz jej kła­mać uczu­cie! Po co? Dla­czego?

– Jam ni­gdy nie kła­mał i nie skła­mię.

– Więc któ­raż się zgo­dzi, prawdę wie­dząc?

– To rzecz ojca. On wie, jaki jestem i że ustęp­stwa żad­nego od honoru nie uczy­nię.

– Szkoda mi cie­bie. Bar­dzoś młody i nie­do­świad­czony, gdy tak lekko do tego przy­stę­pu­jesz.

– Czy lekko, to ja wiem, alem nie zwykł się uchy­lać od żad­nego zobo­wią­za­nia. Byłem może kie­dyś lek­ko­myślny, dziś nie. Ale to nasze rodzinne sprawy. Nie ma nad czym roz­pa­czać, stało się!

Pani Celina zro­zu­miała, że temat był wyczer­pany, że ani słowa wię­cej rzec nie można, że teraz trzeba użyć całej deli­kat­no­ści i sprytu, by go nie ura­zić, by wpływ utrzy­mać, bar­dziej wzmoc­nić. Znała go dosko­nale od wielu lat, wie­działa, co czy­nić. Te dwa mie­siące uczy­niła mu jedną pie­śnią roz­ko­szy i miło­ści.

W dzień wyjazdu pre­zes tro­chę nie­spo­kojny szedł do syna. Nie sprze­ci­wiał się Andrzej ni­gdy, tylko ter­min odkła­dał, prze­dłu­żał, zwle­kał.

Zastał go zaję­tego pako­wa­niem rze­czy i ode­tchnął.

– Zate­le­gra­fo­wa­łem o konie – rzekł.

– Gotów jestem – odparł syn.

Zmie­rzyli się badaw­czym wzro­kiem i pre­zes dodał po fran­cu­sku z naci­skiem:

– Ufam ci zupeł­nie, że dotrzy­masz słowa.

– Nie­za­wod­nie. Tylko ojciec wie warunki.

Uśmiech dziwny prze­mknął przez oczy pre­zesa.

– Wiem – odparł. – Bądź spo­kojny. Nie prze­gry­wa­łem ni­gdy spraw jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych.

Andrzej brwi zmarsz­czył. Ten uśmiech go gnie­wał i draż­nił.

– Kiedy i gdzie jedziemy? – zagad­nął szorstko.

– Za godzinę – nad­wi­ślań­ską, nie­da­leko, osiem sta­cji.

– Mam urlop z biura na trzy dni.

– Wystar­czy na pierw­szy raz.

– Jak to? Na pierw­szy raz? Więc ileż razy myśli ojciec mnie tam wozić?

– Ja tylko ten raz. Potem będziesz jeź­dził sam. Chyba chcesz się zaraz oświad­czyć?

– A natu­ral­nie.

– Tyleś czasu odkła­dał. Myśla­łem, że zechcesz jesz­cze prze­dłu­żyć swo­bodę.

– O, ja jej wcale tra­cić nie zamie­rzam i potem. Wolę sprawę co rychlej zała­twić.

– Jak sobie chcesz. Jedźmy tedy. Po dro­dze opo­wiem ci, gdzie jedziesz i do kogo.

Andrzej nie zda­wał się być cie­kawy. Wsie­dli do powozu i ruszyli. Mieli mnó­stwo zna­jo­mych i co chwila spo­ty­kali kogoś. Gdy po raz może dzie­siąty uchy­lili kape­lu­sza, młody czło­wiek wybuch­nął:

– Mógł ojciec na tę śmieszną wyprawę wybrać nocny pociąg. Każdy, kto na nas spoj­rzy, nawet nie ukrywa uśmie­chu. Dosta­niemy się na języki wszyst­kich dow­cip­ni­siów i będziemy nie­za­wod­nie figu­ro­wali w nie­dziel­nym „Kurie­rze Świą­tecz­nym”!

– Nie możemy tam przy­je­chać wśród nocy prze­cie. Osiem sta­cji kolei, potem dzie­sięć wiorst końmi. Zresztą, mój drogi, nie pierw­szy to raz będą mówić o tobie. Nie żyłeś jak fio­łek i lilia.

– Ale nie byłem śmieszny. A! Żebyż to się raz skoń­czyło. Czy ta panna wie, w jakim celu przy­jeż­dżamy?

– Wie. Ojciec jej powie­dział i ja się z nią roz­mó­wi­łem.

– Czy to być może?!

– Tak.

– I zga­dza się? Słod­kie musi mieć życie w domu!

Pre­zes nic nie odrzekł, bo byli już na dworcu. Zała­twił bilety sam i dopiero gdy wsie­dli do wagonu i pociąg ruszył, zapa­lił cygaro, wygod­nie się roz­siadł i począł mówić, jakby prze­rwy mię­dzy zapy­ta­niem syna a odpo­wie­dzią nie było.

– Zapewne, że żywot ma nie­słodki. Ojciec jej przed pię­ciu laty oże­nił się po raz wtóry z panią Tom­kow­ską, bar­dzo bogatą wdową po tym Tom­kow­skim, u któ­rego trzy­mał w dzier­ża­wie fol­wark i zarzą­dzał jego inte­re­sami. Głup­stwo pal­nął, z płat­nego ofi­cja­li­sty prze­szedł na bezpłat­nego. Po co? Sam nie wie! Pro­po­no­wano mu świetne posady, bo czło­wiek to bar­dzo zdolny, uczciwy i facho­wiec. Ano, przy­znał mi się, że żal mu było rzu­cać swą pracę innemu. Przy­wią­zał się do tych dóbr, upo­iła go złuda dzie­dzic­twa – i poszedł ze służby w nie­wolę. Ale ty go znasz nawet, bywa prze­cie u mnie. Kole­go­wa­li­śmy się w szko­łach i choć się rzadko widu­jemy, przy­jaźń pozo­stała. Nazywa się Szpa­now­ski.

– Taki suchy, śniady bru­net, opa­lony jak cegła? – wtrą­cił Andrzej.

– Ten sam. Był żonaty z Ostrow­ską, daleką naszą krewną. Umarła ona w dwa lata po ślu­bie, zosta­wia­jąc córkę Kazię. Ta Kazia – to ona!

Pomimo woli Andrzej słu­chał uważ­nie. Pre­zes się­gnął do pugi­la­resu i podał mu foto­gra­fię.

Była to foto­gra­fia z małego mia­steczka, nędzna, blada, a wyobra­żała dziew­czynę źle ubraną i nie­zgrabną, sto­jącą sztywno przy tek­tu­ro­wej olbrzy­miej deko­ra­cji foto­grafa, jar­marcz­nego zapewne. Była chuda, śniada, bez wyrazu na twa­rzy ścią­głej i pra­wie dzie­cin­nej. Stała tak sobie bez żad­nej pozy, z obwi­słymi ramiony, patrząc wprost przed sie­bie. Oczy miała ciemne i łagodne i gruby war­kocz prze­rzu­cony przez ramię.

Andrzej popa­trzył i obo­jęt­nie foto­gra­fię zwró­cił.

– Cóż? Jakże ją znaj­du­jesz? – spy­tał pre­zes.

– Okropna!

– Takąś chciał mieć. Odpo­wie wszel­kim twym wyma­ga­niom. Będzie spo­kojna, poważna, dobra i cicha. Zga­dza się na wszystko, zro­zu­mie swe poło­że­nie i ni­gdy poza gra­nice nie wyj­dzie. Dla cie­bie będzie wygodna, a ja ją będę okrut­nie lubił!

Andrzej aż się zdzi­wił zapa­łowi ojca. Nie sły­szał ni­gdy, by pre­zes nad kimś się uno­sił. Uśmiech­nął się lekko.

– Widzę, że ojciec już ją dobrze zna.

– Ano, tobie się zdaje, że ci obo­jętne, kogo w dom wpro­wa­dzisz. Dla mnie nie! Przy­znaję. Myślisz, żem się bał twego romansu? Nie, bałem się, byś nie wybrał panny na wyda­niu, w kar­na­wale. Teraz jestem rad i spo­kojny.

Andrzej ramio­nami ruszył; coś w tonie ojca go gnie­wało. Była to wciąż pew­ność jury­sty, który wie, że sprawę wygra.

– To dziwne jed­nak, że tego ide­ału dotąd nikt ojcu nie sprząt­nął – wtrą­cił iro­nicz­nie.

– Dziew­czyna ma zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat i ani gro­sza posagu. Hodo­wała się na fol­warku dzier­żaw­nym, w kącie głu­chym, w pracy od dziecka. Ojciec ją oddał do klasz­tor­nej pen­sji w Gali­cji, ale po dwóch latach ode­brał, bo się obejść bez niej nie mógł. W rok potem się oże­nił i razem z nim poszła na bez­płatną służbę do Tom­kow­skiej. Jakeś rzekł, nie­słodki ma żywot, od czasu zwłasz­cza, gdy się tam uro­dziła córka! I ojciec, i ona cier­pią jedno za dru­gie. On na wszystko się zga­dza, byle na dziecka ponie­wierkę nie patrzeć, ona gotowa na jesz­cze gor­szą dolę, byle on nie widział jej utra­pień. I tak, mój drogi, nie ma trud­no­ści nie do roz­wią­za­nia. Myśla­łeś, że dasz mi zagadkę bez odpo­wie­dzi. Ano, prze­gra­łeś raz pierw­szy!

– Jesz­cze nie po ślu­bie! Jesz­cze ja się roz­mó­wię – mruk­nął Andrzej.

– Nie powiesz jej wię­cej niż ja! Zresztą, o co się spie­rać? Lep­szej nie znaj­dziemy ni­gdzie. Przyj­dzie czas, gdy mi podzię­ku­jesz.

Syn począł doby­wać gazety poranne. Po chwili oby­dwaj zagłę­bili się w czy­ta­niu. Temat był wyczer­pany.

Na świe­cie był kwie­cień; pola jesz­cze szare, płu­gami poorane, gdzie­nie­gdzie led­wie zie­le­nieć poczy­nały. Pociąg mijał łany dobrze uprawne, porządne dwory, ludzi pra­cu­ją­cych na roli, gaje i sady kwit­nące. Przez okna wagonu wpa­dał kłę­bami świeży podmuch wsi, więc pre­zes rychło gazetę rzu­cił i roz­glą­dał się po oko­licy.

– Mało znasz wieś – rzekł do syna. – Zoba­czysz ją z naj­bliż­szej strony, bo i pora uro­cza, i Górów, dwór Tom­kow­skiej, to jest Szpa­now­skich, jest jed­nym z naj­lep­szych gospo­darstw w kraju. Tam już nie sie­lanka i nie dyle­tan­tyzm, to już fabryka rolna bar­dzo rozum­nie pro­wa­dzona. Nie znam się na tym, ale chylę głowę, bom widział rachunki Szpa­now­skiego. Zdu­mie­wa­jące ma rezul­taty.

– To ten Górów, skąd Jasiń­ski ma konie?

– Ten sam. Stad­ninę mają jedną z pierw­szych w kraju. Pokaże ci ją Szpa­now­ski, bo ma sła­bość do koni.

– Więc zaba­wimy ile? – zagad­nął Andrzej nie­spo­koj­nie.

– Ano, nie mniej jak do jutra wie­czór. Zdaje mi się, że to nie­zbyt długo.

Andrzej powró­cił do gazety, ale czy­tał nie­uważ­nie. Pomimo wszyst­kiego ta wyprawa, im bli­żej celu, tym gorzej go draż­niła.

– Jeśli ojciec już grunt przy­go­to­wał, to ślub może się odbyć jesz­cze w maju – rzekł po chwili, zapa­la­jąc papie­rosa i mnąc ner­wowo gazetę.

– Natu­ral­nie. Im prę­dzej, tym lepiej. Dom mamy urzą­dzony, papiery w porządku.

– I zna­jo­mych mniej latem. Mam nadzieję, że do jesieni wyczer­pią nasz temat i znajdą nową pastwę dla plo­tek.

– Może­cie wyje­chać gdzie na lato!

– Razem! Dzię­kuję! – obu­rzył się Andrzej i posęp­nie umilkł.

Przy­po­mniał sobie zeszłą wio­snę, którą spę­dził z panią Celiną na Capri. Parę mie­sięcy marzeń, szczę­ścia, śpiewu i roz­ko­szy. Teraz jakże trudno będzie idyllę tę powtó­rzyć. Nie­po­dobna!

A pociąg pędził i pędził, coraz bli­żej zło­wiesz­czego celu. Ode­brano już bilety, pre­zes pro­sto­wał zesztyw­niałe członki i także nie­spo­kojny cho­dził od okna do okna.

Andrzej prze­tarł dło­nią czoło i oczy, wzdry­gnął się i spod brwi spoj­rzał na ojca.

– Wła­ści­wie matka mi dała ter­min do paź­dzier­nika – rzekł nie­śmiało. – Dla­czego się śpie­szymy tak bar­dzo?

– Dla­tego, żeś się zgo­dził na to sam przed dwoma mie­sią­cami i ja zaan­ga­żo­wa­łem swoje słowo – odparł spo­koj­nie pre­zes.

Syn głowę spu­ścił. Był to ostatni pro­test.

Pociąg zwal­niał już i zatrzy­mał się wresz­cie.

Pre­zes przez okno się wychy­lił i kiw­nął głową słu­żą­cemu w libe­rii.

– Konie są? Weź­cie rze­czy – rzekł.

Sługa, nie­młody już czło­wiek i snadź rze­czy świa­domy, spoj­rzał cie­ka­wie na Andrzeja, zbie­ra­jąc tłu­moczki.

– Jest co w bran­kar­dzie4 do ode­bra­nia? – zagad­nął.

– Nie. Pań­stwo w domu?

– Cze­kają z her­batą.

Prze­szli przez sta­cję, oglą­dani cie­ka­wie przez tłum Żydów i gawiedź roz­ma­itą. Zda­wało się Andrze­jowi, że i tu widzi miny dwu­znaczne. Roz­draż­nie­nie jego rosło.

Gdy weszli na podwó­rze, już wolant górow­ski stał przed gan­kiem. Cztery siwki bar­dzo rasowe, stan­gret z wąsi­kami jak wie­chy, powo­zik jak z igły. Gawiedź poczęła im z drogi się usu­wać z widocz­nym sza­cun­kiem. Andrzej ode­tchnął. Ruszyli. Minęli mia­steczko liche i wydo­stali się mię­dzy pola. Słońce chy­liło się ku zacho­dowi. Ludzie koń­czyli roboty, od gajów i sadów szły cudne wonie.

Andrzej się uspo­ka­jał spo­ko­jem i pogodą oto­cze­nia.

Stać się to musi, dał słowo matce, teraz ojcu, życie się jakoś urzą­dzi, wszy­scy się prze­cie żenią, a iluż z miło­ści?! Nie wyglą­dają oni jed­nak jak ofiary i męczen­nicy.

Drogą przed nimi jechał parob­czak z gali­cyj­ska przy­brany, na dra­biaku zaprzę­żo­nym w spa­słe dwa siwe mie­rzyny. Jechał i okrut­nie śpie­wał. Stan­gret krzyk­nął, by ustą­pił, ten ino batem śmi­gnął i dalej gnał z góry.

I sły­chać było, jak z fan­ta­zją dalej śpie­wał:

Siwy konik, siwy – malo­wane sio­dło.

Jakież mnie też licho do dziew­czyny wio­dło?

Minęli go prze­cie i stan­gret mu batem pogro­ził. A ten się roze­śmiał tylko, bły­ska­jąc zębami bia­łymi i oczyma jak bła­watki. Pre­zes do kie­szeni się­gnął i rzu­cił mu rubla.

– To z Górowa czło­wiek? – spy­tał stan­greta.

– Nasz for­nal Sta­cho, co masło do kolei dosta­wia – odparł słu­żący. – Pan go z Gali­cji wyrost­kiem przy­wiózł! Tyle lat służy, to się roz­be­stwił!

– To już na górow­skich jeste­śmy grun­tach?

– A już, od lasu gra­ni­cę­śmy minęli.

Sta­cho, for­nal, na boczną drogę skrę­cił, do fol­warku, który czer­wie­niał swymi murami wśród pustych pól.

Olbrzy­mie obory two­rzyły czwo­ro­bok, ludzie się krę­cili tu i tam, zada­jąc wie­czorną paszę, w budynku u bramy roz­le­gał się gwizd cen­try­fugi.

Przez otwarte okno tego budynku wyj­rzała na tur­kot fur­gonu młoda dziew­czyna w sza­fi­ro­wej płó­cien­nej blu­zie i zawo­łała Sta­cha.

– Masz kwit?

– Mam, pro­szę panienki.

– Dawaj żywo! Cze­goś się opóź­nił?

– Ola­boga! Anim chwil­czyny nie zmi­trę­żył. Stan­gret Paweł może świad­czyć, co po war­szaw­skich gości jeź­dził.

Chło­pak ku staj­niom ruszył i po chwili wró­cił z kwi­tem w gar­ści.

– Galan­tom zdał: wzięli za to dzie­więć zło­tych, a tyle mi oddali! – rzekł, kła­dąc na sto­liku tro­chę sre­bra i mie­dzi.

Dziew­czyna obej­rzała kwit, wcią­gnęła go do ksiąg, któ­rych stos leżał na sto­liku, odra­cho­wała pie­nią­dze, wpi­sała roz­chód, śpie­sząc się bar­dzo.

Sta­cho stał i patrzał, mnąc w ręku rubla.

– Możesz iść – rze­kła, oczu nie pod­no­sząc.

– Konie panience zaprzę­gać? – spy­tał.

– Natu­ral­nie! Żywo.

– Ja chciał panience coś poka­zać. – Uśmiech­nął się.

Spoj­rzała na niego.

– Dosta­łem od tych gości, co do dworu poje­chali – rzekł, poka­zu­jąc rubla.

– Za co? – zdzi­wiła się.

– Albo ja wiem. Jecha­łem se, śpie­wa­jąc; minęli mnie; było dwóch: jeden stary, drugi młody. Ten stary rzu­cił mi papie­rek.

– No, było podzię­ko­wać – rze­kła chmurno, zbie­ra­jąc kape­lusz i ręka­wiczki.

Sta­cho głową pokrę­cił. Z tą swoją panienką był on tro­chę kolegą. Gdy go mal­cem przy­wie­ziono z Gali­cji – sie­rotę – szu­kali razem gniazd w sadzie, a potem ona go czy­tać i pisać uczyła.

Dziś na sta­cji Paweł stan­gret gadał z loka­jem, że po kawa­lera do panienki przy­je­chali.

Sta­cho chciał się koniecz­nie dowie­dzieć, czy to prawda, a jakoś nie śmiał. Panienka była gniewna czy zmar­twiona, nie chciała rozu­mieć.

Pokrę­cił Sta­cho głową, wes­tchnął i poszedł konia zaprzę­gać.

Młoda dziew­czyna roz­mó­wiła się jesz­cze z pisa­rzem i dozorcą mlecz­nym i wyszła przed sień.

Sta­cho już zajeż­dżał jed­no­konną bryczką.

Wsia­dła do niej i ruszyła za bramę. Koń znał drogę, codzien­nie dwa razy ją odby­wał, o świ­cie i póź­nym wie­czo­rem.

Dziew­czyna tedy nie kie­ro­wała nim i wolno puściw­szy lejce, roz­glą­dała się po polach.

Wie­działa, kto są goście i w jakim celu przy­jeż­dżają, że tam cze­kają na nią, że się opóź­niła, cze­kając na Sta­cha, prze­cie się nie śpie­szyła. Wzrok jej spo­czął na kępce drzew na hory­zon­cie i wahała się.

Nagle tar­gnęła lejce, skrę­ciła konia i tęgim kłu­sem ruszyła ku tej kępie drzew, pozo­sta­wia­jąc Górów na stro­nie. Spóźni się jesz­cze o godzinę, ale być tam musi dziś jesz­cze.

Łuny zachodu już gasły, przej­rzy­sty, cudny zmierzch ogar­niał kra­jo­braz, po gajach zawo­dziły sło­wiki.

Sma­głe policzki dziew­czyny pałały ogniem, usta kur­czyły się bólem; oczy były pełne łez.

Polną dro­żyną spro­sto­wała odle­głość i wje­chała na podwó­rze gęsto krze­wami zaro­słe, pod drew­niany stary dom, sto­jący wśród zdzi­cza­łego sadu.

Na ganku stara kobieta sie­działa samotna.

– To ty, Kaziu! – zawo­łała zdzi­wiona. – Skądże… w robo­czy dzień, wie­czo­rem. Jak­żeś się uwol­niła?

Dziew­czyna uwią­zała konia do ganku i sta­nęła przed nią, dysząc, jakby pie­szo tu bie­gła.

– Wca­lem się nie uwol­niła. Jadę z Porę­bów do domu. Zbo­czy­łam do babci, na chwilę, po ostat­nie słowo. Pre­zes przy­je­chał z synem po osta­teczną decy­zję.

Umil­kła chwilę, połknęła może łzy.

– Czy on już naprawdę nie wróci, bab­ciu? – szep­nęła.

Sta­ruszka potrzą­snęła głową żało­śnie.

– Oj nie, oj nie! – odparła głu­cho.

– Bo ja mu prze­cie łamię wiarę! – ponuro rze­kła dziew­czyna. – Bab­cia, choć nie wie­rzy, chroni mu prze­cie ten dom i szma­tek ziemi… i czeka… a ja… mam zdra­dzić?

– Moje dziecko, nie nam się rów­nać! Ja jego nie cze­kam, ale dni doży­wam. Ja już nie mam obo­wiąz­ków, jam swoje odbyła, odcier­piała, odpra­co­wała. Tobie trzeba swoje speł­nić. Ty nie zdra­dzasz, ty nie łamiesz wiary; ty musisz życie prze­żyć.

– Bab­cia wie, że gdyby nie ojciec, znio­sła­bym sto­kroć wię­cej jesz­cze. Ale patrzeć nie mogę na jego wyrzuty i zgry­zotę. Muszę zejść z oczu pani Tom­kow­skiej. Wiem, że to, co mnie czeka, jesz­cze będzie gor­sze, ale przy­naj­mniej ojciec nie będzie codzien­nym świad­kiem.

Zamil­kła, smut­nymi oczyma patrząc przed sie­bie.

– Żeby choć wieść, że on żyje, żeby choć we śnie! – szep­nęła ponuro.

– Gdyby żył, wieść by była. Grób tylko mil­czy! Ty, dziecko kochane, z czy­stym sumie­niem ofiarę speł­nij. Ojciec ci pierw­szy!

– Bab­cia mnie w sercu zachowa?

– Jak wnuczkę jedyną.

Dziew­czyna przy­pa­dła do jej kolan i łkała długą chwilę. Potem się pod­nio­sła, otarła łzy i uca­ło­waw­szy ręce sta­ruszki, mil­cząc, zeszła z ganku.

– Przy­jedźże prędko! – poże­gnała ją łagod­nie.

– Jutro wie­czo­rem!

Koń ruszył. Dziew­czyna już nie dała sobie roz­tkli­wiać się. Wolę miała bar­dzo silną, posta­no­wie­nie stałe. Gdy wjeż­dżała w podwó­rze Górowa, była zupeł­nie spo­kojna, pra­wie wesoła. U bramy, nie­spo­kojny, cze­kał na nią ojciec. Już trzeci raz odcho­dził od gości, wyglą­dał jej przy­by­cia.

– Naresz­cie! – ode­tchnął. – Chodźże prę­dzej. Pre­zes się cią­gle o cie­bie dopy­tuje. Przy­je­chali już dawno.

– Muszę się prze­brać chyba.

– Tylko prędko.

Zawo­łał sta­jen­nego, by konia odpro­wa­dził, i poszli razem do ofi­cyn.

Dom miesz­kalny był jasno oświe­tlony, dwór cały obszerny, ślicz­nie zbu­do­wany, luźny i zamożny. Kazia miesz­kała w ofi­cy­nie z woli i roz­kazu jasnej pani, która nie­na­wi­dziła pasier­bicy i trzy­mała ją jako płatną sługę. Co prawda, anty­pa­tia była wza­jemna, tylko Kazia umiała ją ukryć dla ojca.

Szpa­now­ski wszedł za córką do jej miesz­ka­nia i pod­czas gdy ona zmie­niała bluzę robo­czą na nie­dzielną sukienkę, stał u sto­lika zapa­trzony w pło­mień świecy, zamy­ślony, stro­skany.

– Młody Sanicki bar­dzo przy­stojny, gładki! – zaczął wresz­cie waha­jąco. – Ale ma coś w sobie… czy ja wiem, coś zim­nego, ostrego. Kaziu, jeśliby ci się nie podo­bał… zli­tuj się… nie idź. Ja się tak boję o cie­bie!

– Otóż znowu tatko wyna­lazł sobie tro­skę! – odparła pra­wie śmie­jąco. – Prze­cie Sino­bro­dym tylko dzieci stra­szą. Jeśli podobny syn do ojca, tom gotowa do jutra już się zako­chać.

Szpa­now­ski ode­tchnął. Jakby cień zszedł mu z twa­rzy.

– Ty, poczci­wo­ści. A pokaż no się, czyś ładna?

Obró­cił ją do świa­tła i z miło­ścią patrzał.

Kazia była wysoka, tro­chę za chuda, nie­zbyt zgrabna, miała twarz mocno opa­loną, oczy ciemne i poważne i ogromny war­kocz, ople­ciony bez pre­ten­sji wkoło głowy. Sukienka nie­dzielna, źle skro­jona, nie ubie­rała, lecz szpe­ciła ją jesz­cze. Ale Szpa­now­ski tego nie widział, a ona o to nie dbała. Byle było czy­ste i całe!

– Chodźmy! – zawo­łał, cału­jąc ją w czoło.

Z ofi­cyn sto kro­ków było do pałacu. Prze­szli, mil­cząc – obojgu biło mocno serce.

W jadalni lokaje nakry­wali do wie­cze­rzy. Z salonu roz­le­gał się silny, dźwięczny głos pre­zesa, a gruby śmiech pani domu.

– Ten nie­oce­niony pre­zes ze swym humo­rem – szep­nął Szpa­now­ski – od trzech godzin prawi, aż wszyst­kich roz­ru­szał.

Zna­czyło to, że i maco­cha była wesoła, co się ni­gdy nie zda­rzało. Kazia uśmiech­nęła się gorzko, nie­znacz­nie.

Szpa­now­ski drzwi otwo­rzył. Jasne świa­tło olśniło na chwilę dziew­czynę, szu­miało jej w gło­wie, nie wie­działa, co ma dalej ze sobą robić, jak się poru­szyć, i zatrzy­mała się u progu, czu­jąc się bez­mier­nie głu­pia i nie­szczę­śliwa.

Ale pre­zes cza­to­wał na tę chwilę, fra­zes urwał, pod­niósł się żywo z fotela i szedł do niej uśmiech­nięty, ura­do­wany, z goto­wym sło­wem.

– Witam panią. Dopo­mi­nam się od godziny. Ale mło­dym do sta­rych nie­skoro. Panna Kazi­miera nie dba o mumię pre­zesa. Za karę przy­wio­złem swoją młod­szą edy­cję. Pani pozwoli przed­sta­wić sobie mego jedy­naka. Pro­szę dla niego o sym­pa­tię.

Od stołu, gdzie prze­rzu­cał ilu­stra­cje, Andrzej wstał, skła­da­jąc ukłon „sty­lowy”. Przy tym jed­nym spoj­rze­niem objął postać dziew­czyny i spo­tkał na sobie jej wzrok spo­kojny, poważny.

Egza­min trwał sekundę, potem Kazia nie­śmiało podała mu rękę bez słowa. Nie umiała zdaw­ko­wych fra­ze­sów.

– Pani, jak zwy­kle, zajęta. Jak to dobrze, że jutro święto. Sko­rzy­stamy prze­cie z pani towa­rzy­stwa! – mówił pre­zes.

Kazia spoj­rzała po salo­nie. Maco­chy nie było.

– Kiedy, bo ja i w święto… mam zaję­cie – rze­kła, spo­glą­da­jąc ku ojcu.

– Jutro robimy sobie waka­cje – rzekł Szpa­now­ski. – Pano­wie chcą obej­rzeć gospo­dar­stwo, urzą­dzimy tedy wielką rewię i paradę naszej rol­nej armii.

– Ano, to będę wolna! – Kazia się uśmiech­nęła.

– Pani lubi waka­cje? – spy­tał Andrzej.

– O, lubię! – rze­kła szcze­rze.

– To dowód mło­do­ści.

– Nie­ko­niecz­nie! To dowód, że mam po czym odpo­czy­wać.

– Racja! – zawo­łał pre­zes.

– Ja sie­bie do próż­nia­ków nie liczę – zapro­te­sto­wał Andrzej. – Pra­cuję także w biu­rze tech­nicz­nym, ale żebym się znowu tak bar­dzo cie­szył z nie­dzieli… to nie!

– Bo pan ma ich pięć­dzie­siąt dwie na rok, a my na wsi żad­nej – odparła Kazia.

– Jak to? Prze­cie na wsi także na ten dzień prze­rywa się roboty.

– Na roli. Ale inwen­tarz potrze­buje co dzień sta­ra­nia. Prze­róbka nabiału nie prze­rywa się ni­gdy.

– Tak, tak – nasze zaję­cie to roz­wią­za­nie kwe­stii per­pe­tuum mobile – zaśmiał się Szpa­now­ski.

W dal­szych poko­jach roz­legł się płacz dziecka i zaraz potem gło­śne, dosadne stro­fo­wa­nie pani domu.

Mimo woli roz­mowa się urwała i była sekunda przy­krego mil­cze­nia. W tej chwili pani weszła do salonu, nio­sąc na ręku swą jedy­naczkę.

– Pre­zen­tuję panu moją dzie­dziczkę! – zawo­łała do pre­zesa.

– Śliczny, roz­koszny dzie­ciak! Jakie oczy! – zachwy­cał się pre­zes tak czel­nie, że Kazi krew ude­rzyła do twa­rzy ze stra­chu, że się maco­cha obrazi.

Dziecko było szpetne. Z wielką głową, bez­kształt­nymi rysami, blade, ane­miczne, gry­ma­śne, snadź i roz­pusz­czone bez­mier­nie. Było rze­czy­wi­ście kopią matki. Nos zadarty, policzki pła­skie i sze­ro­kie, oczy małe i blade. Tylko matka była czer­wona i zdrowa, wyso­kiego wzro­stu i otyła, a kopia prócz brzy­doty miała jesz­cze nie­zdro­wie i wątłość.

Kazia nie­po­trzeb­nie się lękała. Pani Szpa­now­ska połknęła jak cukie­rek kom­ple­menty pre­zesa i uśmiech­nięta poże­rała roz­ko­cha­nym wzro­kiem małą szpe­totę. Była to jedyna istota, którą kochała, oprócz sie­bie.

– No, Zosieńko, podaj panu rączkę, przy­wi­taj się!

Ale Zosieńka popa­trzała chwilę na pre­zesa, wykrzy­wiła się i poka­zała mu język.

– A pfe! – upo­mniała ją matka, cału­jąc przy tym.

– Roz­koszna psot­nica! Szczę­śliwy wiek szcze­ro­ści! – zauwa­żył uprzej­mie pre­zes.

– Głu­piut­kie to jesz­cze, a przy tym służba uczy nie wie­dzieć jakich zbyt­ków. No, pobaw się, Zosiu!

Posta­wiła ją na ziemi i rze­kła do wystro­jo­nej pia­stunki, która ją chciała wypro­wa­dzić:

– Zostaw panienkę i możesz odejść. Niech się dziecko uczy bawić samo. To roz­wija samo­dziel­ność.

– Ma pani dobro­dziejka zupełną rację. Samo­dziel­no­ści brak mło­demu poko­le­niu – potwier­dził pre­zes i zaraz, jak z rękawa, począł sypać przy­kłady roz­ma­itych sys­te­mów wycho­wa­nia.

Kazia usu­nęła się w drugi koniec salonu i usia­dła przy stole, gdzie Andrzej prze­rzu­cał cza­so­pi­sma.

Zna­leźli się odosob­nieni i sami, bo Szpa­now­skiego odwo­łano do rządcy. Szu­ka­jąc tematu, by roz­mowę zagaić, młody czło­wiek ze zło­śli­wym, dys­kret­nym uśmie­chem śle­dził zabawę mało­let­niej górow­skiej dzie­dziczki.

Mała, zosta­wiona sobie, poszła przede wszyst­kim do kosza peł­nego kwit­ną­cych cie­plar­nia­nych roślin, stro­ją­cego para­pe­towe drzwi do ogrodu i poczęła peł­nymi gar­ściami rwać liście, kwiaty, całe rośliny, rzu­cała je sobie pod krzywe, nie­zdarne nogi i dep­tała po nich.

Andrzej spoj­rzał na Kazię. I ona przy­pa­try­wała się tej zaba­wie. Zaru­mie­niła się ze wstydu i pode­szła do dziecka. Pochy­liła się nad nim i łagod­nie wyjęła z rąk cały hia­cynt z cebulą.

– Nie psuj kwiat­ków, to je boli – rze­kła pra­wie pro­sząco. Dziecko nagle wrza­snęło dzi­kim gło­sem, rzu­ciło się do niej, wyrwało kwiat.

– Co to, Zosieńko! – Matka zerwała się i nagle do furii podobna tup­nęła nogą. – Po co drę­czysz dziecko! Jak śmiesz! – krzyk­nęła na Kazię. – Zerwała kwiat. Niech rwie. To wszystko do niej należy! Ona tu pani. Biedna Zosieńko… no, nie płacz… nie… rwij kwiatki. Zrób sobie bukie­cik. Wolno dziecku, wolno!

Kazia blada, prze­ra­żona, cof­nęła się bez słowa.

Wró­ciła na swe miej­sce, pochy­liła głowę i widział Andrzej, jak drżała całym cia­łem.

Tedy nagle roz­mowę zagaił, popchnięty żądzą wydo­sta­nia się stąd co naj­prę­dzej.

– Pani wia­domy cel naszej wizyty. Zdaje mi się, że im prę­dzej się poro­zu­miemy, tym lepiej. Z woli ojców naszych i losu jeste­śmy sobie prze­zna­czeni.

Mówił prędko, zni­żo­nym gło­sem, nie patrząc na nią.

Gdy skoń­czył, oczy pod­niósł. Kazia już zapa­no­wała nad sobą, spo­tkał jej wzrok spo­kojny, poważny.

– Ojciec pana mówił ze mną! – odparła. – Alem ja mu nie powie­działa nic o sobie, co panu powie­dzieć będę obo­wią­zana.

Zdzi­wił się, pra­wie prze­ra­ził.

– Musimy tedy sobie poczy­nić obu­stronne zwie­rze­nia – odparł, uśmie­cha­jąc się z przy­mu­sem. – Czy mamy zaraz zacząć?

– Sądzę, że nie. Za chwilę poda­dzą kola­cję, a tutaj to trudno.

– Zatem jutro popro­szę panią o godzinę roz­mowy.

Kazia, zamiast odpo­wie­dzi, porwała ze stołu lampę. Był wielki czas, bo wła­śnie Zosia uchwy­ciła za róg makaty, którą stół był przy­kryty, i led­wie Andrzej miał czas się usu­nąć. Wszystko, co było na stole: książki, gazety, albumy, por­ce­la­nowy wazon, krysz­ta­łowa patera na bilety, popiel­niczki, noże do papieru, skrzynka z cyga­rami – z wiel­kim hała­sem i brzę­kiem spa­dło na zie­mię, a razem z tym upa­dła Zosia, pod­no­sząc wrzask pie­kielny.

Na to nawet pre­zes nie zna­lazł kom­ple­mentu, a jako ama­tor i zbie­racz sta­ro­żyt­no­ści, zała­mał ręce nad sko­ru­pami sewr­skiego wazonu.

Pani Szpa­now­ska przy­pa­dła do dziecka.

– O mój Boże, ska­le­czyła się!

Dziecku nic się nie stało, ale wie­działo, że za wrzask dosta­nie cukier­ków. Uży­wało tedy, że Andrzej mimo woli uszy zasło­nił.

– Nie mogłaś bie­dac­twa zatrzy­mać? I ow­szem! Na życie jej nasta­jesz! Umyśl­nie lampę zdję­łaś, żeby stra­ciła opór i upa­dła. Mary­sia, zabierz panienkę. Zaraz zim­nej wody do główki. Prze­pra­szam pana. O mój Boże! Może być wstrzą­śnie­nie mózgu! – I wynio­sła dziecko.

W tej chwili wszedł Szpa­now­ski, za nim lokaj.

– Co tu się stało?

– Mój łaskawco! Naj­cen­niej­sza marka! – odparł pre­zes, sto­jąc w żało­snej pozie nad szczer­bami wazonu. Obej­rzał się, że pani nie ma, i ciszej dodał, by tylko Szpa­now­ski sły­szał:

– Zli­tuj­cie się! Kata sobie cho­wa­cie!

– Ja! – Szpa­now­ski gorzko się uśmiech­nął. – Ja ani cho­wam, ani tu co zna­czę. Wiem, co będzie, ale zmie­nić nie mogę i tyle pocie­chy, że pewny jestem, iż nie dożyję owo­ców tego sys­temu.

Usu­nęli się do kominka i roz­ma­wiali dalej pół­gło­sem, spo­glą­da­jąc na młodą parę.

Lokaj tym­cza­sem sprząt­nął tro­fea samo­dziel­no­ści Zosi, a Andrzej już swo­bod­niej zagaił roz­mowę z Kazią.

– Pani zapewne zna War­szawę?

– Nie byłam tam ni­gdy.

– Nie może być?! – zdu­miał się, uszom nie wie­rząc.

– Tak się zło­żyło. Cho­wa­łam się bez matki, ojciec był zawsze bar­dzo zajęty. Bywał w War­sza­wie chwi­lowo sam, bobym mu zawa­dzała tylko. Potem spę­dzi­łam kilka lat w klasz­to­rze w Gali­cji. Znam Lwów i Kra­ków, mamy tam dale­kich krew­nych, a w War­sza­wie ani jed­nej zna­jo­mej osoby.

– Nie­wiele się pani bawiła w życiu.

– Nie. Raz tań­czy­łam w Lubli­nie na ostatki.

Przy­znała się szcze­rze.

– Ojciec nie lubi zabaw i czasu nie ma. Na zabawy trzeba mieć dużo wol­nych chwil, swo­bod­nej myśli i kółko zna­jo­mych. A tutaj nie mamy sto­sun­ków. Jest kilka domów, gdzie bywa maco­cha, a ja nie; gdy tu przy­jeż­dżają, ja ich nie widuję. Dużo jest roboty.

Coraz bar­dziej pochwa­lał Andrzej wybór ojca. Z taką żoną nie będzie miał kło­potu. Nie będzie wie­działa nawet, co zna­czą wyma­ga­nia.

– Więc nie lubi pani zabaw?

– Nie. To, co się tak nazywa, jest bar­dzo bez­myślne. Po tych tań­cach byłam tydzień nie­swoja i chora. Gdy­bym miała kiedy wolny czas, lubi­ła­bym czy­tać, cią­gle czy­tać albo grać…

Urwała, widząc cień nie­chęci na jego twa­rzy.

– Ale broń Boże komuś! Tak samej sobie o zmroku. Zresztą, może bym już nie potra­fiła. Od klasz­toru nie gra­łam ni­gdy.

– Pani dobrze klasz­tor wspo­mina.

– O! Bo mi tam było jak w raju. Lepiej być nie może.

– Może pani była jed­no­cze­śnie z panną Zale­ską?

– Z Tunią? A jakże. Sie­dzia­ły­śmy na jed­nej ławce. Może pan ją zna?

– Natu­ral­nie! Wyszła za mego przy­ja­ciela, Dąb­skiego. Bywam u nich w War­sza­wie i podzie­lam pani sym­pa­tię dla pani Marty. Nie znam dow­cip­niej­szej kobiety i swo­bod­niej­szego koleżki.

– Myśmy z nią też kole­go­wały we wszyst­kich figlach – odparła Kazia już zupeł­nie ośmie­lona.

Twarz jej się oży­wiła, oczy świe­ciły żar­tem i swa­wolą. Musiała być bar­dzo wesoła i dzie­cinna jesz­cze w grun­cie. Andrzeja zaczy­nała bawić.

– Baga­tela! – roze­śmiał się. – Więc bywają figle w klasz­to­rze? A byli w to zamie­szani stu­denci?

Kazia obu­rzyła się ogrom­nie.

– Stu­denci! Po co? Gdzie? Prze­cie to na wsi było, a nam wcale stu­denci nie byli w gło­wie! O, pan nie zna klasz­to­rów i ich ducha. Pan wie, że jeśli w książce był zakre­ślony ustęp, tośmy go nie czy­tały. Za nic!

– Pani daruje, ale nie wie­rzę. Jestem pewny, że pani Tunia czy­tała. – Roze­śmiał się.

– I Tunia nie, bo ona wcale nie­cie­kawa była ksią­żek. Ja za sie­bie mogę przy­się­gnąć.

– Czy i na­dal zacho­wała pani taką siłę woli do zaka­za­nych rze­czy?

– Jeśliby mnie wzięto na słowo, tobym dotrzy­mała.

– A jakby pokusa była za silna?

– Ja bym się wcale nie dała kusić i nie myśla­ła­bym wię­cej o tym.

– O pani! To pani jesz­cze chyba pokus nie zna.

Kazia poczer­wie­niała aż po białka oczu. Nie były to żadne wyrzuty sumie­nia, ale pro­stotę jej i powagę ura­ził ton iro­niczny Andrzeja. Stra­ciła swo­bodę.

– Co do owych zakre­ślo­nych ustę­pów, spy­tamy o to pani Tuni! – mówił dalej żar­to­bli­wie. – Jakież tedy figle płata się w klasz­to­rach?

– O, różne! – odparła już sztywno. – Było nas prze­cie kil­ka­dzie­siąt, kon­ceptu nie bra­kło.

Urwała i spoj­rzała spod brwi w głąb salonu. Pani Szpa­now­ska wcho­dziła i Kazia z daleka czuła jej straszny wzrok na sobie, instynk­tem bała się sceny.

– Pań­stwo zawsze wie­czory tu spę­dzają razem? – spy­tał Andrzej pół­gło­sem.

– O nie! Gdzież tam. Przy­cho­dzimy tylko na kola­cję. Ojciec do późna z admi­ni­stra­cją kon­fe­ruje, ja u sie­bie czy­tam.

– A co pani czyta?

– Obec­nie? Kalinki Sejm czte­ro­letni.

– A przed­tem?

– Przed­tem mia­łam Szek­spira.

– A powie­ści?

– Powie­ści tam nie ma pra­wie.

– Gdzie – tam?

– U babci Boguc­kiej.

– Żyje babka pani?

– Nie, ona mi nie babką. Daleka krewna matki, ale ją wszy­scy bab­cią nazy­wają, więc i ja tak o niej mówię! Bar­dzo, bar­dzo stara i taka dobra!

– I ma biblio­tekę?

– To jej wnuka książki.

W tej chwili otwo­rzono drzwi jadalni, oznaj­mia­jąc kola­cję. Pre­zes podał ramię Szpa­now­skiej – roz­mowa mło­dych się prze­rwała.

U stołu mówiono o koniach, o kwe­stiach eko­no­micz­nych, tro­chę o poli­tyce. Kazia nie otwo­rzyła ani razu ust; Andrzej skła­dał swą towa­rzy­ską daninę pani domu, która sze­roko i długo opo­wia­dała o swych sto­sun­kach w War­sza­wie za życia pierw­szego męża, o jego cno­tach i zdol­no­ściach, o stra­cie, jaką z jego śmier­cią ponio­sło spo­łe­czeń­stwo, oko­lica i ona sama.

Andrzej sły­szał od ojca, że nie­bosz­czyk Tom­kow­ski zro­bił fun­dusz przy­pad­kowo na akcjach, że był mniej jak nie­roz­tropny, że fun­dusz utrzy­mał i potroił Szpa­now­ski, że poży­cie pań­stwa Tom­kow­skich było nie­usta­jącą domową wojną, a sto­sunki w War­sza­wie ogra­ni­czały się do weł­nia­nego jar­marku i bywa­nia w teatrze.

Ale słu­chał uprzej­mie i uda­wał, że we wszystko wie­rzy.

Szpa­now­ski, ten wcale tego nie słu­chał. Zapewne umiał na pamięć. Deba­to­wał gorąco z pre­ze­sem o kary­god­nym gra­niu na gieł­dzie fik­cyj­nym zbo­żem.

Kazi kola­cja wyda­wała się bez końca. Zmę­czona fizycz­nie dwu­na­sto­go­dzin­nym zaję­ciem, miała jedno wra­że­nie: pozbyć się towa­rzy­skiego przy­musu, scho­wać się do swej izdebki i pomy­śleć spo­koj­nie o tym strasz­nym jutrze. Takiego lęku doświad­czała w klasz­to­rze, gdy coś zbro­iła i wzy­wano ją do prze­ło­żo­nej na morały. Teraz będzie jesz­cze gorzej. Musi się spo­wia­dać przed obcym czło­wie­kiem, wyznać mu tajem­nicę swą naj­droż­szą. Chwi­lami miała wielką pokusę mil­czeć, ale potem wro­dzona pra­wość doku­czała jej nie­zno­śnie. O, wiele by dała, żeby już było po tej roz­mo­wie. Była pewna, że wysłu­chaw­szy jej, Andrzej się cof­nie, i rada była temu. To znowu żal jej było ojca, który się tak cie­szył jej zamąż­pój­ściem. I tak biła się z myślami.

Naresz­cie wstano od stołu. W salo­nie, gdy Kazia roz­my­ślała, jak się wymknąć, pre­zes się do niej przy­siadł, zosta­wia­jąc syna na pastwę pani domu.

– Cóż, nie bar­dzo straszni war­sza­wiacy? – spy­tał żar­to­bli­wie.

– Pan pre­zes zawsze się ze mną dro­czy! Ja wcale bojaź­liwa nie jestem.

– Juże­ście się poro­zu­mieli?

– Oj, nie! – odparła żało­śnie. – Jutro mamy mieć okropną roz­mowę!

– Nie ma nic okrop­nego! On będzie pra­wić to samo, co już pani ode mnie wie. Niech się pani nie prze­raża, to minie jak zły sen. Przy­szłość w pani ręku.

Kazia mil­czała, pre­zes się prze­stra­szył.

– Niech­że pani mnie, sta­rego, nie zawie­dzie. Ogrom­nie już panią kocham, marzę o syno­wej. Życie pani różami wyścielę. Zwy­cię­żymy, pani!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Co za męka! (fr.) [wróć]

2. bez zarzutu (fr.) [wróć]

3. nie dbam o to! (fr.) [wróć]

4. Bran­kard (fr. bran­card) – wagon lub prze­dział służ­bowy. [wróć]