Wspaniałe życie - John Braine - ebook

Wspaniałe życie ebook

John Braine

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Wyraz buntu przeciwko bezwzględnym prawom środowiska, które zapewniając tzw. stabilizację i dobrobyt potrafią zniszczyć wartości najistotniejsze dla człowieka - miłość i zadowolenie z pracy zawodowej.

 

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KIK

KLUB

INTERESUJĄCEJ

KSIĄŻKI

John Braine, współczesny pisarz angielski z grupy tzw. „gniewnych”, zadebiutował w roku 1957 książką Room at the Top, wydaną przez PIW pt. Wielka kariera, również w ramach Klubu Interesującej Książki.

Filmowa wersja tej powieści wyświetlana była w Polsce pt. Miejsce na górze.

Wspaniałe życie ukazuje dalsze dzieje bohatera Wielkiej kariery. Akcja rozpoczyna się w dziesięć lat po ślubie Joe Lamptona. Wygodne, ustabilizowane, „wspaniałe życie”, które osiągnął poprzez małżeństwo z córką bogatego przemysłowca, zaczyna się komplikować.

Dramatyczne przeżycia Joe-go „u szczytu kariery” ukazane są na tle życia przemysłowych okręgów północnej Anglii.

BR A IN E WSPANIAŁE ŻYCIE

John Braine

WSPANIAŁE ŻYCIE

Przełożyła WIESŁAWA SCHAITTEROWA

Państwowy Instytut Wydawniczy

Tytuł oryginału «LIFE AT THE TOP»

Okładkę projektowała

EWA FRYSZTAK WITOWSKA

© 1962 by John Braine

Printed in Poland Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1965 r. Wydanie pierwsze

Nakład 20 000+290 egz. Ark. wyd. 13,8. Ark. druk. 19,5 Papier druk. m/gł. kl. V, 65 g, form. 82X104 z Fabryki Papieru we Włocławku Oddano do składania 24. XI. 1964 r. Podpisano do druku 15. III. 1965 r. Druk ukończono w kwietniu 1965 r.

Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Piotrkowska 86 Zam. nr 508/AI64. N-9 Cena zł 20.—

W prenumeracie zł 15,—

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Obudziła mnie podnosząc mi do góry powieki, a potem wsunęła się pod kołdrę i leżała uśmiechnięta, obejmując mnie za szyję. Przyszła ot tak sobie, bez powodu, i będzie musiała wrócić do siebie, zanim Zuzanna się obudzi. Nigdy jednak nie żałowałem, że mam ją przy sobie, bez względu na to, co mówiła. Taka była maleńka, taka urocza ze swą zaróżowioną buzią i potarganymi jasnymi włosami, taka bezbronna! Byłem pewien, że w każdej chwili może przytrafić jej się coś strasznego. Jak trudno żyć dzieciom na tym świecie!

Pocałowałem ją, aby otrząsnąć się z przerażających wizji jej ciałka zniszczonego chorobą lub okaleczonego w wypadku, i przytuliłem mocno do siebie. Przynajmniej tutaj, przy mnie, była bezpieczna... Bezpieczna jak dom — jeśli można dziś w ogóle mówić o bezpieczeństwie domu.

Popatrzyła na mnie swymi dużymi, brązowymi oczami — oczami Zuzanny — i przesunęła rącżką po moim policzku.

— Nie ogoliłeś się, tatusiu — powiedziała.

— Nie szkodzi — odparłem. — Nie powinnaś przychodzić do mnie, Barbaro. — Powtarzałem jej to niezmiennie w każdy niedżielny ranek.

— Jaki ty jesteś ciepły, tatusiu! Jaki przyjemny! Taki z ciebie olbrzym cieplutki.

Czasami zmieniała szyk wyrazów — co było wy-baczalne w wieku lat czterech — zawsze jednak potrafiła oddać sens tego, co miała na myśli. Czymkolwiek byłem dla samego siebie, dla niej stanowiłem jakieś zabezpieczenie. Promienie słońca odbijały się w srebrnych oprawkach szczotek leżących na toaletce. Nagle poczułem się niewypowiedzianie szczęśliwy.

Położyłem się na wznak i zamknąłem oczy. Nie potrzebowałem nigdzie wychodzić. Byłem bardziej zmęczony, niż przypuszczałem. Zuzanna spała jeszcze. Słyszałem jej równy oddech. Uśmiechnąłem się do siebie. Po dziesięciu latach małżeństwa, jak stwierdziłem ubiegłego wieczoru, nie zdołałem poznać jej bliżej. Z oczami szeroko otwartymi starałem się uprzytomnić sobie, kim jest ta kobieta leżąca przy mnie. Na próżno jednak. A może to niepotrzebne? Może to nawet nierozsądne, że usiłuję zdać sobie z tego jasno sprawę? Jeśli ktoś jest cieplutkim olbrzymem, przyjmuje rzeczy takimi, jakie są.

Barbara znowu uniosła mi do góry powieki.

— Obudź się, tatusiu!

— Pozwól tatusiowi pospać, Barbaro!

— Dlaczego chcesz spać?

Ziewnąłem.

— Tatuś przez cały tydzień ciężko pracuje i zarabia pieniążki. W niedzielę musi odpocząć.

— A po co ty zarabiasz pieniążki?

— Dlatego że mamusia i tatuś, i Harry, i Barbara muszą mieć dom i różne rzeczy do jedzenia i picia...

— Przecież Harry mieszka w szkole. Tam jest jego dom. Tam dostaje jeść i pić.

— No tak, ale tatuś musi zarobić, żeby Harry mógł chodzić do szkoły. Musi mieć pieniążki na sukienki i pidżamki, na lalki i rowery, i na wiele, wiele innych rzeczy...

Na ten jasnoszary dywan i szarożółtą tapetę, na szafy w ścianach i toaletkę, na pastelowe prześcieradła w paski i na tapczan z przystawką w stylu kontynentalnym... Bez przerwy kupowaliśmy jakieś nowe rzeczy. Nawet nasz dom miał dopiero trzy lata. Bliskie sąsiedztwo budynku Rady Miejskiej stało się pretekstem do opuszczenia domu przy Linnett Road; dzielnica ta — trzeba przyznać — stawała się coraz mniej atrakcyjna. Przyjście na świat Harry’ego spowodowało z kolei przeprowadzkę z Pudney Lane, przy szosie do Gilden. Ten dom był znowu za stary, zbyt duży, zbyt oddalony od centrum, za trudny do prowadzenia dla Zuzanny. Jeśli chodzi o mnie, lubiłem go bardzo i ciągle mi go brak. Sam go wybrałem, do mnie należał. W każdym razie ja zapłaciłem kaucję i mógłbym sam spłacać raty hipoteczne. Pamiętam wizytę u naszego radcy prawnego, którego odwiedziliśmy, aby przejrzeć akta obecnie zajmowanego domu. Pamiętam, jaką miał minę, gdy zorientował się, skąd pochodzą nasze pieniądze, a przynajmniej większa ich część. W wyrazie jego twarzy było coś nieuchwytnego, bez wątpienia jednak patrzył na mnie z pogardą, a na Zuzannę z lubieżną zawiścią. Oczywiście trudno to było wyczytać z jego miny i prawdopodobnie nikt poza mną by tego nie dostrzegł. Ale żeniąc się z córką bogatego człowieka, nabiera się w tym wprawy.

Barbara znowu ciągnęła mnie za włosy.

— Jeszcze się nie obudziłeś, tatusiu?

— No już dobrze, dobrze... — mruknąłem. — Wiesz, co ci powiem? Przygotujemy herbatę dla mamusi.

— A dla mnie soczek! Pyszny, zimny, zimniutki soczek! Z lodem!

Na podłodze leżał mój szlafrok. Sięgnąłem po niego, ale Barbara chwyciła go pierwsza i wybiegła z pokoju. Rzuciła go na schody i wybuchnęła płaczem. Popatrzyłem na nią zdumiony.

— Co się stało, głuptasie?

— Nie lubię go! Nie chcę! Nigdy go nie lubiłam! Włóż ten puszysty!

— Dobrze, ale najpierw ty włóż swój szlafrok i ranne pantofle.

Wróciłem do sypialni po swoje pantofle i puszysty szlafrok. Kupiłem go, gdy mieszkaliśmy na Pudney Lane. Uszyty z beżowej wielbłądziej wełny, teraz raczej już wyleniały niż puszysty, zawsze był dla mnie zbyt obszerny. Z przyjemnością otulałem się nim przechodząc przez pełne przeciągów korytarze do lodowatej łazienki w domu na Pudney Lane, ale tu stał się właściwie zbędny. Dzięki centralnemu ogrzewaniu moglibyśmy, prawdę powiedziawszy, chodzić zupełnie bez ubrania. Lubiłem, gdy w domu było ciepło, niekiedy wszakże, z pewnością przez jakąś przekorę, tęskniłem do tych zimowych poranków, kiedy z rozkoszą otulałem się w stary szlafrok, tak samo jak tęskniłem do ognia płonącego w ogromnej kuchni. Ale to już straciło znaczenie. Coraz częściej obecnie rzeczy traciły dla mnie znaczenie.

Barbara, w różowym szlafroku i kapturku nasuniętym na głowę, wróciła do pokoju.

— Pobaw się ze mną w konika — powiedziała. — Będziesz moim kudłatym konikiem!

Ukląkłem, a ona usiadła mi okrakiem na ramionach. Nie chciała schodzić ze schodów ani wchodzić na górę w żaden inny sposób. Posuwałem się w dół bardzo wolno, trzymając się ściany. Barbara * szczebiotała bez przerwy, połykając sylaby, jak zwykle, gdy była czymś bardzo przejęta. O ile mogłem się zorientować, opowiadała jakąś historię. Działo się to na zamku w Wiewiórczym Wąwozie. Ja występowałem w podwójnej roli — jako kudłaty konik i w swojej własnej postaci. Wszystkim groziło niebezpieczeństwo ucieleśnione w postaci olbrzyma — ale chyba nie olbrzyma cieplutkiego — a Barbara była jednocześnie i jeńcem, i wybawicielką.

Gdy znaleźliśmy się w hallu, ukląkłem przy oknie i zsadziłem jeźdźca na parapet. Podniosłem żaluzje. W odległym południowym krańcu Wiewiórczego Wąwozu można było dostrzec Farmę Sindrama. Właśnie minęło dwanaście lat od śmierci jej właściciela. Pamiętam ten wieczór, gdy Bob Storr po raz pierwszy pokazał mi Toma Sindrama u Tespijczyków. Był to zasuszony starowina ubrany w coś w rodzaju fartucha. Bob szepnął mi wtedy z jakąś nabożną czcią, że to największy skąpiec w całym West Riding, a tym samym na całym chyba świecie, facet, który może zrealizować czek na sto tysięcy funtów i jeszcze drugie tyle pozostanie mu na koncie. Ale gdy wkrótce po moim przyjeździe do Warley Tom umarł, był winien władzom skarbowym prawie sto tysięcy, z czego nie dostali nigdy ani grosza. Nie dowiedzieli się też, na co wydał te pieniądze. I dlatego właśnie w Warley wspomina się Toma Sindrama ze wzruszeniem.

Po jego śmierci Farma Sindrama przeszła na własność hrabstwa i zorganizowano tam ośrodek szkoleniowy. W tej chwili odbywał się dwudniowy kurs poświęcony teatrowi czy też niektórym aspektom teatru współczesnego. Większą część wczorajszego popołudnia spędziłem u Tespijczyków. Proponowano mi uczestnictwo w tym kursie, ale odmówiłem. Teraz, gdy patrzyłem na majaczące w porannej mgle wieżyczki i blanki Farmy Sindrama, żałowałem swej decyzji, choćby dlatego że nie mogłem pochwalić się przed Barbarą, iż tam byłem.

Bo Farma Sindrama to był jej zamek. Oglądanie go przez okno w hallu należało od dwu miesięcy do codziennego porannego rytuału. Rytuał nie zmieniał się, nie ulegała też zmianie opowiadana przez Barbarę historia. Najpierw wpatrywała się w milczeniu w odległą budowlę, a potem urywanymi słowami — gdyż zawsze wstrzymywała oddech, kiedy usiłowała się skupić — oświadczała, że Barbary tam nie ma, bo już poszła do domu.

Słyszałem tę opowieść w kilku wersjach, zależnie od pory roku. Gdy Barbara wracała do domu w lutym, padał śnieg. A w kuchni czekały ciastka z serem. Tego ranka po przekroczeniu progu kuchni ujrzeliśmy kwiaty. — Kwiatki, kwiatki — powtarzała w kółko — przeróżne kwiatki... — A potem umilkła i przyglądała się, jak nalewam wodę do czajnika.

— A mój soczek? — zapytała podskakując. — Mój soczek! Daj mi soczku!

Włączyłem kuchenkę elektryczną. Barbara skrzywiła się.

— Dlaczego nie dajesz mi soczku, tatusiu? Daj mi mój soczek! Ja chcę soczku!!!

— Nie bądźże taka niecierpliwa, mały chuliganie!

— Ja nie jestem chuligan! Tata jest chuligan!

— Niech ci się nie wydaje, że cały świat do ciebie należy! — Powiedziałem to bez przekonania. Gdyby to zależało ode mnie, miałaby prawo do całego świata.

Nigdy by mi to nie przyszło na myśl, jeśliby chodziło o Harry’ego. Już w wieku Barbary był zawsze zamknięty w sobie i samowystarczalny do tego stopnia, że czasami ogarniało mnie z tego powodu jakieś niedorzeczne poczucie winy. Teraz zaś, w pierwszej klasie szkoły przygotowawczej, potrzebował mnie chyba jeszcze mniej niż kiedyś. I nagle uświadomiłem sobie, że nie wiem nawet, gdzie on się w tej chwili znajduje. Od razu wydało mi się, że ranek jest mniej jasny, a kryty plastykową płytą nowoczesny stolik i stojące przy nim cztery taboreciki przypomniały mi wnętrze jakiejś kawiarni; lepiej by pasowały tam niż tu, w prywatnym domu. Różowa tapeta, na której wydrukowano sceny z meksykańskiej fiesty, raziła swą jaskrawością. Wbudowane w ścianę szafki kuchenne zdobiły malowidła Larry’ego Silvingtona, projektanta większości dekoracji do sztuk granych u Tespijczyków. Zuzanna otrzymała je od niego na Gwiazdkę. Rysunki te przedstawiały Zuzannę w czterech wielkich rolach, jakie grała w naszym zespole amatorskim. „To przedstawienia, kochanie, które będziemy zawsze wspominać pełni podziwu i wdzięczności.” Rysunki były barwne, wesołe i dowcipne. Larry zręcznie operował kreską — kilkoma pociągnięciami potrafił doskonale oddać ruch i wiele szczegółów. To najwspanialszy prezent gwiazdkowy, jaki Zuzanna kiedykolwiek dostała, i naprawdę powinna go zań mocno ucałować. Larry był naszym szczerze oddanym przyjacielem. Jak to ładnie, że poświęcił nam tyle swego czasu i talentu. Cechowała go przy tym wyobraźnia, jaką niewiele osób mogłoby się pochwalić...

Ale ja wciąż wspominałem z żalem starą kuchenną szafkę, wyniesioną obecnie do garażu. Brakowało mi jej, ponieważ była moja, dostałem ją jako prezent ślubny od ciotki Emilii. Tęskniłem do niej, ponieważ nikt oprócz mnie do niej nie tęsknił. Ciotka Emilia nie mogła zauważyć jej zniknięcia, bo ciotka Emilia nas nie odwiedzała. Trzeba by ją było przedtem zaprosić, prawda?

Wyjąłem z lodówki puszkę soku pomarańczowego, potrząsnąłem nią i przelałem zawartość do dzbanuszka. Polałem gorącą wodą tackę z lodem. Gdy kawałeczki lodu odstały od przegródek zamrażalnika, włożyłem cztery kostki do różowego plastykowego kubka i podałem go Barbarze wraz z trzema słomkami. Przed paru laty sam fakt,, że mogę mieć zimny sok pomarańczowy, kiedy tylko zapragnę, sprawiał mi ogromną przyjemność; teraz przestało mnie to już bawić i lodówka potrzebna była jedynie dla Barbary.

Zapaliłem papierosa. Barbara zakaszlała i spojrzała na mnie z wyrzutem. Taka mina doskonale do niej pasowała. Twarzyczkę jej można by zaliczyć do tych, które nazywałem wiktoriańskimi: była owalna, z wysokim czołem, wąską górną wargą i noskiem mogącym kiedyś nabrać greckich kształtów.

— Niedobrze jest palić przed śniadaniem — oświadczyła.

— Wiem. Ale mógłbym zrobić coś jeszcze gorszego.

— Co takiego, tatusiu?

— Mógłbym pić przed śniadaniem.

— Przecież j a piję przed śniadaniem — zawołała. — Niemądry tata!

— Rzeczywiście.

Na pewno ma rację. Jestem niemądry — pomyślałem. — Po cóż w ogóle mówię takie rzeczy czteroletniemu dziecku. Dlaczego to powiedziałem? Chyba dlatego, że naprawdę miałem właśnie ochotę na kieliszek alkoholu. Potrzebowałem czegoś, co by zatarło kontury rzeczywistości, co by oddzieliło mnie jakąś mgiełką od różowej tapety i różowych szafek, białej lodówki i elektrycznej kuchni, miksera, różowego stolika i obitych różowym plastykiem taboretów. Za jasno tu było, zbyt higienicznie, za mocno wszystko lśniło w ten marcowy poranek, gdy Harling Crescent drzemała jeszcze w niedzielnej atmosferze. Zbyt wyraźnie przypominało mi to wszystko, że jestem trzydziestopięcioletnim mężczyzną, ojcem dwojga dzieci, a jeśli chodzi o tuszę, co najmniej o dziesięć funtów za tęgim.

Usiadłem i wziąłem Barbarę na kolana. Nie osłaniałem jej już przed niczym; to ona mnie osłaniała. Nie zdawałem sobie sprawy, przed czym mogłaby mnie obronić, wiedziałem tylko, że dopóki jesteśmy razem, tak blisko jedno drugiego, nic naprawdę złego mi się nie przytrafi. Barbara pociągnęła głośno ostatni łyk soku i odstawiła kubeczek na stół.

— Kocham cię, tatusiu — powiedziała.

— Ja też cię kocham, Barbaro.

Pocałowała mnie i tym samym tonem dodała:

— Harry zjadł już śniadanie, na pewno zjadł. I poszedł podglądać ptaki.

— Powodzenia — dodałem.

Rozejrzałem się po kuchni. Nigdzie nie widać było żadnych brudnych naczyń, ani jedna kruszynka nie wskazywała na to, że ktoś tu jadł śniadanie. Harry był nadzwyczaj porządny jak na dziewięcioletniego chłopca. Gdy ja w jego wieku przeszedłem przez pokój, zawsze wyglądał on jak po huraganie. Wyobraziłem sobie mojego syna jedzącego samotnie śniadanie w kuchni i poczułem niejasno, że w jakiś sposób sprawiłem mu zawód. Powinienem był przyjść tu do niego. Mój ojciec przez całe życie, w każdy niedzielny ranek, zabierał mnie na spacer — ale ja imiałem prawdziwy dom i prawdziwych rodziców, którzy nie zachowywali się w stosunku do mnie jak obcy ludzie. A Harry musiał przejść przez mieszczański magiel, w tym wypadku magiel St. Clairowski. Babcia wybrała dla niego szkołę przygotowawczą i prawdopodobnie wybierze również najodpowiedniejszą dla niego szkołę podstawową.

Woda w czajniku zagotowała się. Zsadziłem Barbarę z kolan i zacząłem zaparzać herbatę. „Ogrzany imbryczek postawić na czajniku. Jedna łyżeczka suchej herbaty na osobę i jedna dodatkowo «dla im-bryka»...” Ale teraz to już nie takie proste. W parzeniu herbaty było jakieś wyrafinowanie. Próbowano różnych gatunków. Ostatnio na przykład mieszano „Hornimans’ Directors” z „Twinings Earl Grey’s” w stosunku dwa do jednego. Zuzanna pijała z cytryną, bez cukru. Herbaciane zwyczaje dostarczały tematów do towarzyskich konwersacji u mych teściów i u Marków, stanowiąc część wielkiej kampanii, jaką toczono, abym stracił na wadze.

Gdy upłynęły trzy minuty, nalałem sobie esencji, wsypałem pięć łyżeczek cukru i dopełniłem filiżankę wrzątkiem. Wypiłem szybko i wypłukałem filiżankę. To był taki mój maleńki triumf — prawie tak samo podniecający jak wypicie podwójnej whisky.

Zaniosłem herbatę do sypialni; Zuzanna spała jeszcze. Potrząsnąłem nią delikatnie i uniosłem jej do góry powiekę. Uśmiechnęła się.

— Jakiś ty dobry, Joekins.

Pocałowałem ją. Zarzuciła mi ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie tak mocno, że musiałem uwolnić się dla schwytania oddechu.

Barbara znowu nasunęła na głowę kaptur szlafroczka.

— Tak, tata Joe naprawdę jest dobry! Naprawdę! Dał mi soczku z lodem i słomki.

Zuzanna oparła się na łokciu i pocałowała ją. Barbara przyjęła ten pocałunek bez widomego entuzjazmu.

— Mamusiu, przez twoją koszulkę wszystko widać! — zawołała. — A przez moją pidżamkę nic nie widzisz!

Zuzanna roześmiała się.

— Niewiele tam jest jeszcze do oglądania, kochanie. No, a teraz biegnij do swojego łóżeczka!

— Ale mnie się wcale nie chce spać!

— A klapsa chcesz dostać? Wiesz, że mamusia dwa razy nie powtarza!

Barbara z opuszczoną głową wyszła z pokoju.

Zuzanna nalała herbaty.

— Psujesz ją — powiedziała.

— Barbary nie można popsuć — odparłem. — To dobre dziecko, naprawdę. Tylko, widzisz, brak jej towarzystwa równego wiekiem albo trochę młodszego...

— Rozmawialiśmy już na ten temat — przerwała mi sięgając po lizeskę, która leżała, jak zwykle, na dywanie przy łóżku.

— Ale nie na serio, nie na serio...

Wolno sączyłem herbatę. My, Joe i Zuzanna Lamp-tonowie, nigdy nie zastanawialiśmy się, czy powinniśmy mieć więcej dzieci. Ale po urodzeniu Barbary często myśleli o tym moi teściowie.

Spostrzegłem, że Zuzanna wydęła wargi — w owych czasach stanowiło to nieomylną zapowiedź kłótni. Kiedyś składała w ten sposób usta przed pocałunkiem — ale to było wtedy, gdy jeszcze pragnęła, tak samo jak ja, mieć pięcioro dzieci.

— Gdybyś przeszedł tyle, co ja przeszłam przed urodzeniem Barbary...

— No, już dobrze, dobrze. Nie mówmy o tym więcej.

— Jesteś skończonym egoistą. Wydaje mi się, że pragnąłbyś, abym umarła. Wtedy mógłbyś zabawić się z tym swoim kociakiem, z tą Jean Yelfrey, którą się tak zachwycasz. Nie myśl, że nic nie zauważyłam wczoraj wieczorem. Nie tylko ja zresztą.

— Ona mnie nic nie obchodzi. Słuchaj, powiedziałem ci, przestańmy o tym mówić. Nie chcę do tego wracać.

Zuzanna wyjęła papierosa z kieszeni lizeski. Jak większość kobiet, celebrowała palenie, głośno zaciągając się i wypuszczając dym.

— Wołałabym, abyś ty raczej przestał — powiedziała.

I znowu przestań. Znowu ustąpiłem. Pozostawiałem wiele spraw ich własnemu biegowi po prostu dla świętego spokoju. Zaczynały mnie jednak przytłaczać, przygniatać, zmuszały do uległości i czasami wydawało mi się, że wszyscy o tym wiedzą. Poczułem w stosunku do Zuzanny coś bardzo pokrewnego nienawiści. Znowu była górą. Wydęte pogardliwie wargi rozszerzył niewyraźny uśmiech. Ale pewnego dnia zamiast: „Wołałabym, abyś ty raczej przestał...”, usłyszę: „Lepiej byłoby, gdybyś...” — i wtedy będę musiał zacząć myśleć. Myśleć koncepcyjnie, jakby powiedział mój teść. Myśleć jasno i śmiało — by dodać jeszcze dwa z jego ulubionych określeń. I mieć głowę otwartą. Nie wolno mi zapominać, że muszę mieć głowę otwartą.

Zuzanna nie zadała sobie trudu zapięcia lizeski. Nie mogłem się powstrzymać od spoglądania na jej piersi. Zły byłem o to na siebie i zły byłem na nią, gdy nakrywając je dłońmi powiedziała nieomal jękliwym głosem:

— Ładne są, prawda?

Potaknąłem. I znowu sprawy toczyły się własnym torem.

Położyliśmy się o czwartej rano, przed chwilą byliśmy o krok od kłótni, a zresztą w sąsiednim pokoju znajdowała się Barbara i już nie spała. A jednak wiedziałem, jak by się to wszystko skończyło, gdyby tylko Zuzanna' zrobiła ów gest.

Wstałem z łóżka i włożyłem szlafrok.

— Idę wziąć prysznic.

— Zimny? — spytała.

Odwróciłem się od drzwi.

— Uważaj, bo mogę się jeszcze rozmyślić, jeśli nie będziesz ostrożna!

Zachichotała.

— Barbara! — szepnęła. — Pamiętaj o niej, Joe-ty! — Zdjęła lizeskę.

— A więc do wieczora — powiedziałem zatrzaskując drzwi.

Do końca korytarza słyszałem śmiech Zuzanny.

Po śniadaniu wyszedłem do ogrodu. Wiosna spóźniła się tym razem i pokrzyżowała wszystkie wielkie plany minionego roku. Przez dwie niedziele odrabiałem zaległości. Harling Crescent stanowiła część nowego osiedla przy końcu Parku St. Clair czy też Earl Road — zależy, z której strony się patrzyło. (Pośrednicy sprzedaży nieruchomości używali zazwyczaj nazwy Osiedle Parkowe — sądząc, że słowo park jest atrakcyjniejsze.)

Przed wojną w dzielnicy tej stało zaledwie kilka dużych domów, na samej Earl Road. Zaraz po wojnie także nic tu nie budowano. Byliśmy pierwszymi lokatorami domu przy Harling Crescent pod numerem siódmym. Gdy wprowadzaliśmy się tu, ogród był całkowicie zapuszczony. Teraz, po trzech latach bezustannego pielenia, przekopywania i zasilania ziemi całymi wozami wapna i nawozu — niewiele zdziałałem poza tym w owym czasie — teren zaczynał budzić nadzieję, że za jakieś dziesięć lat będzie choć trochę przypominał ogrody z broszurek Hunlitta i Lespera. Nie zdobiło go zbyt wiele róż i drzew czereśniowych, brakło gładkich zielonych trawników i przyciętych w ozdobne kształty krzewów dekoracyjnych; nie marzyłem nawet o własnej limuzynie godziwych rozmiarów (samochód według moich obliczeń powinien mieć przynajmniej cztery i pół metra długości) stojącej na podjeździe... Niewiele mi pozostało złudzeń co do mojej przydatności w interesach teścia. W każdym razie był to ogród, w którym p> liśmy w lecie popołudniową herbatę, jedliśmy własne truskawki, zbudowaliśmy altankę dla Barbary i mieliśmy kwiaty. W swoich opowieściach Barbara wracała do domu i zastawała w nim kwiatki... Ale przede wszystkim ogród był czymś, co sam stworzyłem, czymś, co należało do mnie. Poeta, który pisał o Bogu spacerującym po swoim ogrodzie w chłodnym zmierzchu — nie miał racji. Ceniłem ten ogród, gdyż w tym jedynym chyba miejscu na świecie ja, Joe Lampton, mogłem sobie spacerować jako Joe Lamp-ton.

Chociaż przez dwie niedziele odrabiałem zaległości, nie obowiązywały mnie żadne plany. W ogrodzie terminy wykonywania pewnych prac są podyktowane pogodą i porami roku, a nie przez zegarek i kalendarz.

Rezydencja St. Clairów leżała na północ od Har-ling Crescent. Ponad nią, na szczycie wzgórza, stał Zameczek. Z prawdziwą przyjemnością dostrzegałem zawsze jego idealne proporcje, symetrię i prostotę. Kiedyś czułem się jak gdyby współwłaścicielem tych murów, gdyż moja teściowa pochodziła z rodu St. Clairów. St. Clairowie byli zatem przodkami moich dzieci, a więc także i moimi. W każdym razie rodzina moja miała się czym chlubić: wśród bardziej godnych uwagi członków tego zacnego rodu figurowało co najmniej dwóch słynnych morderców, trzech zdrajców oraz jeden wyjątkowo ambitny dżentelmen, o którym chodzą słuchy, jakoby stręczył swego piętnastoletniego syna Edwardowi II, a potem pomógł zorganizować zamach na króla w Berkeley. Łowienie posagów i wszelkiego rodzaju grabieże były na porządku dziennym. Peregrine, zbudowawszy Zameczek w roku 1810, stracił majątek swoich dwóch żon, a potem wzbogacił się na nowo jako dowódca pułku. Posądzano go nawet o robienie interesów na zębach nieboszczyków, które technicy dentystyczni owych czasów wyrywali poległym na polu bitwy. Czytałem wzmiankę o tym apetycznym procederze w pewnym pamflecie czartystowskim pióra anonimowego autora; Reggie Scurrah pokazał mi go w bibliotece udając, że to widokówka z Port Saidu.

Reggie chciał mnie zaszokować, ale bez większego skutku. Zdarzyło się to mniej więcej przed siedmiu laty. Obecnie, jeśli o mnie chodzi, St. Clairowie stracili cały swój urok. Wprawdzie gdy wyjeżdżałem poza Warley, starałem się zawsze wspomnieć w rozmowie przodków mej żony — nie mogę powiedzieć, aby nie sprawiały mi przyjemności koligacje z tym nazwiskiem, które, choć wszyscy wybitni przedstawiciele rodu już wymarli, było symbolem skazanej na zagładę arystokracji, przywodziło na pamięć migocące w ostatnich blaskach słońca sztandary, odgłos trąb w Roncevalles i tak dalej. Teraz jednak często zapominałem o możliwości zastosowania tego towarzyskiego gambitu.

Przestało mnie to wszystko obchodzić. Nie pamiętam, kiedy właściwie zdałem sobie sprawę, że to martwa przeszłość. Wiem tylko, że nie spoglądam już ku północy tak często jak ongiś. Trzy wieżyczki Zameczku wystrzelają ponad linię horyzontu, stanowiąc efektowny i okazały akcent budowli, masyw murów zdaje się zwisać z nieba, aż trudno uwierzyć, źe jest mocno przytwierdzony do ziemi. Na to wszystko wciąż jeszcze patrzę z przyjemnością — ale nie jest to przyjemność, która miałaby jakieś duże znaczenie.

Teraz przeniosłem wzrok na południe, w stronę Wiewiórczego Wąwozu. Nie spoglądałem na kontury miasta ani na Śnieżny Park na brzegu rzeki, czy na wTarleyański las zieleniejący w odległym krańcu Śnieżnego Parku. Wszystko to widziałem już przedtem. Ale Farmę Sindrama dostrzegłem dopiero wtedy, gdy odkryła ją Barbara. Próbowałem spojrzeć na nią jej oczyma, jako na krainę zamieszkaną przez olbrzymów, krainę romantycznych przygód i czarów. Nie udało mi się to jednak; wciąż wracał mi na myśl stary Sindram. Jego farma stanowiła jak gdyby dokładną kopię starego zamku — aż do takich szczegółów jak osuszona obecnie fosa, wielki dziedziniec i otwory strzelnicze w wieżyczkach. Patrząc na nią zacząłem snuć własne fantazje — bardziej szalone od tych, które rodziły się w główce Barbary.

Jednego mogę być w każdym razie pewny — pomyślałem. — Mój dom nigdy nie pobudzi fantazji żadnego dziecka. Gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, doszedłem do wniosku, że taki właśnie dom zbudowałoby sobie każde rozsądne dziecko, mając do dyspozycji odpowiednią ilość dachówki, płyt kamiennych i cedrowych desek. Każde dziecko uznałoby, że należy ożywić szare bloki kamienne czerwonym cedrowym drzewem i zakłócić symetrię linii domu poprzez dobudowanie doń garażu. Dziecko doceniłoby chyba zalety centralnego ogrzewania, podwójnego garażu i wielu udogodnień. Solidny to był dom — wart na pewno te cztery i pół tysiąca funtów, które zapłaciliśmy. Stanowił dobrą lokatę kapitału (o czym mój teść nigdy nieomieszkał mnie poinformować), nabierającą z dnia na dzień wartości. A jednak nie różnił się niczym od wielu podobnych mu domów — żadne dziecko z Wiewiórczego Wąwozu nie spojrzy rankiem w tę stronę i nie dostrzeże w nim oczyma wyobraźni księżniczek, smoków i cieplutkich olbrzymów. Poza tym fakt, że w nim mieszkałem, osłabiał w jakiś sposób mój autorytet — i to nie tylko dlatego, że zapisany był na imię Zuzanny. Przeprowadziwszy się tutaj coś utraciłem. A może Barbara także?

Bożej rżałem się po ogrodzie, aby rozproszyć te ponure myśli, które opanowały mój umysł natarczywie, choć bez powodu w ten piękny wiosenny poranek. Czekało mnie po południu wiele pracy — i Bóg mi świadkiem, potrzebowałem fizycznego wysiłku. Poprawił mi się humor. Miałem robić wiosenne porządki i palić śmieci w ogrodzie. I nagle, zgoła nieoczekiwanie przyszła mi do głowy jakaś anarchiczna myśl. Chciałbym spalić nie tylko śmieci. Pragnąłbym spalić o wiele więcej. Poczułem się przytłoczony ciężarem wszystkich tych materialnych dóbr, jakie nagromadziły się przez dziesięć lat małżeństwa — dóbr o wartości około dwóch tysięcy siedmiuset funtów — nie licząc mojego wozu marki zefir i morrisa 1000 należącego do Zuzanny. Rokrocznie wymienialiśmy cały nasz dobytek zamiast go po prostu kompletować. Do tej pory należało to do stałego rytuału, który sprawiał mi umiarkowaną, choć dość żywą satysfakcję. Tak było do tej pory. Do tej pory. Ale teraz zapragnąłem rozpocząć wszystko od nowa.

Barbara szybko biegła z domu w moim kierunku. — Tatusiu, zaraz musimy wychodzić do kościoła! Mówiła swym zwykłym tonem, jak gdyby wszystkim nam zagrażało straszliwe niebezpieczeństwo. Wziąłem ją na ręce i trzymałem przez chwilę.

_ Mamy jeszcze mnóstwo czasu, kochanie, całą masę czasu — powiedziałem łagodnie.

Wyśliznęła się jednak z moich ramion i próbowała zaciągnąć mnie do garażu.

— Spóżnimy się, tatusiu, okropnie się spóźnimy... — Zaczęła płakać.

W drzwiach ukazał się Harry. Włosy miał potargane, a na czole czarną smugę. Popatrzył na nas z niewyraźnym uśmiechem. Uśmiech ten prawie nigdy nie znikał z jego twarzy, od czasu gdy rok temu zaczął chodzić do szkoły przygotowawczej. Można by go na siłę nazwać niezgłębionym, ja jednak miałem dla tego uśmiechu inne określenie. Nazywałem go Carruthers, gdyż przypominał mi uśmiech pewnego starego bibliotekarza. Z takim uśmieszkiem sahib strzeże tubylców przy pracy i podczas zabawy. ,,Niebezpieczne z nich typy, a jednak zachowują się całkiem po ludzku...” To mniej więcej miał wyrażać Carruthers. Może nie dzielił się tym spostrzeżeniem bezpośrednio ze mną, lecz z jakimś wyimaginowanym towarzyszem, jakimś członkiem swojego klanu.

Otarłem Barbarze oczy.

— Wypadną ci wszystkie rzęsy, jak będziesz płakała — powiedziałem. — Patrz, Harry nigdy nie płacze.

Znowu w jej oczach pojawiły się łzy.

— Bo Harry jest chłopcem... bo Harry jest chłopcem...

Wiedziałem, co chce przez to powiedzieć. Ona jest upoważniona do płaczu i do posiadania długich rzęs. W rzeczywistości Harry miał rzęsy o wiele dłuższe. Właśnie ubiegłej niedzieli babcia zwróciła na to uwagę — i Barbara do tej pory nie mogła tego przeboleć. Harry roześmiał się wyraźniej, teraz już jak mały zuchwały chłopiec.

— Przestańże się wreszcie głupio uśmiechać — powiedziałem. — Nie masz już wcale tak dużo czasu. Jesteś cały czarny! No, zmykaj, marsz do łazienki!

Pchnąłem go lekko. Drgnął pod mym dotykiem, ale się nie poruszył.

— Na co czekasz? — Usłyszałem w swym głosie nutkę irytacji. Niepotrzebnie się złoszczę, ale Harry prawie zawsze wyprowadzał mnie z równowagi.

— Nie mogę iść do łazienki--odpowiedział.

— Dlaczego nie możesz?

— Bo mama tam jest. Więc muszę poczekać.

Ziewnął i znowu Carruthers pojawił się na jego twarzy.

— Rozumiesz, co do ciebie mówię? Idź umyć twarz i ręce i włóż świąteczne ubranie.

— Nie mam żadnych świątecznych ubrań.

— Rozumiem. Słyszało się, co na ten temat mówiła twoja babka. Ale przestań mi się tu wymądrzać! Idź i zrób, co ci każę.

Barbara przysłuchiwała się temu pilnie i w końcu przestała płakać.

— Jesteś nieznośny, Harry — powiedziała. — Zawsze tak niegrzecznie odpowiadasz tatusiowi.

Harry wzruszył ramionami. Był to typowy dla niego, dziwnie dojrzały odruch. Chciał mi w ten sposób okazać, że cokolwiek bym mówił bądź czynił, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.

— Nie rób paniki — odburknął. — Zaraz się umyję i włożę to swoje świąteczne ubranie. — Ruszył wolnym krokiem do domu, zostawiając mnie jakby trochę zawstydzonego. Byłem jednak niejasno przekonany, że słuszność leży po mojej stronie.

Gdy znaleźliśmy się w kościele, poczułem się od razu lepiej. Od dziesięciu lat chodziliśmy do Sw. Alfreda. Z początku robiłem to, zdaje się, dlatego, by sprawić przyjemność teściowej teraz jednak robiłem to dla własnej przyjemności. (W każdym razie dawno już minęły czasy, gdy czyniłem cokolwiek z myślą o pani Brown.)

Nie wiem, dlaczego tak bardzo lubiłem ten kościół. Był wilgotny, unosiła się w nim woń stęchlizny, ławki przypominały raczej rafy skalne niż miejsca do siedzenia. Jako kościół parafialny St. Clairów przywodził mi niekiedy na myśl raczej prywatne muzeum niż przybytek boży. Pełno tu było pamiątek sławiących cnoty wojowników, mężów stanu, ojców rodu i mecenasów sztuki, przeważały jednak tablice ku czci wojowników. Wyłożono nawet postrzępiony sztandar zdobyty podobno pod Ramillies. Poza tym tylko tutaj i w łazience nikt się mnie nigdy nie czepiał, nie musiałem tu podejmować żadnych decyzji, wysłuchiwać swego teścia, zalecającego mi myśleć i mieć głowę otwartą, lub teściowej, która tłumaczyła memu synowi, że dobrze ubrani ludzie nie posiadają „świątecznych ubrań”, gdyż to oznaczałoby, że czasem są źle ubrani. Wszystkie te wywody, nawet zupełnie pozbawione sensu, brzmiały zawsze tak, jak gdyby były bardzo rozsądne i logiczne. „Cokolwiek bierze swój początek w Bogu, opanowuje ten świat — i to właśnie będzie siła, która wszystko zwycięży, nawet naszą wiarę. Kim będzie ten, kto zapanuje nad światem, jeśli nie tym, co wierzy, że Jezus jest synem Bożym?”

Spojrzałem na Harry’ego. Ledwo dostrzegalny Carruthers znowu pojawił się na jego twarzy. Pewnego dnia Harry może się omylić, a gdy uśmiechnie się w ten sposób do niewłaściwej osoby, jego prosty, cienki nos — podobny raczej do nosa babki niż do mojego czy Zuzanny — może stracić swój piękny kształt, a pod ciemnymi niebieskimi oczami, które, jak twierdzono, odziedziczył po mnie (ale czy w moim spojrzeniu był także taki zimny błysk?), zagoszczą fioletowe sińce. Nie mogłem go jednak od tego ustrzec, gdyż nie mieliśmy ze sobą wspólnego języka.

A jak długo jeszcze będziemy się nawzajem rozumieli z Barbarą? O, z tym nie będzie żadnych trudności! O ile nie popełnię jakiegoś kardynalnego błędu, zawsze dojdę z nią do porozumienia.

Kręciła się właśnie na ławce, najwyraźniej znudzona. Nie potrafiła ukryć tego, co czuła, miała prostą, szczerą twarzyczkę, a nie jakąś gąbczastą maskę. Nieświadoma, że ją obserwuję, wyciągnęła rączkę, aby chwycić za warkocz stojącą przed nią dziewczynkę. Gdy zmarszczyłem karcąco brwi, skuliła się na swoim miejscu. Uśmiechnęła się do mnie, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że nie ma żalu o tę naganę. Ja także uśmiechnąłem się. Barbara nigdy się nie zmieni; jedyny błąd, jaki mogę w stosunku do niej popełnić, to gdy będę ją za mało kochał.

„Psujesz ją” — powiedziała Zuzanna i na pewno nie raz to jeszcze powtórzy. Ale to ryzyko musiałem podjąć. Kiedyś Alicja, wspominając swoje dzieciństwo spędzone w Harrogate, powiedziała, że nie powinienem się nigdy obawiać okazywania dzieciom zbyt wielkiej miłości. Teraz przypomniały mi się jej słowa: „To nie nadmiar miłości psuje dzieci. Jeśli będziesz miał dzieci, kochaj je stale. Nie zapomnij: kochaj je stale.” Nie zapomniałem. Alicja mówiła także wtedy, że W dzisiejszych czasach dyskusja na temat złych skutków nadmiernej miłości przypomina wykłady o niebezpieczeństwie otyłości, wygłaszane w okresach głodu. Wspomnienie tych słów przyniosło mi ulgę — sankcjonowały moją miłość do Barbary.

W kościele jak zawsze panował tłok. Był to kościół ludzi bogatych. Marek nazywał go Wielką Opoką. Kanonik Tintman też nie sprawiał zawodu. Starał się sprostać potrzebom kongregacji. A kongregacja pragnęła wszystkiego naraz. Chciała zjeść smaczne ciastko i jednocześnie schować je na później — wynikało to jasno z jego kazań. W niezrównany sposób krytykował ordynarny materializm klasy robotniczej i machinacje komunistów na całym świecie. Lubiłem go jednak, tak samo jak lubiłem kościół Św. Alfreda. Pięknie modulowany, lekko zachrypnięty głos kanonika zawsze działał na mnie uspokajająco — bez względu na to, czy zgadzałem się z jego wywodami, czy nie. W kościele naszym, mimo panującej tu wilgoci i zapachu stęchlizny, wyczuwało się dobrobyt. Na ołtarzach zawsze stało mnóstwo cieplarnianych kwiatów, posadzka lśniła nienaganną czystością, błyszczały metalowe okucia. Tego ranka promienie słońca ożywiły barwy letnich sukienek kobiet. Wydawało mi się, że musi się ponad nimi unosić (w każdym razie nad tymi młodszymi) jakiś podniecający złożony aromat, przypominający zapach marokinu. Na myśl o tych wszystkich czystych ciałach spowitych w lekkie tkaniny sukienek zacząłem układać z nich jakąś własną odmianę pasjansa. Na prawo, po przeciwnej stronie nawy, siedziała Jean Velfrey — to był bez wątpienia a s, a może nawet cała korona. Ażurowe rondo czarnego słomkowego kapelusza oraz cienka woalka nie osłaniały jej włosów — wręcz przeciwnie, podkreślały jeszcze ich połysk i piękny kolor. Jean nie była taką sobie zwykłą blondynką — była blondynką jedyną w swoim rodzaju, prototypem dziewczyny, w pobliżu której każdy mężczyzna, choćby z iskierką życia w piersi, poprawiał krawat i prostował ramiona.

Z trudem oderwałem od niej wzrok i popatrzyłem na Ewę Storr. Ewa trochę zanadto ostatnimi czasy przytyła. Kiedyś jej czarne włosy i opływowe kształty przypominały mi jakiegoś ptaszka — szpaka czy drozda? A teraz stała się dziwnie kanciasta i jeśli przywodziła na myśl ptaka, to na pewno większego i bardziej oswojonego. W każdym razie wciąż jeszcze miała w sobie coś królewskiego. Barbara odwróciła się w ławce.

— Przestań, ty wstręciuchu!!! — wrzasnęła tak donośnie, że głos jej wybił się ponad słowa odmawianej przez wiernych modlitwy. — Oddaj mi to zaraz!

Mały chłopczyk, siedzący z tyłu, zerwał jej z głowy beret i przyciskał go mocno do piersi.

Matka chłopca zmarszczyła brwi i zacisnęła usta, więc malec oddał beret i głośno się rozpłakał.

Obejrzałem się. Pasjans był skończony. Ot, taka sobie, całkiem nieszkodliwa gra, może trochę szcze-niakowata; układanie rozebranych kobiet jak talii kart i wyrzucanie zbytecznych. A jednak dziewczyna siedząca obok matki nieznośnego chłopaka nie należała do tych, które można by z talii wyrzucić... Nie znałem jej, nie widziałem jej nigdy w życiu, ale zrozumiałem to, ledwo ujrzawszy jej spokojną, uśmiechniętą twarz.

. „I niech broni nas Twoja wszechpotężna moc; spraw, byśmy dziś nie popadli w grzech ani nie byli narażeni na jakieś niebezpieczeństwo. Niech wszystkimi naszymi uczynkami kieruje Twoja wola, Panie, abyśmy robili zawsze to, co uważasz za prawe i słuszne...”

Była spokojna i leciutko się uśmiechała. Zacząłem szukać w myśli synonimów słowa spokojna. Cicha, łagodna, nieruchoma, niezmącona, niezakłócona... Spokojna — to najlepsze określenie, najbardziej pozytywne. Nie miałem odwagi obejrzeć się po raz drugi.

Czułem, że nie tylko Zuzanna, ale 1 oboje państwo Brown bacznie mnie obserwują.

Spojrzałem w lewo. Moi teściowie siedzieli w jednym z pierwszych rzędów. U Sw. Alfreda od dawna już nie było stalli, ale pani Brown nie przyjęła tego chyba ido wiadomości. Zachowywała się tak, jakby oni wraz ze swym gościem, Ralfem Hetherset-tem, zajmowali specjalne miejsca dla osób uprzywilejowanych, chociaż w rzeczywistości siedzieli wraz z innymi na zwykłych długich ławkach. Musiała istnieć pewna granica, obowiązywać jakieś prawo pierwszeństwa. Poczułem przeszywający mnie dreszcz lęku i nienawiści, gdy spojrzałem na gruby, czerwony kark Browna i ostry profil mojej teściowej. A cóż tu robił Hethersett? Tutaj, tak daleko od domu? Już po raz trzeci w tym roku spędzał w Warley weekend, a mój teść nigdy nie postawił nikomu nawet jednej whisky, jeśli nie miał w tym jakiegoś interesu.

Parafianie wstali, aby odśpiewać hymn. Przeciągałem każde słowo pieśni, świadomy, że będzie to dodatkowa pozycja obciążająca konto mojej opinii u teściów. Wymówek nie należało się oczywiście spodziewać natychmiast. Ale kiedyś, w przyszłości, teściowa nieomieszka wspomnieć o pewnym gatunku ludzi tak głupich bądź tak bezbożnych — naprawdę nikt nie będzie wiedział, o kogo chodzi — którzy nie potrafią nawet uczestniczyć w nabożeństwie. Ale ja będę wiedział, o kogo chodzi — poznam to po tonie jej głosu i z kierunku spojrzenia — a inni także się domyślą.

Była mistrzynią w wyrażaniu się w sposób jasny i nieprzyjemny, nawet jeśli w danej chwili nie mówiła wyraźnie, kogo ma na myśli. A odkąd Hethersett stał się częstym gościem w jej domu, doszła w tym do perfekcji. Ostatnio ulubionym tematem rozmów była powszechna niechęć, jaką darzono łowców posagów i upodobanie ludzi z niższych sfer do piwiarni niższego rzędu. (Omawiano to wkrótce potem, jak trzymałem do chrztu dziecko jednego z robotników naszych zakładów.) Wspominano też o znaczeniu poprawnej wymowy dla Harry’ego. „Harry powinien być w internacie — tak łatwo nabrać złego akcentu w domu... to znaczy, w Warley.” Ale ja wiedziałem, że to nie zwykłe przejęzyczenie dające się wytłumaczyć teorią Freuda. Wiedziałem, kto ma ten zły akcent. Jej zięć. Hethersett nie miał złego akcentu. Hethersett kończył Harrow — i stąd ten jego wyraz twarzy, typowy dla wychowanków elitarnych szkół, twarzy jakby pozbawionej kości, które wyjęto i zastąpiono twardszym, gładszym, ale bardziej kowal-nym materiałem, czymś, czemu można przez noc nadać dowolny kształt. Tam też zapewne Ralf nabrał upodobań godnych dżentelmena: strzelał i łowił ryby, chętnie by też polował, ale nie mógł poświęcić temu zbyt wiele czasu, biedaczysko. Najważniejszą rolę odgrywał jednak fakt, że ojciec jego był dyrektorem wielkiego koncernu stalowego na terenie środkowych hrabstw i od czasu do czasu łączyły nas z nim wspólne interesy. Znowu zacząłem się zastanawiać nad powodem wizyt Hethersetta u moich teściów... Ale co mnie to w końcu obchodzi? Nagle o wiele istotniejsza wydała mi się próba odtworzenia w wyobraźni twarzy dziewczyny z kościoła. Szare oczy, krótkie kręcone brązowe włosy, dość duże zęby, różowa cera. Mogła mieć ze dwadzieścia pięć lat. Tak, te wszystkie szczegóły składały się na jej twarz, ale nie tłumaczyły spokoju, który był dominującą jej cechą.

Po skończonym nabożeństwie, gdy mogłem na nią wreszcie spojrzeć po raz drugi, spodziewałem się doznać rozczarowania. To pewnie ta wiosna — mówiłem do siebie — blask słońca, kolorowe witraże i słowa modlitwy; a może po prostu moja wewnętrzna potrzeba spokoju? Jej twarz okaże się na pewno tak samo bez wyrazu lub tak samo niespokojna jak wszystkie inne... Ale nie, była właśnie taka, jaką zapamiętałem. Zacząłem myśleć logicznie — już z przyzwyczajenia. Przecież Warley to nieduże miasto, a ona musiała tu dopiero niedawno przyjechać. Wcześniej czy później ją spotkam. Wołałbym, aby to się stało wcześniej. Sądząc z wyglądu, jest to ktoś, z kim można bez obawy nawiązać stosunki towarzyskie. Ubrana dobrze, ale nie krzykliwie, i najwyraźniej musi codziennie się kąpać i codziennie zmieniać bieliznę.

Przede wszystkim zaś chodzi do kościoła. Kiedyś chodzenie do kościoła uznawano za niemal powszechny obowiązek, nie miało więc żadnego wpływu na społeczną klasyfikację człowieka. Potem praktyki religijne wyszły na jalkiś czas z mody, a ostatnio znów stały się w dobrym tonie. Nikt nie straciłby dobrej opinii, gdyby nie chodził do kościoła, ale nikt by jej także nie stracił w przeciwnym wypadku.

Tak mniej więcej sformułował to niedawno temu Marek. Ze zdziwieniem i niezadowoleniem uprzytomniłem sobie, że nawet w tych sprawach powtarzam opinię innego człowieka. Bez wątpienia miał rację — ale ja wołałbym, żeby jej nie miał.

Czy miał rację, czy nie, bez sensu byłoby zaprzątać sobie głowę tą dziewczyną. Powinna pozostać tylko jedną z napotkanych twarzy, niczym więcej, czymś w rodzaju maskotki do noszenia w portfelu. Powinienem trzeźwo ocenić sytuację, zdobyć się na tyle przynajmniej realizmu, aby wiedzieć, że nigdy nie będę miał z tą dziewczyną nic wspólnego. Ale

uznanie tego faktu nie oznaczało jego aprobaty. Widząc, jak nieznajoma znika za rogiem Market Street, poczułem się nagle zmęczonym starszym panem, który ma ochotę na kieliszek alkoholu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Brown popatrzył na list takim wzrokiem, jakby chciał go zmiażdżyć i zmusić do uległości.

— Stary bęcwał — powiedział.

Uśmiechnąłem się, aby wyrazić w ten sposób, że ma całkowitą rację, ale nie zadałem sobie trudu, aby odpowiedzieć; zbyt dobrze znałem poniedziałkowe nastroje swego teścia.

— Za dużo sobie pozwala, ot co! Wie doskonale, że trzyma nas w garści. — Zmiął list w kulkę i rzucił go z irytacją. — Miałbym ochotę przetrącić mu ten jego byczy kark!

Stłumiłem ziewnięcie. Bardzo często powtarzały się teraz takie sceny. Przed podjęciem najprostszej nawet decyzji wpadał w dziką furię.

Wstałem i podszedłem do okna. Popatrzyłem w kierunku wschodnim, ku Warley. W pogodny dzień mogłem stąd dostrzec wieżę kościoła parafialnego w Hawcombe. To małe, niepozorne przedmieście leżące na skraju Warley nie interesowało mnie wcale, wołałem jednak ten widok niż widok rozrzuconych bezładnie ceglanych budynków fabryki Brown i Ska. Tego dnia nie miałem gdzie uciec od rzeczywistości; wzgórza przesłaniał deszcz.

Słyszałem, jak mój teść bębni palcami po biurku. Znałem to wszystko na pamięć. Wyglądałem przez okno na podwórze zarzucone złomem, miejsce, skąd wszystko wzięło swój początek — jak to Brown ustawicznie tłumaczył Harry’emu. „Tutaj właśnie dziadek zaczął pracować, i nie wstydzę się o tym mówić, syneczku. Tak, tak, ładowałem złom na takim samym podwórzu jak to. Byłem wtedy młodszy, oczywiście. Gdy pierwszego dnia wróciłem po pracy do domu, matka płakała. Jesteś cały we rdzy, jakie to dziwne, prawda, synku? I wydaje ci się, że nigdy tej rdzy nie zdołasz odskrobać. Wszystko, co jesz, ma smak rdzy. I ciągle chce się pić. Chcesz wiedzieć, co to za złom? Samoloty, stare sztućce, samochody; spójrz, widelec z monogramem, widzisz? Nic się nie marnuje!

Potem dziadek pracował przy jednym z pieców hutniczych. Pracował ciężko i chodził do wieczorowej szkoły, a gdy został nadzorcą, nadal się uczył. I, bez względu na to, co o tym mówią, syneczku, ludzie cieszyli się, że mogli mi pomóc. Każdy szanuje człowieka, który tak trudną drogą do czegoś dochodzi.”

Wyobrażałem sobie minę Harry’ego, gdy tego słuchał. Z twarzy jego znikł bez śladu Carruthers, choć historię dziadkowych zmagań z okresu młodości słyszał już nie raz i na pewno go nudziła. Gościł na niej szacunek. Szacunek — to specjalnie dla niego dobrane słowo, jedyne, jakie tu pasowało. Szacunek i nie udawana miłość.

Być może największy błąd swego życia popełniłem przed dziesięciu laty? Może powinienem był kupić sobie kombinezon i rozpocząć pracę w składnicy złomu? Może gdybym był to wówczas uczynił, mój syn i na mnie patrzyłby dziś z miłością i szacunkiem? Teraz już jest za późno. Muszę pracować dalej jako nieznośny, niesympatyczny rachmistrz, który nie spuszcza z oka magazynu, pilnuje metod pracy i od czasu do czasu stanowczo przeciwstawia się zakrojonym na zbyt wielką skalę przedsięwzięciom. Albo usiłuje się im przeciwstawić; podejrzewałem, że mój bezpośredni zwierzchnik, Donald Middridge, choć podzieliłem się z Brownem swoim zdaniem na ten temat, miał zamiar w najbliższej przyszłości przyjąć sobie do pomocy asystenta.

Usłyszałem trzask zapalanej zapałki i poczułem zapach cygara. Napad złego humoru minął — zbliżała się chwila podjęcia decyzji. Odwróciłem się i popatrzyłem na Browna wyczekująco. To się nazywa, jak mówią, mieć dryl! Ani śladu osobistego zaangażowania — mówiłem do siebie, starając się stłumić myśl, że on zachowywałby się zupełnie inaczej, gdybym to j a był dyrektorem.

Początkowo próbowałem niejednokrotnie dyskutować z nim, zanim podjął decyzję — ale dziś nie byłem już taki naiwny. Wcale nie lubiłem, gdy mnie nazywał narwanym nowicjuszem albo zasuszonym buchalterzyną, by powtórzyć najłagodniejsze z epitetów, jakimi mnie częstował, gdy zdał sobie sprawę, że próbuję mu narzucić własne opinie. Kiedyś przyjmowałem to wszystko w milczeniu — ale teraz nie potrafiłbym tego znieść. Czekałem więc, aż zacznie mówić.

— Będziesz musiał pojechać i pogadać z nim — powiedział.

— Czy jest pan pewny, że właśnie ja powinienem to załatwić? — W ten sposób ośmielałem się kwestionować konieczność wysyłania kogoś do Tiffielda. Wydawało mi się bowiem, że wystarczyłby w tej sprawie grzeczny, ale stanowczy list.

— Wcale nie jestem pewny, że właśnie ty. Wcale nie jestem pewny.

Musiał odczytać z wyrazu mej twarzy, że trochę się zagalopował.

__ jsie mam nic przeciwko tobie, Joe. Absolutnie nic. Po prostu to nie twoja dziedzina. Nie masz przecież nic wspólnego z działem sprzedaży.

— Więc lepiej wysłać kogoś innego.

— On chce, żebyś ty przyjechał. Nie wiem dlaczego. Musiałeś na nim wywrzeć ogromne wrażenie. Przecież tylko raz cię widział! O czymże, do diabła, wtedy gadaliście?

— Podobają mu się moje kawały — odparłem.

— No, powiedzmy. Ale nie ty jeden znasz takie mnóstwo świńskich kawałów. — Roześmiał się. — To nie tylko poważny klient, ten stary Tiffield. To dziwny klient. Będziesz musiał dobrze się trzymać! — Znowu się roześmiał, ale tym razem w śmiechu jego zabrzmiała nutka, której nie lubiłem.

— Kiedy mam jechać? — zapytałem.

— Dziesięć lat u mnie pracujesz i jeszcze zadajesz takie pytania? No, dziwię ci się, doprawdy! Oto moja odpowiedź: Jak tylko możesz najprędzej. To znaczy w tej chwili. — Wypuścił chmurę cygarowego dymu.

— W porządku. Niech pan zadzwoni do Zuzanny. Nie będzie chyba zachwycona. — Podszedłem do drzwi.

— Ależ ja żartuję — zatrzymał mnie. — Czyż nie mogę trochę pożartować? — Mówił tonem umierającego z głodu człowieka, któremu wydarto skórkę chleba. — Wy, młodzi, bierzecie wszystko tak poważnie. Jedź jutro, pierwszym rannym pociągiem. Powiedz sekretarce, aby ci zamówiła pokój w „Sa-voyu”.

Zdumiony uniosłem brwi. Nie patrząc na mnie mruczał coś pod noseiń o naszym najpoważniejszym kliencie i o tym, że stać nas na to.

Byłem już przy drzwiach, gdy zatrzymał mnie jeszcze.

— Joe, czy przemyślałeś naszą wczorajszą rozmowę?

Usiadłem znowu, tym razem na kanapce z prawej strony, a nie na krześle dla interesantów stojącym przed biurkiem. Kanapka ta stanowiła część umeblowania dyrektorskiego gabinetu zaprojektowanego przez jego żonę. Była bardzo niska i przez to niezbyt wygodna, ale zrobiłem to celowo, gdyż prawdopodobnie miała służyć osobom przychodzącym tu w sprawach prywatnych, a nie pracownikom.

— Myślałem nad tym — odparłem i spostrzegłem z zadowoleniem, że Brown czuje się nieswojo. A może to wina tych nowych mebli, eleganckiego orzechowego biurka, które równie dobrze mogłoby stać w salonie, pasującego doń barku i stolika do czarnej kawy, kanapki i czterech krzeseł o fioletowych obiciach oraz kremowego dywanu i fioletowo-kremowych zasłon? Dobrze by wyglądał za tym eleganckim biurkiem młody dyrektor w amerykańskim stylu: włosy ostrzyżone na jeża, jedwabny włoski garnitur, „Old Spice’’ itd. Brown raził na tle tego wnętrza.

Wstał nagle i zaczął spacerować po pokoju.

— Mylisz się, Joe. Wcale nie musisz tego robić. To nasza prywatna sprawa, dotycząca tylko ciebie i mnie.

— Tak, wiem o tym. Ale i bez tego bardzo mało czasu spędzam w domu.

— Ja także, ja także. Nie żądałbym od ciebie nic takiego, czego sam bym się nie podjął, mój chłopcze.

— Istotnie, przyznaję to — przytaknąłem automatycznie. Ale naprawdę bez przekonania; on nie miał młodej żony, dwojga dzieci i tysiąca spraw na głowie, nie marzył też o dokonaniu czegoś w życiu, zanim będzie za późno. A poza tym — i to było najistotniejsze — jemu odpowiadało stanowisko radnego.

— No, więc cóż ty na to?

Przysunął ku mnie pudełko z cygarami. Zawahałem się, ale wziąłem jedno.

— Byłem wczoraj wieczór w klubie — ciągnął dalej. — Są tym bardzo poruszeni. Naprawdę potrzebujemy nowych sił. Ostatni rok nie był zbyt dobrym okresem dla nas wszystkich. Tacy ludzie jak Harry Runcett nie spadają z nieba.

Popatrzyłem na niego chłodno. Chciał przez to powiedzieć, że niełatwo znaleźć kogoś, kto zastąpiłby takiego „potakiwacza” jak Harry Runcett.

— Doszli do wniosku, że będziesz doskonałym kandydatem. Byłem nawet trochę zdziwiony... — Już miałem się wtrącić, ale dał mi znak ręką, abym mu nie przerywał. — Wysłuchaj mnie najpierw i nie wierć się, jakbyś miał hemoroidy. Byłem trochę zdziwiony, bo nieczęsto tak jednomyślnie się na coś zgadzają. George Aisgill...

— Co, George Aisgill?          t

— Mówił o tobie z największym entuzjazmem. Tylko tyle miałem do powiedzenia. Nie będziesz chyba wracał do tego, co dawno już zostało zlikwidowane i pogrzebane?

— Zlikwidowane i pogrzebane — powtórzyłem. — Ma pan rację. Zlikwidowane i pogrzebane.

Mój teść chciał nie tylko zdobyć nowego „potakiwacza” — chciał za jednym zamachem załatwić się z przeszłością. Nastręczała się doskonała okazja. Zamiast trójkąta: kochanek, skrzywdzony mąż, zmarła kochanka, pojawiliby się dwaj godni szacunku obywatele, radny Lampton i radny Aisgill. Członkowie tej samej wielkiej partii, do której mamy zaszczyt należeć. Radny Lampton i radny Aisgill to serdeczni przyjaciele. Radny Aisgill jest wdowcem... Wszystko pasowało.

— Będziesz musiał trochę częściej zaglądać do klubu — powiedział Brown.

— Tak--odparłem. — Będę musiał.

Na nic się zda z nim zadzierać albo unikać Geor-ge’a Aisgilla. Wszystko zlikwidowane i pogrzebane. Wszystko się zmieniło. Gdy się zastanowić nad wydarzeniami sprzed dziesięciu lat, wydają się śmieszne jak stary film. Radny Lampton i radny Aisgill będą sobie razem popijać w Klubie Konserwatystów. Będą siedzieć obok siebie na zebranich Rady Miejskiej. Któż uwierzy, widząc ich stale razem, w to, co się wydarzyło przed laty?

— Pozwolisz wysunąć swoją kandydaturę? — zapytał Brown.

Skinąłem głową.

— To powinno być interesujące.

Poklepał mnie po ramieniu.

— Wiedziałem, że tak postąpisz, Joe. Wierz mi, nie będziesz żałował. Wiele ludzi drwi sobie z tego, ale radni naprawdę stanowią kościec Anglii. Cóż by oni poczęli bez nas, na Boga? — Uśmiechnął się złośliwie. — A poza tym dzięki tobie wszystko będzie grało. Niewielu z nas pracowało w Radzie Miejskiej. Teraz dopiero ci przeklęci urzędnicy będą musieli dobrze się zastanowić przed podjęciem decyzji.

Uśmiechnąłem się.

— Nawróceni kłusownicy stają się najlepszymi gajowymi.

Brown otworzył barek.

— To nie będzie stałe zajęcie, pamiętaj o tym. No, to za pomyślność. — Nalał dwie duże szklanki „Black and White”.

— Mogę nie przejść w głosowaniu — powiedziałem.

— Nie szkodzi. Wszystko jedno, napijemy się. — Popatrzył na mnie jak gdyby z czułością. — Napijemy się, aby uczcić fakt, że choć raz mi ustąpiłeś.

Podniosłem do góry swoją szklankę. I nagle, sam nie wiem czemu, zrobiło mi się go żal. Dawno już nie widziałem go tak uradowanego czymś nie związanym bezpośrednio» z jego wnukiem. Zacząłem się zastanawiać, co się za tym kryje. Nie mógł się przecież przejmować tym, czy zostanę radnym, czy nie; nie mógł brać tego tak poważnie. I wtedy po jego uśmiechu poznałem, że naprawdę jest przejęty. Dwa razy tylko widziałem u niego taki uśmiech: po raz pierwszy, gdy urodził się Harry, i drugi raz, gdy po urodzeniu Barbary powiedziałem mu, że Zuzannie nie grozi już niebezpieczeństwo.

Uśmiech ten w zadziwiający sposób odmładzał jego czerwoną twarz o wydatnych szczękach. Nie tuszował wprawdzie ostrych bruzd, świadczących o sile charakteru, ale łagodził je, opromieniał ciepłem, zacierał wyraz zarozumiałości. Przez chwilę wydawało mi się, że go prawie lubię, byłem nieomal gotów wyperswadować sobie, że nadęta komedia, jaką jest działalność Rady Miejskiej, może być czymś tak fascynującym, jak on przypuszczał.

Gdy wracałem tego wieczora do domu i podwójna whisky, wypita o czwartej, zdążyła już wywołać lekki, ale uporczywy ból głowy, pożałowałem tego ustępstwa. I jeszcze ta podróż do Londynu. Zuzanna nie będzie tym wszystkim zachwycona. Lubiłem na ogół swe powroty do domu; ta część Leddersford, gdzie znajdowały się zabudowania fabryczne, była tak strasznie, beznadziejnie brzydka, a kontrast z Warley tak wyraźny, że za każdym razem z radością wracałem do Warley. Było to coś, na czym mogłem polegać — za każdym razem reagowałem tak samo. Niewielkie, lecz przyjemne urozmaicenie stanowił ten odcinek drogi, gdy opuszczało się teren zakładów i jechało wzdłuż Rawdon Road w kierunku Birmingham Road — ale to uczucie dzieliłem z całym tłumem mijanym po drodze. Dzieliłem to uczucie z innymi — więc traciło swą wartość. Prawdziwe podniecenie ogarniało mnie dopiero przy zakręcie z Birmingham Road w Leddersford Ring Road, gdy mijałem krótki odcinek szerokiej szosy biegnący przez dawny teren kopalni odkrywkowej, obecnie znowu zagospodarowany. Tego wieczora pola wyglądały posępniej niż zwykle w mżącym deszczu i okropna monotonia płaskiego terenu jeszcze bardziej raziła oko. Kiedy indziej cieszyłbym się z tego — tak jak cieszy człowieka wyschnięte gardło, gdy oczekuje go kieliszek alkoholu. Wkrótce skręcę w lewo, w Leeds Road, potem w prawo, w Warley Road, a stamtąd już prosta szosa prowadziła do Hawcombe. W Hawcombe zaś jestem już jakby w domu. Nie potrzebowałem drogowskazu, aby się o tym upewnić — w Hawcombe natychmiast czuło się w powietrzu inny zapach.

W Hawcombe przepełniała mnie niekłamana radość, doznawałem prawdziwej ulgi. Ale tego wieczoru Hawcombe było takim samym miasteczkiem jak każde inne. W powietrzu nie czułem żadnego odmiennego zapachu. Hawcombe leżało na samym początku Warley Road, która dalej wznosiła się stopniowo do wysokości 300 metrów. Nagle zdałem sobie sprawę, że właściwie nie mam ochoty wracać do domu. Nie tylko dlatego, że Zuzanna będzie zła zarówno z powodu mojego wyjazdu do Londynu, jak i kandydowania do Rady Miejskiej. To było coś o wiele gorszego. Od dziesięciu lat aż po dziś dzień każdorazowy powrót do domu stanowił dla mnie ucieczkę — każdy kilometr zbliżający mnie do Warley zwiększał zarazem odległość od mego teścia i świata, który on reprezentował. Oczywiście, widywałem go i tu dosyć często, ale tylko w roli dziadka, jako osobę prywatną.

W tej postaci był całkiem do przyjęcia, czasem nawet zachowywał się niemal po ludzku. Ale teraz będzie moim kolegą^radnym, a przy tym nadal pozostanie moim szefem. Nie będzie się już gdzie schronić, nigdy już nie będę mógł udawać przed samym sobą, że jestem wolnym, niezależnym człowiekiem. I nic już się nie da zmienić, gdy komisja wyborcza ogłosi swoją decyzję. Jak to kiedyś powiedział Harry Runcett będąc pod gazem? „Park Ward jest tak wygodnym miejscem dla torysów, że wybraliby nawet wściekłego kota, gdyby partia zdecydowała się wysunąć jego kandydaturę. Mam w domu syjamskiego kota — dodał. — Jeśli partia wytypuje go, wszyscy będą na niego głosować.”

Przypomniałem sobie te słowa. Wtedy powtórzyła mi je Ewa Storr, która do dziś była giełdą wszystkich warleyańskich skandalików. Koło tej afery zrobiło się trochę szumu. W lekko stonowanej wersji, bez nazwisk, historia ta dotarła nawet do miejscowej prasy. Brown oczywiście wszystko wyjaśnił. Sądzę, że wydawcy delikatnie przypomniano polityczne powiązania głównych akcjonariuszy Grupy Clariona. Jeśli chodzi o mnie, wystąpienie Harry’ego Runcetta, o ile można tak to nazwać, uważałem wówczas za dość zabawne. Teraz, jadąc w strumieniach deszczu przez Hawcombe, (zrozumiałem, o jakiego kota mu wtedy chodziło. Nie miał wcale na myśli takiego sobie zwykłego kocura, ale pewne wielkie, tłuste, wykastrowane z własnych opinii kocisko, które zawsze robi to, co każę mu teść.

Dodałem gazu i zefir ze zwiększoną szybkością począł piąć się po stoku. Im prędzej będę w domu, tym prędzej z tym skończę. Wskazówka szybkościomierza podskoczyła do sześćdziesięciu. Minąłem grzbiet wzgórza — stąd widać już było Warley. Wbrew temu, co przed chwilą myślałem, zrobiło mi się jakoś raźniej na duszy. Dzień zbliżał się ku końcowi, Leddersford skryło się za wzgórzem Hawcom-be — teraz miałem przed sobą drogę biegnącą przez las i rzekę. Zwolniłem i otworzyłem okno. Poczułem na twarzy krople deszczu, owiał mnie zapach lasu. I tak jak zawsze, choć się tego zupełnie nie spodziewałem, ogarnął mnie na tym odcinku drogi jakiś dotykalny prawie, ciemnozielony spokój. Nie wiem sam dlaczego, bo jechałem przez najwęższy przesmyk lasu i za mostem widniało już miasto. Nie wiem sam, dlaczego i skąd przyszło to nagłe odprężenie, ale tak było wyraźne, że przez chwilę walczyłem z pokusą, aby zatrzymać wóz i wypalić papierosa w tej atmosferze tchnącej spokojem.

Włączyłem drugi bieg, potem docisnąłem gaz jeszcze mocniej. Chciałem dokonać czegoś niewinnego, nieszkodliwego, ale też i całkiem niemożliwego. Gdy za mostem skręciłem w Market Street, dobiegły mnie głosy: „Pijany, oczywiście — mówiły. — Po prostu pijany. Po co zatrzymywałby się będąc tak blisko domu? Chce wytrzeźwieć, boi się wracać do domu... A może miał się tu z kimś spotkać... to bardziej prawdopodobne.”

Tak właśnie gadały. Słyszałem już nieraz te głosy. Na trzech skrzyżowaniach na Market Street mu-siałem przystawać pod czerwonym światłem. Za trzecim razem, przed St. Clair Road, auto jadące przede mną utknęło w miejscu i zielone światło także zgasło mi przed nosem. Głosy zmieniły temat. Gdy czekałem na wolny przejazd, zastanawiałem się, czy był taki okres, kiedy nie wywierały wpływu na moje życie.

Dopiero po obiedzie powiedziałem Zuzannie o mym wyjeździe do Londynu. Sam nie byłem zachwycony, że tak z tym zwlekam, ale po prostu wyczerpał mi się niewielki dzienny zapas odwagi. Zupełnie jakby wróciły czasy RAF-u; tam też codziennie zmuszano człowieka do robienia czegoś, na co nie miał ochoty. Codziennie poddawano nas próbie i w ten sposób oddzielano mężczyzn od młodych chłopców. Śmiertelnie mi to już obrzydło. Dość często się wyróżniałem. Teraz pragnąłem tylko móc posiedzieć w fotelu, popijać kawę i trawić spokojnie; chciałem żyć chwilą obecną.

W salonie zawsze rozkoszowałem się teraźniejszością. Tak jak ostatni odcinek drogi przez las, salon był jakimś ustroniem spokoju. Jedynie w tym pokoju czułem się swobodny. Stanowił solidne świadectwo tego, do czego doszedłem po dziesięciu latach. Ten parkiet i klonowe meble pozwoliły mi jakoś przeżyć wiele ciężkich chwil.

O takim właśnie pokoju marzyłem mieszkając w małym domku w Dufton. Teraz posiadałem go, zrealizowałem swoje marzenia. Lniane pokrowce w kwiaty były idealnie dopasowane do zasłon, a kre-mowożółta tapeta podkreślała ciemną barwę orzechowego biurka, stolika do czarnej kawy, kredensu i radia z adapterem. Wielki biały ekran telewizora stanowił jedyny nie zharmonizowany z resztą sprzętów element; ale jeśli otrzymam w tym roku spodziewaną premię, wymienię go na nowy model z o-słoniętym ekranem. Wisiał tu też żyrandol, który udało mi się tanio kupić tuż przed Bożym Narodzeniem w sklepie ze starzyzną na Birmingham Road. Świetnie pasował do parkietu, był pięknym, uzupełniającym akcentem całości.

Również i obrazy, sztychy z początków dziewiętnastego wieku, pochodziły z tego samego źródła co żyrandol. To Alicja podsunęła mi ten pomysł. Oryginały — mówiła — są bardzo drogie, a przy tym łatwo można się oszukać. Wszyscy kupują teraz reprodukcje. Ale możesz tanio dostać stare sztychy i każdy będzie podziwiać twój smak, zwłaszcza jeśli dobie-rzesz rzeczy o tematyce architektonicznej lub zoologicznej. Stare mapy także ze spokojem możesz zawiesić — chodzi o to, że twoi goście nie będą musieli znać się na sztuce, aby je podziwiać.

Podszedłem do barku przygotować sobie coś do picia. Nie chciałem tego wieczoru myśleć o Alicji. Czasem wydawało mi się, że to jej pokój, że to właśnie ona, nie ja, tak go urządziła. Alicja nigdy nie podzielała gustów swego męża, który przepadał za jasnym gładkim drzewem, chromem i plastykiem. Nie tylko zresztą wiedział, co mu się podoba, ale nalegał, by to kupować. Ich dom, z wyjątkiem książek na półkach, był całkowicie odbiciem gustu jego, nie Alicji. Pokój, który nie bez pewnych oporów urządziłem po swojemu jako jedyny w naszym domu, można by uznać za jej pokój. Ale ona nigdy się o tym nie dowie. I nikt inny też nie będzie tego wiedział. Nie miałem komu o tym powiedzieć, nikt nie potrafiłby tego zrozumieć. Pomoże mi trochę ta whisky, którą właśnie nalewam do szklanki. Ale jeśli zechcę, by pomogła mi bardziej, nazajutrz moja wątroba da znać o sobie. Ten organ coraz częściej protestował przeciw alkoholowi pod wszelkimi postaciami, a zwłaszcza przeciw spirytualiom.

__ Mógłbyś i mnie dać coś do picia — usłyszałem głos Zuzanny.

Rozlałem odrobinę whisky. Zupełnie zapomniałem, że nie jestem sam w pokoju.

— Trosżkę koniaku, kochanie. — Popatrzyła na moją szklankę. — Nie zazdroszczę ci jutrzejszego bólu głowy.

Nie odpowiedziałem. Nalałem jej zwykłą, odmierzoną po aptekar^ku porcję brandy.

— Tyle, żeby zwilżyć dno kieliszka — powiedziałem starym zwyczajem. Czasami dodawałem jeszcze dla żartu, że na drugi raz użyję kroplomierza, ale dziś nie miałem nastroju do żartów.

— Mógłbyś mi powiedzieć, o czym tak myślisz? — spytała.

Postawiłem kieliszek i szklankę na stoliku do kawy.

— Myślałem właśnie o tym, jak ładnie wyglądasz w tej nowej sukience.

Wcale nie skłamałem. Sukienka była jasnoczer-wona, zapinana z przodu na guziki, jedna z tych, na jakie może sobie pozwolić tylko przystojna młoda kobieta o czarnych włosach i zgrabnej figurze. Zuzanna założyła nogę na nogę. Miała ładne kolana, ani za cienkie, ani za grube. U niewielu kobiet kolana dorównują reszcie pięknych szczegółów składających się na ich urodę. Bez namysłu pochyliłem się i pocałowałem ją najpierw w jedno, potem w drugie kolano.

— Paskudny! — krzyknęła.

Podsunąłem nieco do> góry sukienkę. Odepchnęła mnie łagodnie.

— Zaraz przyjdzie Marek!

Moja dłoń znowu powędrowała pod jej sukienkę.

— Niech zobaczy! — powiedziałem. — świetnie mu to zrobi!

— Jesteś okropny!

Roześmiałem się.

— Prawdę powiedziawszy, świetnie by to zrobiło raczej Sybil. Marek nie lubi o tym mówić, ale z tego, co mu się czasem wyrwie, wnioskuję, że twoja kuzynka nie jest taka znów dobra w łóżku.

— Mają przecież trójkę dzieci!

— Ach, dajże spokój! Na pewno ją zgwałcił. Albo wsypał jej coś do. herbaty.

— Jesteś okropny! Naprawdę! — powiedziała. Ale miała wypieki i nie usiłowała już obciągać sukienki. Patrząc na nią nie miało się wątpliwości, że jest zupełnie inna niż Sybil. Poczułem przypływ pożądania, a jednocześnie czułości. Nie jest córką Brownów, jest moją żoną. I pożąda mnie tak, jak chyba żadna żona nie pożąda swego męża. Zerknąłem w stronę kanapki. To jedna z wielkich przyjemności, na jakie może pozwolić sobie człowiek żonaty. Mogliśmy się kochać nie tylko, w nocy i nie tylko w łóżku. Podczas kąpieli, w samochodzie, w czasie spacerów za miasto, właściwie wszędzie i zawsze, gdy tylko zdołaliśmy wykroić dla siebie kwadrans czasu. Udawaliśmy, że nie jesteśmy małżeństwem, ale urodzonymi pod nieszczęśliwą gwiazdą kochankami. A ja, choć nigdy jej o tym nie mówiłem, wyobrażałem sobie jeszcze czasem, że jest żoną innego mężczyzny, jednego z tych, których mogła była poślubić, takiego z jaguarem lub porschem, na przykład Jacka Wałęsa. Albo Ralfa Lumleya. Gdy pomyślałem o nim, przypomniał mi się Brown. Jednym łykiem wypiłem resztę whisky i znów podszedłem do kredensu.

— Wcale nie jestem okropny — powiedziałem. — To Sybil uważa sprawy seksualne za okropne. Nic dziwnego, że Marek szuka gdzie indziej...

— Podobno kiedyś podchodziła do tych spraw zupełnie inaczej — odparła Zuzanna. — Była nawet całkiem wesolutka. — Zachichotała. — Okropnie wesolutka. Flirtowała, z kim się dało. Możesz to sobie wyobrazić?

— Ludzie się zmieniają — powiedziałem.

— Wybuchł wielki skandal — ciągnęła Zuzanna. — Urządzili sobie przyjęcie, gdy jej rodziców nie było w domu i uszło to ich kontroli. Mama opowiadała mi coś niecoś o tym...

Mama opowiedziała jej o tym więcej niż trochę, to było oczywiste. Zobaczyłem Sybil, tłustą, strapioną, wściekłą, w wiecznie zaparowanych okularach, w zupełnie innym świetle.

Gdy Zuzanna umilkła, gwizdnąłem.

— Wesoło! — powiedziałem. — Wesolutko.

A potem wyobraziłem sobie Sybil sprzed dwudziestu lat. Twarze zalanych facetów pochylają się nad nią, a ona zachowuje się w tak dobrze znany mi sposób. To nie było, chyba takie wesolutkie.

— To podłe! Naprawdę — powiedziała Zuzanna. — Uważam, że nie powinniśmy wywlekać tych spraw. Było, minęło...

— Zlikwidowane i pogrzebane — dodałem. — Zlikwidowane i pogrzebane... — Zapaliłem papierosa. — A propos — zacząłem, ale nie dokończyłem.

— Mów dalej — wtrąciła Zuzanna. — Wiem, że mi zaraz powiesz coś nieprzyjemnego.

— Jadę jutro do Londynu.

— Mogłeś mi o tym wcześniej powiedzieć — rzuciła ze złością. — Wiesz doskonale, że w czwartek Bob i Ewa mają być na kolacji.

— Prawdopodobnie uda ini się wrócić do tego czasu.

— Prawdopodobnie, dobre sobie. Wiesz doskonale, że nie wrócisz. Za dobrze będziesz się bawił w Londynie. Jesteś skończonym egoistą, Joe!

— Czy to moja wina, do diabła? Powinnaś mieć żal do swego ojca, nie do mnie!

— Mam wielką ochotę powiedzieć mu, co o tym myślę. Nikim tak nie pomiata jak tobą. Wiecznie siedzę sama, tylko z Gerdą, a w tym tygodniu nawet i Gerdy nie ma. Jesteś podły, wstrętny, nienawidzę cię! — Zaczęła płakać.

Uklękłem i objąłem ją ramieniem.

— Nie denerwuj się, kochanie. Joe wcale nie ma ochoty jechać, ale przecież Joe musi zarabiać. Joe przywiezie ci coś ślicznego, zobaczysz. Nie płacz, skarbie, nie płacz, moja grzeczna mała dziewczynko.

Znowu położyłem rękę na jej kolanie. Łzy obeschły momentalnie.

— Zamknij drzwi — powiedziała nagle.

— Marek...

— Nie przyjdą wcześniej jak za pół godziny. Zamknij drzwi, Joe! Zamknij drzwi. — Przesuwała gorączkowo dłońmi po moim ciele, potem po sobie. Gdy zamykałem drzwi i gasiłem górne światło, usłyszałem, jak coś z szelestem opada na podłogę. Powoli zbliżyłem się do kanapki.

— Szybko — niecierpliwiła się. — Szybko! Przecież ty też to uwielbiasz, prawda? Ty też, wiem przecież...

Wesoło — pomyślałem. — Właściwie to wcale nie jest takie wesołe. Nagle krzyknąłem z bólu, bo ugryzła mnie w rękę.

— Ważny pretekst — powiedziała, gdy potrząsną-lem ją za ramię. — Ważny pretekst. Bolesny pretekst. Nie mogę cię zatrzymać, musisz, musisz...

Wydawało mi się, że upłynęła dość długa chwila, zanim dotarł do mojej świadomości dźwięk dzwonka u drzwi frontowych.

— Niech ich licho porwie — powiedziała Zuzanna ze złością. — Pomóż mi, kochanie.

Gdy podałem jej ręce, zauważyłem, że wcale nie tak łatwo ją podnieść jak dawniej. Dzwonek znowu zadzwonił.

— Lepiej już otwórz. Doprowadzę się jakoś do porządku. — Roześmiała się. — Jesteś cały porozpinany! A włosy...

Idąc do drzwi w pośpiechu obciągnąłem i pozapi-nałem ubranie, ale gdy Marek i Sybil spojrzeli na mnie, poczułem się dziwnie zmieszany. W taki jak ten wieczór doskonale mógłbym się obejść bez gości, zwłaszcza bez Sybil, której głos brzmiał dziś wyjątkowo piskliwie.

— Właśnie wracamy z okropnego zebrania — tłumaczyła zadyszana — iw ogóle mieliśmy straszny dzień. W dzieci jakby szatan wstąpił...

Objąłem ją i pocałowałem w policzek. Skóra jej pachniała pudrem i zmęczeniem, a włosy w strąkach opadały na kark. Była tylko trzy lata starsza od Marka, ale w tej chwili różnica wydawała się większa. Należała do tych jasnych blondynek o delikatnych rysach, których uroda blednie niemal w ciągu jednej nocy. Do kobiet, które kładą się do łóżka jako młode dziewczyny, a budzą się matronami.

— Mam dla ciebie lekarstwo — powiedziałem. — Nie dręcz już tej swojej ślicznej główki. Zdobyłem lekarstwo!

— Mam nadzieję, że dla mnie także — dodał Ma-«relk wchodząc za mną do salonu. — Ja także poskramiałem te małe diabełki.

— Dla was obojga — powiedziałem.

— Bawili się w nocny klub! — opowiadała Sy-bil. — Liza po prostu oszalała! Obawiam się, że nie będziemy mogli trzymać jej dłużej. — Westchnęła. — O Boże, te przeklęte cudzoziemki! Gdzież się podziały wszystkie dobre służące?

— Nigdy nie istniały — odpowiedział Marek. — To tylko legenda, piękna burżuazyjna legenda.

Zerknął ku kredensowi.

— Otóż i moje lekarstwo. Dla mnie bez wody sodowej, Joe. Dziękuję.

Wyglądał dziś wyjątkowo elegancko. Chociaż wciąż padało, nie dałoby się tego po nim poznać. Natomiast Sybil miała zabłocone pantofle, a na kołnierzyku jej fioletowej sukni ciemniała wilgotna plama. Prześladował ją pech, w takich właśnie sprawach, w drobiazgach, ściągała na siebie małe niepowodzenia. Marek .zaś należał do tych szczęśliwców, którzy spacerują po deszczu i nie mokną, jedzą i piją, na co mają ochotę, a nie przybierają na wadze i przez następne dwadzieścia lat będą równie przystojni jak w tej chwili, równie atrakcyjni dla kobiet. A raczej dla młodych, głupiutkich dziewczątek — dodałem w myśli cierpko. Potem pochwyciłem swoje odbicie w lustrze wiszącym po przeciwnej stronie pokoju i poczułem dreszcz zazdrości; brzuch mi się zaokrąglał, aż przestało to już być zabawne, a twarz zaczynała także obrastać tłuszczykiem.

Zuzanna weszła do pokoju. Włosy miała starannie uczesane, sukienkę zapiętą, a szwy pończoch idealnie proste. Schludna, godna szacunku gospodyni w całym tego słowa znaczeniu. Ale na jej twarzy malował się nieomylny wyraz zadowolenia kobiety dopiero co zaspokojonej w miłości, wyraz tak oczywisty, jak słowa. Zauważyłem, że Sybil spojrzawszy na nią odwróciła wzrok. Twarz Marka zdradzała zazdrość; przez chwilę wyglądał na swoje czterdzieści lat. Uśmiechnąłem się i rozparty w fotelu nalałem sobie jeszcze jedną whisky.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tiffield był w wyśmienitym humorze. Wcale się nie dziwię: zaprosiłem go na obiad, którym pożywiłaby się dziesięcioosobowa rodzina, potem zabrałem na strip-tease, a teraz siedzieliśmy w Amerykańskim Barze „Savoyu” popijając podwójne martini. Pochłaniał olbrzymie ilości oliwek i frytek, tak jak pochłonąłby wszystko, co bym mu zafundował. Ja poprzestałem na obserwowaniu go z pewnym niesmakiem.

— Te ciemne są najlepsze — powiedział kładąc do ust ostatnią oliwkę. — Regenerują błonę śluzową żołądka. — Obrzucił mnie wzrokiem pełnym smutku, jakby wygłosił doniosłe orzeczenie na temat grzechu czy wojny nuklearnej.

— Spróbuję zdobyć dla pana jeszcze jedną porcja — powiedziałem skinąwszy na kelnera.

Bruzdy na twarzy Tiffielda ułożyły się w ten sposób, że przyoblekła się w wyraz żalu.

— Nie, dziękuję bardzo. Nie mógłbym potem jeść obiadu. Ale napiłbym się jeszcze łyczek tego... — skinął w kierunku swojej pustej szklanki.