54,00 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 421
Marka wydawnicza Bo.wiem
Seria z Żurawiem
Projekt okładki Małgorzata Flis
Tytuł oryginału: Latitudes of Longing. A novel
Copyright © 2020 by Shubhangi Swarup
Published in the United States by One World, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC, New York
First published in India by HarperCollins Publishers in 2018
Published by agreement with Pontas Literary & Film Agency, Spain and Book/lab Literary Agency, Poland
Copyright © for the Polish translation by Mikołaj Denderski, 2023 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2023
Wydanie I, Kraków 2023 All rights reserved
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków
Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.
ISBN 978-83-233-5323-2 (druk)ISBN 978-83-233-7512-8 (mobi, epub)
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663 23 80 Dystrybucja: tel. 12 631 01 97 tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325 www.bowiem.wuj.pl
Moim rodzicom, Sunandzie i Govindowi, oraz wartości, jaką niosą z sobą słowa, i mądrości ukrytej w milczeniu
wySPY
CISZA NA TROPIKALNEJ WYSPIE to nieustający odgłos wody. Fale, jak twój własny oddech, nigdy cię nie opuszczają. Już od dwóch tygodni szum fal zagłuszają jednak bulgot i dudnienie z chmur. Deszcze bębnią po dachu i ześlizgują się z jego krawędzi, ginąc w rozbryzgach. Prysk, chlast, brzdęk i chlust. Mówią ci, że słońce umarło.
Wewnątrz odgłosów zamknięte jest milczenie żywiołu. Spokój mgły i bezruch lodu.
Nowożeńcy Giridźa Prasad i Chanda Devi pogodzili się ze swoim losem – obcych sobie ludzi w sypialni nawilgłej pożądaniem i podtapianej przez wzbierające sny. A Giridźa Prasad śni ostatnimi czasy jak szalony. Deszcze sprzyjają bowiem fantazjom, prawdzie nienaukowej.
Którejś nocy ulewa nagle się kończy, i to go wybudza. Jego uszy przywykły do tropikalnej kakofonii, jak się przywyka do chrapania małżonka. Wynurzając się z mokrego snu, zastanawia się, co zaszło. Kto opuścił pokój?
Z wysokości swego łóżka o wymiarach półtora na dwa metry zerka w dół, w kierunku wiejskiego siennika Chandy Devi rozesłanego na podłodze, gdzie ta sypia z twarzą zwróconą ku otwartemu oknu zamiast ku niemu. Rozbudzony wpatruje się w krągłości jej sylwetki rysujące się w mroku. Kiedy oni dwoje jednoczyli się na okres kilku narodzin przez siedmiokrotne okrążenie świętego ognia w trakcie ceremonii zaślubin, stąpała posłusznie w ślad za nim, przekonana, że oto przeznaczenie zbliżyło ich ze sobą ponownie w nowym awatarze1. Tyle że w tym awatarze to on będzie musiał znaleźć drogę do jej serca.
– Dopóki to nie nastąpi – poinformowała go pierwszej nocy – będę miała posłanie na podłodze.
Jest zupełnie przytomna, zrozpaczona z powodu oskarżycielskiego zawodzenia, które przychodzi z tamtego świata. To duch kozy. Przemierzył niezliczone królestwa, by teraz przechadzać się po ich dachu. I oto na swych niespokojnych racicach zstąpił pod ich okno, napełniając izbę oraz jej sumienie poczuciem winy.
– Słyszysz? – pyta Chanda Devi. Czuje jego spojrzenie na plecach.
– Co takiego?
– Jak ta koza na zewnątrz meczy.
Jego żałosna erekcja więdnie. Uwagę zaprząta mu teraz Chanda Devi i utrapienie, którego przysparza.
– Żadna koza nie włóczy się nam po obejściu – mówi z irytacją.
Ona siada wyprostowana. Meczenie narasta, jakby nakazywało jej, by przekazała swojemu nieprzytomnemu mężowi: „Odebrałeś mi życie doczesne, ale życia wiecznego mi nie odbierzesz, grzeszny mięsożerco!”.
– Jest tuż za oknem – mówi.
– Boisz się jej?
– Nie.
– Czujesz, że ta koza ci zagraża?
– Nie.
– W takim razie może zdołałabyś ją zignorować i położyła się spać?
Zamierzał powiedzieć „powinnaś ją zignorować”, nie „zdołałabyś”, ale nie starcza mu odwagi na surowość. Już się przekonał, że jego żona nie najlepiej reaguje na dialektykę i przymus. Właściwie to reaguje nie najlepiej na większość rzeczy. Gdyby tylko była mniej pociągająca, sam mógłby ją zignorować i na powrót się położyć.
– Jak możesz spać? – pyta ona. – Zaszlachtowałeś niewinne stworzenie, przemieliłeś jego ciało, usmażyłeś w głębokim tłuszczu z cebulą i czosnkiem, a potem zjadłeś. A jego niespokojna dusza niech się tuła po naszym obejściu!
Gdyby dusze wszelkich gatunków zwierząt, jakie pożarł, powracały, by go nawiedzać, jego dom byłby połączeniem zoo z oborą, w którym nie dałoby się poruszać, o spaniu nie wspominając. Ale dobroduszny Giridźa Prasad nie powie nic podobnego. W ciągu dwóch miesięcy małżeństwa zdążył się pogodzić z wybujałą wyobraźnią żony. To, że jej zachowanie przypisuje wyobraźni, a nie jakiejś chorobie psychicznej, jest aktem nadziei, do którego się zmusza. Dla dobra swoich nienarodzonych dzieci, a także dziesiątek lat, które oboje będą musieli ze sobą wytrzymać, oświadcza:
– Jeżeli to pomoże ci w zasypianiu, przestanę jadać mięso.
Oto jak mięsożerny Giridźa Prasad zostaje wegetarianinem, czym zaskakuje żonę i siebie samego. Dla kilku godzin odpoczynku żegna się na zawsze z jajecznicami, biryani2jagnięcym i befsztykami.
Z pierwszym promieniem słońca ona opuszcza swoje posłanie. Wchodzi do kuchni, żeby przyrządzić misternie skomponowane śniadanie. Porusza się, jakby wstąpiło w nią nowe życie, a jej milczenie jest podszyte uśmiechem. Skoro zabójstwa dobiegły końca, czas wywiesić białą flagę w kształcie aloo paratha3. Dwie godziny później podaje mu je i pyta:
– Co o nich sądzisz?
Giridźa Prasad nie może się pozbyć uczucia niepokoju, całkiem niepotrzebnego. Słońce wreszcie wzeszło. Jego żona, która właśnie po raz pierwszy przyrządziła mu śniadanie, ośmieliła się położyć mu serwetkę na kolanach, musnąwszy jego łopatki, rozlewając ciepło oddechu na jego skórze. On tęskni za pociechą płynącą z tłuszczu pomieszanego z mięsem, ale nie znajduje jej na talerzu.
– Co sądzisz? – pyta ponownie.
– O kim? – pyta zdezorientowany Giridźa.
– O parathach.
– Doskonałe.
Uśmiecha się i nalewa mu drugą filiżankę herbaty.
Chanda Devi, jasnowidząca. Współczuje duchom i lubi nienarzucające się towarzystwo drzew. Czuje je – jego niewypowiedziane pragnienia. Ale wie, że lepiej będzie dla niego, jeśli zrezygnuje z mięsa. Królestwo ciała jest równie ulotne co niepewne, zwłaszcza jeśli zestawić je z królestwem roślin. Chanda Devi wszystko to już zobaczyła, nawet rzeki krwi, które pewnego dnia popłyną z jej ciała. Ta wiedza czyni ją nieprzejednaną. To sprawia, że jako żona jest wymagająca.
Kiedy Giridźa Prasad wyjeżdżał do Oksfordu, po raz pierwszy samotnie opuszczał dom rodzinny w Allahabadzie. Kiedy, po trwającej cztery dni podróży powozami ciągniętymi przez konie, promami i pociągiem, wreszcie wsiadł na statek, który miał zabrać go do Anglii, porzucił już słoiki marynat, ghee parathy4 zdolne przeżyć człowieka, wizerunki rozlicznych bóstw, a także swojej rodziny, w tym portret matki, który namalował własnoręcznie.
O ile zerwanie z bogami przyniosło mu ulgę (zwłaszcza z Ramą, posłusznym synem, który opuścił żonę bez powodu, a także z zamieszkującym nadrzeczną skarpę babą, który nie był bogiem, tylko zdziecinniałym, głodującym starcem), o tyle pozbycie się portretu matki wydawało się niemożliwe do przeprowadzenia bez przeżycia załamania. Ale podobnie byłoby z patrzeniem na jej twarz, odległą o całe oceany. Chcąc zmierzyć się z separacją, będzie musiał zacząć nowe życie. Życie krańcowo inne, o którym już sama myśl jeżyła mu włosy na głowie. Zagubiony pośród nieskończonego oceanu wpadł w spiralę milczenia. Zduszone w zarodku łzy dały o sobie znać w postaci uporczywego zatwardzenia. Jako pilny obserwator królestwa roślin, Giridźa Prasad wiózł ze sobą kilogramy łusek isabgol5 na tę właśnie przypadłość. Miał także suszone tulsi6, neem7, imbir, kurkumę, korę cynamonową oraz mielony pieprz, by przeciwdziałać innym dolegliwościom fizycznym. Kiedy przybył do Dover, celnicy wzięli go za szmuglera przypraw.
Nie minął dzień od jego przybycia do oksfordzkiego Blimey College, a Giridźa Prasad Varma stał się „Womą”, ochrzczony tak przez preceptorów nieuczonych w wymowie hinduskich nazwisk. Już pierwszego wieczoru skosztował alkoholu i złamał też obowiązujące od pokoleń tabu dotyczące jedzenia pokarmów jhootha albo „zanieczyszczonych ustami drugiego”. Kiedy wielgachny kufel piwa wędrował z rąk do rąk w kręgu pierwszoroczniaków, miał do wyboru dwie możliwości: przyjąć tę kulturę całym sercem albo na zawsze poniewierać się po rozdrożu. Na jego biurku nie było wizerunków bóstw, które by go napominały. Następnego dnia rano po raz pierwszy kosztował jajek, dziobiąc widelcem kulę słonego żółtka i patrząc, jak drga. Niebawem miał wykształcić w sobie upodobanie do tego, jak złożone i nieprzewidywalne potrafi być życie.
Giridźa Prasad Varma, pierwszy indyjski uczony Wspólnoty Narodów, powrócił do domu po pięciu latach z pracą doktorską, którą zakończył dwoma słowami z rodzimego języka: Jai Hind. „Niech zwycięża naród indyjski” – tak przetłumaczył je swojemu opiekunowi naukowemu. Na rozkaz młodego premiera Indii w pierwszym roku niepodległości, 1948, powierzono mu zadanie powołania do życia Państwowej Służby Leśnej.
Podczas większości wieczornych rozmów wśród bywalców herbaciarń w Allahabadzie przewijały się naciągane teorie mające uwiarygadniać związki opowiadających ze znamienitym kawalerem. Ale co nim powodowało, dziwiły się ciotunie, że przyjął oddelegowanie na Andamany, znane tylko jako miejsce zesłania bojowników o wolność i bytowania plemion nagusów? Na całych wyspach nie uświadczysz ponoć jednej krowy, a mieszkańcy byli skazani na picie czarnej herbaty.
Jedna z bywalczyń herbaciarń, złota medalistka olimpiad z matematyki i sanskrytu, Chanda Devi, odczuła ulgę. Jej medale przywarły do niej niczym pas cnoty. Jedynie mężczyzna o większych od niej kwalifikacjach ośmieliłby się poślubić tę inteligentną kobietę. Jeżeli mogłaby postawić na swoim, sama poślubiłaby drzewo. Nie znosiła zarówno mężczyzn, jak i kobiet, mięsożerców jeszcze bardziej, krowożerców najbardziej ze wszystkich. Ale w roku 1948 nawet mizantropki wydawano za mąż, choćby tylko po to, by powiększać ich plemię.
Zadanie zeswatania tych dwojga przypadło w udziale głodującemu, zramolałemu babie, który przesiadywał na brzegach Sangramu, gdzie łączą się Ganges, Jamuna oraz mityczna Saraswati. Piaszczyste brzegi wiecznie roiły się od wyznawców, którzy jęczeli, śpiewali i wznosili głośne modły, przez co miejscowe żaby uwierzyły, że sezon godowy trwa tu okrągły rok.
Okryta ghunghatem8 matka Giridźi Prasada nawiedziła babę i ofiarowała mu banany oraz girlandę aksamitek. Dotknęła jego stóp, po czym zmartwienia zaczęły się z niej wylewać. Jej syn był nadzwyczaj inteligentny, nadzwyczaj wykwalifikowany, czekała go nadzwyczaj świetlana przyszłość. Był także nadzwyczaj przystojny. Rysy twarzy odziedziczył po matce, od ojca przejmując jedynie podbródek.
Jedna ze wścibskich wyznawczyń zapytała:
– No to jaki jest problem z twoim synem, behenji9?
– Nie mogę mu znaleźć godnej żony!
– Ale w czym problem? – dopytywał baba.
Matka Giridźi Prasada zamierzała powtórzyć swoją kwestię, ale uśmiech baby ją powstrzymał. Święci mężowie mieli zwyczaj wyrażania się za pomocą zagadek i niedopowiedzeń. Starzec zjadł w milczeniu połowę banana, podniósł girlandę i cisnął nią w powietrze. Obróciła się kilka razy i wylądowała na ramionach osłupiałej Chandy Devi, dotąd zatopionej w hymnach. I tak oto zaaranżowano małżeństwo między mężczyzną, który badał drzewa, i kobietą, która do nich mówiła.
– Ale… baba… – tym razem poskarżył się ojciec Chandy Devi – moja córka nie mówi po angielsku, surowo przestrzega diety jarskiej. A ten mężczyzna, którego wybrałeś… on ma doktorat z angielskich nazw ziela i… i… słyszałem, że kosztował wołowiny!
Baba ściągnął skórkę z kolejnego banana.
– Dziecko, ty widzisz tylko teraźniejszość – rzekł i wręczył ojcu skórkę, by skonfrontował się z prawdami metafizycznymi.
W rzeczywistości połączyły ich wyspy. Chanda Devi marzyła o ucieczce z dusznego domostwa w towarzystwo drzew. Co do Giridźi Prasada, było to nieco bardziej skomplikowane.
Wprawdzie wyspy dały nazwę otaczającemu je Morzu Andamańskiemu, ale nie zamierzały godzić się na więcej ustępstw. Kury zachowywały się tu jak gołębie, grzędując na mangowcach. Motyle zapadały w sen w locie, spływając na ziemię niczym jesienne liście. Krokodyle o skłonnościach do ascezy medytowały na brzegach namorzynów. Na Andamanach żyły nienazwane gatunki. Do niedawna nikt nie był w stanie skolonizować wysp, porastający je nieprzenikniony gąszcz krył bowiem więcej niż tylko historię naturalną. Był schronieniem dla plemion osiadłych tu po pierwotnej migracji litoralnej przez Ocean Indyjski. Ludów, które przedkładały czytanie umysłów nad zaciemniające właściwości języka i odziewały się w sam tylko pierwotny gniew. Za cały oręż przeciw syfilisowi cywilizacji służyły im łuki i strzały. Ich świat był olbrzymią wyspą, a scalała ją nie grawitacja, lecz gigantyczne liany.
Na tym splątanym postronku wysp Giridźa Prasad miał nadzieję wieść żywot, o jakim marzył: życie w samotności. Nieustraszony ów kawaler i prosty byt akademicki do każdej kobiety zwracał się „siostro” lub „bratowo” albo „ciociu”. Nie dostrzegał, że powab puszcz dziewiczych nie brał się jedynie z tego, co niezbadane. Wiązał się również z obietnicą konsumpcji. W tym miejscu jego świat zatrząsł się w posadach. Drżenie przebiegło jego ciało, kiedy w trakcie wyprawy zobaczył drzewo, które było właściwie dwoma drzewami splecionymi w uścisku. Peepul10 owinął się wokół pnia andamańskiego padauka11 wysokiego na sześćdziesiąt stóp. Giridźa Prasad po raz pierwszy oglądał dwa dorosłe drzewa rosnące w pozycji koitalnej, swoim uściskiem przesłaniające niebo. W tym splątaniu oparcie znalazły pasożytnicze storczyki. Rakowata narośl wysoko na pniu narzucała się jego myślom swoim niemal ludzkim obliczem, przez co wydawało mu się, jakby drzewa odwzajemniały jego spojrzenie. Odsłonięte szponiaste korzenie wiły się po ziemi niczym blade pytony. Czuł, jak podpełzają do niego i zatrzymują się u palców stóp. Stojąc tam, Giridźa Prasad czuł się jak snująca się mrówka, kuszona tym, co niemożliwe.
Tak więc kiedy jego matka zaczęła szukać mu żony, nie sprzeciwił się. Nauka pokazała mu, że wszelkie stworzenie wymagało zarówno męskiego, jak i żeńskiego wkładu. A wyspy uwiodły go pięknem tej wizji.
Po miesiącu od nastania monsunów cztery ściany i dach, które mają stanowić dla pary suche schronienie, stają się niczym więcej jak symbolicznym gestem, ciepłą myślą pozostawioną przez Brytyjczyków. Deszcze bowiem przeniknęły w głąb ich jestestw. Niewidoczna ściana runęła i każde z nich zalały troski i pytania rodem z innej epoki.
Kiedy Giridźa Prasad tu przybył, wierzył w półprawdy, takie jak „żaden człowiek nie jest samotną wyspą”. Minął rok, zanim zdał sobie sprawę z tego, że również żadna wyspa nie jest samotną wyspą. To tylko część większego geologicznego układu, który łączy wszystkie lądy i oceany świata. Niespełna kilometr od domu natrafił na żywą roślinę, wcześniej znajdowaną wyłącznie pod postacią skamieliny na Madagaskarze i w Afryce Centralnej.
Tego dnia, od którego później liczyć się będzie koniec ulewy oraz jego występnych spotkań z wołowiną, Giridźa Prasad spędził dyżur w biurze na czytaniu o przodku wszystkich kontynentów, Pangei – superkontynencie, pojedynczym bycie, który rozpadł się na wszystkie te istniejące współcześnie fragmenty lądu, co mogło wyjaśniać występowanie tej rośliny nieopodal, subkontynent indyjski oderwał się bowiem od Afryki i wbił klinem w Azję. Giridźa Prasad wpatrywał się w rozciągniętą przed nim mapę świata.
– Niemożliwa łamigłówka – powiedział głośno.
Trudy tego dnia zostały mu wynagrodzone snami, jakie nadeszły w nocy. Brzuch Ameryki Południowej mościł się wygodnie w zagłębieniu Afryki Zachodniej. Elementy układanki pasowały do siebie idealnie – Pangea ożyła. To, co za dnia sprawiało wrażenie ułamujących się i dryfujących cząstek, teraz było niczym żywe stworzenie. Nie posiadał się ze szczęścia, patrząc, jak rozpościera ramiona – od Alaski po rosyjski Daleki Wschód. Jak podnosi głowę i staje na palcach, rozciągając rozpiętość biegunów. Pangea, rozkwitająca wdziękiem baletnicy. Był podniecony. Ale kiedy ulewa gwałtownie ustała, to wyrwało go ze snu. Rozmyślając nad tym półśnieniem, zastanawiał się, dlaczego w ogóle kontynenty podryfowały każdy w swoją stronę. Woda wdarła się w szczeliny, ciek przeobraził się w strumień, strumienie w rzeki. Nie było już powrotu do pierwotnego stanu rzeczy.
Z dnia na dzień rzeki ujawniły pęknięcia, które wypełnić mogły tylko oceany. Naturą wody jest pochłaniać próżnię, wystrzępioną szczelinami, szczytami i innymi nieregularnymi geometriami. Tylko głupiec uznałby obrzeża kontynentów, mielizny i wysuszone połacie za kresy niezaburzonej powierzchni wody. Są to w najlepszym wypadku uskoki i wyrwy. Albo bezmyślna paplanina. Wyspy to bezmyślna paplanina wśród medytującego oceanu.
Spojrzał z wysokości małżeńskiego łóżka na sylwetkę żony. Zachodził w głowę, o czym myślały kontynenty. Być może Pangea marzyła, by stać się milionem wysp. Może tych milion wysp marzyło teraz, by być jedną wielką wyspą. Tak jak absurdalnie wystrojeni marynarze wysyłani przez obłąkane królowe, może kontynenty również odkryły, że kres własnego świata to początek cudzego?
Jakie to ma znaczenie, pomyślał. Nawet gdybyśmy znali odpowiedzi, i tak bylibyśmy samotni. Jak wyspa, gdzie mieszkał, znalazł się zbyt daleko na oceanie, by móc wybrać inną ścieżkę. Tylko bóg mógł pomóc mu znieść samotność, której przyczyną były ich osobne łóżka. Przez krótką chwilę ateista pragnął wierzyć w istnienie boga.
Ateizm wychowanego na prawowiernego hinduistę Giridźi Prasada nie był aktem buntu. On po prostu poszerzał swój system wierzeń, tak jak Pangea rozpościerała swoje ramiona. Wszystkie senne podróże statkiem, jakie odbył między Anglią a Indiami, między Kalkutą a Port Blair, zmieniły go. „Kiedy stoisz na pokładzie statku i rozmyślasz o tej niebieskawej zieloności, wtedy stajesz się najbliższy spoglądaniu w nieskończoność”, napisał kiedyś do brata. „Kiedy stoisz sam naprzeciw nieskończoności, czujesz niepokój nie z powodu tego, w co wierzysz, ale z powodu tego, co odrzuciłeś”.
W tym byli najbliżej siebie tamtej nocy. Ich wierzenia sytuowały ich na odrębnych kontynentach, bóg zaś był wątłym przesmykiem, który je łączy.
A diabeł miał w tamtej chwili postać kozy.
– Słyszysz? – zapytała. – To meczenie?
I Giridźa Prasad stracił erekcję, po raz dziewięćdziesiąty dziewiąty w ciągu pierwszych dwóch miesięcy ich małżeństwa.