Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy zwyczajne kobiety z kamienicy na wrocławskim Nadodrzu. Może znasz je z sąsiedztwa albo spotykasz w domu? Może jesteś jedną z nich? I wstydzisz się tego.
Zośkę porzuciła pracująca na kolei matka. Dziewczyna do dziś czuje smak upokorzenia, które rośnie jak gula w gardle na wspomnienie przypalonych ziemniaków z zakładowej stołówki. Marta nawet nie chce pamiętać swojego panieńskiego nazwiska – w jej uszach brzmi jak nie raz wymierzony policzek. A Bosa nawet wyrwana ze snu poda wartość liczby Pi. Pijany ojciec dobrze ją wyćwiczył.
Losy tych trzech kobiet skleja toksyczny wstyd. Udają, że go nie ma, ale on jest i płynie wartko w ich żyłach. Przechodzi z matki na córkę, z pokolenia na pokolenie. I truje.
„Najpierw trzeba się zawsze ukłonić i TO powiedzieć. Że „dzień dobry”. Nawet gdy ktoś cię nie widzi, nie lubi, gdy ty kogoś nie lubisz, gdy ktoś ci mówi, że jesteś gruba, taki pączek brzydki. Kiedy twoja matka wariatka, a ojciec pijak. Skoro pijak, a ty jego córka, to przecież oczywiste, że jaki ojciec, taka córka. A kilkanaście lat później zachodzisz w ciążę, rodzisz albo nie rodzisz i nie dziwi nic. Schemat się powtarza, choćby ci się wydawało, że ty nigdy, że ty inaczej, ty na pewno nie.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Tańczę, poruszając biodrami, najładniej jak tylko potrafię. Widzę, że się uśmiechasz, więc zgrabnie unoszę ręce, którymi wykonuję płynne ruchy obrotowe nadgarstków. Jesteś zadowolony, ale nie ruszasz się z miejsca, nie podchodzisz. Kręcę się w kółko, odpychając jedną nóżką podłogę. Wszystko jest ładnie i cacy.
Zdążył tylko wyjść, zamknąć za sobą drzwi łazienki. Nogi w górę, jak do świecy, jedna dłoń powyżej pośladków, w okolicy krzyża, druga zgarnia z brzucha lepką ciecz. Maczam w niej palce, wciskam między nogi. Dwadzieścia siedem wiosen. Sporo. Jeśli teraz się uda – obliczam – gdy ono będzie w moim wieku, ja będę stara. Czas, słońce, klimatyzacja i wiatry z suszarki do włosów wysmagają mi twarz. Ciało wygniecie się jak materac. Złe ułożenia, za mało snu. Skóra wyżłobi się, wykarbuje jak włosy na sylwestra, na dyskotekę, jak plisowana spódnica, jak bibuła. Będę bardzo zmęczona. Będę piła więcej kawy, mniej wody i jeszcze więcej agrestowej nalewki z gąsiora postawionego przez męża w gościnnym. Za segmentem, tuż przy balkonie. Za drzwiami sypialni będzie stał drugi bukłak, ale nie będę o nim pamiętać. Już teraz nie wiem, gdzie rzuciłam czapkę, kartę bankomatową i dres. Zapominam, żeby nie podpierać twarzy dłonią. A powinnam przecież dbać, by nie gnieść, nie rozciągać, w ogóle najlepiej palcem nie dotykać, co dopiero czym innym. Ale będę pamiętała, żeby pójść do apteki, wstawić ziemniaki na palnik. Ten sam, który zapomnę zakręcić.
Możliwe też, że zrobię to celowo, bo gaz na ryczałt, a ogrzewanie nie. Palnik w końcu daje ciepło. Opłacało się będzie nie odkręcać kaloryfera, a nauczy mnie tego mąż. Ale nie sądzę, żebym pamiętała o rutynowej wymianie szczoteczki do zębów albo gąbki, którą wypada szorować ciało podczas kąpieli. Szorstką stroną najlepiej, to poprawia ukrwienie – babcia mówiła, gdy jeszcze żyła – i skóra jest długo gładka, młoda, napięta. Taka piękna. A panowie takiej skóry bardzo lubią dotykać, bardzo.
Panie zresztą też.
Do wszystkiego będę się głupio przywiązywać. Czas przestanie być aż tak istotny, życie rozciągnie się jak smutny dzień, więc strzeli mi biodro, ale będzie stabilnie, czyli dobrze. Nie będę odbierać połączeń przychodzących, bo może znowu ktoś umrze, choć jeszcze wczoraj żył. A ja będę leniwa. Nic się w tym temacie nie zmieni, w końcu kogo w niedzielę świat powitał, ten tak po prostu ma. Niewiele się na to poradzi, chyba nawet nic. Nie będzie mi się też chciało chodzić na pogrzeby. Będzie mi smutno, więc będę często płakać, ale po cichu i w domu, przy plackach, nad patelnią, za meblościanką, za kredensem, żeby nikt nie widział. Tym bardziej nie słyszał, bo wstyd. Zawsze uważałam, że to niedobrze tak słabość okazywać, jak krowa ryczeć, jak owca beczeć, meczeć jak koza, jak osioł i muł. Na głos w dodatku. Na cały zresztą głos. Spróbuję być niewidoczna. Ale jeśli okaże się to niewykonalne, postaram się chociaż nie wychylać. Będę się za to często uśmiechać. Nie będę się na nikogo obrażać ani gniewać, bo szkoda czasu, a ludzie i tak lubić przestaną. I tak. A gdy usłyszę, że ciągle pytam o to samo i od lat o tym samym mówię, wyjdę sobie cichutko do drugiego pokoju lub kuchni, pytając wcześniej, czy sadzonego kto by czasem nie zjadł.
I czy smażyć z jednej strony.
Czy z dwóch.
W drodze na badania pomyślałam, że już czas. Godzina wczesna, dopiero co otworzyli, klientów prawie brak, będzie swobodnie, popatrzę sobie na wózki. W wejściu minęłam się z mężczyzną. Rosły, masywny, odblaskowa kurtka, na nogach legginsy, adidasy, na głowie kask, na karku jakaś pięćdziesiątka. Prowadził rower, przeszedł, odwrócił się, zawołał, zupełnie jakbym upuściła portfel albo mnie jakby skądś znał.
– Przepraszam!
– Słucham?
– Ja tak tylko. Mogę coś powiedzieć?
Przytaknęłam, wykonując stosowny ruch głową.
– Na otyłość najlepsza jest skórka od cytryny! – zaśpiewał.
Brakowało jedynie podkładu. Wydawał się z siebie zadowolony. Z tego swojego występu. Kawalarz jeden, tupeciarz. Tylko przyklasnąć. Przeszło mi to nawet przez głowę, ale krew była szybsza, uderzając mnie falą gorąca. Bydlę – pomyślałam, dotknięta do żywego. Hormony, to tylko hormony. Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, to pewnie miał być żart. Z domu, z piwnicy dopiero co z tym rowerem wyszedł, tuż przed wyjściem internety przeglądając, zakładki, serwisy o tym, że kryzys, że wieku średniego. Jak poprawić trawienie, zrzucić brzuszek, znaleźć miłość, zażegnać hemoroidy, wygrać życie, czerpać satysfakcję garściami. Na pewno się ze mnie nie śmiał. Nie śmiałby. Nie z ciężarnej, co za bydlę, co za bydlę, kurwa jego mać.
– Proszę pana – wycedziłam, nie bez wysiłku, łapiąc się brzucha jak brzytwy. – Ja... ja... – coś we mnie tak cholernie drżało – ...jestem w piątym miesiącu ciąży!
Pobladł jakby. Twarz mu się zapadła, ramiona zaokrągliły, uniosły, kolana ugięły, rower się zachwiał, ziemia zadrżała.
– Najmocniej przepraszam! – wymamrotał.
A ja poczułam, że bardzo chce mi się siku.
Wyglądał jak zawstydzona nastolatka, która zorientowała się, że oto właśnie stała się kobietą.
– Mamo, mamo, dostałam okres!
– Musisz się częściej myć.
Uczucie wypełnienia znała jak własną matkę, czasem nawet kieszeń. Jak każdy centymetr ciała, smak herbaty z cukrem, jak pacierz. Znała dobrze to uczucie sytości. Nie pozwalało jej pęknąć, ale pozwalało nieśmiało poluzować guzik. Porzygać się nie, bo ani to pożyteczne, ani eleganckie. Sam wstyd. A przecież jeśli teraz zjesz wszystko, później nie będziesz głodna, logiczne. Później w dodatku może nie być. Na pewno nie będzie, więc nafutruj się teraz porządnie, póki jest.
– Zosiu, jedz. Ale tak, żeby poczuć, jaka jesteś pełna.
Pełna jak wanna. Jak siatka z zakupami, jak księżyc, jak weselna koperta. Wypchana jak wiewiórka, rude trofeum na szafie. Na półce, w segmencie, przy kryształach, przy porcelanowym serwisie. Wiewiórka, puchacz, głowa rogacza z rogami, trofea myśliwych, trofea zwycięzców. A później problemy. Żołądek, jelita, dojrzewanie, biegunka, dwa palce w gardło, kij w mrowisko albo dłoń.
– Zjedz, proszę, wszystko. Pokaż, jaka jesteś grzeczna.
Grzeczne dziewczynki zjadają wszystko, do czysta, nie zostawiając śladu. A gdy nikt nie patrzy, a sos jest do tych gołąbków smaczny, wylizują talerz jak koty. Bo raz: nic się nie marnuje, dwa: łatwiej potem myć. Na płynie się przyoszczędzi i wodzie.
Nauczona była, żeby jeść wszystko, nigdy nie zostawiać, nigdy nie odmawiać. Zwłaszcza w gościach. U jednej z ciotek, których było wiele, jak dziewcząt z Albatrosa, ale wujków jeszcze więcej, bo się zmieniali, wymieniali na nowych, a przecież wujek to wujek, nawet jeśli tylko na chwilę. Po latach tak myślisz, gdy mijasz go na ulicy.
– O! Wujek. Cześć, wujek!
Kłaniasz się – jak mama uczyła – w pas, dygając, z daleka krzycząc, że dzień dobry. I jeszcze raz, bo nie odpowiedział. Chyba nie dosłyszał, może nie pamięta. Ale dzień dobry musi być, żeby nie było, że niewychowana.
Grzeczność nie odmawia. Grzeczność zobowiązuje. Grzeczność nie wybrzydza, wybrzydzają bachory, niejadki, dziwaki, pańskie pieski. Grzeczne dziewczynki, konkursowe dzieci, przyjmują. Później dziękują. Przed jedzeniem, bo dostały, i po jedzeniu, bo zjadły. Dzień dobry mówią, jak wsiadają do autobusu i tramwaju. Najlepiej wszędzie, gdzie tylko da się wejść. Najpierw trzeba się zawsze ukłonić i TO powiedzieć. Że dzień dobry. Nawet gdy ktoś cię nie widzi, nie lubi, gdy ty kogoś nie lubisz, gdy ktoś ci mówi, że jesteś gruba, taki pączek brzydki. Kiedy twoja matka wariatka, a ojciec pijak. Skoro pijak, a ty jego córka, to przecież oczywiste, że jaki ojciec, taka córka. A kilkanaście lat później zachodzisz w ciążę, rodzisz albo nie rodzisz i nie dziwi nic. Schemat się powtarza, choćby ci się wydawało, że ty nigdy, że ty inaczej, że ty na pewno nie. I gdy ktoś cię nie poznaje, to też dzień dobry, bo może akurat za drugim ukłonem, za drugim razem i spojrzeniem pozna. Chociażby po głosie.
Po latach uczucie wypełnienia zostało zastąpione przez uczucie pustki. W ciągu dnia Zośka jadła, gdy burczało. Dyskomfort. W gościach nie była głodna, a nawet jeśli była, to mówiła, że dziękuje.
Uczucie głodu pojawiało się coraz rzadziej. Wszystko było ważniejsze niż posiłek, ale nie w nocy. W nocy budziła się i na wpół śpiąca sunęła po posadzce, ciągnąc za sobą kapcie i sen. Szła prosto korytarzem, robiąc sobie w łazience i kuchni przystanek. Spuszczała potrzebę wodospadem, stawała przed lodówką, chwilę myślała, oczy kurczyły się pod wpływem wesołego światła. Była spokojna, jakby zobaczyła las. Wyciągała rękę jak po futro, w które trzeba się ubrać, by móc przejść na drugą stronę światła, i brała jak leciało. Bez większego zastanowienia: jogurt, połówkę banana, drugą połówkę, jeden kiszony, dwa pomidory, cztery kanapki, może cały stos.
Popijała, wracała do łóżka... Baloniku nasz malutki, rośnij duży, okrąglutki. Mogła dalej spać. Gdy dorosła, dowiedziała się, że nie je, bo nie potrafi przyjmować. Ani prosić. Że nie potrafi o siebie dbać.
Ale dorosnąć nie było łatwo.
Podczas gdy nikt nie pozwalał być dzieckiem.
Bosa miała ciemne, proste do ramion włosy. W zależności od dnia i stopnia nasłonecznienia przybierały różne odcienie mlecznej czekolady. Takiej z rodzynkami i orzechami, może z toffi. Zwykle puszczała je luzem, czasem zaplatała w dziewczęcy warkoczyk. Zupełnie jakby takie uczesanie miało moc zdejmowania uroku. Odcinania kuponów miesięcy i lat. Lubiła siebie taką. Wydawało jej się czasem, że ten zwykły warkoczyk uwalnia ją od smutku życia. Od porażki odrzucenia.
Miała też króciutką grzywkę i imię po fryzjerce ojca, którą Henryk Bosy znał długo wcześniej, nim za sprawą i wolą Boga związał się przysięgą z Barbarą Bosą z domu Guzek.
Fryzjerka nazbyt urodziwa nie była, a i z rozumem jakby pokłócona. Strzygła za to kawalerski ojcem podszyty włos i robiła to dobrze. Była też sympatyczna, a bycie sympatycznym Henryk Bosy bardzo sobie cenił. Gdy mu się postanowiło urodzić dziecko i okazało się, że to dziewczynka, od razu zakrzyknął:
– Olga!
To musiała być Olga.
Barbarze się ten nagły mężowy pomysł spodobał. Historii z fryzjerką nie znała. Nie mogła znać, toteż nie zgłosiła sprzeciwu.
Po latach wyszło na jaw, że poza córką Henryk Bosy dorobił się również syna, o czym dowiedział się nie od razu, ale po latach właśnie. Z listu z Niemiec, który wysłała do niego fryzjerka. Z listu, którego ostatnie zdanie wieńczył podpis: Olga.
List, poza cenną dla rodziny Bosych informacją, zawierał również prośbę. Żeby Heńkowi do głowy nie przyszło syna, któremu dała na imię Josef, szukać. Żeby nawet nie próbował.
„Nawet nie próbuj” – pisała.
A Henryk, oczami wyobraźni, widział ją jak żywą. I jak fryzjerskie, ładnie przez Boga wykrojone usta, te słowa do niego syczały. Więc nie próbował. Bo tak jest dobrze i niczego zmieniać nie trzeba.
„Wolę moją uszanuj – nakazywały okrągłe literki – ale list wysyłam, żebyś wiedział. I żebyś zapomniał, bo ja i tak Hansa kocham, tego Jurgena, co Ty się z niego śmiałeś, że Niemiec. Kochałam też wtedy, gdy syna mi robiłeś, choć mówiłeś – pamiętam dobrze – że dzieci nie planujesz i nie chcesz. Żenić się też nie chciałeś. A w ogóle to bezpłodny jesteś, mówiłeś, i obawiać się nie mam co. A wszystko i tak okazało się inaczej. Wszystko. Olga”.
Ślubna Baśka list przeczytała pierwsza, bo niby dlaczego nie, kiedy listonosz przyniósł, a starego trzy dni w domu nie było, poszedł w cug. Baśce po tej lekturze zzieleniała buzia, ale ani staremu, ani córce nic nie mówiła. Bo co tu gówno ruszać, żeby jej jeszcze pod dachem śmierdziało. Imię i tak – jak córka – ładne. Zresztą co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. I się nawet, na koniec tej złości zielonej, Baśka uśmiechnęła, bo poczuła, że mądrość boska przez nią przemawia. I że się jej ta mądrość boska błogosławieństwem rozlewa po sercu.
Ale to nie był koniec.
Olga i tak poznała prawdę. W kłótni po pijaku ojca. Kiedy ten przyprowadził do domu kolegę, Ludwika, którego wołali Lutek. I:
– Przynieś mi tu, córuniu, proszę ja ciebie, z piwnicy ogórki, z chlebaka chleb, z lodówki, proszę ja ciebie, kiełbasę. My tu z Lutkiem, proszę ja ciebie, poczekamy.
I widziała, jak zza Lutkowej pazuchy wychyla się szklana, transparentna szyjka. Więc żeby mieć spokój i robić matematykę, bo jutro klasówka, przyniosła wszystko, wyłożyła, Olga zadaniowiec. Nie dosyć, że ładna, mądra, sympatyczna, to jeszcze posłuszna, zuch dziewczyna. Cud, malina i miód. Ale kiedy ojcowych zadań nie było dość i znów zawołał ojciec córkę, żeby jeszcze kawę Lutkowi zaparzyła, w Oldze, której już cycki na dobre wyrosły, a hormony zaczęły szaleć, odezwał się sprzeciw. A usta jej pełne, przez Boga ładnie wykrojone, powiedziały pijakom:
– Nie.
To ojcu miłym nie było, więc zawiązała się pokoleniowa kłótnia, w której ucierpiała nie tylko relacja ojciec–córka, ale i drzwi, które wiodły do pokoju Bosej, a które trzasnęły w ojcowej furii tak, że szyba pękła. Połamała się jak wafel, jak na Wigilię opłatek, i rozsypała okruszkami po podłodze jak łzy po twarzy Bosej. Bo jej ojciec w tym gniewie pijanym wykrzyczał:
– A imię to po tej kurwie masz, co to wolała Niemca!
I że on myśli, że to imię to jakieś fatum. Że za nieposłuszeństwo ojcu kurewstwo z imienia na dupę córki przejdzie. I żeby się jej matka, skoro tak córki broni i za córką się wstawia, nie zdziwiła, jak któregoś dnia córka jej do domu bękarta w brzuchu przyniesie, oznajmiając, że wnuk.
To już młodej Bosej wystarczyło, żeby spakować walizkę i Niemczę zamienić na Kraków. Tam nic nie będzie stare – pomyślała. Wszystko będzie nowe.
Nazajutrz była we Wrocławiu.
Pawełek, o piętach dużych i nóżkach jak patyki, miał wtedy pięć lat. Pałętał się po kuchni jak paproch. Matka opowiadała coś, śmiała się, chichotała, podając mu do zjedzenia kawałek świeżo pokrojonej marchewki. Innym razem porządkowała mu w przelocie grzywkę, zwilżonym śliną palcem wycierała twarz. Uchylała pokrywki tańczących na gazie garnków, obierała ziemniaki, wywijała mu przed twarzą nożem.
To wspomnienie – mimo upływu czasu – nawiedzało go w snach wielokrotnie.
Obudził się w nocy, czując, jak coś po nim chodzi. Karaluchy. Otworzył oczy i zobaczył ich chyba dziesięć. Na poduszce, gdzie przed kilkoma sekundami leżała jego kwadratowa, pogrążona w leniwym śnieniu głowa. Łaziły po kołdrze, po jego stopach i kolanach. Pod palcami czuł kropelki potu. Chciał wydrzeć się wniebogłosy, wzbić pod sufit kłębiące się w jego duszy tumany strachu, ale zwyczajnie nie potrafił. Łzy napływały mu do oczu, a jego chude, udręczone ciało nie mogło zrobić nic.
Nijak nie mogło się ruszyć.
Nie znosił, kiedy wołali go Pawełek.
– Czy ty, Pawełku, jesteś normalny? – z opanowaniem w głosie pytała syna matka. Zawsze, gdy zrobił coś głupiego. Albo wcale nie. – Ty chyba, Pawełku, nie jesteś normalny. Myślę, że możesz mieć w głowie siano. Może nawet sieczkę.
Nakładała mu skarpety w bladoróżowe prosiaki. Często się zastanawiał, dlaczego właściwie to robiła. Aby zaakcentować i podkreślić jego odrębność? Wiedziała przecież, że nie chciał. Że takie skarpety w prosiaki to nie. Co na to koledzy. Że w różowe prosiaki nie lubi. Może robiła to – pomyślał po latach – żeby odciągnąć uwagę innych od tego, jak bardzo niefortunnie wyszedł im Pawełek głupi.
– Ot, głupiś ty, Pawełku.
– Durnowate u ciebie te pomysły w głowie.
– Ty chyba po wzrost stałeś, nie po rozum. Ale nie przejmuj się, wysocy też światu potrzebni.
– Ty to, Pawełku, chyba rozumem nie grzeszysz.
– Kompletny z ciebie, Pawełku, idiota.
Kiedyś uwielbiał gołębie. Do czasu. Szczera do nich miłość przybrała postać gorzkiej nienawiści w dniu, kiedy będąc siurkiem z podstawówki, pozwolił sobie na chwilę słabości i w czasie lekcji polskiego zakrzyknął radośnie, może trochę zbyt głośno:
– Patrzcie, patrzcie, gołąb!
Gołąb przysiadł za oknem, na parapecie, ale nikt radości Pawełka nie podzielił. Na nikim obłe ptaszysko nie zrobiło wrażenia. Sprawę gołębia znieczuleniem zbyła nawet biuściasta, przez wszystkich lubiana pani Alinka, której entuzjazm, polot i biust przewyższały atrybuty nauczycielek innych przedmiotów. Bąknęła tylko coś na kształt letargicznego:
– No i co, gołębia nie widziałeś?
A klasa gruchnęła śmiechem.
Gdyby chociaż po tym wszystkim nastała cisza...
Ale nie. Pani Alinka stwierdziła, że podopiecznego zbyt często ponosi. Że nie można tego tak zostawić, więc wezwie rodziców do szkoły. A to już wpędziło Pawełka w stan rezygnacji. I autentycznego zgnębienia.
– Ten nasz syn to jakiś taki wybrakowany chyba, nieumyślny – słyszeć miał później w domu. Bo prawda była taka, że rodzice niespecjalnie się ze swoimi osądami kryli. – Jakiś chyba głupi.
– I pomyśleć, że przy urodzeniu dali mu dziesięć punktów.
– On jakby kompletnie nie nasz. Ktoś musiał go w szpitalu podmienić.
Za każdym razem, kiedy patrzył w lustro, zadawał sobie to trudne w swej głupocie pytanie: gdzie kończy się szczęście, a zaczyna pech? Na pocieszenie tłumaczył sobie, że jego to nie dotyczy. Że wszystko da się odkręcić, wyleczyć, może zapomnieć.
Że wszystko da się znieść.
– Zośka jestem.
– Paweł.
– Cześć, Paweł. Jeden z moich dziadków był Paweł. Gdybym miała, nazwałabym tak syna. Zaraz po Ryśku, Marianie i Tadziku. Gdyby oczywiście ojciec wyraził zgodę. Ale tylu synów przecież mieć nie będę.
Rozmawiali z Zośką o tym, jaka na pewno będzie ich córka, jaką chcieli, żeby była, taka wyjątkowa. Inna niż wszyscy, niż wszystkie dziewczynki świata. Taki antykanon. Jedyna w swoim rodzaju, nietypowa, może nawet wybitna. Perła, perełka, jednorożec. I że nie będą kupowali jej masy zaśmiecających mieszkanie pierdołowatych zabawek. Takich plastikowych, kolorowych, o które się wszyscy potykają. Nie dla niej takie badziewie. Ona będzie nad wyraz mądra i nad wiek dojrzała. Żadnych falbanek, różdżek, diademów, diamentów i koron. Żadnego różu. Będzie się bawiła trawą. Liśćmi, ziemią, patykami. Żadnych idiotycznych piosenek i bajek. Będzie się wsłuchiwała w wiatr. Dużo powietrza, dużo słońca. Przecież dzieci potrzebują ciepła. Jak najwięcej kontaktu z naturą, jak kiedyś. Kiedyś dzieci były mądrzejsze, kiedyś tak... Będzie się krzątała po kuchni, plątała pod nogami, pełzała po przedpokoju, bujała się na huśtawce. Na pewno będzie się bujała. Będzie miała doskonały słuch muzyczny. Słuch absolutny.
– Będzie miała wszystko, czego nie mieliśmy my.
– Będzie wszystkim. Czym my nigdy nie mogliśmy być.
Można było patrzeć na nią godzinami. I zapadać od tego patrzenia w trans. Obserwować, jak włazi na krzesło, szafkę, stolik, kanapę. Jak gramoli się, taka malutka, na kaloryfer i parapet. Jak biega po pokojach, tupie w miejscu nóżkami, kręci się w kółko, wlepiając oczy w swoje gołe stopy, badając ich potencjał względem ciała. Jej dłonie i zęby musiały być stale zajęte. Paragon, skarpeta, cążki do paznokci, długopis, piżama, puzzle, gąbka do naczyń, skrawek papieru, koniuszek rękawa. Wszystko, co można było wziąć do ręki, wsadzić do buzi. Kiedy nie było jej słychać, robiła do lustra miny, gapiła się na świecący globus lub kartkowała książki, robiąc sobie przystanek na jednej ze stron. Ta, która skupiała jej uwagę na dłużej, była jak wygrany na loterii toster. Albo pięciozłotówka w kieszeni dawno zapomnianej kurtki. I śmiała się wtedy w głos.
Nikt nie wiedział, co ją właściwie na tej stronie bawi, ale przynajmniej był spokój. Nie rozbijała głowy o parkiet, ścianę albo krzesło. Nie jadła papieru toaletowego ani gałązek z osypującej się po Trzech Królach choinki przyniesionej przez ojca na święta. A każdy się o to bał. Lubiła za to wafle kukurydziane, omlety bananowe i boczek.
Zośka długo próbowała zrozumieć, dlaczego ona tak biega i biega. Od ściany do ściany, tup-tup-tup, z kawałkiem worka na psią kupę. Leżał rulonik w przedpokoju, na kaflach, przy szafce z butami, pod wieszakiem, więc podniosła. Rozwinęła, urwała i nosi.
Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego buja się jak wańka-wstańka, chodzi z plastikową łyżeczką, przytulając ją do twarzy, przystawiając do oka. Zośka nieraz tłumaczyła światu, że nie ma się czego bać, że sobie tę łyżeczkę do oka wetknie.
– Spokojnie – mówiła z najwyższym opanowaniem. – Nie ma się czego bać.
I że na pewno nie wetknie.
Obijała się o kanapę, o zamknięte drzwi. Wspinała się na ławeczkę, na której stał globus. Chodziła po głowie ojcu, stąpała mu po plecach, dużych jak kaloryfer, szerokich jak sufit, deptała jak po deptaku. Bo czemu ten ojciec ciągle na tej podłodze leży. Budziły go jej małe, kruche stopy, spocone podeszwy. Targała jego kudłate jak dywan włosy, skołtuniałe po nocy jak u psa.
Poruszała ustami jak rybka. Jakby tymi ustami puszczała bąbelki z mydła, obwarzanki dymne, papierosowe kółeczka. Podobnie robią ludzie, gdy zimno, gdy chuchają. Prószy się im wtedy z buzi, parują im usta, wilgotne wargi wydmuchują z głowy kurz. A ona puszczała i puszczała. Te niewidzialne niby-bańki.
Lubiła dźwięki, muzykę i echo. Echo było jej dobrym przyjacielem. Droczyła się z nim, dyskutowała. Cieszyła się, gdy był. Śpiewał jej piosenki, podszeptywał rytmiczanki, uczył rymowanek. Gdy tylko Celinka widziała, że otwierają się drzwi wejściowe – wychodzić i wchodzić mógł każdy – wyczuwała moment i podbiegała, by zdążyć. Wymknąć się na klatkę schodową, spotkać go i posłuchać. Czmychała w skarpetkach lub boso, zatrzymując się przy barierce, tuż przed stopniami. Jej dłonie łapały barierkę i jak młodociany więzień, z wetkniętą między szczeble twarzą, spowiadała mu się głośnym, zadziornym „A”. Echo odpowiadało. Nawet wtedy, gdy Celinka, odziana jedynie w skarpetki i rozciągnięty dwudniowy podkoszulek, wybiegając z mieszkania, nie zdążyła wyhamować i pośliznęła się. Uderzyła głową w jeden z połączonych ze sobą metalowych słupków. I w następny. I w jeszcze kolejny. A potem w każdy, za wysoki dla niej stopień biegnącego w dół, zakręconego pasma schodów.
Wypatrzyła go na peronie pierwszym, przy torze drugim.
Wychodził z tunelu. Walizka, czarny płaszcz, wysoki, barczysty. Wiedziała, że na obcych mężczyzn gapić się nie wypada. W dodatku tak niedyskretnie, natrętnie, że zostaje się zauważoną. Trzeba zachowywać rezerwę, pewną dozę nieufności. Trzeba być ostrożną, udawać, że się nie patrzy.
Czasami o to wszystko, o tę sztywność, powściągliwość i chłód, obwiniała klimat. Środkowoeuropejski, umiarkowany, letni taki, polski. Jeśli ktoś wpadnie ci w oko, lepiej tego nie pokazuj. Tylko się nie zdradź. Uważaj, to facet, damie nie przystoi, co dopiero tobie. Zaprasza cię na kawę? – zboczeniec. Zgadzasz się? – kurwiszon. Kokota taka, łajdaczka. A później płacze, że kijem ruszył, że dotknął i wziął. Sama się nadstawiała. Sama chciała, na własne życzenie, dobrze jej tak. Nieładnie się ze swoim zainteresowaniem odsłaniać. Dlatego:
– Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi! – mówiła matka.
Nie wolno zagadywać. Pod żadnym pozorem. Zagadywać nie. To w złym guście. Z tego są same kłopoty, problemy. Za to się idzie do piekła.
– Zimno, prawda? Śniegu sporo, w twarz sypie, stopy marzną, jedna para skarpet za mało. Dziś nie włożyłam rajstop. A trzeba było te rajstopy włożyć...
Łypnął spod daszka, zmierzył wzrokiem, uznał, że apetyczna.
– Naprawdę bardzo mi przykro.
Do pociągu wsiadła z wielkim plecakiem ze stelażem, jak ze skorupą, z całym swoim domem na plecach, jak żółw. Wagon numer dwa. Miejsce 043, przy dużym stole.
Naprzeciw niej masywna kobieta. Gruba pani z wielkimi jak u Dumba uszami. Sweter z pingwinkiem. Pingwinek w szaliku, w czapce Mikołaja. Pani z kluczem na smyczy dyndającym u szyi. Z boku dziewczyna o twarzy kucharki i włosach jak z filcu. Jak walonki lub przedwojenny koc. I ta głowa usiana dredami sprawiała wrażenie dwukrotnie większej, niż wskazywałaby na to drobna oliwkowa twarz. Pod długą dzianinową spódnicą w kolorze musztardy kryły się długie – widać było – nogi. Zmechacona musztarda, upstrzona kuleczkami gorczycy. A po drugiej stronie kobieta ubrana we fluorescencyjny pulower, z rowkiem na dekolcie. Piersi dorodne, jak dwa zdrowo wypieczone bochny, oddzielone paskiem od torebki. I ta para stojących nastolatków, od których ostro daje papierosem. Widać, że się kochają, wszyscy widzą. Ich postawione w pion ciała przywierają do siebie. Jej szczupła dłoń z uczuciem opada na jego pośladek. Patrzą na siebie z czułością. Ona coś mówi, on się śmieje. I jeszcze ta kobieta koło pięćdziesiątki, włos prosty, gładki, ubranie eleganckie. I tak bardzo kaszle.
Ściągnęła kurtkę, zerknęła na bilet, na kobietę, na bilet, na kurtkę na wieszaku. Przełożyła monety z kieszeni do torby, kieszenie trzeba opróżnić, zanim się kurtkę powiesi, bo nigdy nie wiadomo. Przy sobie lepiej trzymać, przy dupie nosić, żeby nie gwizdnęli.
– Ja jednak gdzie indziej usiądę. Ktoś przyjdzie, to wrócę – powiedziała z uśmiechem.
Ale wcale jej nie było do śmiechu. Pod pachą kurczowo trzymała ściągnięte z wieszaka bambetle, torbę, tekturowy kubek z kawą i szalik. Kobieta nieufnie odwzajemniła uśmiech, ale już wiedziała. I Bosa wiedziała, żeby temu grymasowi nie ufać. Zrobiło się niezręcznie. Trochę nam wszystkim niezręcznie. Chociaż możliwe, że tylko mi się wydaje – pomyślała. Czyste, o czwartej nad ranem kąpane ciało, które ubrała w kwieciste spodnie, posadziła na wolnym, nie swoim – wedle biletu – miejscu i już czuła, że jednak musi się przesiąść.
Wagon numer dwa. Miejsce 021, przy toalecie.
Wagon numer trzy. Miejsce 036, Wars. Wolne. Niewiele myśląc, usiadła. Tuż obok kobieta w podeszłym wieku, siedemdziesiątka na oko, z torbą w kratę na kółkach. W brązowej spódnicy do połowy chudych łydek, wsuniętych o poranku w cienkie rajstopy barwy cappuccino. Znoszony sweterek, na nim fuksjowo-granatowe pasy. Na małym palcu prawej ręki gruba obrączka i przytulony do niej pierścionek z szafirowym oczkiem. Przecinająca piersi torebka, biały zegarek, apaszka z frędzlami. Cienkie, ledwo widoczne usta żują wafla, takiego przekładańca. Czuła, że na nią patrzy. Tymi głodnymi życia oczami, jakby wiedziała. Jakby ją tymi oczami przenikała na wskroś.
Uciekła wzrokiem, dostrzegając, że w jej stronę zmierza kucharski czepek, z oddali przypominający chmurkę. Odniosła wrażenie, że pani w Warsie trzyma kamerkę na zapleczu, pod ladą, przy kuchence, na której smaży naleśniki. Wzrok jastrzębia. Jak na klaśnięcie dłoni przybiegła.
– Frankfurterki dzisiaj – oznajmiła stanowczo z miłym uśmiechem. – Jajecznica, masełko, pieczywko i pomarańczowy sok. Potrzebuje pani czasu do namysłu?
– Poproszę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki
Magda Palej
Zdjęcie na okładce
Mark Owen/Trevillion Images
Redakcja
Anna Jutta-Walenko
Korekta
Teresa Zielińska
Jadwiga Piller
Cytat na stronie 5 pochodzi z książki Toksyczny wstyd Johna Bradshawa, tłum. H. Grzegołowska-Klarkowska, Wydawnictwo Akuracik, Warszawa 1997, s. 164.
Copyright © by Iga Zakrzewska-Morawek, 2018
Wielka Litera Sp. z o.o.
ul. Kosiarzy 37/53
02-953 Warszawa
www.wielkalitera.pl
ISBN 978-83-8032-230-1
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl