Wszystkie moje rewolucje - Djavadi Négar - ebook + książka

Wszystkie moje rewolucje ebook

Djavadi Négar

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kimja Sadr to mieszkająca w Paryżu młoda Iranka. Jest szczęśliwie zakochana i pragnie dziecka, postanawia więc zawalczyć o wymarzone macierzyństwo. Czekając na kolejną wizytę w klinice leczenia niepłodności, snuje – niczym Szeherezada XXI wieku – fascynującą opowieść rozpiętą między Francją a Iranem, między przeszłością a teraźniejszością.

Kimja, współczesna nomadka, która w wieku dziesięciu lat musiała wraz z bliskimi opuścić kraj urodzenia, przybliża losy swoich przodków, kilku pokoleń ekstrawaganckich Sadrów: pradziadka i jego pięćdziesięciu dwóch żon, Stryja Numer Dwa kryjącego wstydliwą tajemnicę, wróżącej z fusów ormiańskiej babci Emmy czy rodziców sprzeciwiających się kolejnym reżimom.

Wszystkie moje rewolucje to kalejdoskopowa opowieść o kluczowych momentach irańskiej historii, polityki i kultury, opowiedziana przez pryzmat dziejów jednej rodziny, jej dramatów i triumfów. Słodko-gorzka kronika odkrywania własnej, głęboko skrywanej tożsamości.

„Niezwykła jest atmosfera tej książki, zwłaszcza dla czytelnika z europejskiego kręgu kulturowego. To opowieść o wyzwoleniu, polityce, historii Iranu i feminizmie snuta przez imigrantkę, Irankę mieszkającą na Zachodzie, jest trochę jak baśń perska, choć i francuska jednocześnie. Różne twarze islamu, rewolucji, sekularyzmu, buntu i miłości zaciekawiają, przerażają i fascynują. Do tego autorka nie klęka przed trudnymi tematami, ubarwia je humorem. To wielka sztuka.” Aleksandra Łojek

„Ani cienia patosu, za to wiele emocji, humoru, gorączki, dramatu.” „Elle”

„Cudowna książka. Jedna z najmocniejszych powieści tego sezonu.” France 5, „La Grande Librairie”

„Głos, który usidla, a zarazem chwyta za gardło.” „Le Monde des livres”

„Autobiografia pełna wyzwolicielskich opowieści.” „Lire”

„Wielowątkowy monolog, w którym saga rodzinna przeplata się z dziennikiem intymnym.” „Livres Hebdo”

„Czarodziejskie pióro.” Canal+

„W tej powieści, w pół drogi między satyrą społeczną a perską baśnią, zagłębiamy się w dzieje Iranu i historię kobiety poszukującej własnej tożsamości.” „Biba”

„Rzadko zdarza się czytać równie mocną powieść.” „Grazia”

„Bildungsroman na modłę irańską.” „Libération”

„Debiut powieściowy kipiący życiem i humorem.” „Ouest France”

„Niesamowicie wciągająca historia, pełna cudownie orientalnych dygresji.” „Télérama”

„Powieściowa epopeja.” „Le Figaro littéraire”

„Kolejny rozdział „Baśni tysiąca i jednej nocy”.” „La Parisienne”

„Piekielnie zuchwała saga, pełna paradoksów – jedna z największych niespodzianek sezonu.” „Diacritik”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 434

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Haśka Szyjan, Za plecami

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność

Miriam Toews, Z ogniem

Jen Beagin, Szwajcara

Tess Gunty, Królikarnia

Już niebawem ukaże się:

Gwendoline Riley, Moje zmory

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału francuskiego Désorientale

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Ilustracja na okładce © Arghavan Khosravi

Copyright © Liana Levi – Paris 2016

Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Marczewska, 2025

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Krystyna Podhajska

Konsultacja iranistyczna dr Albert Kwiatkowski

Korekta Justyna Rochacewicz / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-045-6

One day there’ll be a place for us

A place called home.

PJ Harvey

Na końcu książki umieszczono wykaz głównych postaci tej opowieści.

Ruchome schody

W Paryżu mój ojciec, Dariusz Sadr, nigdy nie jeździł ruchomymi schodami.

21 kwietnia 1981 roku, kiedy po raz pierwszy schodziliśmy razem do metra, zapytałam go o przyczynę. Odpowiedział: „Ruchome schody są dla nich”. Mówiąc „dla nich”, miał oczywiście na myśli was. Was, którzy tego kwietniowego poranka jechaliście do pracy. Was, obywateli tego kraju, których podatki od wynagrodzeń i od nieruchomości, obowiązkowe składki na ubezpieczenie społeczne, a także wychowanie, bezkompromisowość, umiejętność krytycznego myślenia, poczucie solidarności, duma, kultura, patriotyzm, przywiązanie do Republiki i do demokracji przez setki lat pracowały na to, by powstały te napędzane elektrycznie schody zamontowane wiele metrów pod ziemią.

Jako dziesięciolatka nie byłam świadoma wszystkich tych uwarunkowań, ale bezradny wzrok Dariusza – jakiego nigdy przedtem u niego nie widziałam, a nabyty w ciągu wielu miesięcy spędzonych samotnie w tym mieście – tak mnie poruszył, że do dziś myślę o ojcu za każdym razem, kiedy podchodzę do ruchomych schodów. Słyszę odgłos jego kroków, gdy wspina się po twardych stopniach. Widzę ciało, lekko pochylone naprzód wskutek wysiłku, uparte, zdecydowane, trwające w niezgodzie na skorzystanie z chwili luksusu, jaką zapewnia podnośnik. Według systemu przekonań Dariusza Sadra na tego typu wygody należało sobie zasłużyć, w każdej innej sytuacji sięgnięcie po nie było nadużyciem czy wręcz kradzieżą. Jego los wyznaczały teraz schody tego świata, czas płynący bez żadnych niespodzianek, obojętny wzrok przechodniów.

Żeby uchwycić całą złożoność tych słów, trzeba by zajrzeć do głowy mojego ojca – takiego, jakim był wówczas: wzburzonego, rozczarowanego. Zrozumieć pokrętny, oszałamiająco absurdalny tok jego myśli. Pod warstwą cierpienia, poza goryczą porażki dojrzeć pokłady delikatności i elegancji, szacunku i podziwu. Docenić niewzruszoność jego postanowienia (niejeżdżenie ruchomymi schodami) i zręczność, z jaką on, który spędził większą część życia pochylony nad kartkami papieru do pisania, potrafił w niewielu słowach uchwycić to, czym się stał, i to, czym jesteście wy, tamci.

Wiecie jednak równie dobrze jak ja, że ten, kto chce zajrzeć komuś do głowy, musi go najpierw poznać; przetrawić w sobie wszystkie jego życia, wszystkie walki, wszystkie upiory. Ale jeśli zacznę właśnie od tego, jeśli już teraz odsłonię kartę „ojca”, to możecie być pewni, że nie zdołam opowiedzieć wam tego wszystkiego, co zamierzam.

Pozostańmy przy wrażeniu, jakie wywarło to zdanie: „Ruchome schody są dla nich”. To po części powód, dla którego postanowiłam opowiedzieć tę historię, choć nie bardzo wiem, od czego zacząć. Wiem tylko tyle, że kolejne stronice nie będą linearne. Opowieść o teraźniejszości wymaga cofnięcia się w odległą przeszłość; muszę przebyć wiele krajów, przefrunąć nad górami, dotrzeć do olbrzymiego jeziora zwanego morzem, podążać za strumieniem obrazów, swobodnych skojarzeń, dygotów, śladem zaklęśnięć i wypukłości, jakie czas wyrzeźbił w moich wspomnieniach. Ale czy nie jest tak, że prawda pamięci to prawda szczególna? Pamięć wybiera, usuwa, wyolbrzymia, umniejsza, wysławia, oczernia. Kształtuje własną wersję wydarzeń, przekazuje własną rzeczywistość. Niejednorodną, lecz spójną. Niedoskonałą, lecz autentyczną. W każdym razie moja własna niesie w sobie tyle opowieści, kłamstw, języków, złudzeń, losów toczących się w rytmie wygnań i śmierci, śmierci i wygnań, że nie bardzo wiem, jak się zabrać do rozplątywania jej nici.

Możliwe, że niektórzy z was już mnie znają, że przypominają sobie to krwawe zdarzenie, do którego doszło 11 marca 1994 roku w 13. dzielnicy Paryża. Była to pierwsza wiadomość, jaką podano w dzienniku telewizyjnym France 2 o ósmej wieczorem. Nazajutrz we wszystkich gazetach ukazały się artykuły wypełnione fałszywymi informacjami, a obok artykułów nasze fotografie, na których oczy zasłonięto czarnym prostokątem. Być może ktoś z was widział mnie na którymś zdjęciu. Być może ta sprawa wzbudziła wasze zainteresowanie.

Może zresztą należało zacząć właśnie od tego. Zamiast mówić o ruchomych schodach, powinnam wam opowiedzieć o tym, co nazywamy między sobą ZDARZENIEM. Ale nie mogę. Jeszcze nie teraz. Na razie powinniście wiedzieć tylko tyle, że jest 19 stycznia, dziesięć po dziesiątej, i czekam.

Strona A

1 Wiatr z Mazandaranu

We wschodnim skrzydle szpitala Cochin, gdzie znajduje się poradnia leczenia niepłodności technikami wspomaganego rozrodu, od kilku miesięcy trwają prace budowlane. O ile dobrze zrozumiałam, budynek ma zostać wyburzony, a poradnia przeniesiona do budynku głównego przy bulwarze Port-Royal. Wyposażenie poczekalni na drugim piętrze ograniczono zatem do niezbędnego minimum. Nie ma plakatów na ścianach ani ulotek, ustawiono tylko w trzech rzędach ze dwadzieścia szarych krzeseł, ledwo widocznych w bladym zimowym świetle, które przesącza się przez rusztowania za oknem. Kiedy tu weszłam dziś rano, jedno krzesło stało z boku, pod ścianą. Siedzę na nim i czekam od blisko trzech kwadransów.

Naszą pierwszą wizytę u doktor Françoise Gautier odbyliśmy jedenaście miesięcy temu. W przeddzień była piękna, ciepła wiosenna pogoda i pomalowałam sobie na czerwono paznokcie u nóg w nieco naiwnej nadziei, że będę w ten sposób bardziej pasowała do obrazu, jaki chciałam tworzyć razem z Pierre’em. Postanowiłam włożyć sandały na wysokich obcasach i nie zmieniłam zdania, chociaż kiedy się ubierałam, po niebie przetaczały się bataliony chmur. Podczas przeglądania naszej dokumentacji przekazanej przez profesora Steina doktor Gautier spytała: „A więc mają się państwo zamiar pobrać?”. Powiedziała to głosem pozbawionym emocji, ale pytanie wydało mi się obcesowe. W najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałam, że również doktor Gautier – tak jak wcześniej profesor Stein – będzie się interesowała statusem naszego związku. Czy nie przyszliśmy tu po to, by wreszcie rozpocząć procedurę? Czy pytania nie powinny się teraz ograniczać do kwestii medycznych: chorób przebytych w dzieciństwie, obciążeń dziedzicznych, operacji? Czy cała ta historia z małżeństwem nigdy się nie skończy?

– Tak, oczywiście, za kilka miesięcy – odpowiedziałam głosem, który zabrzmiał tak fałszywie, że za każdym razem, kiedy o tym myślę, mam ochotę uciec jak najdalej i umrzeć.

Para siedząca najbliżej mnie była już tutaj, kiedy przyszłam, podobnie jak druga, w głębi poczekalni. Potem do poprzednich doszły jeszcze trzy inne pary – każda skrupulatnie zostawiała między sobą a sąsiadami kilka wolnych krzeseł. Nikt się nie odzywa. Pomieszczenie wypełnia cisza naładowana rezygnacją i rozmaitymi odgłosami dochodzącymi z korytarza. Na wszystkich twarzach maluje się napięcie, mieszanina niepokoju i bezbronności, która sprawia, że czekający przypominają dzieci zagubione w supermarkecie.

Czy ja też tak wyglądam?

Przypuszczam, że nie, bo nie odczuwam niczego, może tylko kiełkujące zniecierpliwienie.

Kobiety w poczekalni, których ciała, podobnie jak moje, stały się polem bitwy, zaczęły już pewnie gromadzić całą masę emocji do wyrażenia później. W długich rozmowach wypełnionych objaśnieniami, oburzeniem, powstrzymywanym płaczem i wyzwalającym chichotem. Najróżniejszymi „nie masz pojęcia…”, „gdybyś wiedziała…”, „nie no, naprawdę…”, aż wszystko to z nich wyjdzie, rozwieje się w powietrzu i zostanie zapomniane. Mina zachowuje się czasem w ten sposób w rozmowach ze mną (i oczywiście z Lejli), kiedy wraca ze swoich wyjazdów naukowych. Dzwoni i od razu wchodzi w szczegóły, otwiera nawiasy, których nie domyka, parska niezrozumiałym śmieszkiem, zachwyca się, opowiada o tym samym zdarzeniu w rozmaitych tonacjach. Uważa za naturalne, że mam jej słuchać, uwieszona godzinami przy telefonie, bo jestem przecież jej siostrą. Lejli również słucha Miny, ale nie ma w sobie takiego zniecierpliwienia, narastającego z każdym kolejnym zdaniem. Bo Lejli ją rozumie. Obydwie mają tę samą łatwość „opróżniania brzucha”, jak mawiała Sara, nasza matka.

Czasami się zastanawiam, jak to możliwie, żeby do tego stopnia niczego nie odczuwać. Teraz zdarza mi się to rzadziej niż kiedyś, ale mimo wszystko to uczucie stale mi towarzyszy, jest tuż obok. Kiedy byłam nastolatką, wydawało mi się, że niepostrzeżenie wyschło we mnie miejsce przeznaczone na emocje. Świat jawił mi się wtedy, podobnie jak teraz, niczym oddzielony szybą, nieuchwytny i odległy; jako niemy spektakl, w którym nie byłam zdolna uczestniczyć. W tamtym okresie dostrzegałam już podobieństwo między takim stanem a scenami z filmów i seriali ukazującymi weteranów z Wietnamu. Każda najdrobniejsza komórka w moim ciele rozumiała, co czują, kiedy siedzą na domowej kanapie wpatrzeni w pustkę, podczas gdy obok nich trwa zwykła krzątanina. Ich nieobecność, niezdolność do włączenia się w nurt życia, do budowania przyszłości. Wydawało mi się, że podobnie jak ja tkwią w głębinach, przytłoczeni milczeniem topielców unoszących się na powierzchni.

Nie ujdzie to niczyjej uwadze: jestem sama.

Nikogo do potrzymania za rękę. Żadnego – tuż przy moim – znajomego ciała, z którym wiążą mnie wspólnie przebyte próby. Tylko długa tekturowa tuba opatrzona nalepką z naszymi – moim i Pierre’a – imionami i nazwiskami, spoczywająca na moich kolanach. Tekturowa tuba, a w niej rozmrożone i przepłukane nasienie Pierre’a (jak mi to przedtem wyjaśniła doktor Gautier).

Nadal nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób, przy użyciu jakiej metody można przepłukać nasienie. Za każdym razem narzuca mi się obraz wielkiego sita, takiego jak to, którego Emma, moja babcia ze strony matki, używała przy pieczeniu ciasteczek. Mogłam znaleźć odpowiedź w internecie, ale prawdę mówiąc, nie jestem dostatecznie ciekawa, by się oddawać tego rodzaju poszukiwaniom.

Kiedy tylko weszłam do poczekalni, poczułam, że moja samotność zwraca uwagę par. Kobieta, która wchodzi tu w pojedynkę, nie może być rozwiedziona ani w separacji, bo byłby to koniec procedury. Dociekanie powodów jej samotności nieuchronnie prowadzi do wysunięcia trzech hipotez (w porządku rosnącym na skali domowych katastrof):

1) poranna kłótnia przed wyjściem z domu;

2) brak zainteresowania ze strony męża, który nie pofatygował się, by wziąć wolne w pracy, przełożyć termin spotkania służbowego albo delegacji;

3) niezmiernie rzadki przypadek: śmierć współmałżonka. Wiąże się to z koniecznością uzyskania specjalnego zezwolenia sądu na zajście w ciążę z nieżyjącym mężem.

W każdym razie w poradni leczenia niepłodności dowolnego szpitala na kuli ziemskiej samotna kobieta jest osobą godną pożałowania, nawet jeśli jej samotność sprawia, że niedola tych, których życie tu przywiodło, staje się mniej dotkliwa. Dzięki Bogu są tacy, co mają jeszcze większy niefart! Jest to bowiem terytorium ściśle zastrzeżone dla Małżonków. No man’s land, gdzie stawką jest ich przyszłość, racja bytu, cel istnienia. Czyściec, w którym Bóg Płodności, przebudzony za sprawą zastrzyków z folitropiny beta, podejmuje decyzję, czy zmieni ich los, czy też nie. Żadna z tych trzech hipotez nie dotyczy mojego przypadku. Jest on znacznie bardziej złożony i pokrętny. Mamy tu do czynienia z przemyślaną strategią i z manipulacją. Z planem opracowanym przez gangsterów. Nie zdajesz sobie jeszcze sprawy, Czytelniku, ile ryzykuję, kiedy piszę te słowa. Wiedz, że wśród trzynastu par znajdujących się razem ze mną w poczekalni, litujących się nad samotną kobietą, za jaką mnie mają, są ludzie, którzy – gdyby tylko wiedzieli – postawiliby mnie pod ścianą, splunęliby w twarz, wyrzuciliby za drzwi. Nikt nie próbowałby zrozumieć, zapytać, zobaczyć także i mnie jako dziwacznej sumy okoliczności, fatalizmu, dziedziczności, niepowodzeń i tragedii.

Dlatego piszę.

Mój ojciec, Dariusz Sadr, Mistrz Białej Kartki, Śmiałek, Rewolucjonista, mawiał głosem myśliciela-wizjonera: „Lepiej się słucha oczyma niż uszami. Uszy to wyschnięte studnie, w sam raz dobre do paplaniny. Jeśli masz coś do powiedzenia, napisz to”. Były wszakże w moim życiu chwile, dłuższe lub krótsze okresy, kiedy zrobiłabym wszystko, żeby nie być tą, którą jestem. Zmieniałam kraje i języki, wymyślałam sobie inną przeszłość, inne tożsamości. Walczyłam, jeszcze jak walczyłam, z tym nieposkromionym wiatrem, który się zerwał bardzo dawno temu w odległym zakątku Persji, w prowincji zwanej Mazandaran[1], z wiatrem niosącym śmierci i narodziny, geny recesywne i dominujące, zamachy stanu i rewolucje, i który za każdym razem, kiedy próbowałam przed nim uciec, chwytał mnie za kołnierz i ustawiał do pionu, przypominając, gdzie jest moje miejsce. Żebyście zrozumieli, o czym opowiadam, muszę wrócić po nitce do kłębka i zacząć od samego początku; dać wam posłuchać – tak jak sama go teraz słyszę, kiedy pielęgniarka obrzuca nas spojrzeniem i obojętnie idzie dalej – głosu mojego stryja Saddeka Sadra, zwanego Stryjem Numer 2. Głosu w tonacji molowej, melodyjnego jak klarnet, opowiadającego to, co między sobą nazywałyśmy Słynną opowieścią Stryja Numer 2.

„Tuż po południu zerwał się tak silny wiatr, że mógłby być zapowiedzią końca świata. Jak daleko sięga pamięć mieszkańców Mazandaranu, nie było takiej nawałnicy od czasu najazdu Mongołów! Na dodatek to, co ówcześni Mazandarańczycy wzięli za burzę, było w istocie niszczycielskim podmuchem poprzedzającym krwiożerczą ordę Czyngis-chana. Tak czy owak, ten mroźny wiatr wiejący ze skutych lodem równin Rosji nie wróżył niczego dobrego.

Wyobraźcie sobie teraz olbrzymią posiadłość waszego pradziadka Montazemolmolka. Dwa ogromne budynki, w każdym po sześćdziesiąt pokojów, oficyny, zbrojownie, kuchnie, sale przyjęć, stajnie pełne koni… A wszystko to ukryte w samym środku lasu, u podnóża gór Elburs. Mieszkało tam nie mniej niż dwieście sześćdziesiąt osiem dusz, nad którymi władzę sprawował Montazemolmolk. Tamtego lutowego dnia 1896 roku, wydaje mi się, że była to sobota, rozkazał uszczelnić drzwi i okna i siedzieć w zamknięciu, dopóki na świecie nie zapanuje na nowo jaki taki spokój. Ile czasu będzie trwała ta przeklęta nawałnica? W jakim stanie ujrzy swoje ziemie? Te i wiele innych pytań dręczyły Montazemolmolka od wielu godzin; ogarnął go nastrój równie ponury jak niebo. Mieszkał w głównym budynku, w biruni, ze stu dwudziestoma trzema zbrojnymi, którzy mieli chronić jego posiadłość, i dziesięcioma chłopcami do posługi.

Drugi budynek, andaruni, chociaż stał po drugiej stronie wewnętrznego dziedzińca, naprzeciw biruni,wydawał się równie odległy i niedosiężny jak Ziemia Obiecana. Mieszkały tam pięćdziesiąt dwie małżonki Montazemolmolka, sprowadzone z najróżniejszych zakątków kraju, jego dwadzieścioro ośmioro dzieci i dwadzieścia parę służebnic. Montazemolmolk był jedynym mężczyzną, który mógł tam wchodzić, jedynym, który znał ciężką woń pachnideł i kłótni, zalegającą w lodowatym powietrzu… Ciemne, kręte korytarze, półprzymknięte drzwi, szelest tkanin, upajające poczucie, że jest się oczekiwanym, upragnionym. Omdlewające ciała, które… No, przecież doskonale wiecie, co mam na myśli!

A jednak wszystkie te noce spędzone w miejscu, które niejako sam zaludnił, nie uleczyły waszego pradziadka z gorzkiego wrażenia, że tamtejsza rzeczywistość pozostaje dla niego nieuchwytna. Andaruni jawiło mu się jako tajemnicze, szalone terytorium, nie przestawało być zagadką. Owego dnia, kiedy ziemie Mazandaranu skurczyły się do rozmiarów kamyka w ręku Boga, Montazemolmolk obawiał się nade wszystko tego, by jego żony nie wykorzystały ciemności i zamieszania i nie uknuły przeciw niemu spisku. Bo w rzeczy samej, skąd można wiedzieć, co się kłębi w brzuchu zaniedbywanej kobiety? Czy można być pewnym jej lojalności, szczerości, miłości? W miarę jak upływał czas i przybywało żon, w chwili gdy stawiał stopę na pierwszym stopniu kręconych schodów wiodących do sypialń, coraz wyraźniej czuł tuż przy lędźwiach sztylet zazdrości, gotów przebić mu trzewia.

Nie sposób było zachowywać się tak, jakby ten upokarzający dramat, za którym niewątpliwie stała Targol Chanum, nigdy się nie wydarzył! Targol Chanum, niegdyś jego ulubienica, zapoczątkowała epidemię wyprysków, które zaatakowały intymne części ciała kobiet i zakończyły swój zwycięski pochód w pachwinie Montazemolmolka. Z miasta przybyli lekarze; trzaskały drzwi; na wewnętrznym dziedzińcu lądowały skorupy rozbijanych naczyń; na podłogę spadały garście wyrywanych włosów; krzyki niosły się za górskie grzbiety; na całą posiadłość spadła niesława… W owej chwili Montazemolmolk zapragnął, by ten piekielny wiatr dął z całych sił, zmiótł przeklęte kobiety z powierzchni ziemi i zabrał ze sobą wstyd i hańbę. Ale to już inna historia… W każdym razie po wielu godzinach międlenia brody, gęstej i jasnej niczym garść tytoniu, przemierzania tam i z powrotem sali o sześciorgu drzwiach, służącej za salon, wasz pradziadek podjął zaskakującą decyzję powierzenia klucza do andaruni jednemu z młodziutkich pachołków. Najszpetniejszemu. Największemu niezgrabiaszowi. Temu, którego żadna kobieta nie miałaby ochoty przytulić nawet po to, by zrobić komuś na złość. A zatem Montazemolmolk…”

Stop. Po raz kolejny nie potrafię sobie przypomnieć, w jaki sposób Montazemolmolk sprowadził chłopca. Czy wykrzyknął jego imię? Czy otworzył jedne z sześciorga drzwi i kazał mu wejść? Czy polecił komuś, by po niego poszedł? Siedząc na krześle pod ścianą w poczekalni szpitala Cochin, przeszukuję pamięć w nadziei, że znajdę te zapomniane okruchy. Daremnie.

Często usiłuję sobie przypomnieć ten fragment. Kiedy stoję przy konsoli i staram się zmiksować chropawe brzmienia jakiegoś narwanego zespołu rockowego. Albo kiedy leżę u siebie na kanapie z Tindersticksami jako tłem dźwiękowym. Zachowuję się jak uczeń, który się zacina, recytując wiersz wyuczony na pamięć. Zaczynam sobie wszystko przepowiadać od początku z nadzieją, że słowa poprowadzą mnie gładko do dalszego ciągu. Za każdym razem zatrzymuję się jednak przy krawędzi tej samej czarnej dziury.

Mogłabym zadzwonić do Lejli albo do Miny, ale tego nie robię. Dzięki wyostrzonej intuicji, jaką przynosi życie spędzone u boku bliskich, wiem, że żadna z nich nie przypomina sobie dokładnie tej opowieści. Moje siostry pamiętają inne szczegóły. Letnie noce, kiedy spałyśmy na dachu domu Babci Emmy pod pocerowaną szyfonową moskitierą; książki kupowane nam przez Sarę przed wakacjami; wyprawy z kuzynkami i ciotkami do wiejskich hammamów w Mazandaranie. Kiedy – co się zdarza dość rzadko – spotykamy się tylko we trzy, bez ich mężów i dzieci, na kolacji w lokalu wybranym przez Minę, która od czasu ZDARZENIA jest wegetarianką, moje siostry nieuchronnie przywołują te chwile. Zwykle dzieje się to pod koniec posiłku, kiedy wino zaczyna działać, zaciera zarysy różnic między nami i niweczy ciężar teraźniejszości. Wówczas Lejli i Mina się ożywiają, chichoczą, wpadają sobie w słowo, powtarzają te same zdania, jakby do opisu tych chwil nie można było użyć żadnych innych. Zastanawiam się czasem, czy celem tych spotkań nie jest właśnie osiągnięcie takiego stanu. Powrót do wspomnień pozostawionych gdzieś na końcu ścieżki, na którą nie da się wejść w inny sposób. Do dziewczynek, jakimi wówczas byłyśmy, dziś zagubionych w meandrach naszych fragmentarycznych pamięci, generujących fikcję. Dorosłe osoby, jakimi jesteśmy teraz, potrzebują tych kolacji, by dotrzeć do owych dzieci i zachować wiarę w ich istnienie.

Powrót do poczekalni. Wbrew sobie postanawiam przeskoczyć brakujący fragment. Muszę się pogodzić z rzeczywistością: czas ponadgryzał, a potem zmiótł tę część opowieści. „To bez znaczenia – mówię sobie w duchu – byleby reszta pozostała nienaruszona”.

Wróćmy do przerwanego wątku: szpetny, niezgrabny chłopak jest teraz z Montazemolmolkiem…

„…który odzywa się do niego szorstkim, władczym głosem: »Idź i zobacz, czy stosują się do moich zaleceń, a potem wróć, by zdać mi sprawę. Tylko dyskretnie, zrozumiano?«. Natychmiast jednak pożałował tych słów. Żaden obcy mężczyzna, choćby nawet niedojrzały młodzik, nie mógłby wejść niepostrzeżenie do tego ula! Montazemolmolk odwrócił wzrok od czerwonej ze wstydu i podniecenia twarzy chłopca i odprawił go. Miał sobie za złe, że nagadał głupstw i zdradził się ze swoimi obawami, chociaż ten prawiczek, nieprzytomny z przejęcia, że ściska w dłoni klucz do raju, na pewno niczego nie spostrzegł. Mimo to po odejściu chłopca Montazemolmolka ogarnął jeszcze większy niepokój. Minęło pół godziny, wiatr dął coraz silniej, a chłopak nie wracał. Niecierpliwość zmieniła się we wściekłość, która ogarnęła niczym pożar potężne ciało Montazemolmolka. Schwycił płaszcz i karakułową czapę, zdecydowany sprawdzić osobiście, co się święci po drugiej stronie dziedzińca. Teraz bowiem był tego pewien: w zakamarkach andaruni powolutku pyrkocze na wolnym ogniu kolejny skandal.

Nikt, kto napotkał waszego pradziadka w szerokich, wilgotnych korytarzach biruni, nie ośmielił się go zatrzymać. Był on panem tej posiadłości, chanem[2], noszącym wielosylabowe imię, któremu zawdzięczał pozycję i otrzymanie w dziedzictwie połowy Mazandaranu. Przede wszystkim jednak był niesłychanie uparty. Każdy wiedział, że próba odwiedzenia go od powziętej decyzji równa się samobójstwu. Jak mawiano, nawet zwierzęta wiedziały, że kiedy Montazemolmolk wyruszy za nimi w pościg, już mu się nie wymkną. Często rozprawiano na temat tej cechy charakteru i ubolewano nad nią zarówno w andaruni, jak i w biruni. Wszyscy się obawiali, że upór doprowadzi go kiedyś do śmierci. A jeśli on umrze, to kto się nimi zajmie? Pamiętajmy, że w owych czasach, kiedy królem był Naseroddin Szah Kadżar, na północy panował jeszcze system feudalny. Ziemiami i ludźmi władały wielkie rody skoligacone ze sobą na najróżniejsze sposoby. W zamian za pracę i lojalność panowie chronili poddanych, opiekowali się nimi i układali małżeństwa ich dzieci. Ale to już całkiem inna historia…

Wasz pradziadek naparł całym ciałem na ciężkie żelazne drzwi. Wiatr z miejsca pochwycił go i szarpnął za ramiona, niczym ojciec niesfornego syna. Drzwi wyrwały mu się z rąk. Pofrunęła karakułowa czapa. Płaszcz zaczepił się o gałęzie i rozdarł. Ale Montazemolmolk się nie poddał. Z jednaką zaciętością walczył z nawałnicą i z niesfornymi włosami, które mu przesłaniały oczy. Centymetr po centymetrze dotarł wreszcie, wyczerpany, lecz nieustępliwy, do drzwi andaruni.

Kiedy udało mu się w końcu wejść do budynku, uderzyła go panująca tam cisza. Cisza witała go wprawdzie za każdym razem, kiedy się tam znalazł; była to jednak znajoma i rozkoszna cisza nieznanych obietnic, kobiet o umalowanych oczach i różowych ustach, wstrzymujących oddech w nadziei, że zostaną wybrane. Był tej ciszy przedmiotem i sprawcą. Ta jednak, która go teraz otaczała, wydała mu się mętna, równie przygniatająca jak cisza korytarzy wydrążonych pod górskimi masywami. Wbiegł, przeskakując po kilka stopni naraz, po kręconych schodach. Korytarz na pierwszym piętrze był pusty, drzwi pozamykane. Zaniepokojony Montazemolmolk zaczął się wspinać na drugie piętro – przeznaczone dla służebnic i dzieci – kiedy zatrzymał go czyjś głos: »I dokąd tak idziesz?«. Z ulgą rozpoznał Amirę, zawrócił i wszedł do jej sypialni.

Amira, wyciągnięta na posłaniu z wielobarwnych wełnianych poduszek, spowita w turban dymu, zmierzyła go półprzymkniętymi oczyma od stóp do głów. W jej sarkastycznym uśmiechu zawierało się całe spędzone w tym miejscu życie, którego ponad połowa, odkąd Montazemolmolk nią wzgardził, upłynęła w tym pokoju na piciu herbaty, jedzeniu daktyli i paleniu opium. Amira czekała na waszego pradziadka przez tyle nocy, że rozpoznałaby odgłos jego kroków pośród tysięcy innych. I chociaż Montazemolmolk zostawił ją dla młodszych kobiet, szanował ją najbardziej ze wszystkich. Była bowiem jego pierwszą małżonką i matką pierwszego syna (a także trzech córek, szpetnych jak gotowana kapusta). Za to Amira, obszerna i potężna niczym cytadela, zupełnie przestała go szanować. Nie tytułowała go już »chanem«, tylko zwracała się do niego per pan, a nawet per ty. »Jeśli szanowny pan chce wiedzieć, co się dzieje, powinien się udać do salonu za kuchnią. Nuże, biegiem, łobuzie, zanim cię połknę na surowo!« I jej szalony, ochrypły śmiech pospieszył w ślad za szybkimi krokami Montazemolmolka, który po raz kolejny skwapliwie przed nią uciekł.

Montazemolmolk popchnął drzwi do salonu i stanął w progu. Wszystkie tu były! Zazwyczaj wśród tylu zgromadzonych w jednym miejscu kobiet panuje gwar jak w hammamie, ale tym razem z niczyich ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Kilka żon zajmowało się młodzieniaszkiem, który zemdlał, kiedy zajrzał przez dziurkę od klucza. Tego, co zobaczył, nie widywał nigdy żaden mężczyzna. Ujrzał na wpół nagą dziewuszkę z rozłożonymi nogami, owładniętą bólem, opróżniającą brzuch z wnętrzności nad glinianą misą. Teraz kobiety rozstąpiły się, by przepuścić Montazemolmolka. Krew zmyto, misa znikła. Dziewuszka nie miała już rozłożonych nóg. Nie żyła.

Wasza prababka musiała mieć nie więcej niż piętnaście lat. Nie sposób opisać jej twarzy, bo po tym, jak zakryto ją całunem, nikt już nie wspomniał o niej ani słowem. Skąd pochodziła? Kim była? Jak miała na imię? Ani wy, ani ja nigdy się tego nie dowiemy. Montazemolmolk, zastygły w osłupieniu, patrzył na nieruchome ciało, przypominając sobie niejasno, że ugniatał je przez parę minut gdzieś za krzakiem. Nagle w jego ramionach spoczęło maleńkie zawiniątko, otulone białym płótnem. »To córka, ago chanie!« – brzmiały pierwsze słowa, które odegnały milczenie i śmierć. Po raz pierwszy w życiu Montazemolmolk trzymał na rękach noworodka.

Pozostałych dwadzieścioro ośmioro dzieci, o gładkich buziach i policzkach natartych wodą z kwiatów pomarańczy, pokazywano mu uroczyście tydzień po narodzinach, by mu oszczędzić rozczarowania i przykrego widoku. Każde z tych dzieci miało już wybrane przez matkę imię, które natychmiast ulatywało Montazemolmolkowi z pamięci. Trzeba wam wiedzieć, że matki, współzawodniczące między sobą i wiedzione pragnieniem przypodobania się mężowi, wymyślały coraz bardziej niezwykłe imiona i same również nie potrafiły ich zapamiętać.

Kiedy Montazemolmolk spojrzał na pomarszczoną twarzyczkę niemowlęcia, przeraziła go jej szarość. Nagle jednak wyrwano mu z rąk zawiniątko, a na jego miejscu wylądowało kolejne. »Druga! Druga!« Montazemolmolk, całkiem nieobeznany z zagadnieniami rozrodczości, nie od razu zrozumiał tę magiczną sztuczkę. Spojrzał z niedowierzaniem na starą akuszerkę o twarzy brunatnej jak wygarbowana skóra. »Bliźniaczki, ago chanie! Oprócz Boga Wszechmocnego nikt nie wiedział, że biedna dziewuszka miała w brzuchu parkę. Jedno życie w zamian za dwa: taka była Jego wola«. Montazemolmolk, powstrzymując się przed okazaniem zaskoczenia, skinął potakująco głową, by potwierdzić słuszność tej uwagi. Chociaż po podróży do Rosji – z powodu, którego nie wyjawił do końca życia – poważnie zwątpił w istnienie Boga, ze względów praktycznych stwarzał pozory, że nadal w Niego wierzy.

Tak czy inaczej, Montazemolmolk skierował wzrok na swoje trzydzieste dziecko – waszą babkę. W przeciwieństwie do swojej siostry, ciemnej niczym suszona śliwka, miała bielutką skórę i jasny meszek na głowie. Przede wszystkim jednak – Montazemolmolk pochylił się nad nią, przyjrzał się z bliska maleńkiej twarzyczce, żeby się upewnić – miała jego błękitne oczy. Był to zdumiewający błękit Morza Kaspijskiego, którego ani kropla nie raczyła dotąd skapnąć do oczu trzódki dzieci Montazemolmolka. Doszedłszy czterdziestu ośmiu lat, trzymał wreszcie w ramionach dziecko, o jakim potajemnie marzył, dziewczynkę, której spojrzenie zawsze będzie przypominało jego własne.

Ogarnęło go uczucie sięgające dalej niż cała przyszłość świata. Nieoczekiwane szczęście, którego świadkami były jego żony, dręczone zawiścią. Wzruszenie nie poprzestało na złagodzeniu rysów twarzy i nakreśleniu na wargach dumnego uśmiechu, podeszło do gardła, stało się sylabą, potem słowami, wreszcie wystrzeliło w powietrze niczym trzaśnięcie batem. »Będzie się nazywała Nur« – zawołał Montazemolmolk, nie odrywając oczu od niemowlęcia. Nur, Światło. Zakłopotana akuszerka spróbowała osłabić katastrofalne w skutkach wrażenie, jakie ta decyzja wywarła na kobietach. »A jak nazwiesz tę drugą, ago chanie?« – spytała z nadzieją, że Montazemolmolk zrozumie przesłanie. »Nazwijcie ją, jak chcecie« – brzmiała zwięzła odpowiedź, która ostatecznie zniszczyła…”

W tym miejscu Stryj Numer 2 przerywał opowieść. Łzy mające popłynąć później, po licznych dygresjach i pełnych dramatyzmu uniesieniach, wypełniały mu już gardło. Zrywał się z miejsca, otwierał jedną z papierośnic porozkładanych na wszystkich stolikach w jego domu, brał papierosa, zapalał, zaciągał się głęboko, wydymając policzki. Potem, po kilku nerwowych krokach, siadał z powrotem, robił długi wdech, patrzył na nas ze smutkiem i współczuciem, jakby się szykował do oznajmienia nam przerażającej wiadomości, mającej bezpowrotnie zmienić nasze życie: „…która ostatecznie zniszczyła dzieciństwo Matki”.

Matka.

Tak właśnie mówili o Nur jej synowie, akcentując głoskę „m”, by ją wydłużyć, rozciągnąć, nadając ostatecznie naszej babce po mieczu wymiar ikony.

Łzy Stryja Numer 2 pojawiały się, gdy Matka wchodziła w piąty rok życia. Wszystkie udręki, jakie jej zadawały macochy o sercach zatrutych zazdrością i zawiścią, płynęły mu z ust w nieustającym potoku żalu i smutku. Posyłanie po wodę do studni, do lasu po korzenie do nalewek, wypędzanie na noc z domu, pozbawianie jedzenia, ciepłej odzieży zimą, zamykanie na całe dnie w wychodku, w piwnicy, zmuszanie do usługiwania przy stole razem ze służbą, do wynoszenia i trzepania dywanów… Lista była długa. Płakał i opowiadał, opowiadał i płakał. W końcu, przepełniony bezbrzeżnym bólem i miłością, przytulał nas, żebyśmy wspólnie doznali pociechy, a tymczasem w Teheranie przychodziła pora zaciemnienia.

Za oknem salonu Stryja Numer 2 trwała Rewolucja. Wkrótce, korzystając z ciemności i braku prądu, teherani niczym armia zjednoczonych, gniewnych duchów zaczynali się zakradać po schodach na dachy, by wykrzykiwać zabronione hasła. Z północy na południe, ze wschodu na zachód rozlegało się i niosło niczym echo: „Śmierć szachowi” oraz „Allahu Akbar”, zuchwałe i rozpaczliwe nieszpory rzucające wyzwanie światu. Kilka minut, najwyżej kwadrans, dopóki nie rozległ się terkot karabinów maszynowych i przemoc znów spadała na miasto.

A tymczasem, kiedy marzyłam o tym, by wymknąć się stamtąd w ciemność, znaleźć się na dachu, dołączyć swój głos do buntowniczo-melancholijnego śpiewu, Saddek przyciskał nas do beżowego swetra kupionego w Galeries Lafayette (wymawiał to Golori Lofojed) w Paryżu (Poris) i opłakiwał los babki, której nawet nie poznałam. Miałam siedem lat i ślepy szacunek, jaki na Wschodzie każde dziecko żywi wobec dorosłych, nie pozwalał mi się wyrwać i uciec.

2 Stryj Numer 2 nie żyje

Wczoraj po południu stałam w drzwiach, gotowa do wyjścia do pracy, kiedy zadzwoniła Lejli. „Stryj Saddek…” – powiedziała tym bezdźwięcznym głosem, którym wcześniej zawiadamiała mnie o śmierci innych stryjów i ojca. Powinnam się była domyślić, że coś się stało, skoro dzwoni tak późno. Lejli telefonuje do mnie tylko wczesnym rankiem, kiedy się dokądś spieszy, zadyszana, i zaraz przeprasza, że mnie obudziła. Za sprawą niepojętej blokady psychicznej nie przyjmuje do wiadomości, że sypiam tylko parę godzin na dobę, a i to półczuwając. W towarzystwie zdarza się jej wspominać o mojej bezsenności; jest to wzmianka, która zazwyczaj służy za wstęp do niekończących się opowieści na temat jej własnej przemożnej potrzeby wysypiania się, której od dziesiątków lat nie może zaspokoić z powodu życia rodzinnego i pracy. Kiedy jednak jesteśmy tylko we dwie, pojawia się wyparcie. Jedno z wielu.

– Umarł dziś rano, około jedenastej…

W tejże chwili zobaczyłam, jak wzdłuż listwy w progu sunie karaluch i wślizguje się do mieszkania. Cała moja uwaga skupiła się na tej lśniącej plamce, kierującej się do łazienki. Od kilku tygodni w domu jest ich pełno, przychodzą z restauracji na parterze. Chociaż spędziłam wiele godzin na sprzątaniu, spryskiwaniu wszystkich kątów coraz bardziej trującymi preparatami, najwyraźniej nie sposób się pozbyć tej plagi.

Podczas gdy Lejli mówiła, udało mi się przydeptać karalucha. Przyciskałam go stopą jak najmocniej, żeby nie myśleć o Stryju Numer 2, aż mi się wydało, że słyszę plaśnięcie wnętrzności rozpływających się po podłodze.

– Słuchasz mnie? – spytała poirytowana Lejli.

– Tak, słucham – skłamałam, zbierając szczątki karalucha starą chusteczką wyciągniętą z kieszeni.

Marzyłam tylko o tym, żeby się wyłączyć. Ale usłyszałam, że Lejli płacze. Pomyślałam wówczas, że to przecież Lejli – Lejli w za szerokim białym fartuchu, która stoi pewnie przed jednym z wysokich okien swojego gabinetu okulistycznego w 4. dzielnicy. Ma wystające obojczyki i zimny czubek nosa, i jak zwykle czeka na słowa pociechy. Lejli, moja starsza siostra, wrażliwa i delikatna niczym stare koronki. Natychmiast w nieco złudnej nadziei, że ją uspokoję, zaczęłam szukać w głowie czegoś, co mogłabym powiedzieć, ale zamiast znaleźć jakieś podnoszące na duchu zdanie, które by nam pozwoliło przywołać wspomnienie Stryja Numer 2 i się uśmiechnąć, zapytałam:

– Powiesz mamie?

Odkąd jest chora, nazywam ją mamą. Nie wiem, jak do tego doszło i kiedy dokładnie przestałam ją nazywać jej imieniem. Nie wiem, czy moje siostry to zauważyły, czy o tym między sobą rozmawiały. Jeśli tak było, nic mi nie powiedziały. Same nadal mówią o niej Sara.

– Nie wiem… Nie wiem, czy Sara…

Lejli zamilkła. Rozpoznałam to milczenie tuż przed szlochem, jak się po pierwszych nutach rozpoznaje melodię. Milczenie, które streszcza w sobie wszystko, czym Sara była i czym już nie jest. I Lejli wybuchła płaczem.

Sara była: wysoka (172 centymetry), szczupła (57 kilogramów), o ciele SophiaLoreni, jak mawiano w Teheranie. Włosy i oczy czarne. Brwi starannie wydepilowane. U nasady nosa mały garbek. Usta, wykrojone tak samo jak usta jej matki, Emmy Aslanian, pozwoliłyby wam się domyślić, gdybyście byli etnomorfologami, pochodzenia ormiańskiego.

Sara była: dowcipna. Znała czalemejduni, gwarę teherańską, i śmiałyśmy się do rozpuku z tego, co mówiła.

Sara była: matką, nauczycielką historii i geografii, działaczką opozycji politycznej, przewodniczącą Związku Wspólnot Mieszkaniowych, przewodniczącą komitetu rodzicielskiego, redaktorką naczelną dziennika „Dżonbesz” (Ruch), który założyła razem z mężem. Wstawała o wpół do szóstej rano. Kładła się między wpół do pierwszej a pierwszą w nocy.

Sara była: przepełniona miłością i niepokojem o całą ludzkość. Od samego świtu, zanim jeszcze postawiła stopę na podłodze, zaczynała myśleć o tym, co ugotować, kupić, naszykować, by zrobić przyjemność rodzinie i przyjaciołom. Kiedy nas budziła punktualnie za kwadrans siódma muzyką Mozarta, obiad, a czasem i kolacja były już gotowe, klozet i łazienka umyte, rośliny podlane, stado bezdomnych kotów przepychających się za kuchennym oknem nakarmione. Przezywałyśmy ją Panem Generałem albo Kapralem Sadrem. Albo Associated Press, z powodu jej zdumiewającej pamięci.

Pamiętała wszystko. Wszystko, co kto zobaczył i przeżył, co jej opowiadano. Jej pamięć, zwarta, pojemna, była wyzwaniem rzuconym czasowi, nauce i osobom, które uważały, że ich paplanina jest ulotna. Miała w głowie wszystkie numery telefonów, adresy, daty. Daty historyczne, ze szczególnym uwzględnieniem wydarzeń dotyczących jej dwóch bohaterów, Napoleona Bonaparte i Mohammada Mosaddeka[3]. Daty urodzin naszego niezliczonego ciotecznego i stryjecznego rodzeństwa, znajomych z pracy, przyjaciółek, naszych sąsiadów, ich dzieci, a nawet braci naszego ojca, podczas gdy oni sami ledwo sobie uświadamiali, że się kiedyś narodzili.

A potem nagle wszystko znikło. Nicość.

Jej mózg rozpłynął się w wodzie. Stał się kawałkiem korka pływającym wśród bezmiaru zapomnienia. Nastąpiło to kilka miesięcy po ZDARZENIU.

Przez długi czas byłam przekonana, że potrzebuje mnie, mojej obecności, by wyzdrowieć. Z tego powodu wróciłam do Paryża i w absurdalnej nadziei, że ją to uspokoi, stopniowo zaczęłam nadawać swojemu życiu jako tako pokrzepiający kierunek. Jednak wcale nie jestem jej potrzebna, podobnie jak telewizor chodzący przez cały dzień w kącie pokoju.

Sara była moją matką. Tamta stała się mamą.

Kiedy się rozłączyłam i nagle spostrzegłam, że jestem na ulicy, ujrzałam Stryja Numer 2. Zjawił mi się wśród zgiełku Belleville, a jego wizerunek był równie wyraźny jak postacie chińskich prostytutek na chodniku.

Spróbuję wam pokazać ten obraz o wyblakłych kolorach i powierzchni podniszczonej przeciwnościami losu, jak filmy na taśmie super 8 milimetrów, które nagrywał na plaży kamerą Beaulieu. Popatrzcie: drobna, wyprostowana sylwetka schodzi po głównych schodach domu, oświetlona oślepiającym blaskiem kryształowego żyrandola. Gładko ogolony, szpakowate włosy zaczesane do tyłu, tułów w dopasowanej tweedowej marynarce szytej na miarę, ostentacyjnie zapiętej na środkowy guzik. W kieszonce pomarańczowa chusteczka, spodnie z brązowego sztruksu. Czarne skórzane półbuty błyszczą na niebieskim jedwabnym dywanie z geometrycznym medalionem kwiatowym, charakterystycznym dla dywanów isfahańskich. Z powodu swojego pozerskiego wyglądu Saddek sprawiał wrażenie, jakby go żywcem wyjęto z amerykańskich komedii z lat siedemdziesiątych, z filmów z Peterem Sellersem – mógłby grać rolę naiwnego bogacza. Podchodzi właśnie do Sary, siedzącej przy stole w salonie. Jest rano i Sara pije herbatę z dużego kubka. „No, no, aleś ty szykowny!” – wykrzykuje ze szczerym podziwem, podczas gdy Lejli i Mina krztuszą się ze śmiechu, osłaniając usta serwetkami poplamionymi dżemem pigwowym (natomiast ja od chwili, kiedy usłyszałam, że Stryj Numer 2 wychodzi ze swojego pokoju, czekam przy drzwiach do ogrodu, by spytać o pozwolenie wyjścia na dwór). Saddek skłania głowę na prawy bok i uśmiecha się jak nieśmiały nastolatek, któremu powiedziała komplement najładniejsza dziewczyna z dzielnicy. „Szykowny” (wymawiane na sposób irański: sziiikowny) to jego ulubione słowo. To, na które liczy każdego ranka i na które zasługuje w każdych okolicznościach.

Ten obrazek pochodzi z zimy 1978 roku, z kilkumiesięcznego okresu przed końcem Rewolucji, który częściowo spędziliśmy w jego domu – tam, gdzie moi rodzice brali ślub. Nie pamiętam, żeby tamtej zimy padał śnieg, który w Teheranie zalega zwykle miesiącami w hałdach tak wysokich, że sięgają szczytu ogrodzeń. Sama przecież słyszałam Sarę mówiącą, że mamy zimę à la parisienne. Czy chodziło o tamtą zimę, czy o jakąś inną? Zapamiętałam to wyrażenie, chociaż nie miałam pojęcia, czym jest zima w Paryżu. Wydawała się jednak cudowna jak wszystko, co francuskie, od ustroju politycznego po zapach szamponu. W latach poprzedzających Rewolucję Sara zabierała nas do francuskiego supermarketu znajdującego się na jednej z eleganckich ulic w północnej dzielnicy miasta. Było to miejsce onieśmielające czystością, wypełnione wszelkiego rodzaju produktami, które wydawały się nam strasznie egzotyczne. Kawałeczki Francji oderwane od całości równie niedostępnej jak marzenie, które przybyły do nas za sprawą cudu dokonanego przez ropę naftową. Serek La Vache qui rit, nutella, jogurty Danone, camembert Caprice des Dieux, mydełko Zeste de citron, papierosy Gitanes. Artykuły w błyszczących opakowaniach leżały porządnie poukładane na metalowych regałach, widoczne, dostępne na wyciągnięcie ręki, całkiem inaczej niż chwiejne stosy towarów u naszego sklepikarza Agi Mohabbatiego. Ceny, wyrażone w tomanach i we frankach, były tak niebotyczne, że nie mogło być mowy o tym, by kupić chociaż połowę tego, na co miałyśmy ochotę. Wychodziłyśmy stamtąd z malutką torebką i wrażeniem, że zostawiamy za sobą fascynujący świat, który – jak w kreskówkach – w każdej chwili może zniknąć na zawsze.

*

Pewnego razu, kiedy właśnie wróciłam z Brukseli, Sara powiedziała mi, że Stryj Numer 2 i jego żona przeprowadzili się do mieszkania poza centrum. Kilka lat wcześniej, podczas wojny irańsko-irackiej, bombardowania niesłychanie osłabiły fundamenty ich domu i nie mieli już siły na niekończące się remonty. Dom, położony przy wąskiej uliczce w starej dzielnicy Teheranu, był olbrzymi. Schody prowadziły do mnóstwa pokojów pełnych luster. Kilimy i przedmioty odziedziczone po przodkach sąsiadowały z masywnymi drewnianymi meblami pełnymi złoceń, kupowanymi w antykwariatach na pchlim targu, marché aux puces (marcze o pus) w Paryżu (Poris). Całość, zderzenie najróżniejszych kompletnie niedopasowanych epok i stylów, sprawiała koszmarne wrażenie.

Przyjęłam wiadomość z wyrachowaną obojętnością i postanowieniem, że nie pozwolę, by Sara rozbudziła we mnie tyleż bolesną, co niepotrzebną nostalgię. Wiedziałam, że Stryj Numer 2 jest chory, zamknięty w czterech ścianach, przykuty do łóżka. Wiedziałam o tym w taki sposób, jak się wie o czymś, czego znaczenie trudno sobie uświadomić. O czymś takim jak trzęsienie ziemi, wybuch, odległa rzeczywistość, która nas porusza, a zarazem pozostaje zewnętrzna wobec teraźniejszości. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Stryja Numer 2 unieruchomionego starością i chorobą. W jakim łóżku leży? W jakim pokoju, w jakim mieszkaniu, w której dzielnicy? Nawet gdybym poznała jej nazwę, nie wiedziałabym, gdzie się ona znajduje. Odkąd krajem zawładnęli islamiści, pozmieniano, zajatollahizowano wszystkie nazwy ulic i dzielnic, co zaburzyło punkty odniesienia i zmąciło pamięć. Mogłabym do niego zadzwonić, ale co miałabym mu powiedzieć?

– Nie musisz nic mówić – powiedziała Sara. – Po co mówić? Wystarczy, że się przedstawisz, a stryj i stryjenka będą mówili za ciebie.

Nawet to przekraczało moje siły. Usłyszeć ich głosy, wyobrażać ich sobie tam daleko, gdzie niegdyś miałam swoje miejsce, gdzie byłam szczęśliwa tak, jak pewnie już nigdy nie będę. Czy to możliwe, że owo „tam” nadal istnieje i że ja już do niego nie należę? Jak mogło dojść do takiego absurdu? Ma się rozumieć, że znałam odpowiedź na te wszystkie pytania i na wiele innych, nie mogła ona jednak wyjaśnić dojmującego wrażenia okrucieństwa i niesprawiedliwości, które mnie przytłaczało i nadal przytłacza, kiedy tylko o tym pomyślę. Prawdę mówiąc, Stryj Numer 2 znikł bardzo dawno temu i wiadomość o jego śmierci potwierdziła jedynie to, co już i tak wiedziałam – że go więcej nie zobaczę. Tak jak już nigdy nie zobaczę Iranu. Wiedziałam to od chwili, kiedy moje stopy, obute w kozaczki Sary, przekroczyły 25 marca 1981 roku około wpół do piątej rano wirtualną linię graniczną między Iranem a Turcją.

Z wielu powodów był tym spośród moich stryjów, z którym czułam się najbardziej związana. Nasz pierwszy pobyt u niego przypadł na sierpień 1978 roku. W miarę jak mijało lato, nurt protestów przeciw rządom szacha radykalizował się. W głównych miastach kraju dochodziło do coraz liczniejszych demonstracji, przeplatanych krwawymi epizodami; jednocześnie nasilały się represje, aż w końcu wprowadzono stan wojenny. Nie było dnia, żeby nie aresztowano lub nie zabito kogoś z opozycji. Na prośbę Saddeka nasi sąsiedzi, państwo Nasrowie, zaprowadzili mnie do niego nazajutrz po przewiezieniu Sary do szpitala w wyniku jej gwałtownej kłótni z wysoko postawionym oficerem, generałem Mansurem Rahmanim, który w przypływie wściekłości chciał zabić mojego ojca. Dariusz, poszukiwany przez SAWAK[4], tajną policję, ukrywał się gdzieś w trzewiach Teheranu. Dwa dni wcześniej w upalne letnie południe wyszedł z domu za radą i pod eskortą przyjaciół o zaniepokojonych twarzach. W ciągu kilku ostatnich dni z powodu pożaru kina Rex w Abadanie[5] napięcie wyraźnie wzrosło. Dariusz po raz pierwszy nie protestował i zgodził się opuścić mieszkanie, chociaż kiedy przekraczał jego próg, twarz miał zgnębioną niczym bramkarz, który nie obronił karnego. Tego dnia rozpoczęła się seria dłuższych lub krótszych nieobecności i powrotów, a po niej życie w ukryciu, które zakończyło się dopiero w lutym 1979 roku, jakieś dwa tygodnie po powrocie Chomejniego do Iranu.

Kiedy przybyłam do Stryja Numer 2, zastałam tam już Lejli i Minę. Stryj był sam. Ściśle mówiąc, sam z Bibi, wierną służącą, która towarzyszyła Nur wszędzie od czasów ojcowskiego andaruni. Żona Saddeka, bogata dziedziczka innego wielkiego rodu z Mazandaranu, samodzielna i w miły sposób snobistyczna, wyjechała do swoich mazandarańskich włości, kiedy tylko zaczęły się rewolucyjne rozruchy. Dwójka ich dzieci żyła oddzielnie: córka, zamężna, mająca trójkę własnych dzieci, mieszkała o kilka ulic od rodzinnego domu, syn trwonił pieniądze rodziców w Stanach Zjednoczonych.

Stryj Numer 2 postanowił, że weźmie nas do siebie, w bezpieczne miejsce, do domu zamkniętego na podwójny zamek, skąd wszystko, co przypominało o świecie zewnętrznym – telewizor, radio, klucze do ogrodu – znikło kilka godzin przed naszym przybyciem. W dzień uczył nas gotować, szyć, robić na drutach, wyrabiać lalki z gałganków i ozdobne poszewki na poduszki. Utrzymywał nas w stanie sztucznej normalności, jak sieroty z baśni Andersena, które trzeba było mimo wszystko przygotować do roli szacownych mężatek. Wieczorem snuł opowieści, w których Matka nieodmiennie kończyła jako męczennica, a on zalewał się łzami.

Stryj Numer 2, strażnik rodzinnej legendy, dzięki przemyślnemu dozowaniu fikcji i rzeczywistości stworzył własną wersję większości tych historii, która zdawała się odpowiadać jego braciom, wujom, ciotkom, bliższym i dalszym kuzynom i kuzynkom. W letnie wieczory na tarasie swojej willi w Mazandaranie serwował nam te opowieści jak smakosz, siedząc w ulubionym fotelu. Obrócony twarzą do Morza Kaspijskiego, pociągał co jakiś czas dym z nargili i zręcznie rozmieszczał sceny komiczne, na które sam reagował wybuchami śmiechu, i z głową przechyloną na bok kątem oka obserwował reakcję publiczności. A myśmy też się śmiali – przy czym dorośli, którzy wychwytywali podteksty seksualne, śmiali się jeszcze głośniej niż dzieci.

Od czasu jednak, gdy wziął nas do siebie, jego opowieści zaczął toczyć rak tragedii. Nie dość, że nie było nam do śmiechu, to jeszcze nieuchronnie wszystko kończyło się tak, że siedzieliśmy przytuleni do siebie niczym chór, wstrząsani szlochami Stryja Numer 2. Zdaniem Lejli, miłośniczki wyjaśnień i analiz, smutek Stryja Numer 2 wypływał nie z jego miłości do Matki, lecz z przywiązania, jakie żywił do naszego ojca. Jego historie, jak uważała Lejli, opanował niepokój, który wymazał sceny komiczne i zastąpił je epizodami budzącymi przerażenie. Bicie, znęcanie się, tortury, morderstwa – takie sytuacje w każdej chwili mogły się przydarzyć naszym rodzicom.

Pewnej nocy, kiedy z nosem rozpłaszczonym o szybę snułam tajny plan ucieczki, Lejli chwyciła mnie za ramię i jednym szarpnięciem odwróciła.

– Jesteś taką egoistką, że nawet nie zauważasz, jak on się nami opiekuje, udaje, że wszystko idzie jak należy, a wieczorem już nie daje rady! To się nazywa dépression!

Słownictwo Lejli, spektakularnie wzbogacone lekturami, obejmowało słowa, których znaczenie kompletnie mi umykało. Wszystkie te słowa były francuskie, należały do języka, którego uczyłyśmy się od przedszkola w bardzo eleganckiej szkole imienia Raziego – szkole francuskiej położonej w dzielnicy willowej w północnej części Teheranu. Sara uparła się, by nas tam posyłać mimo niesłychanie wysokiego czesnego. Powody, które ją skłoniły do takiego wyboru, stojącego w absolutnej sprzeczności z jej poglądami politycznymi i pracą nauczycielki w publicznym liceum oraz z naszym życiem w dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią, były złożone. Chciała nam oczywiście umożliwić jak najlepszy start, co bezsprzecznie oznaczało wyjazd na studia za granicę. Oczywiście planowała, że po studiach wrócimy do Iranu, by się przyczyniać do rozwoju kraju. Ale pod tym zewnętrznym pragmatyzmem kryła się nieokiełznana namiętność do Francji – kraju, w którym sama spędziła rok w ramach stypendium otrzymanego na przygotowanie pracy dyplomowej na temat Jean-Jacques’a Rousseau. Jeden jedyny rok, niczym fatamorgana pośrodku pustyni. Tak jak niektóre matki, niedoszłe królowe piękności, zapisują swoje córki na konkursy miss, tak Sara zapisała nas do szkoły francuskiej imienia Raziego.

W przeciwieństwie do moich sióstr nie lubiłam francuskiego, uważałam ten język za pokrętno-napuszony i nie chciałam z nim mieć żadnych kontaktów poza szkołą. Nie sięgałam po książki z Różowej i Zielonej Biblioteczki odziedziczone po siostrach i starannie ustawione przez Sarę na półce nad moim łóżkiem. Asteriksa i Tintina czytałam nie po francusku, tylko po persku, i siliłam się na głośny śmiech, na złość siostrom, które uważały, że przekład jest fatalny.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Skoro wątpliwości przywiodły was aż tutaj, to znaczy, że niezbędny jest krótki wywód genealogiczny:

Kimja Sadr, narratorka.

Lejli Sadr, najstarsza siostra Kimji.

Mina Sadr, środkowa z rodzeństwa.

Sara Sadr (z domu Tadżammol), matka Kimji.

Dariusz Sadr, ojciec Kimji. Urodzony w 1925 roku w Kazwinie, czwarty syn Mirzy Alego i Nur.

Bracia Dariusza Sadra (pięciu oficjalnych… i jeszcze jeden):

Stryj Numer 1, najstarszy, prokurator w Teheranie.

Stryj Numer 2 (Saddek), administrujący majątkami ziemskimi w Mazandaranie i Kazwinie. Emerytowany depozytariusz pamięci rodu.

Stryj Numer 3, notariusz.

Stryj Numer 5, kierownik sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego obok Wielkiego Bazaru.

Stryj Numer 6 (Piruz), profesor literatury na Uniwersytecie Teherańskim. Właściciel jednej z największych agencji nieruchomości w mieście.

Abbas, w pewnym sensie Stryj Numer 7, nieślubny syn Mirzy Alego i kazwińskiej prostytutki.

Nur, babka Kimji ze strony ojca, nazywana przez synów Matką. Urodziła się parę minut po swojej bliźniaczej siostrze i była trzydziestym dzieckiem Montazemolmolka, jedynym, które odziedziczyło po nim oczy błękitne jak Morze Kaspijskie. Zmarła w 1971 roku, w dniu narodzin Kimji.

Mirza Ali, dziadek Kimji ze strony ojca. Syn i wnuk zamożnych kupców kazwińskich, który jako jedyny z jedenaściorga dzieci Rokneddina Chana i Monawar Banu miał oczy turkusowe jak niebo w Nadżafie, jego rodzinnym mieście. W 1911 roku poślubił Nur, by przedłużyć ród Sadrów o błękitnych oczach. Emma Aslanian, babka Kimji ze strony matki, matka Sary. Jej rodzice, Anahide i Artawaz Aslanianowie, uciekli z Turcji niedługo przed ludobójstwem Ormian w 1915 roku. Zwyczaj wróżenia z fusów od kawy przejęła od swojej babki Sewany.

Montazemolmolk, pradziadek Kimji ze strony ojca, ojciec Nur. Feudał rodem z Mazandaranu.

Parwindocht, jedna z licznych córek Montazemolmolka, siostra Nur.

Kamran Szirawan, syn jednej z sióstr Mirzy Alego i Ebrahima Szirawana. Cioteczny brat Dariusza…

Przypisy

[1] Dla ułatwienia, żeby wam oszczędzić szukania w Wikipedii, podaję garść informacji: Mazandaran jest prowincją na północy Iranu, ma powierzchnię 23 701 km2. Leży nad Morzem Kaspijskim, od południa ogranicza go pasmo górskie Elburs. Dzięki temu był jedynym regionem Persji, który oparł się hegemonii arabsko-muzułmańskiej i przyjął islam jako ostatni. Żeby go sobie wyobrazić, należy przywołać na myśl pokryte bujną roślinnością okolice Annecy we Francji, krajobrazy Szwajcarii i Irlandii: zielone, mgliste, deszczowe. Legenda głosi, że kiedy muzułmanie przybyli do Mazandaranu, zawołali: „Ach! Trafiliśmy do raju!”. (Jeżeli nie zaznaczono inaczej, przypisy w tekście pochodzą od Autorki).

[2] Chan – tytuł nadawany osobie sprawującej władzę polityczną lub feudalną. Może go poprzedzać słowo „aga”, oznaczające „pan”. „Ch” jest głoską gardłową, jak hiszpańska „jota”.

[3] Imię Mohammada Mosaddeka – o którym Irańczycy mówią „doktor Mosaddek” – nie pojawia się samoistnie obok imion kobiet i mężczyzn uznawanych za wielkie postacie XX wieku, co pokazuje, jak niesprawiedliwie obeszła się z nim Historia. A przecież w 1951 roku jako premier demokratycznie wybranego rządu dokonał niesłychanego wyczynu polegającego na nacjonalizacji irańskiej ropy naftowej, wydobywanej od dziesiątków lat przez spółkę Anglo-Iranian Oil Company. Nie czas teraz na to, by się zajmować tym okresem, wiedzcie jednak, że Brytyjczycy, niczym rozpieszczone dzieci, którym zabrano zabawkę, nie przyjęli z zadowoleniem dążenia do niezależności. Zmagania trwały dwa lata; wmieszali się w nie również Amerykanie, doprowadzając do pamiętnego zamachu stanu z 19 sierpnia 1953 roku, który przesądził o dalszych losach Iranu. Będziemy jeszcze mieli okazję o tym mówić…

[4]SAWAK – akronim perskiej nazwy Organizacji do spraw Wywiadu i Bezpieczeństwa Kraju (przyp. red.).

[5] 19 sierpnia 1978 roku w Abadanie, stolicy przemysłu naftowego, wybuchł pożar, w którym zginęło 477 osób, w większości kobiet i dzieci. Oskarżano wówczas władze o to, że umyślnie podpaliły kino, by zmusić do wyjścia elementy wywrotowe, które się tam ukryły. Wiele lat po Rewolucji na podstawie dokumentów i relacji świadków wyszło jednak na jaw, że pożar zaplanowano w rezydencji Chomejniego, przebywającego wówczas na wygnaniu w irackim Nadżafie. Celem tej akcji było wywołanie gniewu robotników zatrudnionych w rafineriach, doprowadzenie do strajków i zmniejszenia produkcji ropy naftowej, a także zniszczenie miejsca zepsucia, symbolu zachodniej kultury. Jak widać, już wówczas zasiano ziarno, które miało później wydać plony…

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I