Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czekam…
Co dzieje się z człowiekiem, który postanawia zabić innego człowieka? Wyznacza datę i drogę do celu? Analizuje wszystkie za i przeciw i… czeka, aż nadejdzie ten czas. Czas morderstwa. Czas spełnienia. Czas zadośćuczynienia.
Natalia Szyszkowska – pedagog, pasjonuje się teatrem i sztuką. Zdobywczyni licznych nagród za teksty poetyckie i prozatorskie. Interesuje się literaturą amerykańską, skandynawską i iberoamerykańską.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jestem na miejscu. Tutaj zaczekam. Nie ma przy mnie żony, której nigdy nie kochałem, ani synów, których właściwie nie znam. Jest tylko moja pewność. Dzisiaj, nieodwołalnie, pozbawię życia człowieka. Nie będzie ucieczki. Poczekam na wyrok.
***
Biały długi korytarz, biały sufit, białe ściany, biała ziemia. Wzrok mnie nie myli. Tylko szary jak popiół dywan w jednym z pomieszczeń oddziela podłogę od reszty. Spodziewałem się czegoś innego? Nie wiem. Może gdyby były meble, choćby kawałek ułamanego krzesła albo stary obsikany materac na środku salonu? Tymczasem nie ma niczego. Trzy albo cztery ogromne puste pomieszczenia i dwa malutkie, pewnie pod kuchnię i łazienkę. Przemierzam tę otchłań wszerz i wzdłuż, kręcę głową na wszystkie strony, upewniam się, że stoję pośród całkowitej pustki. A jednak jest dywan. Przedziwne. Nie ma gdzie i z czego żreć, nie ma w czym się umyć, ale można być nago i maszerować boso.
Przecież ona tu mieszka, jestem pewien. Codziennie od roku przekręca klucz i zamyka za sobą drzwi. Dzień w dzień włazi na ostatnie piętro z siatką zakupów w jednej ręce i z psem na smyczy w drugiej. Kroki na schodach nie są ciężkie, dlatego tak trudno było je usłyszeć po raz pierwszy. Dlatego nikt inny ich nie zauważył. Gdyby nie przypadek, mogłaby mi umknąć, schować się bezpowrotnie. Dziękuję Bogu za wiatr, za okna, za przeciągi. Za drzwi, które omal nie wyskoczyły z futryny przy najmocniejszym podmuchu. Złapałem je w ostatniej chwili, raniąc łokieć, który uderzył o klamkę. Na klatce było niemal ciemno, stara zużyta żarówka migotała niewyraźnie, a ona tam stała. Patrzyła na mnie, na drzwi, na stłuczony łokieć. Miała psa przy lewej nodze, małego kundla o krótkiej jasnej sierści. Nie szczekał. Musiała tu żyć, istnieć, nie wyglądała jak przypadkowy przechodzień, który pomylił drogę do celu.
– Jezus Maria, nic panu nie jest?
Zanim zdążyła ruszyć na pomoc, zatrzasnąłem drzwi. Ja albo wiatr, nie jestem pewien. Pukała kilka minut, wołała głośno, pytając, czy wszystko dobrze. Krzyknąłem wreszcie, że tak, że dobrze, że nic mi nie jest, że dziękuję. Chciałem milczeć, ale to niebezpieczne. Gdy słyszysz od innych, że wszystko jest dobrze, możesz być spokojny, to zawsze działa. Wiatr hulał, pozamykałem wszystkie okna, masowałem stłuczenie, bolało, ale co tam, przejdzie, zostanie tylko siniak, trudno. Coś innego nie dawało mi spokoju, drążyło dziurę, musiałem sprawdzić. Uchyliłem lekko drzwi, wyjrzałem na zewnątrz, cisza, nikogo. Boso, niemal bezszelestnie, przemierzyłem piętra. Na ostatnim zwolniłem, bo usłyszałem wyraźnie odgłos przekręcanego zamka. Przyłożyłem głowę do drzwi: szmer, życie.
Skąd się wzięłaś? Zupełnie, jakbyś tu była od zawsze, a jednak nieznajoma. Wróciłem do siebie. Pod stopami czułem żar rozpalonych węgli. Chłodziłem je zimną wodą, ale paliły. Może chodzenie boso było karą za grzechy moje, cudze, za wszystkie razem? Chciałem o niej zapomnieć, nie zapomniałem. Gdy leżałem w łóżku kilka godzin później, gdzie płonęły już nie tylko nogi, ale ja cały, pojawiła się nagle trzeźwa myśl. Nie wystraszyła mnie, nie przeraziła. Wgryzła się w czaszkę i tam pozostała bezpieczna.
Zabiję ją, tak po prostu. Zrobię to. Tamto mieszkanie jest puste i takie pozostanie. Zabiję. To nie stanie się jutro ani pojutrze. Nawet najgorszy czyn musi być w pewnym stopniu sprawiedliwy. Zło bez dobra nie istnieje. Podobnie jak ofiara bez kata.
Kalkulowałem. Potrzebuję roku, żeby to zrobić. Pełnych dwunastu miesięcy. Ani dnia mniej, ani więcej. Ostatnie cztery pory roku dla niej i dla mnie. Ten jeden, jedyny raz przemiana z człowieka w Stwórcę.
Tymczasem Morfeusz szykował już dla mnie objęcia, gasił płomienie, studził żar. Zasnąłem. Moje stopy były zimne.
Pierwszy syn urodził się dwudziestego piątego grudnia. To już trzydzieści lat od tamtego mroźnego dnia. Ostatniego dnia wolności i świętego spokoju. Właściwie zaczęło się w Wigilię, ale ona wiedziała lepiej. Jeszcze nie, jeszcze nie, za wcześnie. Miała rację jak zawsze i we wszystkim. Było tak zimno, że nawet nowy piec nie był w stanie ogrzać mieszkania. Ubrani na cebulkę pocieraliśmy nasze ciała, licząc na pierwszą iskrę. Od niej blisko do ognia. Nie było ani iskier, ani ognia, był przenikliwy ziąb i oczekiwanie. Bała się, że urodzi wielki sopel lodu, a przecież tak było. Kra o nieregularnych kształtach przesuwająca się miarowo, rytmicznie i nieodwołalnie, taranująca wszystkie przeszkody wydaje na świat mniejszy kawałek siebie. On też niszczy wszystko, płynąc ciągle naprzód. Mężczyzna w taksówce śpiewał Cichą noc. Miał mocny czysty bas. Bardziej dla diabłów niż aniołów. Ona popłakiwała z bólu i odsuwała moją rękę za każdym razem, gdy próbowałem nieudolnie głaskać krótko przycięte, czarne jak smoła spocone włosy. Zostawiłem ją na szpitalnym korytarzu i wróciłem do domu. Tam było łatwiej czekać na nieuniknione. Zadzwonili wieczorem, a w słuchawce trzeszczało zupełnie jak mróz za oknem. Syn. Pierworodny.
W tamtych pierwszych dniach ojcostwa ciągle myślałem o własnym ojcu utraconym zbyt wcześnie. Nie mieć nawet siedemnastu lat, gdy mówią ci, że zginął w wypadku w kopalni i będzie zbiorowy pogrzeb, bo było ich ośmiu. Ośmiu górników na dnie szybu, osiem trumien, osiem wdów, czternaścioro półsierot. Matka powtarzała ciągle, że ojca poranne „do widzenia” może być ostatnim słowem ku wieczności. Mrugałem do siostry ziewającej ostentacyjnie na słowa matki i śmialiśmy się. Bo te przepowiednie brzmiały jak gwizd czajnika, uporczywy, ale krótki. Wiele razy, jako mały chłopiec wyobrażałem sobie śmierć ojca przysypanego gdzieś w głębokiej jamie, z grudami ziemi w ustach i gałkami oczu wytrzeszczonymi w przerażeniu. Siostra uwielbiała straszyć trupami i tworzyć atmosferę grozy przed snem. Była dwa lata starsza, miała władzę. Ale to były dziecięce strachy, bardzo mroczne, bardzo nieprawdziwe. Tuż po pogrzebie siostra wyjechała na studia, a ja zostałem z żałobą matki i własną.
Synowi chciałem dać na imię Mateusz. Długie, płynne trzy sylaby. Ona postanowiła, że Jan. Jedna sylaba. Prostota imienia jest ważna. To miłość można rozciągać. Na moje trzy sylaby nie było miejsca.
– Dobranoc, Mateuszu, dzień dobry, Mateuszu, nie płacz, Mateuszu – mówiłem czasem na złość do maleńkiego uszka.
Za każdym razem czułem się jednocześnie zwycięzcą i pokonanym.
Postanowiłem sobie, że choćby nie wiem co, nie zostanę górnikiem. Wszyscy koledzy uznawali wybór tego zawodu za coś naturalnego. Nawet po wypadku nie zmienili zdania. Dwóch podobnie jak ja straciło ojców, a jednak zaraz po ukończeniu szkoły górniczej obaj zapisali się do Grupy Młodych Związku Zawodowego Górników. Wystarczyło skreślić imiona ojców i wpisać synów. Tylko tyle. Umarł król, niech żyje król. Matka próbowała bawić się w psychologa i wygłaszać tyrady na temat mojego strachu przed kopalnią, traumy powypadkowej i innych bzdur, które powkładał jej do głowy szkolny pedagog. Tymczasem powód mojego uporu był banalny. Nie chciałem być brudny. Nie chciałem dzień w dzień cuchnąć potem, być czarny jak węgiel, z pyłem w ustach i nozdrzach, który znikał po wielu godzinach. Jednak i tak miałem wrażenie, że kopalnia przychodziła do naszego domu z zapachem ojca na skórze i zostawała tam na zawsze. Nie chciałem być bohaterem, wykonując jeden z najtrudniejszych zawodów. Chciałem przeciętnego życia i pieniędzy na miarę skromnych potrzeb.
W naszym niewielkim górniczym miasteczku były jeszcze drukarnia i fabryka mebli. Wybrałem drukarnię. Zostałem operatorem gilotyny. Szybkie przeszkolenie z obsługi maszyny i spod moich rąk uciekały kartki, tworząc mniejsze i mniejsze po to, by stać się zbiorem słów i myśli, które ktoś kiedyś nazwał książką. Lubiłem tę pracę. Był w niej spokój i porządek, chociaż brygadzista jako człowiek porywczy wrzeszczał czasem z powodu niedokładnie wykonanej pracy, a nawet nakładał kary finansowe.
Jeśli pracujesz w miejscu innym niż kopalnia, jesteś trochę zdrajcą. Nikt nie powie ci tego wprost, jeśli straciłeś ojca, ale to prawda. Odczuwałem to nieraz w wolne dni, kiedy nie miałem z kim wyjść do baru i się napić. Kumple gdzieś tam byli, ale zawsze zajęci. Ci nowi, z drukarni, mieszkali daleko i byli w większości dużo starsi. Po ośmiu godzinach pracy gnały ich do domu ojcowskie i mężowskie obowiązki. Muszę przyznać, że mimo wszystko dobrze mi się żyło przez pierwsze trzy lata pracy. Potem przyszły zmiany.
Mieszkanie z matką było proste i spokojne; powoli przestawałem odczuwać tęsknotę za rzadko przyjeżdżająca siostrą i nieżyjącym ojcem. Myślę, że matka na swój sposób polubiła żałobę. Uwielbiała biel i beż od młodości, więc jej garderoba potrzebowała nowych ubrań. Zakochała się w czerni. Stroiła się w nią, zasypywała szafy. Wszystko tam było. Dobrze skrojone sukienki i spódnice, garsonka i cztery marynarki, a także buty, od kozaków po szpilki. Zaczęła nawet malować usta na krwisto czerwono, podkreślać oczy cieniami i tuszem do rzęs. Stała się elegancka, kobieca, ba, nawet wyzywająco piękna w żałobie. Pieniądze, które dostała po ojcu z kopalni, wpłaciła na konto.
– Będzie dla wnuków – mawiała.
Zatrudniła się w sklepie odzieżowym. Choć nigdy nie pracowała, przyszło jej to tak łatwo, jakby robiła to zawsze.
Miałem od dziecka dobry dom, chociaż bez głębi, bez walki o przetrwanie, bez oszustw i skandali, bez wielkich kłótni i dramatów; i taki pozostał, nawet podzielony na pół, bez ojca i siostry. Byliśmy z matką sami, każde ze swoim skromnym życiem, każde z własnym pokojem na smutki i lęki. To była tafla jeziora. Leżałem na niej, patrząc w sufit, który był niebem, i było mi dobrze. Matka pozostała wdową, chociaż miała w dość długim życiu dwóch poważnych adoratorów. Z jednym z nich, górnikiem i dawnym kolegą ojca, zamieszkała nawet na krótko. To był czas, gdy wyprowadziłem się do narzeczonej, założyłem rodzinę i urodził mi się drugi syn. Uczucie matki nie przetrwało próby czasu, pozostała do śmierci samotna, ale pogodzona z losem. Bała się tylko burzy, ale to nie pioruny ją powaliły. Nie one.
***
Czasem gdy temperatura na zewnątrz spada do minus dziesięciu stopni, okna w kuchni wydają dźwięki. Przedziwne zjawisko. Mróz na szybach maluje wzory i to powinno być wszystko, ale w moim mieszkaniu dodatkowo szyby trzeszczą jak stare łóżko, raz cichutko, raz głośniej. Mieszkam na drugim piętrze kamienicy. Moje lokum to stara, ale odremontowana duża garsoniera kupiona półtora roku temu, tuż po rozwodzie. Budynek jest wyjątkowy. Kiedy wszedłem do niego w drugim dniu poszukiwań nowego miejsca, od razu podświadomie się zdecydowałem.
W mojej klatce lokatorzy zamieszkują jeden pion po lewej stronie. Są dwie garsoniery na pierwszym i drugim piętrze, dwa prawie osiemdziesięciometrowe mieszkania na trzecim i ostatnim, i jedno dwupokojowe na parterze. Lokale na wprost przeznaczono na biura i firmy, ale rzecz w tym, że od kilku miesięcy stoją puste i zamknięte na kłódkę. Był jakiś wyciek w kanalizacji tamtego pionu i chociaż odgrzybiono, pomalowano i naprawiono szkodę, zapach pozostał.
Nie przychodzi do nas przez ściany jak nieproszony gość, jest zamknięty w klatce, uwięziony w tamtych przestrzeniach. Na szczęście. Nic dziwnego, że nikt nie chce pracować w takiej woni – mieszaninie rdzy, kamienia i kto wie, czego jeszcze. To niemożliwe. Właściciel traci, ale my mieszkańcy mamy raj. Pewnie do czasu, bo zawsze znajdą się rozwiązania nawet najtrudniejszych spraw. Mnie to jednak nie dotyczy, mój czas w tym miejscu jest krótki. Gdyby nie hałaśliwa rodzina z czwórką maluchów mieszkająca nade mną, miałbym tu oazę spokoju. Tymczasem moje okna trzeszczą i trzeszczą. U nikogo z sąsiadów tego nie ma. Wszyscy mamy identyczne, wymienione przez spółdzielnię na nowe, a jednak moje żyją. Był kiedyś fachowiec, posprawdzał, czy nie ma szczelin, posłuchał i potwierdził, że to dziwaczne, że nie ma technicznej przyczyny i że nic tu po nim. Przywykłem do moich okien, bo nie miałem wyboru. Gdybym nie był pragmatykiem, uwierzyłbym w duchy.
Może to matka, pochowana przed siedmioma laty, próbuje wejść do środka i doczyścić dywan. Plama nie chce zejść i żadne środki tego nie spiorą. Wylałem herbatę, tylko tyle, a plama jest i będzie. Albo ojciec chce przedostać się przez luft między oknem a parapetem po to tylko, żeby usiąść na wprost mnie w fotelu, który zabrałem z mieszkania matki. Był jego, a chciałem coś mieć na pamiątkę, ale przede wszystkim był wygodny i zadbany. Staruszek o siwych włosach, których nie doczekał przywalony gruzem, siada, patrzy mi w oczy i kręci głową na moje plany ostatnich czterech pór roku.
Przykro mi tato, to już postanowione. Ciekawe, czy okna tej, na którą nałożyłem wyrok śmierci, też trzeszczą? Wolałbym, żeby była tuż nade mną, byłoby łatwiej. A tak dzieli nasze piętra rozwrzeszczana rodzina. Jednak z drugiej strony może to błogosławieństwo mieć ich nad sobą. Niech w dniu ostatecznym wygra życie.
***
Siostra znalazła niewielki kuferek w mieszkaniu matki. Był w szafie, ale przykryty cienkimi deseczkami i kocem. W dniu jej pogrzebu, najzimniejszego lutowego poranka, zaczęła węszyć. Uparła się, że matka musiała mieć sekret przez całe życie, bo nie da się być gospodynią domową i żoną górnika przez dziewiętnaście lat, a po jego śmierci bardzo szybko stać się elegancką ekspedientką i mieć dwa związki, wprawdzie niewypały, ale jednak. Nie da się zmienić na zewnątrz bez przemiany wewnętrznej. Coś musi być w środku, jeśli nie w sercu, to w szafie. I znalazła. Stary brązowy kuferek, właściwie skrzynkę, ale ładną, z rzeźbionymi listkami i łodyżkami na wieczku. Wyciągnęła go z miną małej dumnej dziewczynki, która znalazła skarb. Wieko było prawie otwarte, zamek bez trudu puścił. Przysunąłem głowę bliżej, bo siostra zakryła sobą cały widok.
Kuferek wydawał się pusty, nie licząc kurzu i pajęczyn w środku, a jednak na spodzie leżały jakieś papiery. Myślałem, że to stare książki, zapomniane i wrzucone tutaj na zatracenie, zwłaszcza że matka kochała tylko gazety i czasopisma. Siostra stanowczo wsunęła dłoń w głąb i po chwili na czystej maminej podłodze leżały przed nami koperty. Było ich ze dwadzieścia, może więcej, niektóre białe, inne kolorowe, wszystkie przetarte przez czas. Patrzyliśmy na nie i milczeliśmy. Pamiętam, że jedyna myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy, to fakt, że siostra miała rację. Była taka pewna siebie, czuła, że odnajdzie cokolwiek, o czym nie wiemy, i ma teraz w rękach stare podniszczone dowody na swoje domysły. Ruszyliśmy do salonu, ona niemal biegła. Z tyłu wyglądała jak mała niecierpliwa dziewczynka, która zaraz się potknie, jeśli nie zwolni. Już w przedpokoju zaczęła rozrywać papier, rozkładać kartki i dopiero, gdy zmuszona była sięgnąć do torebki po okulary, jej twarz znów zaczęła przypominać czterdziestosiedmioletnią kobietę, matkę trójki dzieci, księgową w firmie prawniczej. Poukładaną, ale i lekko zadziorną z powodu ciągłej żmudnej walki z klientelą firmy. To, co było w listach, nie miało wiele wspólnego z naszą matką, przynajmniej nie dosłownie, za to mocno dotyczyło ojca.
Na zakurzonych kartkach był on. Pierwszy rzut oka na pismo i nie mieliśmy wątpliwości. My bazgraliśmy jak kura pazurem, on niemal kaligrafował. Niezdarne zmęczone dłonie i piękne litery na papierze; to nas zawsze dziwiło. To był on, ale piszący językiem niemal poetyckim, wyrazistym, eleganckim, a przede wszystkim czystym, bez pyłu i brudu kopalni. To był on, a gdzieś była ta, do której listów nigdy nie wysłał. Ta, która nie nosiła imienia mojej matki.
Znowu się wymykasz, ukochana moja Karolino… Karo… K… Tam, głęboko pod ziemią jest zbyt duszno, by móc wymawiać całe twoje imię. Dlatego pieszczę w myślach tę pierwszą literę, tak mi drogą, najważniejszą, najczulszą. Wczoraj, gdy układałem syna do snu, do sypialni przez uchylone okno wpadł wiatr, poruszając firanką. Pomyślałem sobie, że to ty tam stoisz, schowana za nią. Serce biło mi mocniej na myśl o niebezpieczeństwie. Wystarczy większy podmuch i cała twoja postać odkryje się przed światem. Synek spał już mocno, a ja stałem obok kołyski i głaskałem brzegi firanki. Ile jeszcze dni do spotkania, czy liczysz? Nocą, gdy ona już śpi, odwracam głowę i wyobrażam sobie, że to ty jesteś tutaj, obok. Czekam, aż ta postać odwróci się do mnie i to twoja twarz na jej poduszce, i twoje oczy uśpione, zamknięte zwrócą się ku mnie i zostaną na zawsze. Gdy dłoń córeczki głaszcze mój policzek, a śmiech synka wyrywa mnie z głębokiego zamyślenia, czuję w środku, że nie ma większej miłości i szczęścia niż bycie ojcem. Nie ma rzeczy lepszej niż świadomość, że moja krew płynie w tych niewinnych kochanych istotkach, a ja tym samym staję się lepszym człowiekiem. Kiedy mam obok moje dzieci, czuję się doskonały, spełniony.
Ukochana moja, znowu się wymykasz. Jutro, jak każdego poranka zjadę na dno piekła i pomiędzy jednym a drugim uderzeniem kilofa wyszepczę to mi najbliższe, najczulsze K… Karo… Karolino…
Siostra czytała powoli, a po skończeniu odkładała kartki delikatnie na dywan i po chwili otwierała kolejne koperty. Czasem było w nich kilka kartek, czasem zaledwie parę zdań na jednej stronie.
Wczoraj spadł pierwszy śnieg, a przecież to już połowa grudnia. Czy widzisz? Dzieci wyciągnęły sanki i nie było odwrotu. Ona czytała gazetę i miała chwilę dla siebie, a my odważni, walczący z mrozem, który ścinał z nóg, pędziliśmy z górki, zostawiając ślady płóz na śniegu. Niedługo Wigilia, ale świat już niecierpliwie oczekuje cudu Chrystusowych narodzin. I tylko ja, jedyny człowiek na tym skrawku ziemi czekam na cud spotkania z tobą. Znowu się wymykasz, moja Karolino… Karo… K…
Nie byłem taki jak siostra, która zaczynała się przeobrażać – oczy rzucały gromy na biedne, Bogu ducha winne kartki papieru, to znów wilgotniały i musiała przecierać łzy brzegiem swetra. Zaczynało mnie to nudzić. Siedzenie nad czymś tak niepasującym do wszystkiego, co znam. Czytanie tych słów oderwanych od realiów dzieciństwa i dorosłości. Mój ojciec nie miał kochanki, nie miał tajemnic, nie był poetą ani literatem. Był prostym górnikiem, którego pory dnia wyznaczała codzienna rutyna pracy i życia rodzinnego. Byliśmy czwórką bliskich sobie ludzi dotykających tafli jeziora. A jednak to on niezaprzeczalnie napisał te listy, bo gdzieś w głębinach była K…
Siostra zabrała wszystkie koperty, bo jej życie nabrało innego kierunku – ku tajemnicy, wyjaśnieniu, odnalezieniu tej, która nie mogła być tylko wymysłem. Popłakiwała jeszcze długo nad biedną matką, zdradzoną, ignorowaną, o której pisał ona. Być w życiu mężczyzny kobietą bez imienia, kobietą, która w bólach urodziła mu dwoje zdrowych dzieci, która prała wiecznie brudne kopalniane ciuchy, była dobra, miła, spokojna, ale też pełna uśmiechu i życzliwości. I taka kobieta nie zasłużyła na imię w ustach męża? Przypomniałem siostrze, że ojciec zawsze mówił do matki po imieniu, żeby się uspokoiła, bo tylko w listach go brakuje, w tych dziwacznych niepotrzebnych listach. Siostra jak mantrę powtarzała, że biedna matka musiała mu dać nauczkę. Znalazła i wykradła listy, ale dlaczego ich nie wyrzuciła? Już ona się dowie, znajdzie tamtą, jeśli jeszcze żyje, wygarnie jej.
Muszę przyznać, że próbowała poruszyć niebo i ziemię. Rozmawiała z jeszcze żyjącymi członkami rodziny rozsianymi po kraju. Nawet z bratem ojca, starym alkoholikiem mieszkającym w przytułku. Była dyskretna, ale stanowcza. Nikt nie znał żadnej Karoliny. We mnie na próżno szukała sprzymierzeńca. Słuchałem, doradzałem, udawałem zainteresowanie i czekałem, aż skończy bezsensowny maraton nad niewysłanymi tajemnicami ojca. Po mniej więcej roku zaczęła się wypalać. Raz na jakiś czas przynosiła do mnie jeden z listów, jakby bała się całkiem poddać. Szukała ukrytych znaczeń, słów między wierszami, klucza do zagadki. Nie wiedziałem wtedy, że to jeszcze do mnie wróci ze zdwojoną siłą.
Dla mnie przemiana matki nie była niczym niezwykłym. Ten, o którego dbała, odszedł. Dzieci były prawie dorosłe, musiała zrobić coś dla siebie. Coś, co nadałoby znaczenie wszystkim przyszłym poniedziałkom, wtorkom, środom. Jednym słowem musiała przetrwać. I przetrwała. Nie takiej śmierci dla niej chciałem, na jaką została skazana, ale mimo wszystko była szczęśliwa, odnalazła się ponownie; mało komu trzeba więcej. To tylko ja, obcy nawet dla siebie, nie potrafię i nie współgram. Moja żona też nie ma imienia, chociaż wiem na pewno, że w moim życiu nie było i nie ma żadnej K…
***
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
P O L E C A M Y
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387
Copyright © Oficynka & Natalia Szyszkowska, Gdańsk 2022
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2022
Opracowanie redakcyjne: Jolanta Zientek-Varga
Korekta: Anna Marzec
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Sergiy Chmara/shutterstock.com
© Rudmer Zwerver/shutterstock.com
© Elina Krima/Pexels
© Arina Krasnikova/Pexels
ISBN 978-83-67204-16-3
tp://www.oficynka.pl
email: ilto:[email protected]" style="font-family: LiberationSerif, Georgia, serif; line-height: 1.5em;
Na zlecenie Woblink
tp://www.woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek