Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
41 osób interesuje się tą książką
"Czego szukasz?” – pyta odwiedzających bibliotekę Sayuri Komachi, tajemnicza bibliotekarka, która jakimś cudem zawsze wie, która z tysięcy książek najlepiej przysłuży się konkretnej osobie.
Młoda ekspedientka nie wierzy we własne siły.
Księgowy marzy o otwarciu sklepu z antykami.
Redaktorka czasopisma zdegradowana po urodzeniu dziecka do funkcji archiwistki chce spełnić marzenie o pracy w wydawnictwie książkowym.
Trzydziestoletni rysownik mangi nie może znaleźć pracy w zawodzie.
Emerytowany handlowiec szuka nowego celu w życiu.
Jakie książki im pomogą? Obserwujemy ich wszystkich podczas codziennych zajęć, zmagań z rzeczywistością, kibicujemy bohaterom, kiedy szukają w sobie odwagi, aby odkryć to, co w życiu najważniejsze.
Inspirująca opowieść o miłości, rozwoju i ukojeniu, które można znaleźć na stronach książki. Bo każdy ma swoją historię, trzeba ją tylko odnaleźć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział pierwszy
Tomoka, 21 lat
Sprzedawczyni w dziale ubrań damskich
„Poznałam kogoś”, napisała mi na LINE Saya. Na pytanie: „A coś więcej?” przyszła krótka odpowiedź: „Lekarz”.
Szczerze mówiąc, miałam nadzieję dowiedzieć raczej czegoś o jego charakterze czy wyglądzie, Saya jednak pominęła takie nieistotne szczegóły i od razu przeszła do zawodu.
Z drugiej strony, jeśli chcemy o kimś opowiedzieć, nie ma chyba szybszego i bardziej komunikatywnego sposobu. Zawód określa w pewnym sensie typ osobowości. Słowo „lekarz” faktycznie dało mi pewne wyobrażenie o tym kolesiu. Oczywiście stereotypowe i bardzo subiektywne.
No dobrze, a z jakim typem osobowości kojarzy się mój zawód? Czy na jego podstawie obca osoba mogłaby wyrobić sobie o mnie pojęcie?
Na jasnobłękitnym tle komunikatora przewijały się jedna po drugiej kolejne wiadomości o tym nowym facecie, którego Saya poznała na grupowej randce.
Jest moją przyjaciółką z rodzinnych stron. Znam ją jeszcze z czasów liceum i wciąż co jakiś czas piszemy do siebie, mimo że wyjechałam na tandai1 do Tokio, a potem znalazłam tu pracę.
„A co u Ciebie?”
Przez chwilę zastanawiałam się, co odpisać. Długo by opowiadać.
Nacisnęłam „n”. Jako pierwsza wyskoczyła podpowiedź „nieźle”. Wybrałam ją i wysłałam. Tak naprawdę to chciałam napisać: „nuda”.
Pracuję w Edenie.
Pod tą rajską nazwą kryje się wielobranżowy hipermarket, w którym codziennie obsługuję kasę stoiska z damską odzieżą2 i doradzam klientkom, ubrana w czarną kamizelkę i wąską spódnicę w tym samym kolorze. Tak było wiosną i latem, tak jest jesienią i tak samo będzie zimą. Minęło już pół roku, odkąd ukończyłam tandai i zaczęłam tu pracować. Szybko zleciało.
Listopad, włączyli już ogrzewanie. Nogi gotują mi się w przyciasnych pantoflach i pończochach. Czuję, jak podkurczają mi się ściśnięte i spocone palce u stóp. Podobne męki są pewnie nieobce każdej kobiecie, która musi nosić w pracy przepisowy ubiór. W Edenie jest natomiast jeszcze jeden element umundurowania – charakterystyczne bluzki o barwie koralowej, czyli różu o lekko pomarańczowym odcieniu. Na szkoleniu mówili nam, że firma zamówiła go u wybitnej specjalistki od koordynacji kolorów. Róż koralowy robi pogodne i przyjemne wrażenie, a poza tym „pasuje kobietom w każdym wieku”. O tak, kiedy już zaczęłam pracę, przekonałam się o prawdziwości tych słów.
– Już jestem. Może pani iść na przerwę, panno Fujiki – powiedziała zatrudniona na zlecenie pani Numauchi, kiedy wróciła do kasy. Jej świeżo umalowane usta błyszczały soczyście.
Pani Numauchi, superweteranka naszego stoiska, pracuje tu już od dwunastu lat. W zeszłym miesiącu powiedziała mi: „Miałam urodziny. Dublecik”. Nie wygląda ani na czterdzieści cztery ani na sześćdziesiąt sześć, czyli pewnie pięćdziesiąt pięć. Mniej więcej tyle, co moja mama.
Pani Numauchi rzeczywiście było do twarzy w koralowej bluzce. Niewątpliwie kolor ten wybrano właśnie z myślą o kobietach w średnim wieku, których pracuje w Edenie najwięcej, zazwyczaj w niepełnym wymiarze godzin.
– I proszę uważać, panno Fujiki, bo coś za często wraca pani na ostatnią chwilę.
– Przepraszam…
Wśród doświadczonych pracownic na zleceniu pani Numauchi pełni funkcję liderki i zarazem jednoosobowego komitetu dyscyplinarnego. Czepia się każdego drobiazgu, ale nigdy nic sobie nie wymyśla, mogę więc tylko zaciskać zęby.
– No to idę. – Ukłoniwszy się pani Numauchi, wyszłam zza kasy. Po drodze zauważyłam porozrzucane towary na stoisku. Sięgnęłam, żeby je poprawić, i wtedy zawołała mnie klientka.
– Podejdzie tu pani?
Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam kobietę w wieku pani Numauchi. Była nieumalowana, miała na sobie mocno znoszoną puchową kurtkę, a także sfatygowany plecak.
– Który mi bardziej pasuje?
Trzymała przed sobą dwa sweterki, po jednym w każdej ręce. Ciemnoróżowy z dekoltem w serek i brązowy golf.
W przeciwieństwie do salonów firmowych u nas nie wymaga się zagadywania klientek (i całe szczęście), ale gdy zostaniemy zawołane, oczywiście trzeba od razu podejść.
„Świetnie. I po co brałam się za porządkowanie. Trzeba było od razu iść na przerwę”.
– Niech pomyślę…
Porównałam oba swetry i wskazałam różowy.
– Wydaje mi się, że ten. Jest żywszy.
– Tak? A nie myśli pani, że jest zbyt krzykliwy jak dla mnie?
– Ależ nie. Ale jeśli woli pani coś bardziej stonowanego, to brązowy będzie lepszy. No i w golfie pani nie zmarznie.
– Tylko że jest jakiś taki bez wyrazu.
Jałowa dyskusja się przeciągała.
– Może pani przymierzy? – zaproponowałam, ale klientka odparła, że za dużo z tym zachodu. Powstrzymałam westchnienie i jeszcze raz wskazałam ciemnoróżowy sweterek.
– Wydaje mi się, że będzie w nim pani do twarzy, to naprawdę śliczny kolor. – Na te słowa atmosfera nareszcie zelżała.
– Mówi pani? – Klientka przez dłuższą chwilę wpatrywała się w różowy sweterek, po czym spojrzała na mnie. – No to chyba go wezmę.
Stanęła w kolejce do kasy. Złożyłam golf i odłożyłam go na półkę. Z ledwo czterdziestopięciominutowej przerwy ubył mi aż kwadrans.
W drzwiach dla personelu minęłam się z dziewczyną z markowego sklepu odzieżowego dla młodych ludzi. Jej rozkloszowana spódnica w kratę, o barwie eleganckiej ciemnej zieleni poprzetykanej bielą, powiewała swobodnie. Pewnie to jeden z towarów z ich oferty. Pracownice sklepów firmowych mogą nosić się po dziewczęcemu, choć należymy do tego samego działu. Miała na sobie rustykalną bluzkę, a ułożone w loki włosy związane z tyłu. Z takim personelem nawet Eden może czasem sprawiać gustowne wrażenie.
Zaszłam do mojej szafki po plastikową torbę na ramię, w której nosiłam lunch, i skierowałam się w stronę stołówki pracowniczej. Nie podają tu nic wyszukanego – soba, udon, karē i co tydzień inny zestaw ze smażoną rybą czy krewetkami. Jadałam tu regularnie aż do dnia, w którym zwróciłam uwagę babce z obsługi, że pomyliła moje zamówienie. Kiedy powiedziałam, że prosiłam o coś innego, fuknęła na mnie, no i odechciało mi się jeść stołówkowe obiady. Zaczęłam więc w drodze do pracy kupować w konbini pieczywo i przynosić je tutaj.
W stołówce tu i tam zwracały uwagę plamy koralowego różu poprzetykane gdzieniegdzie bielą męskich koszul i różnorodnymi ubraniami pracowników salonów markowych. Ze stolika obok rozległ się donośny śmiech. Przyodziana w koralowe bluzki grupka czterech kobiet wesoło plotkowała o swoich mężach i dzieciach. Chyba dobrze się bawią. Widząc nas, zwykła klientka uznałaby pewnie na podstawie stroju, że należę do ich grona, ale prawdę mówiąc, trochę się ich boję. Nie dałabym im rady dotrzymać tempa w rozmowie, więc w ogóle nie mam ochoty próbować… Czy coś jest ze mną nie tak?
Dlaczego pracuję w Edenie? Tylko oni się do mnie odezwali i dali mi etat. To jedyny powód. Poszłam na rozmowę, ot tak, bez szczególnego zainteresowania, podobnie zresztą jak do innych firm. Świadoma, że nie jestem zbyt uzdolniona, postanowiłam nawet, że pójdę tam, gdzie mnie zechcą.
Wcześniej uczestniczyłam w rozmowach u trzech innych pracodawców, ale wszędzie z miejsca mnie odrzucano; miałam już dość wszystkiego, gdy nadeszło powiadomienie z Edenu. Dobra, niech będzie, pomyślałam i dałam sobie spokój z dalszym szukaniem pracy. Ważne, że nadal mogłam mieszkać w Tokio.
Nie znaczy to, że miałam jakieś ambitne plany związane ze stolicą albo że koniecznie chciałam tu zostać. Nie, powiedziałabym raczej, że nie uśmiechało mi się wracać w rodzinne strony.
Miejscowość, z której pochodzę, leży kawał drogi stąd. Gdzie okiem sięgnąć, tylko pola ryżowe. Dosłownie. Dojazd samochodem z domu do stojącego przy głównej drodze jedynego w naszej miejscowości konbini zajmuje piętnaście minut. Czasopisma dochodzą nas z kilkudniowym opóźnieniem. Nie ma kina ani domów towarowych. Nie ma też żadnej restauracji godnej tego miana, co najwyżej jedno dobre bistro. Już od gimnazjum miałam dość tego miejsca i marzyłam, żeby jak najszybciej uciec.
Zapewne duży wpływ wywarły na mnie seriale, które oglądałam na jednym z zaledwie czterech dostępnych u nas kanałów. Byłam pewna, że jeśli tylko wyjadę do Tokio, gdzie można znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie, zacznę wieść eleganckie i dramatyczne życie niczym serialowe aktorki. Zaczęłam więc uczyć się jak szalona i tak zdałam egzaminy na jeden z tokijskich tandaiów.
Właściwie zaraz po przyjeździe zrozumiałam, że wszystko to nic innego jak jedna wielka iluzja, ale i tak uważałam Tokio za raj na ziemi. Choćby dlatego, że gdzie bym się nie udała, w promieniu pięciu minut piechotą zawsze miałam kilka konbini, a pociągi kursowały co trzy minuty. Przedmioty codziennego użytku i jedzenie gotowe do podgrzania zawsze znajdowały się w zasięgu ręki, tak więc całkiem przywykłam do mojego wygodnego życia. Dojazd do pracy również nie stanowił problemu, bo spośród kilku placówek Edenu w regionie Kantō oddelegowano mnie akurat do sklepu znajdującego się o jedną stację od mojego mieszkania.
Czasem sobie jednak myślę – co dalej?
Po gorączkowym entuzjazmie z czasu, gdy postanowiłam opuścić rodzinne strony, po wulkanie emocji z okresu, gdy udało mi się zrealizować swój zamiar, nie zostało już nic.
Mało kto z mojej miejscowości wyjeżdża na studia do Tokio, nic więc dziwnego, że wszyscy wokół mówili mi, jaka to niby jestem super; w końcu sama zaczęłam w to wierzyć. Koniec końców nie udało mi się jednak osiągnąć nic wyjątkowego.
Właściwie to nawet nie przychodzi mi do głowy ani jedna rzecz, którą naprawdę chciałabym robić; nie ma nic, co sprawiałoby mi jakąś większą frajdę; nie mam nawet chłopaka. Jeśli nie wracam do rodziców, to tylko dlatego, że nie wyobrażam już sobie życia bez wygód. Co więcej, nawet gdybym wróciła, to przecież i tak do niczego bym tam nie doszła.
W takim razie chyba tak po prostu zostanę w Edenie, czas tak po prostu będzie sobie upływał, a ja, pozbawiona pasji i marzeń, posunę się w latach w mojej koralowej bluzce. Przez to, że pracuję w weekendy, coraz mniej widuję się ze znajomymi i nie mam okazji, by kogoś poznać, choć to pewnie niejedyny powód.
„Zmień pracę”. Często zdarza się, że taka myśl pojawia mi się gdzieś z tyłu głowy. Ale gdy zdaję sobie sprawę, jak dużo z tym zachodu, opuszcza mnie cała energia. O to chyba chodzi. Brak mi tego minimum energii. Nawet napisanie CV wydaje mi się czymś przytłaczającym.
Skoro tuż po ukończeniu szkoły dostałam się tylko do Edenu, to kto chciałby mnie zatrudnić teraz, poza okresem rekrutacyjnym.
– Hej, Tomoka.
Z tacą w rękach podszedł do mnie Kiriyama. Pracuje na stoisku z okularami marki ZAZ. Ma dwadzieścia pięć lat i jest jedyną osobą w Edenie, z którą mogę otwarcie rozmawiać. Przyszedł do nas przed czterema miesiącami. Od pewnego czasu go nie widziałam. Ponieważ zatrudnia go ZAZ, a nie Eden, zdarza się, że jest oddelegowywany do pomocy w innych sklepach.
Na jego tacy ujrzałam zestaw ze smażonym ostrobokiem i udon z mięsem. Kiriyama jest szczupły, ale je za dwóch.
– Wolne?
– Jasne.
Usiadł naprzeciwko mnie. Zaokrąglone okulary w cienkich oprawkach pasowały do jego ciepłego spojrzenia. Oto człowiek, który świetnie odnajduje się w swojej pracy, pomyślałam. A właśnie, chyba ktoś kiedyś mówił, że Kiriyama przeniósł się do ZAZ z innej firmy.
– Powiedz, gdzie pracowałeś wcześniej?
– Ja? Robiłem w czasopismach i tym podobnych. No wiesz, redagowanie, pisanie artykułów, takie tam.
– No co ty. – Zaskoczył mnie. Pracował w wydawnictwie! Nagle ten delikatny i bezkonfliktowy mężczyzna wydał mi się dobrze zorientowanym w świecie intelektualistą. Zawód faktycznie decyduje o postrzeganiu człowieka. Dotyczy to nawet dawnej pracy.
– Coś taka zdziwiona?
– Daj spokój, przecież taka praca jest super.
Kiriyama uśmiechnął się i zaczął siorbać udon.
– Praca optyka też jest super.
– No co ty? – uśmiechnęłam się również, wgryzając się w bułkę z parówką.
– „Super” to chyba twoje ulubione słowo.
– Tak?
Możliwe, że ma rację. Kiedy Saya napisała mi o swoim nowym chłopaku, też chyba kilka razy odpisałam „To super!”. Ale tak właściwie, to co jest dla mnie „super”? Wyjątkowy talent? Bogata wiedza? Niezwykłe osiągnięcia?
– Ciekawe, czy już na dobre utknę w Edenie – powiedziałam pod nosem, popijając truskawkowe mleko. Kiriyama uniósł brwi.
– Co tam? Myślisz o zmianie pracy?
– No tak… jakoś ostatnio mnie naszło… – odparłam po cichu, z wahaniem.
– Ale też w sprzedaży?
– Nie, tym razem chciałabym popracować w jakimś biurze. Wiesz, bez przepisowego stroju, z wolnymi weekendami, z własnym biurkiem. Chodziłybyśmy z koleżankami na lunch w pobliskiej kawiarence, a w kuchni narzekałabym na szefa.
– A o samej pracy to już nie myślisz?
Kiriyama uśmiechnął się cierpko. Ale skąd niby mam wiedzieć, co się robi w biurze, skoro nigdy tam nie pracowałam?
– Jesteś na etacie. Jeśli wytrzymasz kilka lat, będziesz mogła przejść do głównej siedziby, prawda?
– No niby tak.
Fakt, to jedna ze ścieżek kariery w Edenie. Co najmniej pierwsze trzy lata trzeba przepracować w sklepie, a potem, po nabraniu doświadczenia, chętni mają możliwość aplikowania o przeniesienie do głównej siedziby firmy; na przykład do działu ogólnego, do kadr albo do sekcji rozwoju produktów, w skład której wchodzi obsługa kontrahentów czy planowanie eventów. Innymi słowy, istnieje możliwość otrzymania stanowiska biurowego.
Słyszałam jednak, że niewielu chętnych się dostaje. Najbardziej realny – kiedy już pozna się tajniki pracy w sklepie – jest awans na kierownika działu. Jest nim na przykład mój przełożony, Uejima, apatyczny trzydziestopięciolatek, który został kierownikiem jakieś pięć lat temu. Kiedy na niego patrzę, myślę sobie, że to najlepsze, co mnie czeka. Awans oznaczałby tę samą pracę, tylko ze zwiększoną odpowiedzialnością. Najtrudniejsze byłoby utrzymanie w ryzach pracowników tymczasowych. Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl. Nie dałabym rady, co z tego, że z nieco wyższą pensją.
– Jak znalazłeś pracę w ZAZ? – zapytałam.
– Założyłem konto w serwisie doradztwa zmiany kariery. Od razu przyszło dużo ofert i tę wybrałem. – Kiriyama pokazał mi stronę na smartfonie. Wystarczyło wpisać typ poszukiwanej pracy, wymagania, doświadczenie i umiejętności, aby zacząć otrzymywać maile z ofertami zatrudnienia. Rzuciłam okiem na przykładowy profil. Rubryki były bardzo szczegółowe: wszelkie rodzaje kwalifikacji, wynik TOEIC, prawo jazdy, przy każdej kwadratowe okienko do zaznaczenia.
– No właśnie, umiejętności. Mam tylko trzeci poziom eikena3.
Kurczę, mogłam przynajmniej zrobić prawko. Tam, skąd pochodzę, nie da się funkcjonować bez samochodu, dlatego w wakacje wiosenne po ukończeniu liceum wszyscy zapisują się na kurs. Ja nie czułam takiej potrzeby – pewna wyjazdu do Tokio wolałam się obijać. Natomiast certyfikat z angielskiego zrobiłam właściwie pod przymusem w gimnazjum, ale kogo obejdzie mój trzeci poziom?
W części poświęconej obsłudze komputera formularz rejestracyjny robił się jeszcze bardziej szczegółowy. Word, Excel, Power Point – tyle zrozumiałam, reszta wymienionych nazw była mi kompletnie obca. Oczywiście mam laptop. Na studiach pisałam na nim prace zaliczeniowe i licencjat, ale w pracy nie miałam już okazji do tworzenia tego rodzaju dokumentów. Teraz zaś komputer leżał w szafie, bo zepsuł mi się router, a kupno nowego i zabawa z podłączaniem wi-fi wykraczała poza moje chęci i umiejętności. Smartfon mi wystarczał.
– Umiem pisać w Wordzie, ale na Excelu się nie znam.
– Jeśli masz zamiar pracować w biurze, przynajmniej Excela powinnaś się nauczyć.
– Ale takie zajęcia są chyba drogie.
Kiriyama powiedział wtedy coś nieoczekiwanego.
– Nie musisz od razu zapisywać się do specjalistycznej szkoły. W domach kultury czy innych centrach osiedlowych organizują tanie kursy obsługi komputera dla okolicznych mieszkańców.
– Poważnie?
Zgniatając papierową torebkę po bułce, spojrzałam na zegarek. Zostało mi mniej niż dziesięć minut przerwy. Jeśli nie będę przy kasie trzy minuty przed końcem, pani Numauchi będzie się pieklić, a muszę jeszcze skoczyć do toalety. Dopiwszy mleko truskawkowe, opuściłam stołówkę.
Tego wieczoru wyszukałam w smartfonie fraz „dzielnica Hatori” (tu mieszkam) i „kursy komputerowe dla mieszkańców”. Wyskoczyło zaskakująco dużo wyników, nie spodziewałam się ich aż tyle. Zwróciło moją uwagę miejsce o nazwie Hatori Community House, którego adres sugerował, że znajduje się w bliskim sąsiedztwie mojego mieszkania, około dziesięciu minut piechotą. Siedzibę dzielił z jakąś podstawówką.
Na stronie znalazłam informacje o rozmaitych kursach: shōgi, haiku, rytmika, taniec hula, gimnastyka zdrowotna. Dość często organizowano też różne wydarzenia, jak pokaz układania kwiatów czy wykłady, w których mógł wziąć udział każdy mieszkaniec dzielnicy.
Kto by pomyślał, że wszystko to może odbywać się w podstawówce. Nie miałam o tym wszystkim pojęcia, chociaż mieszkałam tu już od jakichś trzech lat.
Przeczytałam, że kursy obsługi komputera prowadzone są w sali konferencyjnej. Można było przyjść z własnym sprzętem albo wypożyczyć laptop na miejscu. Cena za jedne zajęcia wynosiła zaledwie dwa tysiące jenów. Spotkania, które odbywały się w każdą środę od czternastej do szesnastej, miały charakter indywidualny, dlatego wystarczyło zgłosić się w dogodnym terminie. Ucieszyłam się, że zajęcia wypadały w dzień powszedni, tym bardziej, że w grafiku na nadchodzący tydzień akurat w środę miałam wolne.
„Początkujący mile widziani. Kurs szczególnie polecamy osobom chcącym uczyć się we własnym tempie. Każdemu uczestnikowi poświęcamy czas indywidualnie. Nauczymy Państwa obsługi komputera, pracy z Wordem, Excelem, a także projektowania stron internetowych czy programowania. Zajęcia prowadzi: Gonno.”
Może dałabym radę…
Wypełniłam i wysłałam formularz zgłoszeniowy. Chociaż nawet jeszcze nie zaczęłam, oczami wyobraźni już ujrzałam siebie sprawnie obsługującą Excela i po raz pierwszy od dawna poczułam szybsze bicie serca.
Dwa dni później z laptopem pod pachą udałam się do wzmiankowanej w ogłoszeniu szkoły podstawowej. Według zamieszczonej na stronie mapki należało obejść szkolne ogrodzenie i odnaleźć wąziutkie przejście, prowadzące do piętrowego białego budynku. Szklane drzwi wieńczył symboliczny daszek, do którego przytwierdzono tablicę „Hatori Community House”. Weszłam do środka; zaraz za drzwiami znajdowała się recepcja. Za kontuarem siedział starszy mężczyzna o bujnych siwych włosach, a w głębi widać było biuro, w którym kobieta w średnim wieku z bandaną na głowie wypisywała jakieś papiery.
– Przyszłam na kurs komputerowy – zagaiłam.
– Pani się tu wpisze. Zajęcia są w sali A. – Mężczyzna wskazał leżącą na kontuarze podkładkę z kartką, zawierającą tabelę, w której widniały rubryki: nazwisko, cel wizyty i godzina wejścia.
Sala A znajdowała się na parterze. Idąc wzdłuż kontuaru recepcji, przechodziło się do pomieszczenia przypominającego hol, a stamtąd od razu w prawo. Przez rozsunięte drzwi można było zajrzeć do środka. Po obu stronach ustawionych naprzeciwko siebie długich stołów siedzieli już z otwartymi laptopami nieco starsza ode mnie kobieta z puszystymi, kręconymi włosami i mężczyzna w sile wieku, o kanciastych rysach.
Okazało się, że „Gonno”, ku mojemu zaskoczeniu, jest kobietą w wieku pięćdziesięciu kilku lat.
– Proszę wybrać sobie miejsce – powiedziała, gdy się przedstawiłam.
Usiadłam z brzegu, po tej samej stronie, co kobieta o kręconych włosach. Ani ona, ani mężczyzna nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi, zaprzątnięci swoją pracą.
Otworzyłam laptop. Na wszelki wypadek jeszcze w domu włączyłam go po raz pierwszy od dawna. Długo go nie ładowałam, dlatego wybudzenie się zajęło mu trochę czasu, ale wszystko zdawało się działać dobrze.
Chyba ostatnio za dużo korzystałam ze smartfona, bo zupełnie nie szło mi pisanie na klawiaturze. Może konieczne będzie też poćwiczenie Worda.
– Chciała pani nauczyć się obsługi Excela, prawda? – powiedziała pani Gonno i spojrzała na mój komputer.
Przekazano jej pewnie, co napisałam w zgłoszeniu.
– Tak. Z tym że na tym laptopie nie mam Excela.
Pani Gonno rzuciła okiem na ekran i poruszyła lekko myszką.
– Ma pani. Stworzę skrót.
Po prawej stronie pulpitu pojawiła się zielona kwadratowa ikonka z literką „x”.
Tego się nie spodziewałam. Przez cały ten czas mój komputer ukrywał przede mną Excela?
– Widziałam, że używała pani Worda, więc pomyślałam, że ma pani zainstalowanego całego Office’a.
Jakiego znowu Office’a? Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, ale ważne, że dobrze się skończyło. Przypomniałam sobie, że na studiach z tym Wordem też nie mogłam sobie poradzić, więc poprosiłam kogoś z grupy o pomoc w instalacji. Takie są skutki zbytniego polegania na innych.
Przez następne dwie godziny pani Gonno uczyła mnie Excela od podstaw. Czasem zaglądała, jak sobie radzi pozostała dwójka, ale ponieważ byłam tu po raz pierwszy, najwięcej czasu poświęcała mnie. Najbardziej zdziwiłam się, gdy pokazała mi, że wystarczy zaznaczyć kilka kratek z wpisanymi liczbami i nacisnąć klawisz, żeby od razu wyskoczyła suma. Ależ przydatna funkcja, aż krzyknęłam z wrażenia, a pani Gonno zaśmiała się smutno.
Wykonując wskazane zadania, podsłuchałam co nieco z rozmów pani Gonno z pozostałymi kursantami. Zdaje się, że przychodzili tu już od dłuższego czasu. Mężczyzna projektował stronę poświęconą dzikim ziołom, a kobieta próbowała założyć sklep internetowy.
Przez cały czas, gdy gnuśniałam sobie w najlepsze, całkiem blisko inni zapamiętale uczyli się nowych rzeczy… Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej beznadziejnie się czułam.
Po zajęciach pani Gonno powiedziała:
– Nie używamy tu jakiegoś konkretnego podręcznika, ale mogę polecić pani kilka książek. Warto też po prostu zajrzeć do księgarni czy biblioteki i znaleźć taką pozycję, która pani pasuje – mówiła wesoło, pokazując mi okładki paru podręczników. – Tutaj też jest niewielka biblioteka.
Biblioteka.
Delikatne brzmienie tego słowa przeniosło mnie do czasów studenckich. Biblioteka.
– Ja też mogę wypożyczać książki?
– Tak, może z niej korzystać każdy mieszkaniec dzielnicy. Do sześciu tytułów. Zdaje się, że na dwa tygodnie.
Mężczyzna o kanciastych rysach zawołał panią Gonno. Podeszła do niego. Zapisałam tytuły poleconych przez nią książek, zamknęłam laptop i wyszłam z sali.
Biblioteka również znajdowała się na parterze, w położonym w głębi pomieszczeniu zaraz obok kuchni. Należało minąć dwie sale wykładowe i pokój w stylu japońskim.
Nad rozsuniętymi na oścież drzwiami zauważyłam przytwierdzoną tabliczkę „Biblioteka”. Dyskretnie zajrzałam do środka. W pomieszczeniu wielkości sali lekcyjnej porozstawiane były regały z książkami, a zaraz za wejściem znajdował się kontuar oznaczony „Wypożyczenia i zwroty”.
Naprzeciwko drobna dziewczyna w granatowym fartuchu odstawiała wydania kieszonkowe na półki.
– Przepraszam, gdzie znajdę książki poświęcone obsłudze komputera?
Dziewczyna uniosła głowę. Wyglądała ledwo na licealistkę i miała niesamowicie wielkie oczy. Jej spięte w koński ogon włosy zafalowały w powietrzu. Na wysokości piersi dojrzałam plakietkę z nazwiskiem – Nozomi Morinaga.
– Tędy proszę.
Trzymając w ręce kilka książek w formacie kieszonkowym, Nozomi przeszła obok stołu dla czytelników i zaprowadziła mnie do dużego regału przy ścianie. Znajdowały się na nim trzy wyraźnie przegrodzone działy: komputery, języki obce, kwalifikacje zawodowe.
– Dziękuję.
– Jeśli potrzebowałaby pani konsultacji, tam znajdzie pani bibliotekarkę.
– Konsultacji?
– Tak, w razie potrzeby udzielimy porady w sprawie interesujących panią książek.
Skinęłam głową. Nozomi zrobiła to samo i wróciła do regału.
Przejrzałam tytuły książek komputerowych, ale nie znalazłam nic z rekomendacji pani Gonno. Ponieważ sama nie byłam w stanie stwierdzić, które są dla mnie przydatne, postanowiłam poradzić się bibliotekarki.
Gdzie to miało być? Wróciłam do kontuaru i spojrzałam w głąb pomieszczenia. U przeciwległego końca znajdowało się przepierzenie, za którym zwracała uwagę zwisająca z sufitu tabliczka: „Konsultacje”. Podeszłam bliżej, zajrzałam do środka i z zaskoczenia zrobiłam wielkie oczy.
Bibliotekarka siedziała wciśnięta między przepierzenie a stół w kształcie litery „L”.
Była bardzo… bardzo dużą kobietą. Nie tyle otyłą, co właśnie dużą. Jej podbródek przechodził płynnie w białą szyję. Luźny, grubo pleciony kardigan w kolorze złamanej bieli miała narzucony na beżowy fartuch, przez co przypominała mi niedźwiedzia polarnego hibernującego w swej jaskini. Mały kok wieńczący jej włosy przebity był szpilą kanzashi, z której końca zwisały trzy frędzle gustownie ozdobione białymi kwiatkami. Siedziała ze spuszczoną głową. Chyba nad czymś pracowała, choć z miejsca, w którym stałam, nie mogłam dojrzeć, nad czym.
Przeczytałam plakietkę wiszącą u jej szyi: Sayuri Komachi. Jakie śliczne nazwisko.
– Przepraszam… – Gdy podeszłam bliżej i zagaiłam, pani Komachi rzuciła mi spojrzenie z ukosa. Jej przeszywający wzrok sprawił, że skuliłam się w sobie. Popatrzyłam, czym się zajmowała po swojej stronie kontuaru. Na podkładce wielkości pocztówki leżał przypominający piłkę do ping-ponga okrągły przedmiot, w który pani Komachi raz za razem wkłuwała igłę.
Ledwo powstrzymałam okrzyk. Co ona wyprawia? Rzuca na kogoś klątwę?
– N-nie… już nic…
Już miałam się wycofać, gdy pani Komachi odezwała się:
– Czego szukasz?
Jej głos mnie pochwycił.
Nie wypowiadała słów ze szczególnym naciskiem, ale ciepło jej tonu oplotło mnie i zatrzymało w miejscu. Kąciki ust pani Komachi ani drgnęły, ale słowa, jakie skierowała do mnie, przeszyły mnie jakimś tajemniczym ukojeniem.
„Czego szukasz?”
Czego ja właściwie szukam?
Szukam pracy, która ma sens. Szukam czegoś, co potrafię robić. Chyba tego.
Trudno jednak oczekiwać by pani Komachi, bibliotekarka, udzieliła mi takich porad. Jasne było, że pyta mnie o coś bardziej konkretnego.
– No więc… Szukam czegoś o obsłudze komputerów.
Pani Komachi sięgnęła po leżące tuż obok niej ciemnopomarańczowe pudełko i przysunęła je do siebie. Nadruk na wieczku przedstawiał białe kwiatki w ozdobnej sześciokątnej ramce. Było to opakowanie miękkich ciastek Honeydome, produkowanych od dawna przez firmę Kuremiyadō. Miały kopułkowaty kształt. Bardzo je lubiłam. Nie były to może słodycze z najwyższej półki, ale też nie należały do takich, jakie kupowało się bez namysłu w pierwszym lepszym konbini. Pozwalały poczuć tę odrobinę luksusu. Gdy pani Komachi otworzyła wieczko, dojrzałam małe nożyczki i igły. A więc używała tego pudełka na przybory do szycia. Schowała do niego igłę i kulkę, a potem bacznie mi się przyjrzała.
– Do czego używasz komputera?
– Chcę nauczyć się Excela. Żeby móc go zaznaczyć w rubryce umiejętności.
– Rubryce umiejętności – powtórzyła jak echo pani Komachi.
– Zamierzam zarejestrować się na stronie pomagającej w zmianie kariery. Widzi pani, moja obecna praca jest niesatysfakcjonująca i bezsensowna.
– A co robisz?
– Nic specjalnego. Pracuję na stoisku z odzieżą damską w hipermarkecie.
Pani Komachi przechyliła głowę lekko w bok. Kwiatki przy wbitym w kok kanzashi pobłyskiwały w świetle.
– Naprawdę tak myślisz? Że twoja praca… praca sprzedawczyni w hipermarkecie to nic specjalnego?
Odebrało mi mowę. Pani Komachi też milczała, spokojnie czekając na moją odpowiedź.
– No przecież… taką pracę może wykonywać każdy. Nie była moim marzeniem, nie chciałam jej za wszelką cenę. Jakoś tak po prostu tam trafiłam. Ale pracować muszę. Mieszkam sama, nie mogę liczyć na niczyje wsparcie.
– Ale sama przeszłaś rekrutację, codziennie chodzisz do pracy i sama zarabiasz na chleb, prawda? Świetnie sobie radzisz.
Trochę się wzruszyłam. Pierwszy raz ktoś tak po prostu zaakceptował mnie taką, jaka jestem.
– Niby tak, ale ledwo starcza mi na chleb z konbini – odparłam trochę bez składu, chcąc ukryć moje emocje. Przecież nie mówiła dosłownie. Pani Komachi przechyliła głowę w drugą stronę.
– Tak czy inaczej, chęć do nauki zasługuje na pochwałę, niezależnie od motywacji. – Pani Komachi przesunęła się ku komputerowi i położyła dłonie na klawiaturze.
Nagle z niewiarygodną szybkością zaczęła w nią stukać z donośnym „tatatata”. Niemal przysiadłam z wrażenia. Na koniec mocno uderzyła w jakiś klawisz i lekko uniosła dłoń. W tej samej chwili stojąca obok drukarka zaczęła pracować.
– To powinno ci wystarczyć na pierwsze kroki z Excelem. – Podała mi wydruk. Na kartce widniała tabelka z tytułami, nazwiskami autorów oraz numerami wskazującymi dział i regał. Word i Excel od zera, Excel – pierwszy podręcznik, Excel – kurs błyskawiczny, Wprowadzenie do Office’a. Zaś na samym dole ujrzałam niepasujący do innych, zaskakujący tytuł:
Guri i Gura
Ze zdziwienia szeroko otworzyłam oczy.
Guri i Gura? Ta książka dla dzieci? O dwóch polnych myszach?4
– Aha, i jeszcze to.
Lekko obróciwszy się na krześle, sięgnęła pod kontuar. Wychyliłam się, by zajrzeć, co tam miała, i dostrzegłam drewnianą komódkę z pięcioma szufladami – pani Komachi wysunęła pierwszą od góry. Zdało mi się, że była ciasno wypchana różnokolorowymi puszystymi przedmiotami, ale nie umiałam stwierdzić, co to. Pani Komachi wyjęła stamtąd jakieś zawiniątko, które mi podała.
– Proszę, to dla ciebie.
Moja dłoń otworzyła się machinalnie, a pani Komachi położyła na niej coś lekkiego. Czarne kółko wielkości monety pięciojenowej, z doczepioną rączką.
…Patelnia?
Była to malutka patelnia z wełnianego filcu. Do rączki przytwierdzone było metalowe kółeczko.
– Co to?
– Dodatek.
– Dodatek?
– Zawsze miło, kiedy książka ma jakiś dodatek, prawda?
Wpatrywałam się w patelenkę. Dodatek do książki. No cóż, śliczny.
Pani Komachi ponownie wydobyła z pudełka Honeydome kulkę i igłę.
– Filcowałaś kiedyś?
– Nie, ale widziałam na Twitterze.
– Wełna czesankowa to coś niezwykłego. Wystarczy wkłuwać się w nią cierpliwie, aby zaczęła zmieniać formę. Przy każdym wbiciu igły drobne niteczki zawijają się wokół jej zagiętego koniuszka, dzięki czemu całość nabiera kształtu. – To rzekłszy, pani Komachi wróciła do metodycznego przebijania swojej kulki. Ta patelnia to pewnie także jej dzieło; niewątpliwie cała szuflada wypełniona była po brzegi podobnymi pracami – czyżby wszystkie miały stać się dodatkami do książek?
Pani Komachi ochoczo oddała się swojemu zajęciu, dając mi do zrozumienia, że jej rola jako bibliotekarki została spełniona. Chętnie dopytałabym o kilka rzeczy, ale wolałam nie przeszkadzać, dlatego podziękowałam i się wycofałam. Następnie w miejscu wskazanym mi wcześniej przez Nozomi odszukałam książki z tabelki, wyjęłam je z regału i wybrałam dwie, które wyglądały na najbardziej przystępne.
Tylko jeden tytuł różnił się sygnaturą. Guri i Gura.
Kiedy chodziłam do przedszkola, bardzo lubiłam tę książkę. Chyba często czytała mi ją mama. Ale co robiła na liście? Pani Komachi musiała się pomylić przy wprowadzaniu danych.
Kącik z literaturą dziecięcą tworzyły niskie regały ustawione w czworobok pod oknem. Podłoga wyłożona była piankową matą składającą się z kwadratowych elementów. Przed wejściem należało zdjąć buty.
Otoczona przez książki dla dzieci poczułam się lekko i błogo. Na półce stały aż trzy egzemplarze Guriego i Gury. Taki klasyk na pewno cieszył się powodzeniem. A może pożyczę? W końcu nic mnie to nie kosztuje.
Zaniosłam dwa podręczniki oraz Guriego i Gurę do stanowiska Nozomi, która wyrobiła mi kartę, dzięki czemu mogłam wypożyczyć książki.
W drodze powrotnej wpadłam do konbini po bułeczkę cynamonową i mrożoną kawę z mlekiem. Po spałaszowaniu ich przed telewizorem nabrałam ochoty na coś wytrawnego, sięgnęłam więc do szafki po ramen w kubku. Spojrzałam na zegar. Szósta. To powinno załatwić sprawę kolacji.
Napełniwszy czajnik, postawiłam go na gazie, po czym wyciągnęłam z torby pożyczone książki. Oczami wyobraźni ujrzałam, jak siedzę w biurze i obsługuję komputer przepełniona wiedzą zaczerpniętą z podręczników.
No i jeszcze Guri i Gura.
Twarda, porządna oprawa w białym kolorze. W dzieciństwie książka ta wydawała mi się większa, teraz jednak, kiedy znów miałam ją w rękach, zdałam sobie sprawę, że zbliżona była formatem do zwykłego zeszytu B5. Możliwe, że robiła takie wrażenie, bo otwierało się ją wzdłuż krótszej krawędzi.
Pod odręcznie zapisanym tytułem maszerowały dwie wpatrzone w siebie myszy, zgodnie trzymając duży koszyk. Nosiły identyczne wdzianka i czapeczki, z tym że mysz po lewej ubrana była na niebiesko, a ta po prawej na czerwono.
Zaraz, który to był Guri, a który Gura? Są bliźniakami, to na pewno.
Zauważyłam, że w tytule „Guri” zapisano niebieskimi, a „Gura” czerwonymi literami. Zagadka rozwiązana. Serce zabiło mi nieco szybciej; proste spostrzeżenie zachęciło mnie do wejścia w świat opowieści.
Przerzucając strony, śledziłam na ilustracjach bieg historii. Guri i Gura idą do lasu. No tak, pamiętam, natrafiają na duże jajko… Pod koniec książki znajdowała się ilustracja przedstawiająca rozciągającą się na dwie karty dużą patelnię, którą wypełniał świeżo przygotowany wielki pancake.
„Swoją drogą pani Komachi dała mi właśnie patelnię”, pomyślałam i przeczytałam tekst towarzyszący ilustracji: „Żółciutka castella5 pokazała swą puszystą buzię”.
Zdziwiłam się. To była castella? Byłam przekonana, że myszy upiekły pancake.
Wróciłam do wcześniejszej strony, na której Guri i Gura przygotowywali składniki. Jajko i cukier. Mleko i mąka. Mieszają wszystko i pieką na patelni. Castella jest chyba łatwiejsza, niż mi się wydawało.
Rozległ się gwizd czajnika. Wstałam, wyłączyłam gaz i rozpakowałam ramen.
Można czytać coś tyle razy, a i tak się zapomni. A może nie tyle zapomniałam, co niedokładnie zapamiętałam. Tak czy inaczej, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak ciekawe mogą być czytane po latach książki z dzieciństwa.
Wlałam wrzątek do kubka i przymknęłam wieczko. W tej samej chwili zadzwonił telefon.
Spojrzałam na ekran. Saya. Rzadko kiedy dzwoni. Opcje były dwie: albo złapała strasznego doła, albo jest radosna jak skowronek. Przez trzy sekundy wahałam się, rzucając okiem na mój dopiero co zalany wrzątkiem ramen, w końcu jednak zdecydowałam się odebrać.
– Hej, Tomoka. Sorry, że tak nagle dzwonię. Miałaś dziś wolne, prawda?
– No.
– Chciałam się ciebie poradzić w jednej sprawie. – W jej głosie dało się wyczuć pewne skrępowanie. – Masz teraz chwilkę?
– Jasne. O co chodzi?
– Słuchaj, taka sytuacja. – Głos Sai momentalnie się zmienił, gdy dotarło do niej, że jej wysłucham. – Za miesiąc święta, nie? No więc umówiliśmy się, że powiemy sobie, co chcielibyśmy dostać. Nie wiem, o co poprosić. Jak wybiorę coś zbyt drogiego, to wyjdzie głupio, a jak coś za taniego, to mogę go rozczarować. Pomyślałam, że może coś mi doradzisz, bo masz wyczucie w takich sprawach.
A więc tym razem opcja skowronek.
Pomyślałam o moim stygnącym, mięknącym ramenie i trochę pożałowałam odebrania telefonu. Skoro chodzi o sprawę tego typu, równie dobrze mogłam oddzwonić potem. Trudno, było już zbyt późno na pytanie, czy nie mogłoby to poczekać. Odpowiedziawszy po prostu: „Mhm”, włączyłam głośnik i położyłam smartfon na stoliku kawowym. Starając się nie wydawać głośniejszych dźwięków, rozdzieliłam jednorazowe pałeczki i zaczęłam jeść ramen, co jakiś czas rzucając zdawkowe odpowiedzi. Saya szybko zauważyła mój brak zaangażowania, bo po chwili zapytała:
– Hę? Przeszkodziłam ci w czymś?
Tak, chciałam zjeść ramen. To znaczy jem. Żeby się nie wydało, odparłam szybko:
– Nie, nie. Wszystko okej. Oglądałam tylko książkę dla dzieci. Guri i Gura.
– Guri i Gura? To ta o myszach, które robią omlet?
Spudłowała gorzej niż ja.
– Nie omlet, tylko castellę.
– Poważnie? To nie było tak, że znajdują w lesie duże jajko?
– Zgadza się. Po krótkiej dyskusji decydują się na castellę.
– No co ty? To była castella? Na pewno autor znał się na gotowaniu. Trudno wpaść na taki pomysł, jeśli się dobrze nie wie, co można przyrządzić z jajka.
A więc można na to spojrzeć i z tej strony.
Jednym łykiem wypiłam pozostałą w kubku zupę, tymczasem Saya mówiła dalej.
– Ty to jednak jesteś wyjątkowa, Tomoka. W wolny dzień czytasz książki dla dzieci. Takie rzeczy to robią chyba tylko ludzie z klasą i intelektualiści. W Tokio to pewnie wszyscy tacy?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tandai (skrót od tanki daigaku – uniwersytet krótkoterminowy) – szkoła wyższa o trzyletnim bądź krótszym okresie studiowania, o niższej randze niż uniwersytet (w Japonii studia pierwszego stopnia na uniwersytetach trwają zazwyczaj cztery lata). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza. [wróć]
2. Japońskie hipermarkety wielobranżowe (sōgō sūpā) składają się zazwyczaj z jednego dużego sklepu spożywczego przypominającego typowy supermarket oraz wyspecjalizowanych działów z osobnymi kasami. [wróć]
3. Eiken – państwowy certyfikat praktycznej znajomości języka angielskiego. Poziom trzeci odpowiada poziomowi A1 Europejskiego Systemu Opisu Kształcenia Językowego (CEFR). [wróć]
4. Guri i Gura (Guri to Gura) – publikowany w latach 1963–2003 i zaliczany do klasyki japońskiej literatury dziecięcej cykl ilustrowanych książek o przygodach tytułowych myszy. Jego autorkami były siostry Rieko Nakagawa (ur. 1935, tekst) i Yuriko Ōmura (1941–2022, ilustracje). Guri i Gura to zarazem tytuł pierwszego tomu serii. [wróć]
5. Japońskie ciasto biszkoptowe. [wróć]