Wszystko, czego szukasz, znajdziesz w bibliotece - Aoyama Michiko - ebook + książka
BESTSELLER

Wszystko, czego szukasz, znajdziesz w bibliotece ebook

Aoyama Michiko

4,5

41 osób interesuje się tą książką

Opis

"Czego szukasz?” – pyta odwiedzających bibliotekę Sayuri Komachi, tajemnicza bibliotekarka, która jakimś cudem zawsze wie, która z tysięcy książek najlepiej przysłuży się konkretnej osobie.

Młoda ekspedientka nie wierzy we własne siły.

Księgowy marzy o otwarciu sklepu z antykami.

Redaktorka czasopisma zdegradowana po urodzeniu dziecka do funkcji archiwistki chce spełnić marzenie o pracy w wydawnictwie książkowym.

Trzydziestoletni rysownik mangi nie może znaleźć pracy w zawodzie.

Emerytowany handlowiec szuka nowego celu w życiu.

Jakie książki im pomogą? Obserwujemy ich wszystkich podczas codziennych zajęć, zmagań z rzeczywistością, kibicujemy bohaterom, kiedy szukają w sobie odwagi, aby odkryć to, co w życiu najważniejsze.

Inspirująca opowieść o miłości, rozwoju i ukojeniu, które można znaleźć na stronach książki. Bo każdy ma swoją historię, trzeba ją tylko odnaleźć.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (109 ocen)
64
34
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
etylomorfinka

Dobrze spędzony czas

~Sama jeszcze dokładnie nie wiem, co potrafię i czego chcę. Ale nie muszę się spieszyć ani robić nic na siłę. Na razie doprowadzam soje życie do porządku. Robię to co potrafię. Biorę to co jest w zasięgu ręki. Zbieram doświadczenie.~ "Czego szukasz?” – pyta odwiedzających bibliotekę Sayuri Komachi, tajemnicza bibliotekarka, która jakimś cudem zawsze wie, która z tysięcy książek najlepiej przysłuży się konkretnej osobie. Inspirująca opowieść o miłości, rozwoju i ukojeniu, które można znaleźć na stronach książki. Bo każdy ma swoją historię, trzeba ją tylko odnaleźć. ~Zdałem sobie sprawę, jaki to bezsens. Pracuję, żeby jeść, ale przez pracę nie mam czasu na jedzenie.~ Jest to moje pierwsze spotkanie z literaturą japońską i myślę, że nie ostatnie. Książka ma formę pięciu opowiadań o niepowiązanych ze sobą osobach, jednak każde z nich łączyło jakieś drobne szczegóły. Jest to naprawdę bardzo ciekawy zabieg literacki. Proste pytanie zadawane przez panią Komachi, dociera gdzieś głębiej, ...
30
Anna-Maria

Dobrze spędzony czas

Mądre, ciekawe historie zmierzające do udowodnienia tezy, że człowiek powinien szukać swojego miejsca, a gdy już je znajdzie, powinien korzystać z biblioteki i mądrości innych.
10
Lowiskoksiazek

Nie oderwiesz się od lektury

Niby lekka, a daje do myślenia. Pozytywny przekaz.
10
longina66

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!!
11
Dorota_Skowron_Borkowska

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka napisana niestandardowo, typowo japońska literatura
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Tomoka, 21 lat

Sprze­daw­czyni w dziale ubrań dam­skich

„Pozna­łam kogoś”, napi­sała mi na LINE Saya. Na pyta­nie: „A coś wię­cej?” przy­szła krótka odpo­wiedź: „Lekarz”.

Szcze­rze mówiąc, mia­łam nadzieję dowie­dzieć raczej cze­goś o jego cha­rak­te­rze czy wyglą­dzie, Saya jed­nak pomi­nęła takie nie­istotne szcze­góły i od razu prze­szła do zawodu.

Z dru­giej strony, jeśli chcemy o kimś opo­wie­dzieć, nie ma chyba szyb­szego i bar­dziej komu­ni­ka­tyw­nego spo­sobu. Zawód okre­śla w pew­nym sen­sie typ oso­bo­wo­ści. Słowo „lekarz” fak­tycz­nie dało mi pewne wyobra­że­nie o tym kole­siu. Oczy­wi­ście ste­reo­ty­powe i bar­dzo subiek­tywne.

No dobrze, a z jakim typem oso­bo­wo­ści koja­rzy się mój zawód? Czy na jego pod­sta­wie obca osoba mogłaby wyro­bić sobie o mnie poję­cie?

Na jasno­błę­kit­nym tle komu­ni­ka­tora prze­wi­jały się jedna po dru­giej kolejne wia­do­mo­ści o tym nowym face­cie, któ­rego Saya poznała na gru­po­wej randce.

Jest moją przy­ja­ciółką z rodzin­nych stron. Znam ją jesz­cze z cza­sów liceum i wciąż co jakiś czas piszemy do sie­bie, mimo że wyje­cha­łam na tan­dai1 do Tokio, a potem zna­la­złam tu pracę.

„A co u Cie­bie?”

Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, co odpi­sać. Długo by opo­wia­dać.

Naci­snę­łam „n”. Jako pierw­sza wysko­czyła pod­po­wiedź „nie­źle”. Wybra­łam ją i wysła­łam. Tak naprawdę to chcia­łam napi­sać: „nuda”.

Pra­cuję w Ede­nie.

Pod tą raj­ską nazwą kryje się wie­lo­bran­żowy hiper­mar­ket, w któ­rym codzien­nie obsłu­guję kasę sto­iska z dam­ską odzieżą2 i dora­dzam klient­kom, ubrana w czarną kami­zelkę i wąską spód­nicę w tym samym kolo­rze. Tak było wio­sną i latem, tak jest jesie­nią i tak samo będzie zimą. Minęło już pół roku, odkąd ukoń­czy­łam tan­dai i zaczę­łam tu pra­co­wać. Szybko zle­ciało.

Listo­pad, włą­czyli już ogrze­wa­nie. Nogi gotują mi się w przy­cia­snych pan­to­flach i poń­czo­chach. Czuję, jak pod­kur­czają mi się ści­śnięte i spo­cone palce u stóp. Podobne męki są pew­nie nie­obce każ­dej kobie­cie, która musi nosić w pracy prze­pi­sowy ubiór. W Ede­nie jest nato­miast jesz­cze jeden ele­ment umun­du­ro­wa­nia – cha­rak­te­ry­styczne bluzki o bar­wie kora­lo­wej, czyli różu o lekko poma­rań­czo­wym odcie­niu. Na szko­le­niu mówili nam, że firma zamó­wiła go u wybit­nej spe­cja­listki od koor­dy­na­cji kolo­rów. Róż kora­lowy robi pogodne i przy­jemne wra­że­nie, a poza tym „pasuje kobie­tom w każ­dym wieku”. O tak, kiedy już zaczę­łam pracę, prze­ko­na­łam się o praw­dzi­wo­ści tych słów.

– Już jestem. Może pani iść na prze­rwę, panno Fujiki – powie­działa zatrud­niona na zle­ce­nie pani Numau­chi, kiedy wró­ciła do kasy. Jej świeżo uma­lo­wane usta błysz­czały soczy­ście.

Pani Numau­chi, super­we­te­ranka naszego sto­iska, pra­cuje tu już od dwu­na­stu lat. W zeszłym mie­siącu powie­działa mi: „Mia­łam uro­dziny. Duble­cik”. Nie wygląda ani na czter­dzie­ści cztery ani na sześć­dzie­siąt sześć, czyli pew­nie pięć­dzie­siąt pięć. Mniej wię­cej tyle, co moja mama.

Pani Numau­chi rze­czy­wi­ście było do twa­rzy w kora­lo­wej bluzce. Nie­wąt­pli­wie kolor ten wybrano wła­śnie z myślą o kobie­tach w śred­nim wieku, któ­rych pra­cuje w Ede­nie naj­wię­cej, zazwy­czaj w nie­peł­nym wymia­rze godzin.

– I pro­szę uwa­żać, panno Fujiki, bo coś za czę­sto wraca pani na ostat­nią chwilę.

– Prze­pra­szam…

Wśród doświad­czo­nych pra­cow­nic na zle­ce­niu pani Numau­chi pełni funk­cję liderki i zara­zem jed­no­oso­bo­wego komi­tetu dys­cy­pli­nar­nego. Cze­pia się każ­dego dro­bia­zgu, ale ni­gdy nic sobie nie wymy­śla, mogę więc tylko zaci­skać zęby.

– No to idę. – Ukło­niw­szy się pani Numau­chi, wyszłam zza kasy. Po dro­dze zauwa­ży­łam poroz­rzu­cane towary na sto­isku. Się­gnę­łam, żeby je popra­wić, i wtedy zawo­łała mnie klientka.

– Podej­dzie tu pani?

Kiedy się odwró­ci­łam, zoba­czy­łam kobietę w wieku pani Numau­chi. Była nie­uma­lo­wana, miała na sobie mocno zno­szoną puchową kurtkę, a także sfa­ty­go­wany ple­cak.

– Który mi bar­dziej pasuje?

Trzy­mała przed sobą dwa swe­terki, po jed­nym w każ­dej ręce. Ciem­no­ró­żowy z dekol­tem w serek i brą­zowy golf.

W prze­ci­wień­stwie do salo­nów fir­mo­wych u nas nie wymaga się zaga­dy­wa­nia klien­tek (i całe szczę­ście), ale gdy zosta­niemy zawo­łane, oczy­wi­ście trzeba od razu podejść.

„Świet­nie. I po co bra­łam się za porząd­ko­wa­nie. Trzeba było od razu iść na prze­rwę”.

– Niech pomy­ślę…

Porów­na­łam oba swe­try i wska­za­łam różowy.

– Wydaje mi się, że ten. Jest żyw­szy.

– Tak? A nie myśli pani, że jest zbyt krzy­kliwy jak dla mnie?

– Ależ nie. Ale jeśli woli pani coś bar­dziej sto­no­wa­nego, to brą­zowy będzie lep­szy. No i w gol­fie pani nie zmar­z­nie.

– Tylko że jest jakiś taki bez wyrazu.

Jałowa dys­ku­sja się prze­cią­gała.

– Może pani przy­mie­rzy? – zapro­po­no­wa­łam, ale klientka odparła, że za dużo z tym zachodu. Powstrzy­ma­łam wes­tchnie­nie i jesz­cze raz wska­za­łam ciem­no­ró­żowy swe­te­rek.

– Wydaje mi się, że będzie w nim pani do twa­rzy, to naprawdę śliczny kolor. – Na te słowa atmos­fera naresz­cie zelżała.

– Mówi pani? – Klientka przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wała się w różowy swe­te­rek, po czym spoj­rzała na mnie. – No to chyba go wezmę.

Sta­nęła w kolejce do kasy. Zło­ży­łam golf i odło­ży­łam go na półkę. Z ledwo czter­dzie­sto­pię­cio­mi­nu­to­wej prze­rwy ubył mi aż kwa­drans.

W drzwiach dla per­so­nelu minę­łam się z dziew­czyną z mar­ko­wego sklepu odzie­żo­wego dla mło­dych ludzi. Jej roz­klo­szo­wana spód­nica w kratę, o bar­wie ele­ganc­kiej ciem­nej zie­leni poprze­ty­ka­nej bielą, powie­wała swo­bod­nie. Pew­nie to jeden z towa­rów z ich oferty. Pra­cow­nice skle­pów fir­mo­wych mogą nosić się po dziew­czę­cemu, choć nale­żymy do tego samego działu. Miała na sobie rusty­kalną bluzkę, a uło­żone w loki włosy zwią­zane z tyłu. Z takim per­so­ne­lem nawet Eden może cza­sem spra­wiać gustowne wra­że­nie.

Zaszłam do mojej szafki po pla­sti­kową torbę na ramię, w któ­rej nosi­łam lunch, i skie­ro­wa­łam się w stronę sto­łówki pra­cow­ni­czej. Nie podają tu nic wyszu­ka­nego – soba, udon, karē i co tydzień inny zestaw ze sma­żoną rybą czy kre­wet­kami. Jada­łam tu regu­lar­nie aż do dnia, w któ­rym zwró­ci­łam uwagę babce z obsługi, że pomy­liła moje zamó­wie­nie. Kiedy powie­dzia­łam, że pro­si­łam o coś innego, fuk­nęła na mnie, no i ode­chciało mi się jeść sto­łów­kowe obiady. Zaczę­łam więc w dro­dze do pracy kupo­wać w kon­bini pie­czywo i przy­no­sić je tutaj.

W sto­łówce tu i tam zwra­cały uwagę plamy kora­lo­wego różu poprze­ty­kane gdzie­nie­gdzie bielą męskich koszul i róż­no­rod­nymi ubra­niami pra­cow­ni­ków salo­nów mar­ko­wych. Ze sto­lika obok roz­legł się dono­śny śmiech. Przy­odziana w kora­lowe bluzki grupka czte­rech kobiet wesoło plot­ko­wała o swo­ich mężach i dzie­ciach. Chyba dobrze się bawią. Widząc nas, zwy­kła klientka uzna­łaby pew­nie na pod­sta­wie stroju, że należę do ich grona, ale prawdę mówiąc, tro­chę się ich boję. Nie dała­bym im rady dotrzy­mać tempa w roz­mo­wie, więc w ogóle nie mam ochoty pró­bo­wać… Czy coś jest ze mną nie tak?

Dla­czego pra­cuję w Ede­nie? Tylko oni się do mnie ode­zwali i dali mi etat. To jedyny powód. Poszłam na roz­mowę, ot tak, bez szcze­gól­nego zain­te­re­so­wa­nia, podob­nie zresztą jak do innych firm. Świa­doma, że nie jestem zbyt uzdol­niona, posta­no­wi­łam nawet, że pójdę tam, gdzie mnie zechcą.

Wcze­śniej uczest­ni­czy­łam w roz­mo­wach u trzech innych pra­co­daw­ców, ale wszę­dzie z miej­sca mnie odrzu­cano; mia­łam już dość wszyst­kiego, gdy nade­szło powia­do­mie­nie z Edenu. Dobra, niech będzie, pomy­śla­łam i dałam sobie spo­kój z dal­szym szu­ka­niem pracy. Ważne, że na­dal mogłam miesz­kać w Tokio.

Nie zna­czy to, że mia­łam jakieś ambitne plany zwią­zane ze sto­licą albo że koniecz­nie chcia­łam tu zostać. Nie, powie­dzia­ła­bym raczej, że nie uśmie­chało mi się wra­cać w rodzinne strony.

Miej­sco­wość, z któ­rej pocho­dzę, leży kawał drogi stąd. Gdzie okiem się­gnąć, tylko pola ryżowe. Dosłow­nie. Dojazd samo­cho­dem z domu do sto­ją­cego przy głów­nej dro­dze jedy­nego w naszej miej­sco­wo­ści kon­bini zaj­muje pięt­na­ście minut. Cza­so­pi­sma docho­dzą nas z kil­ku­dnio­wym opóź­nie­niem. Nie ma kina ani domów towa­ro­wych. Nie ma też żad­nej restau­ra­cji god­nej tego miana, co naj­wy­żej jedno dobre bistro. Już od gim­na­zjum mia­łam dość tego miej­sca i marzy­łam, żeby jak naj­szyb­ciej uciec.

Zapewne duży wpływ wywarły na mnie seriale, które oglą­da­łam na jed­nym z zale­d­wie czte­rech dostęp­nych u nas kana­łów. Byłam pewna, że jeśli tylko wyjadę do Tokio, gdzie można zna­leźć wszystko, czego dusza zapra­gnie, zacznę wieść ele­ganc­kie i dra­ma­tyczne życie niczym seria­lowe aktorki. Zaczę­łam więc uczyć się jak sza­lona i tak zda­łam egza­miny na jeden z tokij­skich tan­da­iów.

Wła­ści­wie zaraz po przy­jeź­dzie zro­zu­mia­łam, że wszystko to nic innego jak jedna wielka ilu­zja, ale i tak uwa­ża­łam Tokio za raj na ziemi. Choćby dla­tego, że gdzie bym się nie udała, w pro­mie­niu pię­ciu minut pie­chotą zawsze mia­łam kilka kon­bini, a pociągi kur­so­wały co trzy minuty. Przed­mioty codzien­nego użytku i jedze­nie gotowe do pod­grza­nia zawsze znaj­do­wały się w zasięgu ręki, tak więc cał­kiem przy­wy­kłam do mojego wygod­nego życia. Dojazd do pracy rów­nież nie sta­no­wił pro­blemu, bo spo­śród kilku pla­có­wek Edenu w regio­nie Kantō odde­le­go­wano mnie aku­rat do sklepu znaj­du­ją­cego się o jedną sta­cję od mojego miesz­ka­nia.

Cza­sem sobie jed­nak myślę – co dalej?

Po gorącz­ko­wym entu­zja­zmie z czasu, gdy posta­no­wi­łam opu­ścić rodzinne strony, po wul­ka­nie emo­cji z okresu, gdy udało mi się zre­ali­zo­wać swój zamiar, nie zostało już nic.

Mało kto z mojej miej­sco­wo­ści wyjeż­dża na stu­dia do Tokio, nic więc dziw­nego, że wszy­scy wokół mówili mi, jaka to niby jestem super; w końcu sama zaczę­łam w to wie­rzyć. Koniec koń­ców nie udało mi się jed­nak osią­gnąć nic wyjąt­ko­wego.

Wła­ści­wie to nawet nie przy­cho­dzi mi do głowy ani jedna rzecz, którą naprawdę chcia­ła­bym robić; nie ma nic, co spra­wia­łoby mi jakąś więk­szą frajdę; nie mam nawet chło­paka. Jeśli nie wra­cam do rodzi­ców, to tylko dla­tego, że nie wyobra­żam już sobie życia bez wygód. Co wię­cej, nawet gdy­bym wró­ciła, to prze­cież i tak do niczego bym tam nie doszła.

W takim razie chyba tak po pro­stu zostanę w Ede­nie, czas tak po pro­stu będzie sobie upły­wał, a ja, pozba­wiona pasji i marzeń, posunę się w latach w mojej kora­lo­wej bluzce. Przez to, że pra­cuję w week­endy, coraz mniej widuję się ze zna­jo­mymi i nie mam oka­zji, by kogoś poznać, choć to pew­nie nie­je­dyny powód.

„Zmień pracę”. Czę­sto zda­rza się, że taka myśl poja­wia mi się gdzieś z tyłu głowy. Ale gdy zdaję sobie sprawę, jak dużo z tym zachodu, opusz­cza mnie cała ener­gia. O to chyba cho­dzi. Brak mi tego mini­mum ener­gii. Nawet napi­sa­nie CV wydaje mi się czymś przy­tła­cza­ją­cym.

Skoro tuż po ukoń­cze­niu szkoły dosta­łam się tylko do Edenu, to kto chciałby mnie zatrud­nić teraz, poza okre­sem rekru­ta­cyj­nym.

– Hej, Tomoka.

Z tacą w rękach pod­szedł do mnie Kiriy­ama. Pra­cuje na sto­isku z oku­la­rami marki ZAZ. Ma dwa­dzie­ścia pięć lat i jest jedyną osobą w Ede­nie, z którą mogę otwar­cie roz­ma­wiać. Przy­szedł do nas przed czte­rema mie­sią­cami. Od pew­nego czasu go nie widzia­łam. Ponie­waż zatrud­nia go ZAZ, a nie Eden, zda­rza się, że jest odde­le­go­wy­wany do pomocy w innych skle­pach.

Na jego tacy ujrza­łam zestaw ze sma­żo­nym ostro­bo­kiem i udon z mię­sem. Kiriy­ama jest szczu­pły, ale je za dwóch.

– Wolne?

– Jasne.

Usiadł naprze­ciwko mnie. Zaokrą­glone oku­lary w cien­kich opraw­kach paso­wały do jego cie­płego spoj­rze­nia. Oto czło­wiek, który świet­nie odnaj­duje się w swo­jej pracy, pomy­śla­łam. A wła­śnie, chyba ktoś kie­dyś mówił, że Kiriy­ama prze­niósł się do ZAZ z innej firmy.

– Powiedz, gdzie pra­co­wa­łeś wcze­śniej?

– Ja? Robi­łem w cza­so­pi­smach i tym podob­nych. No wiesz, reda­go­wa­nie, pisa­nie arty­ku­łów, takie tam.

– No co ty. – Zasko­czył mnie. Pra­co­wał w wydaw­nic­twie! Nagle ten deli­katny i bez­kon­flik­towy męż­czy­zna wydał mi się dobrze zorien­to­wa­nym w świe­cie inte­lek­tu­ali­stą. Zawód fak­tycz­nie decy­duje o postrze­ga­niu czło­wieka. Doty­czy to nawet daw­nej pracy.

– Coś taka zdzi­wiona?

– Daj spo­kój, prze­cież taka praca jest super.

Kiriy­ama uśmiech­nął się i zaczął sior­bać udon.

– Praca optyka też jest super.

– No co ty? – uśmiech­nę­łam się rów­nież, wgry­za­jąc się w bułkę z parówką.

– „Super” to chyba twoje ulu­bione słowo.

– Tak?

Moż­liwe, że ma rację. Kiedy Saya napi­sała mi o swoim nowym chło­paku, też chyba kilka razy odpi­sa­łam „To super!”. Ale tak wła­ści­wie, to co jest dla mnie „super”? Wyjąt­kowy talent? Bogata wie­dza? Nie­zwy­kłe osią­gnię­cia?

– Cie­kawe, czy już na dobre utknę w Ede­nie – powie­dzia­łam pod nosem, popi­ja­jąc tru­skaw­kowe mleko. Kiriy­ama uniósł brwi.

– Co tam? Myślisz o zmia­nie pracy?

– No tak… jakoś ostat­nio mnie naszło… – odpar­łam po cichu, z waha­niem.

– Ale też w sprze­daży?

– Nie, tym razem chcia­ła­bym popra­co­wać w jakimś biu­rze. Wiesz, bez prze­pi­so­wego stroju, z wol­nymi week­en­dami, z wła­snym biur­kiem. Cho­dzi­ły­by­śmy z kole­żan­kami na lunch w pobli­skiej kawia­rence, a w kuchni narze­ka­ła­bym na szefa.

– A o samej pracy to już nie myślisz?

Kiriy­ama uśmiech­nął się cierpko. Ale skąd niby mam wie­dzieć, co się robi w biu­rze, skoro ni­gdy tam nie pra­co­wa­łam?

– Jesteś na eta­cie. Jeśli wytrzy­masz kilka lat, będziesz mogła przejść do głów­nej sie­dziby, prawda?

– No niby tak.

Fakt, to jedna ze ście­żek kariery w Ede­nie. Co naj­mniej pierw­sze trzy lata trzeba prze­pra­co­wać w skle­pie, a potem, po nabra­niu doświad­cze­nia, chętni mają moż­li­wość apli­ko­wa­nia o prze­nie­sie­nie do głów­nej sie­dziby firmy; na przy­kład do działu ogól­nego, do kadr albo do sek­cji roz­woju pro­duk­tów, w skład któ­rej wcho­dzi obsługa kon­tra­hen­tów czy pla­no­wa­nie even­tów. Innymi słowy, ist­nieje moż­li­wość otrzy­ma­nia sta­no­wi­ska biu­ro­wego.

Sły­sza­łam jed­nak, że nie­wielu chęt­nych się dostaje. Naj­bar­dziej realny – kiedy już pozna się taj­niki pracy w skle­pie – jest awans na kie­row­nika działu. Jest nim na przy­kład mój prze­ło­żony, Uejima, apa­tyczny trzy­dzie­sto­pię­cio­la­tek, który został kie­row­ni­kiem jakieś pięć lat temu. Kiedy na niego patrzę, myślę sobie, że to naj­lep­sze, co mnie czeka. Awans ozna­czałby tę samą pracę, tylko ze zwięk­szoną odpo­wie­dzial­no­ścią. Naj­trud­niej­sze byłoby utrzy­ma­nie w ryzach pra­cow­ni­ków tym­cza­so­wych. Dreszcz mnie prze­cho­dzi na samą myśl. Nie dała­bym rady, co z tego, że z nieco wyż­szą pen­sją.

– Jak zna­la­złeś pracę w ZAZ? – zapy­ta­łam.

– Zało­ży­łem konto w ser­wi­sie doradz­twa zmiany kariery. Od razu przy­szło dużo ofert i tę wybra­łem. – Kiriy­ama poka­zał mi stronę na smart­fo­nie. Wystar­czyło wpi­sać typ poszu­ki­wa­nej pracy, wyma­ga­nia, doświad­cze­nie i umie­jęt­no­ści, aby zacząć otrzy­my­wać maile z ofer­tami zatrud­nie­nia. Rzu­ci­łam okiem na przy­kła­dowy pro­fil. Rubryki były bar­dzo szcze­gó­łowe: wszel­kie rodzaje kwa­li­fi­ka­cji, wynik TOEIC, prawo jazdy, przy każ­dej kwa­dra­towe okienko do zazna­cze­nia.

– No wła­śnie, umie­jęt­no­ści. Mam tylko trzeci poziom eikena3.

Kur­czę, mogłam przy­naj­mniej zro­bić prawko. Tam, skąd pocho­dzę, nie da się funk­cjo­no­wać bez samo­chodu, dla­tego w waka­cje wio­senne po ukoń­cze­niu liceum wszy­scy zapi­sują się na kurs. Ja nie czu­łam takiej potrzeby – pewna wyjazdu do Tokio wola­łam się obi­jać. Nato­miast cer­ty­fi­kat z angiel­skiego zro­bi­łam wła­ści­wie pod przy­mu­sem w gim­na­zjum, ale kogo obej­dzie mój trzeci poziom?

W czę­ści poświę­co­nej obsłu­dze kom­pu­tera for­mu­larz reje­stra­cyjny robił się jesz­cze bar­dziej szcze­gó­łowy. Word, Excel, Power Point – tyle zro­zu­mia­łam, reszta wymie­nio­nych nazw była mi kom­plet­nie obca. Oczy­wi­ście mam lap­top. Na stu­diach pisa­łam na nim prace zali­cze­niowe i licen­cjat, ale w pracy nie mia­łam już oka­zji do two­rze­nia tego rodzaju doku­men­tów. Teraz zaś kom­pu­ter leżał w sza­fie, bo zepsuł mi się router, a kupno nowego i zabawa z pod­łą­cza­niem wi-fi wykra­czała poza moje chęci i umie­jęt­no­ści. Smart­fon mi wystar­czał.

– Umiem pisać w Wor­dzie, ale na Excelu się nie znam.

– Jeśli masz zamiar pra­co­wać w biu­rze, przy­naj­mniej Excela powin­naś się nauczyć.

– Ale takie zaję­cia są chyba dro­gie.

Kiriy­ama powie­dział wtedy coś nie­ocze­ki­wa­nego.

– Nie musisz od razu zapi­sy­wać się do spe­cja­li­stycz­nej szkoły. W domach kul­tury czy innych cen­trach osie­dlo­wych orga­ni­zują tanie kursy obsługi kom­pu­tera dla oko­licz­nych miesz­kań­ców.

– Poważ­nie?

Zgnia­ta­jąc papie­rową torebkę po bułce, spoj­rza­łam na zega­rek. Zostało mi mniej niż dzie­sięć minut prze­rwy. Jeśli nie będę przy kasie trzy minuty przed koń­cem, pani Numau­chi będzie się pie­klić, a muszę jesz­cze sko­czyć do toa­lety. Dopiw­szy mleko tru­skaw­kowe, opu­ści­łam sto­łówkę.

Tego wie­czoru wyszu­ka­łam w smart­fo­nie fraz „dziel­nica Hatori” (tu miesz­kam) i „kursy kom­pu­te­rowe dla miesz­kań­ców”. Wysko­czyło zaska­ku­jąco dużo wyni­ków, nie spo­dzie­wa­łam się ich aż tyle. Zwró­ciło moją uwagę miej­sce o nazwie Hatori Com­mu­nity House, któ­rego adres suge­ro­wał, że znaj­duje się w bli­skim sąsiedz­twie mojego miesz­ka­nia, około dzie­się­ciu minut pie­chotą. Sie­dzibę dzie­lił z jakąś pod­sta­wówką.

Na stro­nie zna­la­złam infor­ma­cje o roz­ma­itych kur­sach: shōgi, haiku, ryt­mika, taniec hula, gim­na­styka zdro­wotna. Dość czę­sto orga­ni­zo­wano też różne wyda­rze­nia, jak pokaz ukła­da­nia kwia­tów czy wykłady, w któ­rych mógł wziąć udział każdy miesz­ka­niec dziel­nicy.

Kto by pomy­ślał, że wszystko to może odby­wać się w pod­sta­wówce. Nie mia­łam o tym wszyst­kim poję­cia, cho­ciaż miesz­ka­łam tu już od jakichś trzech lat.

Prze­czy­ta­łam, że kursy obsługi kom­pu­tera pro­wa­dzone są w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Można było przyjść z wła­snym sprzę­tem albo wypo­ży­czyć lap­top na miej­scu. Cena za jedne zaję­cia wyno­siła zale­d­wie dwa tysiące jenów. Spo­tka­nia, które odby­wały się w każdą środę od czter­na­stej do szes­na­stej, miały cha­rak­ter indy­wi­du­alny, dla­tego wystar­czyło zgło­sić się w dogod­nym ter­mi­nie. Ucie­szy­łam się, że zaję­cia wypa­dały w dzień powsze­dni, tym bar­dziej, że w gra­fiku na nad­cho­dzący tydzień aku­rat w środę mia­łam wolne.

„Począt­ku­jący mile widziani. Kurs szcze­gól­nie pole­camy oso­bom chcą­cym uczyć się we wła­snym tem­pie. Każ­demu uczest­ni­kowi poświę­camy czas indy­wi­du­al­nie. Nauczymy Pań­stwa obsługi kom­pu­tera, pracy z Wor­dem, Exce­lem, a także pro­jek­to­wa­nia stron inter­ne­to­wych czy pro­gra­mo­wa­nia. Zaję­cia pro­wa­dzi: Gonno.”

Może dała­bym radę…

Wypeł­ni­łam i wysła­łam for­mu­larz zgło­sze­niowy. Cho­ciaż nawet jesz­cze nie zaczę­łam, oczami wyobraźni już ujrza­łam sie­bie spraw­nie obsłu­gu­jącą Excela i po raz pierw­szy od dawna poczu­łam szyb­sze bicie serca.

Dwa dni póź­niej z lap­to­pem pod pachą uda­łam się do wzmian­ko­wa­nej w ogło­sze­niu szkoły pod­sta­wo­wej. Według zamiesz­czo­nej na stro­nie mapki nale­żało obejść szkolne ogro­dze­nie i odna­leźć wąziut­kie przej­ście, pro­wa­dzące do pię­tro­wego bia­łego budynku. Szklane drzwi wień­czył sym­bo­liczny daszek, do któ­rego przy­twier­dzono tablicę „Hatori Com­mu­nity House”. Weszłam do środka; zaraz za drzwiami znaj­do­wała się recep­cja. Za kon­tu­arem sie­dział star­szy męż­czy­zna o buj­nych siwych wło­sach, a w głębi widać było biuro, w któ­rym kobieta w śred­nim wieku z ban­daną na gło­wie wypi­sy­wała jakieś papiery.

– Przy­szłam na kurs kom­pu­te­rowy – zaga­iłam.

– Pani się tu wpi­sze. Zaję­cia są w sali A. – Męż­czy­zna wska­zał leżącą na kon­tu­arze pod­kładkę z kartką, zawie­ra­jącą tabelę, w któ­rej wid­niały rubryki: nazwi­sko, cel wizyty i godzina wej­ścia.

Sala A znaj­do­wała się na par­te­rze. Idąc wzdłuż kon­tu­aru recep­cji, prze­cho­dziło się do pomiesz­cze­nia przy­po­mi­na­ją­cego hol, a stam­tąd od razu w prawo. Przez roz­su­nięte drzwi można było zaj­rzeć do środka. Po obu stro­nach usta­wio­nych naprze­ciwko sie­bie dłu­gich sto­łów sie­dzieli już z otwar­tymi lap­to­pami nieco star­sza ode mnie kobieta z puszy­stymi, krę­co­nymi wło­sami i męż­czy­zna w sile wieku, o kan­cia­stych rysach.

Oka­zało się, że „Gonno”, ku mojemu zasko­cze­niu, jest kobietą w wieku pięć­dzie­się­ciu kilku lat.

– Pro­szę wybrać sobie miej­sce – powie­działa, gdy się przed­sta­wi­łam.

Usia­dłam z brzegu, po tej samej stro­nie, co kobieta o krę­co­nych wło­sach. Ani ona, ani męż­czy­zna nie zwró­cili na mnie naj­mniej­szej uwagi, zaprząt­nięci swoją pracą.

Otwo­rzy­łam lap­top. Na wszelki wypa­dek jesz­cze w domu włą­czy­łam go po raz pierw­szy od dawna. Długo go nie łado­wa­łam, dla­tego wybu­dze­nie się zajęło mu tro­chę czasu, ale wszystko zda­wało się dzia­łać dobrze.

Chyba ostat­nio za dużo korzy­sta­łam ze smart­fona, bo zupeł­nie nie szło mi pisa­nie na kla­wia­tu­rze. Może konieczne będzie też poćwi­cze­nie Worda.

– Chciała pani nauczyć się obsługi Excela, prawda? – powie­działa pani Gonno i spoj­rzała na mój kom­pu­ter.

Prze­ka­zano jej pew­nie, co napi­sa­łam w zgło­sze­niu.

– Tak. Z tym że na tym lap­to­pie nie mam Excela.

Pani Gonno rzu­ciła okiem na ekran i poru­szyła lekko myszką.

– Ma pani. Stwo­rzę skrót.

Po pra­wej stro­nie pul­pitu poja­wiła się zie­lona kwa­dra­towa ikonka z literką „x”.

Tego się nie spo­dzie­wa­łam. Przez cały ten czas mój kom­pu­ter ukry­wał przede mną Excela?

– Widzia­łam, że uży­wała pani Worda, więc pomy­śla­łam, że ma pani zain­sta­lo­wa­nego całego Office’a.

Jakiego znowu Office’a? Nie mia­łam poję­cia, o co jej cho­dzi, ale ważne, że dobrze się skoń­czyło. Przy­po­mnia­łam sobie, że na stu­diach z tym Wor­dem też nie mogłam sobie pora­dzić, więc popro­si­łam kogoś z grupy o pomoc w insta­la­cji. Takie są skutki zbyt­niego pole­ga­nia na innych.

Przez następne dwie godziny pani Gonno uczyła mnie Excela od pod­staw. Cza­sem zaglą­dała, jak sobie radzi pozo­stała dwójka, ale ponie­waż byłam tu po raz pierw­szy, naj­wię­cej czasu poświę­cała mnie. Naj­bar­dziej zdzi­wi­łam się, gdy poka­zała mi, że wystar­czy zazna­czyć kilka kra­tek z wpi­sa­nymi licz­bami i naci­snąć kla­wisz, żeby od razu wysko­czyła suma. Ależ przy­datna funk­cja, aż krzyk­nę­łam z wra­że­nia, a pani Gonno zaśmiała się smutno.

Wyko­nu­jąc wska­zane zada­nia, pod­słu­cha­łam co nieco z roz­mów pani Gonno z pozo­sta­łymi kur­san­tami. Zdaje się, że przy­cho­dzili tu już od dłuż­szego czasu. Męż­czy­zna pro­jek­to­wał stronę poświę­coną dzi­kim zio­łom, a kobieta pró­bo­wała zało­żyć sklep inter­ne­towy.

Przez cały czas, gdy gnu­śnia­łam sobie w naj­lep­sze, cał­kiem bli­sko inni zapa­mię­tale uczyli się nowych rze­czy… Im dłu­żej o tym myśla­łam, tym bar­dziej bez­na­dziej­nie się czu­łam.

Po zaję­ciach pani Gonno powie­działa:

– Nie uży­wamy tu jakie­goś kon­kret­nego pod­ręcz­nika, ale mogę pole­cić pani kilka ksią­żek. Warto też po pro­stu zaj­rzeć do księ­garni czy biblio­teki i zna­leźć taką pozy­cję, która pani pasuje – mówiła wesoło, poka­zu­jąc mi okładki paru pod­ręcz­ni­ków. – Tutaj też jest nie­wielka biblio­teka.

Biblio­teka.

Deli­katne brzmie­nie tego słowa prze­nio­sło mnie do cza­sów stu­denc­kich. Biblio­teka.

– Ja też mogę wypo­ży­czać książki?

– Tak, może z niej korzy­stać każdy miesz­ka­niec dziel­nicy. Do sze­ściu tytu­łów. Zdaje się, że na dwa tygo­dnie.

Męż­czy­zna o kan­cia­stych rysach zawo­łał panią Gonno. Pode­szła do niego. Zapi­sa­łam tytuły pole­co­nych przez nią ksią­żek, zamknę­łam lap­top i wyszłam z sali.

Biblio­teka rów­nież znaj­do­wała się na par­te­rze, w poło­żo­nym w głębi pomiesz­cze­niu zaraz obok kuchni. Nale­żało minąć dwie sale wykła­dowe i pokój w stylu japoń­skim.

Nad roz­su­nię­tymi na oścież drzwiami zauwa­ży­łam przy­twier­dzoną tabliczkę „Biblio­teka”. Dys­kret­nie zaj­rza­łam do środka. W pomiesz­cze­niu wiel­ko­ści sali lek­cyj­nej poroz­sta­wiane były regały z książ­kami, a zaraz za wej­ściem znaj­do­wał się kon­tuar ozna­czony „Wypo­ży­cze­nia i zwroty”.

Naprze­ciwko drobna dziew­czyna w gra­na­to­wym far­tu­chu odsta­wiała wyda­nia kie­szon­kowe na półki.

– Prze­pra­szam, gdzie znajdę książki poświę­cone obsłu­dze kom­pu­tera?

Dziew­czyna unio­sła głowę. Wyglą­dała ledwo na lice­alistkę i miała nie­sa­mo­wi­cie wiel­kie oczy. Jej spięte w koń­ski ogon włosy zafa­lo­wały w powie­trzu. Na wyso­ko­ści piersi doj­rza­łam pla­kietkę z nazwi­skiem – Nozomi Mori­naga.

– Tędy pro­szę.

Trzy­ma­jąc w ręce kilka ksią­żek w for­ma­cie kie­szon­ko­wym, Nozomi prze­szła obok stołu dla czy­tel­ni­ków i zapro­wa­dziła mnie do dużego regału przy ścia­nie. Znaj­do­wały się na nim trzy wyraź­nie prze­gro­dzone działy: kom­pu­tery, języki obce, kwa­li­fi­ka­cje zawo­dowe.

– Dzię­kuję.

– Jeśli potrze­bo­wa­łaby pani kon­sul­ta­cji, tam znaj­dzie pani biblio­te­karkę.

– Kon­sul­ta­cji?

– Tak, w razie potrzeby udzie­limy porady w spra­wie inte­re­su­ją­cych panią ksią­żek.

Ski­nę­łam głową. Nozomi zro­biła to samo i wró­ciła do regału.

Przej­rza­łam tytuły ksią­żek kom­pu­te­ro­wych, ale nie zna­la­złam nic z reko­men­da­cji pani Gonno. Ponie­waż sama nie byłam w sta­nie stwier­dzić, które są dla mnie przy­datne, posta­no­wi­łam pora­dzić się biblio­te­karki.

Gdzie to miało być? Wró­ci­łam do kon­tu­aru i spoj­rza­łam w głąb pomiesz­cze­nia. U prze­ciw­le­głego końca znaj­do­wało się prze­pie­rze­nie, za któ­rym zwra­cała uwagę zwi­sa­jąca z sufitu tabliczka: „Kon­sul­ta­cje”. Pode­szłam bli­żej, zaj­rza­łam do środka i z zasko­cze­nia zro­bi­łam wiel­kie oczy.

Biblio­te­karka sie­działa wci­śnięta mię­dzy prze­pie­rze­nie a stół w kształ­cie litery „L”.

Była bar­dzo… bar­dzo dużą kobietą. Nie tyle otyłą, co wła­śnie dużą. Jej pod­bró­dek prze­cho­dził płyn­nie w białą szyję. Luźny, grubo ple­ciony kar­di­gan w kolo­rze zła­ma­nej bieli miała narzu­cony na beżowy far­tuch, przez co przy­po­mi­nała mi niedź­wie­dzia polar­nego hiber­nu­ją­cego w swej jaskini. Mały kok wień­czący jej włosy prze­bity był szpilą kan­za­shi, z któ­rej końca zwi­sały trzy frędzle gustow­nie ozdo­bione bia­łymi kwiat­kami. Sie­działa ze spusz­czoną głową. Chyba nad czymś pra­co­wała, choć z miej­sca, w któ­rym sta­łam, nie mogłam doj­rzeć, nad czym.

Prze­czy­ta­łam pla­kietkę wiszącą u jej szyi: Say­uri Koma­chi. Jakie śliczne nazwi­sko.

– Prze­pra­szam… – Gdy pode­szłam bli­żej i zaga­iłam, pani Koma­chi rzu­ciła mi spoj­rze­nie z ukosa. Jej prze­szy­wa­jący wzrok spra­wił, że sku­li­łam się w sobie. Popa­trzy­łam, czym się zaj­mo­wała po swo­jej stro­nie kon­tu­aru. Na pod­kładce wiel­ko­ści pocz­tówki leżał przy­po­mi­na­jący piłkę do ping-ponga okrą­gły przed­miot, w który pani Koma­chi raz za razem wkłu­wała igłę.

Ledwo powstrzy­ma­łam okrzyk. Co ona wypra­wia? Rzuca na kogoś klą­twę?

– N-nie… już nic…

Już mia­łam się wyco­fać, gdy pani Koma­chi ode­zwała się:

– Czego szu­kasz?

Jej głos mnie pochwy­cił.

Nie wypo­wia­dała słów ze szcze­gól­nym naci­skiem, ale cie­pło jej tonu oplo­tło mnie i zatrzy­mało w miej­scu. Kąciki ust pani Koma­chi ani drgnęły, ale słowa, jakie skie­ro­wała do mnie, prze­szyły mnie jakimś tajem­ni­czym uko­je­niem.

„Czego szu­kasz?”

Czego ja wła­ści­wie szu­kam?

Szu­kam pracy, która ma sens. Szu­kam cze­goś, co potra­fię robić. Chyba tego.

Trudno jed­nak ocze­ki­wać by pani Koma­chi, biblio­te­karka, udzie­liła mi takich porad. Jasne było, że pyta mnie o coś bar­dziej kon­kret­nego.

– No więc… Szu­kam cze­goś o obsłu­dze kom­pu­te­rów.

Pani Koma­chi się­gnęła po leżące tuż obok niej ciem­no­po­ma­rań­czowe pudełko i przy­su­nęła je do sie­bie. Nadruk na wieczku przed­sta­wiał białe kwiatki w ozdob­nej sze­ścio­kąt­nej ramce. Było to opa­ko­wa­nie mięk­kich cia­stek Honey­dome, pro­du­ko­wa­nych od dawna przez firmę Kuremiyadō. Miały kopuł­ko­waty kształt. Bar­dzo je lubi­łam. Nie były to może sło­dy­cze z naj­wyż­szej półki, ale też nie nale­żały do takich, jakie kupo­wało się bez namy­słu w pierw­szym lep­szym kon­bini. Pozwa­lały poczuć tę odro­binę luk­susu. Gdy pani Koma­chi otwo­rzyła wieczko, doj­rza­łam małe nożyczki i igły. A więc uży­wała tego pudełka na przy­bory do szy­cia. Scho­wała do niego igłę i kulkę, a potem bacz­nie mi się przyj­rzała.

– Do czego uży­wasz kom­pu­tera?

– Chcę nauczyć się Excela. Żeby móc go zazna­czyć w rubryce umie­jęt­no­ści.

– Rubryce umie­jęt­no­ści – powtó­rzyła jak echo pani Koma­chi.

– Zamie­rzam zare­je­stro­wać się na stro­nie poma­ga­ją­cej w zmia­nie kariery. Widzi pani, moja obecna praca jest nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jąca i bez­sen­sowna.

– A co robisz?

– Nic spe­cjal­nego. Pra­cuję na sto­isku z odzieżą dam­ską w hiper­mar­ke­cie.

Pani Koma­chi prze­chy­liła głowę lekko w bok. Kwiatki przy wbi­tym w kok kan­za­shi pobły­ski­wały w świe­tle.

– Naprawdę tak myślisz? Że twoja praca… praca sprze­daw­czyni w hiper­mar­ke­cie to nic spe­cjal­nego?

Ode­brało mi mowę. Pani Koma­chi też mil­czała, spo­koj­nie cze­ka­jąc na moją odpo­wiedź.

– No prze­cież… taką pracę może wyko­ny­wać każdy. Nie była moim marze­niem, nie chcia­łam jej za wszelką cenę. Jakoś tak po pro­stu tam tra­fi­łam. Ale pra­co­wać muszę. Miesz­kam sama, nie mogę liczyć na niczyje wspar­cie.

– Ale sama prze­szłaś rekru­ta­cję, codzien­nie cho­dzisz do pracy i sama zara­biasz na chleb, prawda? Świet­nie sobie radzisz.

Tro­chę się wzru­szy­łam. Pierw­szy raz ktoś tak po pro­stu zaak­cep­to­wał mnie taką, jaka jestem.

– Niby tak, ale ledwo star­cza mi na chleb z kon­bini – odpar­łam tro­chę bez składu, chcąc ukryć moje emo­cje. Prze­cież nie mówiła dosłow­nie. Pani Koma­chi prze­chy­liła głowę w drugą stronę.

– Tak czy ina­czej, chęć do nauki zasłu­guje na pochwałę, nie­za­leż­nie od moty­wa­cji. – Pani Koma­chi prze­su­nęła się ku kom­pu­te­rowi i poło­żyła dło­nie na kla­wia­tu­rze.

Nagle z nie­wia­ry­godną szyb­ko­ścią zaczęła w nią stu­kać z dono­śnym „tata­tata”. Nie­mal przy­sia­dłam z wra­że­nia. Na koniec mocno ude­rzyła w jakiś kla­wisz i lekko unio­sła dłoń. W tej samej chwili sto­jąca obok dru­karka zaczęła pra­co­wać.

– To powinno ci wystar­czyć na pierw­sze kroki z Exce­lem. – Podała mi wydruk. Na kartce wid­niała tabelka z tytu­łami, nazwi­skami auto­rów oraz nume­rami wska­zu­ją­cymi dział i regał. Word i Excel od zera, Excel – pierw­szy pod­ręcz­nik, Excel – kurs bły­ska­wiczny, Wpro­wa­dze­nie do Office’a. Zaś na samym dole ujrza­łam nie­pa­su­jący do innych, zaska­ku­jący tytuł:

Guri i Gura

Ze zdzi­wie­nia sze­roko otwo­rzy­łam oczy.

Guri i Gura? Ta książka dla dzieci? O dwóch polnych myszach?4

– Aha, i jesz­cze to.

Lekko obró­ciw­szy się na krze­śle, się­gnęła pod kon­tuar. Wychy­li­łam się, by zaj­rzeć, co tam miała, i dostrze­głam drew­nianą komódkę z pię­cioma szu­fla­dami – pani Koma­chi wysu­nęła pierw­szą od góry. Zdało mi się, że była cia­sno wypchana róż­no­ko­lo­ro­wymi puszy­stymi przed­mio­tami, ale nie umia­łam stwier­dzić, co to. Pani Koma­chi wyjęła stam­tąd jakieś zawi­niątko, które mi podała.

– Pro­szę, to dla cie­bie.

Moja dłoń otwo­rzyła się machi­nal­nie, a pani Koma­chi poło­żyła na niej coś lek­kiego. Czarne kółko wiel­ko­ści monety pię­cio­je­no­wej, z docze­pioną rączką.

…Patel­nia?

Była to malutka patel­nia z weł­nia­nego filcu. Do rączki przy­twier­dzone było meta­lowe kółeczko.

– Co to?

– Doda­tek.

– Doda­tek?

– Zawsze miło, kiedy książka ma jakiś doda­tek, prawda?

Wpa­try­wa­łam się w pate­lenkę. Doda­tek do książki. No cóż, śliczny.

Pani Koma­chi ponow­nie wydo­była z pudełka Honey­dome kulkę i igłę.

– Fil­co­wa­łaś kie­dyś?

– Nie, ale widzia­łam na Twit­te­rze.

– Wełna cze­san­kowa to coś nie­zwy­kłego. Wystar­czy wkłu­wać się w nią cier­pli­wie, aby zaczęła zmie­niać formę. Przy każ­dym wbi­ciu igły drobne niteczki zawi­jają się wokół jej zagię­tego koniuszka, dzięki czemu całość nabiera kształtu. – To rze­kł­szy, pani Koma­chi wró­ciła do meto­dycz­nego prze­bi­ja­nia swo­jej kulki. Ta patel­nia to pew­nie także jej dzieło; nie­wąt­pli­wie cała szu­flada wypeł­niona była po brzegi podob­nymi pra­cami – czyżby wszyst­kie miały stać się dodat­kami do ksią­żek?

Pani Koma­chi ocho­czo oddała się swo­jemu zaję­ciu, dając mi do zro­zu­mie­nia, że jej rola jako biblio­te­karki została speł­niona. Chęt­nie dopy­ta­ła­bym o kilka rze­czy, ale wola­łam nie prze­szka­dzać, dla­tego podzię­ko­wa­łam i się wyco­fa­łam. Następ­nie w miej­scu wska­za­nym mi wcze­śniej przez Nozomi odszu­ka­łam książki z tabelki, wyję­łam je z regału i wybra­łam dwie, które wyglą­dały na naj­bar­dziej przy­stępne.

Tylko jeden tytuł róż­nił się sygna­turą. Guri i Gura.

Kiedy cho­dzi­łam do przed­szkola, bar­dzo lubi­łam tę książkę. Chyba czę­sto czy­tała mi ją mama. Ale co robiła na liście? Pani Koma­chi musiała się pomy­lić przy wpro­wa­dza­niu danych.

Kącik z lite­ra­turą dzie­cięcą two­rzyły niskie regały usta­wione w czwo­ro­bok pod oknem. Pod­łoga wyło­żona była pian­kową matą skła­da­jącą się z kwa­dra­to­wych ele­men­tów. Przed wej­ściem nale­żało zdjąć buty.

Oto­czona przez książki dla dzieci poczu­łam się lekko i błogo. Na półce stały aż trzy egzem­pla­rze Guriego i Gury. Taki kla­syk na pewno cie­szył się powo­dze­niem. A może poży­czę? W końcu nic mnie to nie kosz­tuje.

Zanio­słam dwa pod­ręcz­niki oraz Guriego i Gurę do sta­no­wi­ska Nozomi, która wyro­biła mi kartę, dzięki czemu mogłam wypo­ży­czyć książki.

W dro­dze powrot­nej wpa­dłam do kon­bini po bułeczkę cyna­mo­nową i mro­żoną kawę z mle­kiem. Po spa­ła­szo­wa­niu ich przed tele­wi­zo­rem nabra­łam ochoty na coś wytraw­nego, się­gnę­łam więc do szafki po ramen w kubku. Spoj­rza­łam na zegar. Szó­sta. To powinno zała­twić sprawę kola­cji.

Napeł­niw­szy czaj­nik, posta­wi­łam go na gazie, po czym wycią­gnę­łam z torby poży­czone książki. Oczami wyobraźni ujrza­łam, jak sie­dzę w biu­rze i obsłu­guję kom­pu­ter prze­peł­niona wie­dzą zaczerp­niętą z pod­ręcz­ni­ków.

No i jesz­cze Guri i Gura.

Twarda, porządna oprawa w bia­łym kolo­rze. W dzie­ciń­stwie książka ta wyda­wała mi się więk­sza, teraz jed­nak, kiedy znów mia­łam ją w rękach, zda­łam sobie sprawę, że zbli­żona była for­ma­tem do zwy­kłego zeszytu B5. Moż­liwe, że robiła takie wra­że­nie, bo otwie­rało się ją wzdłuż krót­szej kra­wę­dzi.

Pod odręcz­nie zapi­sa­nym tytu­łem masze­ro­wały dwie wpa­trzone w sie­bie myszy, zgod­nie trzy­ma­jąc duży koszyk. Nosiły iden­tyczne wdzianka i cza­peczki, z tym że mysz po lewej ubrana była na nie­bie­sko, a ta po pra­wej na czer­wono.

Zaraz, który to był Guri, a który Gura? Są bliź­nia­kami, to na pewno.

Zauwa­ży­łam, że w tytule „Guri” zapi­sano nie­bie­skimi, a „Gura” czer­wo­nymi lite­rami. Zagadka roz­wią­zana. Serce zabiło mi nieco szyb­ciej; pro­ste spo­strze­że­nie zachę­ciło mnie do wej­ścia w świat opo­wie­ści.

Prze­rzu­ca­jąc strony, śle­dzi­łam na ilu­stra­cjach bieg histo­rii. Guri i Gura idą do lasu. No tak, pamię­tam, natra­fiają na duże jajko… Pod koniec książki znaj­do­wała się ilu­stra­cja przed­sta­wia­jąca roz­cią­ga­jącą się na dwie karty dużą patel­nię, którą wypeł­niał świeżo przy­go­to­wany wielki pan­cake.

„Swoją drogą pani Koma­chi dała mi wła­śnie patel­nię”, pomy­śla­łam i prze­czy­ta­łam tekst towa­rzy­szący ilu­stra­cji: „Żół­ciutka castella5 poka­zała swą puszy­stą buzię”.

Zdzi­wi­łam się. To była castella? Byłam prze­ko­nana, że myszy upie­kły pan­cake.

Wró­ci­łam do wcze­śniej­szej strony, na któ­rej Guri i Gura przy­go­to­wy­wali skład­niki. Jajko i cukier. Mleko i mąka. Mie­szają wszystko i pieką na patelni. Castella jest chyba łatwiej­sza, niż mi się wyda­wało.

Roz­legł się gwizd czaj­nika. Wsta­łam, wyłą­czy­łam gaz i roz­pa­ko­wa­łam ramen.

Można czy­tać coś tyle razy, a i tak się zapo­mni. A może nie tyle zapo­mniałam, co nie­do­kład­nie zapa­mię­ta­łam. Tak czy ina­czej, dopiero teraz zda­łam sobie sprawę, jak cie­kawe mogą być czy­tane po latach książki z dzie­ciń­stwa.

Wla­łam wrzą­tek do kubka i przy­mknę­łam wieczko. W tej samej chwili zadzwo­nił tele­fon.

Spoj­rza­łam na ekran. Saya. Rzadko kiedy dzwoni. Opcje były dwie: albo zła­pała strasz­nego doła, albo jest rado­sna jak skow­ro­nek. Przez trzy sekundy waha­łam się, rzu­ca­jąc okiem na mój dopiero co zalany wrząt­kiem ramen, w końcu jed­nak zde­cy­do­wa­łam się ode­brać.

– Hej, Tomoka. Sorry, że tak nagle dzwo­nię. Mia­łaś dziś wolne, prawda?

– No.

– Chcia­łam się cie­bie pora­dzić w jed­nej spra­wie. – W jej gło­sie dało się wyczuć pewne skrę­po­wa­nie. – Masz teraz chwilkę?

– Jasne. O co cho­dzi?

– Słu­chaj, taka sytu­acja. – Głos Sai momen­tal­nie się zmie­nił, gdy dotarło do niej, że jej wysłu­cham. – Za mie­siąc święta, nie? No więc umó­wi­li­śmy się, że powiemy sobie, co chcie­li­by­śmy dostać. Nie wiem, o co popro­sić. Jak wybiorę coś zbyt dro­giego, to wyj­dzie głu­pio, a jak coś za taniego, to mogę go roz­cza­ro­wać. Pomy­śla­łam, że może coś mi dora­dzisz, bo masz wyczu­cie w takich spra­wach.

A więc tym razem opcja skow­ro­nek.

Pomy­śla­łam o moim sty­gną­cym, mięk­ną­cym rame­nie i tro­chę poża­ło­wa­łam ode­bra­nia tele­fonu. Skoro cho­dzi o sprawę tego typu, rów­nie dobrze mogłam oddzwo­nić potem. Trudno, było już zbyt późno na pyta­nie, czy nie mogłoby to pocze­kać. Odpo­wie­dziaw­szy po pro­stu: „Mhm”, włą­czy­łam gło­śnik i poło­ży­łam smart­fon na sto­liku kawo­wym. Sta­ra­jąc się nie wyda­wać gło­śniej­szych dźwię­ków, roz­dzie­li­łam jed­no­ra­zowe pałeczki i zaczę­łam jeść ramen, co jakiś czas rzu­ca­jąc zdaw­kowe odpo­wie­dzi. Saya szybko zauwa­żyła mój brak zaan­ga­żo­wa­nia, bo po chwili zapy­tała:

– Hę? Prze­szko­dzi­łam ci w czymś?

Tak, chcia­łam zjeść ramen. To zna­czy jem. Żeby się nie wydało, odpar­łam szybko:

– Nie, nie. Wszystko okej. Oglą­da­łam tylko książkę dla dzieci. Guri i Gura.

– Guri i Gura? To ta o myszach, które robią omlet?

Spu­dło­wała gorzej niż ja.

– Nie omlet, tylko castellę.

– Poważ­nie? To nie było tak, że znaj­dują w lesie duże jajko?

– Zga­dza się. Po krót­kiej dys­ku­sji decy­dują się na castellę.

– No co ty? To była castella? Na pewno autor znał się na goto­wa­niu. Trudno wpaść na taki pomysł, jeśli się dobrze nie wie, co można przy­rzą­dzić z jajka.

A więc można na to spoj­rzeć i z tej strony.

Jed­nym łykiem wypi­łam pozo­stałą w kubku zupę, tym­cza­sem Saya mówiła dalej.

– Ty to jed­nak jesteś wyjąt­kowa, Tomoka. W wolny dzień czy­tasz książki dla dzieci. Takie rze­czy to robią chyba tylko ludzie z klasą i inte­lek­tu­ali­ści. W Tokio to pew­nie wszy­scy tacy?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tan­dai (skrót od tanki daigaku – uni­wer­sy­tet krót­ko­ter­mi­nowy) – szkoła wyż­sza o trzy­let­nim bądź krót­szym okre­sie stu­dio­wa­nia, o niż­szej ran­dze niż uni­wer­sy­tet (w Japo­nii stu­dia pierw­szego stop­nia na uni­wer­sy­tetach trwają zazwy­czaj cztery lata). Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza. [wróć]

2. Japoń­skie hiper­mar­kety wie­lo­bran­żowe (sōgō sūpā) skła­dają się zazwy­czaj z jed­nego dużego sklepu spo­żyw­czego przy­po­mi­na­ją­cego typowy super­mar­ket oraz wyspe­cja­li­zo­wa­nych dzia­łów z osob­nymi kasami. [wróć]

3. Eiken – pań­stwowy cer­ty­fi­kat prak­tycz­nej zna­jo­mo­ści języka angiel­skiego. Poziom trzeci odpo­wiada pozio­mowi A1 Euro­pej­skiego Sys­temu Opisu Kształ­ce­nia Języ­ko­wego (CEFR). [wróć]

4. Guri i Gura (Guri to Gura) – publi­ko­wany w latach 1963–2003 i zali­czany do kla­syki japoń­skiej lite­ra­tury dzie­cię­cej cykl ilu­stro­wa­nych ksią­żek o przy­go­dach tytu­ło­wych myszy. Jego autor­kami były sio­stry Rieko Naka­gawa (ur. 1935, tekst) i Yuriko Ōmura (1941–2022, ilu­stra­cje). Guri i Gura to zara­zem tytuł pierw­szego tomu serii. [wróć]

5. Japoń­skie cia­sto bisz­kop­towe. [wróć]