37,90 zł
Troje przyjaciół. Dwa ciała. I impreza, której goście nie zapomną nigdy.
Podczas sylwestrowej nocy w bogatej dzielnicy Edynburga szykuje się wystawne przyjęcie. Jest to wspaniała okazja, aby pogodzić się z bliskimi i ruszyć dalej przez życie, nie oglądając się za siebie. Jednak wieczór nie idzie zgodnie z planem.
I gdy północ się zbliża, a wszyscy powoli odliczają minuty do Nowego Roku, staje się jasne, że jedno z gości nie przyszło tutaj świętować, tylko się zemścić.
Na miejscu przebywa kilka osób, które mogłyby chcieć zapłaty za swoje krzywdy. Kto okaże się mordercą, a kto będzie ofiarą?
Powieść dla fanów Gillian Flynn i Lucy Foley, o której będziecie pamiętać długo po jej oszałamiającym finale.
„Pochłonąłem tę wciągającą powieść na dwa razy, a jej finał pozbawił mnie tchu”.
Alex Michaelides
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 292
Lisica nie znosi fajerwerków. Kiedy wybuchają, woli się ukryć, zwinąć w kłębek w bezpiecznych krzakach. Najgorzej znosi Hogmanay1, bo Edynburg jest wtedy jednym wielkim wybuchem. W normalnych okolicznościach zaczekałaby, aż sztuczne ognie ucichną, ale jest zbyt głodna. Ostatnio prawie nic nie upolowała; fajerwerki, nie fajerwerki, czas pogrzebać w śmietnikach.
Zwykle zagląda do ogrodu za domem w połowie Regent Terrace. Po sezonie niewiele można tam znaleźć, ale kiedy w domu jest pełno ludzi, z kubła na śmieci zawsze się wysypuje. Jednak nie dzisiaj. Dzisiaj lisica musi pójść dalej.
Jest już po drugiej stronie ulicy, przemyka ukradkiem pod płotami. Nie chce, żeby znów ktoś ją kopnął. Boi się ludzi, ich smrodu. Hałasu.
Nic tylko liście. Puste papierki. Nie znajdzie niczego pożywnego.
Strzyże uszami. Słyszy przeraźliwy krzyk i głuchy stukot. Nie, nic jej nie grozi, odgłosy dochodzą z daleka. Na wszelki wypadek nieruchomieje gotowa do ucieczki, zdecydowana znów poszukać schronienia. Ale kiedy już ma zawrócić, w nozdrza uderza ją ten zapach. Coś zwietrzyła.
Krew.
Mięso.
Świeże mięso.
Teraz, kiedy złapała już trop, zapomina o ostrożności i przebiega na drugą stronę ulicy.
Chodnik przecina długa strużka wpadająca do rynsztoka. Błyszczy w świetle latarni. Lisica zaczyna chłeptać.
Gdyby spojrzała w górę, w stronę źródła krwi, zobaczyłaby, co się stało. Ale nie patrzy. Chłepcze dalej. Od wielu dni nie piła niczego równie pożywnego.
Słyszy kolejny wybuch. A potem szczekanie. Zaniepokojona podnosi głowę. W jej stronę idzie pies, który też zwietrzył krew. Lisica znów zastyga bez ruchu i czeka. Chce sprawdzić, czy pies pójdzie dalej, czy też będzie musiała uciekać. Zapach posiłku jest silny, kuszący.
Właśnie w takiej pozycji zobaczyłby ją mężczyzna prowadzący na smyczy psa, gdyby podniósł wzrok. Stojące przed domem zwierzę. Sylwetka. Cień. Lisica odwraca się i ucieka z opuszczonym ogonem.
Ciągną się za nią ślady łapek.
Wszystkie są czerwone jak krew.
Nie.
To się nie dzieje. Mnie tu nie ma, nie wiszę na płocie głową w dół i nie patrzę na chodnik. Spojrzę w górę.
Boli. Próbuję się poruszyć, próbuję dotknąć tego zimnego metalu. Mokrego żelaza. Próbuję jeszcze raz, lecz ręka bezwładnie opada.
Nie mogę wykonać żadnego ruchu.
W świetle latarni miga moja dłoń. Mrużę oczy, ale powieki też szybko opadają.
Dłoń jest czerwona. Cała we krwi.
Zamykam oczy.
– Wygrałaś!
– Wygrałam – mówię, powstrzymując uśmiech. W drzwiach stoi rodzina ofiary i nie chcę jej denerwować.
Matka mojego klienta powinna być zachwycona, że wyrok zmniejszono z dwunastu do ośmiu lat, ale sądząc po mrocznych spojrzeniach i po tym, jak do siebie mamroczą, jego bliscy nie są zadowoleni.
– Nie wiem, jak pani może spokojnie spać – mówi jakiś mężczyzna, przeciskając się w ich stronę.
Owijam się szczelniej togą i pochylam głowę, żeby peruka zasłoniła oczy.
– Nie zwracaj na niego uwagi – szepcze Jonah, mój pomocnik i doradca. W przeciwieństwie do mnie nie powstrzymuje uśmiechu. Jest wniebowzięty. – Wspaniały rezultat.
– Uzyskaliśmy to, czego chcieliśmy. Już wychodzimy, tylko się przebiorę.
Jonah przenosi wzrok na rodziców naszego klienta.
– Mają państwo ochotę na drinka?
Ja przytakuję, a oni dziękują.
– To był ciężki dzień – wzdycha ojciec. – Jesteśmy pani bardzo wdzięczni. Wiemy, że syn spędzi w więzieniu wiele lat, ale teraz przynajmniej widać koniec wyroku.
– Odprowadzę państwa – proponuje Jonah i zerka na mnie. – Daly’s?
Kiwam głową, okrążam wrogo nastawioną grupkę, wchodzę do szatni, szybko się przebieram, składam togę i wpycham ją do czerwonej torby wraz z peruką i dokumentami. Zazwyczaj chodzę z torbą na kółkach, ale nie dzisiaj. W sądzie apelacyjnym występuję tak rzadko, że postanowiłam to uczcić, zabierając tę, którą po procesie o uprowadzenie dostałam w nagrodę od mojego pierwszego opiekuna i mentora, radcy królewskiego, najlepszego adwokata w zespole.
Ucieszyłby się z dzisiejszego wyroku. Ja też się cieszę. Wszystko poszło tak, jak chciałam. A nawet lepiej.
– Gratulacje, Sylvie! – woła oskarżyciel. Jestem już w drzwiach, ale zawracam do holu. – Znakomicie pani to rozegrała. – Przyglądam mu się uważnie, sprawdzając, czy nie mówi tego z wyższością. – Słyszałem o pani wiele dobrego. Okazuje się, że to wszystko prawda.
– Dziękuję – odpowiadam z szacunkiem. Może i słyszę w jego głosie protekcjonalną nutę, ale bądźmy sprawiedliwi, jest dziesięć lat starszy ode mnie. No i jest radcą królewskim z bezpośrednim dojściem do Sądowej Komisji do spraw Nominacji, więc jeśli mnie chwali, nie zamierzam tego spieprzyć. – To była interesująca sprawa.
– Bardzo. Zawsze powtarzam, że pedofilów trzeba zamknąć w lochu i wyrzucić klucz, ale przedstawiła pani przekonujące argumenty. – Nachyla się ku mnie z bardziej przyjazną miną. – Podobno zabiega pani o aplikację sędziowską. Z tego co dzisiaj widziałem, ma pani bardzo duże szanse. – Klepie mnie po ramieniu i odchodzi.
Z podekscytowania serce wali mi jak młotem. Jestem krok bliżej Świętego Graala, czerwonej szarfy i fioletowej togi sędzi sądu koronnego.
• • •
Jonah zdobył stolik i kupił butelkę wina. Nalewa mi kieliszek, kiedy podchodzę.
– Byłaś świetna – rzuca. – Jedli ci z ręki.
– Nie mówi się tak o sędziach sądu apelacyjnego. Ale tak, byli bardzo otwarci.
Trącamy się kieliszkami.
– Moim zdaniem przeważyła argumentacja wstępna. Znakomicie ją przedstawiłaś. Jestem pod wrażeniem.
Upijam łyk wina, dobrze wiedząc, że to nie alkohol tak mnie rozgrzewa, tylko słowa Jonaha. Bardzo ciężko pracowałam nad tą apelacją. Zdawałam sobie sprawę, ile od tego zależy. Oczywiście, zanim zostanę sędzią, będę musiała wypełnić stos formularzy i zdać egzaminy, ale im lepiej radzę sobie w pracy, tym większe mam szanse.
Upijam kolejny łyk i rozglądam się z satysfakcją. Widzę faceta, z którym byłam na stażu. Lata picia sprawiły, że ma nalaną twarz. Wiem, że marnie mu idzie praktyka – cóż, najgorsze sprawy dla najgorszych adwokatów. Ale nie dla mnie, nie dla pani mecenas po świeżo wygranym procesie w sądzie apelacyjnym. Zerkam na Jonaha i posyłam mu uśmiech. Zazwyczaj panuję nad swoją arogancją i staram się nie okazywać samozadowolenia. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj triumfuję.
– I co dalej, niepowstrzymana Sylvie? Masz w zanadrzu kolejne odwołania? Interwencje w ważnych kwestiach prawnych?
Kręcę głową.
– Wracam do sądu dla nieletnich. Do Highbury.
Jonah jest przerażony.
– Dla nieletnich? Do Highbury? Chryste, co ci odbiło? Ja trzymam się od tego z daleka.
Jest tak skonsternowany, że nie mogę powstrzymać uśmiechu.
– Prowadzę tam proces wieloosobowy.
Dopiero teraz wszystko do niego dociera.
– Ciągle zapominam, że jesteś sędzią rejonowym.
– Tak, ale nie na pełnym etacie.
– Sensowny ruch. Zważywszy na twoje plany podboju świata.
– Cały świat mi niepotrzebny – mówię, nie ukrywając pełnego zadufania uśmieszku. – Wystarczy, że podbiję sąd koronny.
Jonah wybucha śmiechem.
– I pewnie żałujesz, że Zjednoczone Królestwo zniosło karę śmierci. Już widzę, jak poprawiasz czarny biret i wydajesz wyrok: „Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą”.
Ja też się śmieję, ale przechodzi mnie zimny dreszcz i choć w barze jest ciepło, dostaję gęsiej skórki. Przez chwilę błądzę myślami gdzie indziej. Cofam się w czasie o wiele, wiele lat…
– Sylvie – rzuca Jonah i wracam do teraźniejszości. – Pójdziemy na kolację? Pomyślałem, że fajnie by było pogadać.
Propozycja wykracza poza kwestię jedzenia, więc przyglądam mu się i zastanawiam. Tak, mogłoby być przyjemnie. Wyobrażam sobie dotyk jego rąk, szorstkiej brody na mojej miękkiej szyi. Na moich udach.
Kręcę głową. Nie, nie dzisiaj.
– Muszę wracać. Kolacja czeka na mnie w domu.
– Aha, okej. – Jonah z trudem ukrywa zaskoczenie, choć mimowolnie unosi brew. – To miło.
Dopijam wino i wstaję.
– Tak, na pewno będzie miło.
• • •
Postanawiam wrócić do Oval piechotą. Mogłabym zostać dłużej, ale kiedy tylko Jonah zaproponował kolację, wiedziałam, że czas zmykać. Nie pierwszy raz wylądowaliśmy w barze po rozprawie, nie pierwszy raz poszłabym z kimś na kolację, a potem do łóżka. Dlatego rozumiem jego zaskoczenie. Ale nie skłamałam. Kolacja naprawdę czeka na mnie w domu.
Idąc przez Waterloo Bridge i skręcając w Baylis Road, myślę o Garecie. Wyobrażam sobie, jak skupiony sieka coś i smaży. Nigdy dotąd nie poznałam nikogo, kto tak poważnie traktowałby jedzenie. Moja mikrofalówka i posiłki na wynos palą się pewnie ze wstydu. Kiedy nocował u mnie pierwszy raz, z pogardą przejrzał zawartość lodówki i wrzucił do torby wszystkie przeterminowane sosy z górnej półki. Obserwowałam go przerażona, obawiałam się, że mnie zostawi, bo nie jestem smakoszką.
Od tego czasu minęło pół roku, a on wciąż ze mną jest, wciąż dla mnie gotuje. A lodówka pęka w szwach od produktów dużo wyższej jakości. Nie wspominając o winie. Piątkowe wieczory w domu z facetem są dla mnie czymś nowym, ale na pewno nie sprzyjają zachowaniu trzeźwości.
• • •
Już w korytarzu czuję zapach smażonej cebuli i czosnku. Otwieram drzwi do mieszkania i wołam, ale szumi wyciąg i nikt nie odpowiada. Rzucam palto i torbę i wchodzę do kuchni. Gareth stoi tyłem do mnie i miesza w garnku. Podchodzę bliżej i obejmuję go. Zaskoczony, gwałtownie podnosi drewnianą łyżkę, bryzgając na mnie gorącą oliwą i cebulą. Głośno krzyczę, biegnę do zlewu i wkładam rękę pod kran.
Gareth wyłącza wyciąg i w kuchni zapada cisza zakłócana jedynie szumem wody.
– Nic ci się nie stało? – pyta. – Przepraszam, zaskoczyłaś mnie. Nie słyszałem, jak weszłaś.
– Nie, nie, wszystko w porządku. Nie chciałam cię wystraszyć.
Bierze mnie za rękę i ogląda oparzenie. Jest niewielkie, ot, mała czerwona plamka. Podnosi moją rękę wyżej i całuje to miejsce.
– Nie jest źle. Widywałem gorsze. – Pokazuje mi swoją, stwardniałą przez lata gotowania. Jest jak z azbestu.
Uśmiecham się, obejmuję go, lecz tym razem od przodu. Gareth przytula mnie i stoimy tak przez chwilę. Myślę o poprzednich facetach, o tym, że nie chciałam nawet spędzić z nimi całej nocy, nie mówiąc już o tym, że do głowy by mi nie przyszło, żeby dać któremuś klucze i pozwolić buszować w kuchni. Śmieję się z twarzą wtuloną w ramię Garetha, a on natychmiast mnie puszcza.
– Co się stało? – pyta zatroskany.
Patrzę na niego, nie rozumiejąc, skąd ten niepokój.
– Ja nie płaczę. Ja się śmieję.
– Dlaczego?
– Bo jestem szczęśliwa. Bo miło cię widzieć.
• • •
On gotuje dalej, a ja zamykam się w łazience, żeby się przebrać i poprawić makijaż. Przy Garecie jestem swobodna, więcej niż swobodna. Tak swobodna, że wkładam spodnie od dresu i podkoszulek. Jednak wciąż pamiętam o makijażu, choć zrobiłam spore postępy od czasu, kiedy uciekałam z łóżka, zanim Gareth się obudził, żeby zamaskować korektorem sińce pod oczami. Ale kiedy, szybko mrugając, wkraczam w jaskrawe światło nowego związku, widzi prawdziwą mnie.
– Ślicznie wyglądasz – mówi, kiedy wychodzę z łazienki. Podaje mi kieliszek wina. – Miałaś dobry dzień?
– Bardzo. Wygrałam apelację.
– To wspaniale!
– Tak. Mam teraz dobrą podkładkę pod aplikację sędziowską. Będę mogła o tym mówić i mówić.
Podnosi swój kieliszek.
– Gratulacje. Za przyszłą lady Munro!
– „Lady” zostanę dopiero wtedy, kiedy zasiądę w Wysokim Trybunale.
– Zasiądziesz. Nie mam wątpliwości, że zdobędziesz wszystko, co zechcesz.
Upija łyk wina. Ja też piję, patrząc mu w oczy. Myślałam, że skończę z jakimś siwiejącym casanową polującym na nową żonę, ale nie. Gareth jest młodszy i bardziej wysportowany ode mnie. Gibki i jasnooki ma wszystkie włosy, no i te ręce. Tak, te sprawne ręce…
– Nie wiem, jakim cudem tak mi się z tobą poszczęściło. I wciąż nie wierzę, że jesteś moim prywatnym kucharzem.
– Zasługujesz na wiele więcej – mówi. – Ja też nie mogę uwierzyć, że cię znalazłem. Szukałem cię całe życie.
Uśmiechamy się ciepło, a nasze serca biją równym, spokojnym rytmem. Podnoszę widelec i jem, delektując się każdym kęsem. Gareth ugotował tadżin z kurczakiem, obficie przyprawiony – kuminem, cynamonem i szafranem – dopieszczony suszonymi morelami, których słodycz łagodzi ostry smak kiszonej cytryny, i zielonymi oliwkami starannie wydrylowanymi i pokrojonymi na ćwiartki.
– Nikt dla mnie nie gotował. W każdym razie nie tak. Jeśli mam szczęście, dostaję najwyżej bułkę z jajkiem i bekonem.
– Mam bekon – mówi. – Liczę na to, że staniesz na wysokości zadania i zrobisz mi rano kanapkę.
– Cóż, jeśli chcesz zaryzykować…
Zbieram widelcem resztkę sosu, a potem odkładam sztućce i przesuwam palcem po talerzu, zgarniając resztki resztek. Gareth się śmieje, ale ja wyzywająco wzruszam ramionami.
– No co? Było przepyszne. Co jest na deser?
W odpowiedzi wstaje, obchodzi stół, podnosi mnie z krzesła, całuje i gryzie w ramię.
– Ty – mówi i zdejmuje mi podkoszulek.
Budzę się przed nim i patrzę, jak na brzegach zasłon jaśnieje szare światło dnia. Gareth leży na brzuchu i obejmując mnie jedną ręką, cicho chrapie. W innych okolicznościach wysunęłabym się z objęć z nadzieją, że facet, z którym poszłam do łóżka, nie obudzi się i nie zobaczy, że uciekam. Byłabym już dwa kilometry dalej.
Ale z Garethem jest inaczej. Z nim od początku było dobrze. Poznaliśmy się pół roku temu w Edynburgu na konferencji: „Orzekanie w różnych jurysdykcjach”. Wszyscy mieliśmy identyfikatory i podczas lunchu kłębiliśmy się przy bufecie. Ubrany na biało, w wysokiej czapce kucharskiej, Gareth podszedł do mnie z tacą mozzarelli.
– Sylvie – powiedział. – Ładne imię.
Wśród tłoczących się wokoło uczestników konferencji porozmawialiśmy przez chwilę, jednak wzbudził moje zaciekawienie i dałam mu swój numer. Zainteresowanie ze strony mężczyzny przed czterdziestką, faceta bez brzucha i łysiny, było dla mnie dużą odmianą.
Opóźniłam powrót do Londynu i następnego wieczoru poszliśmy na kolację; jedzenie było dobre, wino jeszcze lepsze. Ciągle mi dolewał, a moje serce biło coraz szybciej. Miał niezwykle intensywne spojrzenie i prawie cały czas patrzył mi w oczy, gdy opowiadałam o mojej karierze adwokackiej, narastającym rozczarowaniu klientami korporacyjnymi, o tym, jak przerzuciłam się na prawo karne i zostałam zastępczynią sędziego rejonowego. O marzeniach o stanowisku sędzi okręgowej.
On wytrwał w świecie korporacyjnym jeszcze krócej. Kilka lat pracował w firmie ubezpieczeniowej w Edynburgu, ale kiedy zmarła mu siostra, wytrącony z równowagi postanowił to rzucić i przejść do cateringu.
– Życie jest za krótkie, żeby robić coś, czego się nie lubi – powiedział, prostując się na krześle i upijając łyk wina.
– Pełna zgoda.
– Poza tym całkiem nieźle mi idzie. Jak sama widziałaś, mam teraz własną firmę. Dostajemy mnóstwo zleceń. Konferencje, śluby, pogrzeby. To co zwykle. Pracuję głównie w Edynburgu, ale coraz częściej spoglądam na południe. – Zrobił pauzę. – Bywałbym często w Londynie.
Nie odpowiadam od razu, zastanawiając się nad tymi słowami. Badając je, sprawdzając, jakie odczucia wywołują.
Uznałam, że dobre.
– Ale dość o mnie. Sędzia sądu rejonowego? Co tam właściwie robisz? Nie brzmi to zbyt ciekawie.
– Jest ciekawiej, niż myślisz. Od czasu do czasu prowadzę procesy. Głównie w sądzie dla nieletnich.
Zrobił dziwną minę.
– Dla nieletnich; super. Pewnie sądzisz małych rabusiów. Nożowników. Szkolnych dealerów też?
– Niewielu, ale też. I nie zapominaj o złodziejach samochodów.
Roześmiał się.
– Co za prestiż! Wysyłasz ich do więzienia? Dla mnie byłaby to jedyna motywacja.
– Nie wiem, czy to właściwe podejście. Szczerze mówiąc, czasem mnie kusi, choć mogę ich skazać maksymalnie na dwa lata.
Znudzona rozmową o pracy dopiłam wino. Odgarnęłam włosy z twarzy i posłałam mu uśmiech.
– Tak czy inaczej, to nudne. Nie po to tu jesteśmy. Oboje o tym wiemy.
Długo patrzyliśmy na siebie, ale to ja pierwsza spuściłam wzrok. Spięta i zdenerwowana czułam mrowienie pod skórą za sprawą wina albo zupełnie czegoś innego.
– Wiemy? Oboje? – powtórzył. – Więc mów. Powiedz, po co się spotkaliśmy. – I nie czekając na odpowiedź, wziął mnie za rękę i mocno wbił kciuk w moją dłoń.
Zaskoczona, gotowa zaprotestować, podniosłam wzrok, ale nie, uśmiechał się wyzywająco. Więc godząc się na ból, ja też się uśmiechnęłam. No dalej, śmiało!
Pół roku. Nie spodziewałam się, że tak długo wytrwamy, ale zawrócił mi w głowie. Układam się na boku, wtulam twarz w jego ramię i znów zasypiam.
• • •
Potem patrzę, jak się ubiera. Widzę jego plecy, mięśnie poruszające się pod gładką skórą, gdy wkłada koszulę przez głowę. Przeciągam się w łóżku.
Pochyla się, żeby mnie pocałować.
– Było fajnie – mówi. – Masz czas wieczorem?
– Nie wyjeżdżasz?
– Mógłbym zostać na jeszcze jedną noc. Mogę?
– Oczywiście, że tak. Byłoby miło. Pójdziemy gdzieś?
– A może coś dla mnie ugotujesz? Zaprosisz przyjaciół? Czas, żebym ich poznał, nie uważasz?
Siadam i protestuję.
– Ja dla ciebie? To ty jesteś kucharzem! – Pomijam drugą i trzecią część jego pytania.
– Owszem i ciągle gotuję, dla siebie też. Chcę mieć wolny wieczór.
Nieprzekonana mruczę coś pod nosem.
– To nie prośba, to polecenie – dodaje z tak szyderczym uśmiechem, że rzucam w niego poduszką.
W odpowiedzi chwyta mnie za rękę, wyciąga z pościeli, daje mi klapsa, potem ląduję z powrotem na łóżku, a Gareth siada na mnie okrakiem.
– Chyba nie musisz jeszcze wstawać.
• • •
Mimo że mnie zatrzymał, udało mi się zdążyć na czas i sprężystym krokiem wchodzę do szatni sądu koronnego w Southwark, ciesząc się, że czeka mnie tylko jedno przesłuchanie wstępne. Nie miałam czasu usmażyć bekonu, więc na śniadanie jem kanapkę z szynką i serem z Preta. Zapijam ją colą, z lubością oblizuję usta i zabieram się do pracy. Mejle, powrót do zespołu, kilka narad – czas szybko mija i nim złapię oddech, dzień się kończy. Ping! Gdy idę do metra, w torebce odzywa się telefon. Wyjmuję go, myśląc, że to Gareth.
Ale nie. To Tess. Gareth chciał, żebym zaprosiła znajomych na kolację i Tess, moja przyjaciółka jeszcze ze szkoły, jest oczywistą kandydatką. Przystaję i usuwam się na bok, żeby nie blokować chodnika. Zaprosić ją? Od pół roku wypytuje mnie, czy kogoś mam, a ja od pół roku unikam odpowiedzi. Rozstała się z Marcusem i szczerze mówiąc, nie chciałam afiszować się ze swoją radością. Ale nie przypuszczam, żeby wrażliwość była jedynym powodem. Boję się zapeszyć? A może boję się, że Tess będzie mnie oceniać? Są w separacji, ale przez wiele lat miała męża i ładny dom. Z drugiej strony wiem, że skoro ja jestem szczęśliwa, ona też się ucieszy. I mimo że zaproszę ją w ostatniej chwili, na pewno przyjdzie.
Rozważam to, wciąż niepewna. I kiedy uświadamiam sobie, że musiałabym się przed nią tłumaczyć, wyjaśniać, dlaczego nie powiedziałam jej, że od pół roku widuję się z Garethem, zamiera mi serce. Nie, nie chcę. Nie teraz. Umówię się z nią na drinka i wszystko opowiem. A potem ich sobie przedstawię. Tak będzie lepiej.
Jeśli Gareth zapyta, powiem, że jest zajęta. Tak czy inaczej, muszą się kiedyś poznać i nastawiam się psychicznie na miłą kolację, kiedy Marcus przestanie być fiutem i wróci do Tess. Ale jeszcze nie teraz. Za długo byłam singielką, by zepsuć wszystko, poznając ich ze sobą za wcześnie i wystawiając Garetha na surowe oceny.
Podjąwszy decyzję, wyciszam telefon i cała w skowronkach idę kupić składniki do pieczonego kurczaka. Nie zamierzam się wysilać, to bez sensu. I tak nie zaimponuję Garethowi, więc zrobię coś prostego. Umówmy się: on nie zostaje na noc dla kurczaka.
• • •
Kurczak jest całkiem niezły. Gareth kończy dokładkę i oblizuje palce.
– Pyszne. Uwielbiam, kiedy ktoś dla mnie gotuje.
Przychodzi mi do głowy pytanie, czy gotował dla niego ktoś inny, kiedy i gdzie, lecz je odpędzam. Oziębiłoby to tylko atmosferę i pomyślałby, że jestem neurotyczką.
– Cieszę się, że ci smakowało.
– Chodź tu.
Przyciąga mnie i całuje, błądząc rękami po moich plecach. Nagle przestaje.
– Mam coś dla ciebie – mówi i wyjmuje z kieszeni pasek czarnego materiału.
– Co to?
– Przepaska na oczy. Pomyślałem, że moglibyśmy się zabawić. – Znów sięga do kieszeni, wyjmuje kajdanki i macha nimi przed moją twarzą.
To tanie i obciachowe, wiem. Coś rodem z Pięćdziesięciu twarzy Greya, ale jest wtorkowy wieczór i znudziło mnie traktowanie wszystkiego serio. Gareth jest zabawny i nieprzyzwoity i nie obciąża go męczący bagaż, jaki dźwigają moi znajomi i ja, pani mecenas w średnim wieku.
– Brzmi interesująco – mówię, siląc się na zmysłowy ton głosu. – A szczegóły?
Cała zmysłowość spaliła na panewce. Gareth przewraca oczami i prowadzi mnie do sypialni.
– Na pewno? – pyta, chcąc skuć mi ręce nad głową.
– Co „na pewno”?
– Na pewno chcesz dać się skrępować? Będę mógł robić ci różne rzeczy, a ty mnie nie powstrzymasz.
– Właśnie na to liczę. – Wyciągam do niego drugą rękę.
– Pytam poważnie. Na pewno?
– Na pewno. I przestań już gadać. Tak, mam na to ochotę, właśnie na to.
Potem już o nic nie pyta. Zresztą wkrótce nie jestem w stanie mówić. Nic nie widzę, mam wyostrzone pozostałe zmysły i zaczyna się noc.
On wychodzi wczesnym rankiem, żeby zdążyć na wieczorne przyjęcie w Edynburgu, a ja idę do pracy. Holborn, zespół, pozdrawiający mnie urzędnicy – czekają mnie dwie konferencje i posiedzenie komitetu stażowego, a potem muszę popracować nad aplikacją. Kolejny powód, żeby nie stracić kontaktu z Marcusem. Marcus jest wysokiej rangi adwokatem, radcą królewskim, a także niepełnoetatowym sędzią i chcę go poprosić o radę, bo ledwie kilka lat temu on też aplikował. Odkładałam to spotkanie, żeby Tess nie pomyślała, że trzymam jego stronę, ale może już czas, żebym z nią pogadała i dostała zielone światło na przeprowadzenie tej ważnej dla mnie rozmowy.
Nie, nie zamierzam dłużej tego odwlekać. Wysyłam do Tess krótkiego SMS-a z zaproszeniem na drinka. Otwieram laptop, ze strachem wchodzę na stronę Sądowej Komisji do spraw Nominacji, biorę głęboki oddech i zaczynam. Zbliża się ostateczny termin i nie mam czasu myśleć o Tess, a tym bardziej sprawdzać, czy odpowiedziała. Znowu przypomina mi się Gareth i to, co ze mną robił, ale nie, nie mogę się rozpraszać.
Pod koniec dnia lecę z nóg i głowa mi paruje od spraw, które musiałam zgłębić. Siedzę w metrze z zamkniętymi oczami, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie położę się spać. Od kilku dni haruję jak wół i muszę odpocząć. W domu przebieram się w spodnie od dresu i bluzę i związuję włosy w kucyk. Nie spodziewam się gości, a Gareth jest w Edynburgu. Mogę wyglądać jak łajza, nic mi nie grozi.
Robię omlet z serem, zasiadam przed telewizorem i oglądam nagrany serial kryminalny. Od czasu do czasu zerkam na telefon, ale wciąż milczy. Gareth pewnie pracuje, a Tess się nie odzywa. Jestem zaskoczona – zazwyczaj odpowiada szybko, lecz pewnie też jest zajęta.
Zbieram talerze i jem jabłko, patrząc przez kuchenne okno na domy naprzeciwko. Przy biurku siedzi jakiś mężczyzna, kobieta zmywa naczynia. Krzyczą dzieci. Jedno wybucha płaczem i trzaska drzwiami. Myślę o Tess i Marcusie, o ich domu w zacisznym ogrodzie. Tych dwojga nikt nie mógłby podejrzeć. A Tess nigdy nie pokazałaby się w spodniach od dresu. Ilekroć ich odwiedzałam, zawsze czułam się jak niesforne dziecko w nieskazitelnie czystym domu rozsądnych rodziców.
Co pomyślą o Garecie? Mam nadzieję, że im się spodoba. Ciekawe, czy ten nowy składnik zburzy dynamikę naszej relacji. Odkąd tylko zaczęli się spotykać, byłam zawsze mile widziana przy ich stole – świątek, piątek czy niedziela. Dla Garetha też będą tacy gościnni?
Biorę telefon i piszę do Tess jeszcze raz. Pierwszego SMS-a wysłałam prawie dwanaście godzin temu. Był trochę mętny – „Pójdziemy któregoś dnia na drinka?” – więc tym razem jestem konkretna. „Idziemy jutro na drinka? Chcę ci coś powiedzieć xxx”. To powinno zadziałać. Ukończyłyśmy szkołę dwadzieścia lat temu, ale ilekroć Tess przestaje się odzywać, ogarnia mnie niepokój. To irracjonalne, wiem, ale martwię się wtedy, że nie chce ze mną rozmawiać, bo zrobiłam coś strasznego i tego nie pamiętam. Kręcę głową, próbując się odprężyć.
Mija pół godziny, a telefon ciągle milczy. Zaglądam do poczty na wypadek, gdyby napisała mejla i sprawdzam spam. Teraz, gdy już postanowiłam powiedzieć jej o Garecie, chcę to zrobić jak najszybciej. Gareth jest częścią mojej przyszłości, nowego życia, w którym zamierzam grać główną rolę, zamiast drugie skrzypce w życiu najlepszej przyjaciółki. Ale nie, w spamie też nic nie ma.
Odkładam telefon i biorę leniwą kąpiel, zmywam z siebie trudy ostatnich dni. Jestem zbyt zmęczona, żeby coś poczytać, więc leżę z zanurzoną głową, wsłuchując się w pobrzękiwanie rur i szum wody w mieszkaniach na górze i na dole. Odkręcam nogą kran i dolewam gorącej wody. Spokojna i zrelaksowana czuję, że zaraz zasnę.
Woda stygnie i wychodzę z wanny z pomarszczonymi czubkami palców. Rozglądam się. Łazienka jest mała i trzeba w niej posprzątać, bo wszędzie coś się wala. Rzeczy Garetha na pewno też; to, co zostawił tu wieczorem. Użył prezerwatywy i nagle przychodzi mi do głowy, żeby wyjąć ją z przepełnionego kosza, wycisnąć spermę i się zapłodnić.
Wracam do wanny, podnoszę wysoko rączkę prysznica i staję pod strumieniem zimnej wody, żeby opłukać włosy i odpędzić tę myśl. Wycieram się, ubieram, wynoszę kosz, a potem kosz z sypialni. Szukając śmieci, zapomnianych pudełek i innych opakowań, zaglądam też do kuchni i saloniku. Jutro wszystko odkurzę i wysprzątam, doprowadzę mieszkanie do porządku.
Wracając z wyprawy do kubła, słyszę ciche brzdęknięcie. Nareszcie. Mija niepokój, zdenerwowanie, do którego nie chciałam się przyznać. Tess odpowiedziała. Nie ignoruje mnie. Nareszcie będę mogła opowiedzieć jej o Garecie, o związku, w którym pokładam tyle nadziei. O mojej świetlanej przyszłości. Nie tylko o majaczącym na horyzoncie awansie, ale i o chłopaku. O wszystkich atrybutach dorosłego życia.
Ale to nie ona napisała. To Gareth. Bardzo miło z jego strony, ale nie na to czekałam. Już mam mu odpisać, kiedy telefon dzwoni. Tess. Nareszcie.
Ulga jest krótkotrwała. Dochodzi jedenasta. Dlaczego Tess nie wysłała po prostu SMS-a? Nigdy nie dzwoni po dziewiątej, chyba że w nagłych przypadkach. Przestrzegała tej zasady całe życie. To jedna z wielu barier, jakie postawiła w kontrze do chaosu zasianego w dzieciństwie przez matkę, bo jej matka nigdy się z nikim nie liczyła. Mój palec zawisa nad zielonym przyciskiem, powstrzymywany przez dziwne przeczucie, wrażenie, że to, co Tess powie, wszystko zmieni. Biorę głęboki oddech.
– Hej – rzucam.
– Hej.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Byłam zbyt padnięta, żeby odpisać.
– A ja się martwiłam.
Puszcza tę uwagę mimo uszu.
– Dobrze.
– Co dobrze?
– Chodźmy jutro na drinka. Do Eagle?
– Jasne. Kończę przed szóstą. Do zobaczenia.
Tess się rozłącza. Powinnam się cieszyć. Umówiłam się, tak jak chciałam, i będę miała okazję powiedzieć jej o Garecie. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak, nie mogę odpędzić cienia błądzącego w zakamarkach umysłu.
Następnego dnia jestem zajęta; tak zajęta, że udaje mi się o niej nie myśleć. Prawie. Długa narada w sprawie właściciela domu czynszowego, drania oskarżonego o zabójstwo korporacyjne, spowodowanie śmierci lokatora, który zmarł na skutek zatrucia tlenkiem węgla. Ale głęboko w środku cały czas bije dzwon. Powoli, rytmicznie. Nieustępliwie. Szósta jest coraz bliżej. Tess będzie czekała na mnie z kieliszkiem sauvignon w ręku. Powinnam się cieszyć, tymczasem czuję się nieswojo.
Rozmawiała ze mną spokojnie i rzeczowo. Ale słyszałam w jej głosie lekkie drżenie, drganie zbyt mocno naciągniętej struny, wibracje przenoszące się z jej telefonu do mojego.
Pora lunchu. Normalnie poszłabym do Preta, kupiła wrap z awokado, podwójne espresso ze spienionym mlekiem i butelkę wody z bąbelkami jako mały luksus i wyraz buntu przeciwko butelkom wielokrotnego użytku stojącym na moim biurku. Ale nie jestem głodna i od wieczornej rozmowy z Tess wciąż dręczy mnie niepokój. Przez całe popołudnie topię go, zanurzając się głęboko w sprawie o oszustwo, którą mam prowadzić na początku przyszłego roku.
Wreszcie wychodzę. Idę powoli, wciąż pełna obaw, których nie potrafię jasno sprecyzować. Wiem, że to irracjonalne. W najgorszym wypadku Tess powie, że się rozwodzą. Moim zdaniem nie byłby to koniec świata. Kilka razy widziałam, jak się kłócili – nie zawsze wydobywają z siebie to, co najlepsze.
Zaglądam do pubu, ale jeszcze jej nie ma. Czekam na ulicy i po chwili widzę, jak idzie w moją stronę Farringdon Road. Z daleka wygląda zupełnie normalnie i ciężar spada mi z serca. Niepokój, który dręczył mnie od naszej rozmowy, mija, ale kiedy przyjaciółka podchodzi bliżej, ponownie wzrasta. Bo Tess się nie uśmiecha.
Zamiast mnie objąć, pozdrawia skinieniem głowy i od razu wchodzi do pubu. Jest dość wcześnie, więc udaje nam się zająć stolik przy oknie. Wciąż bez normalnego powitania, nie pyta, na co mam ochotę, tylko podchodzi do lady i zamawia. Widzę, jak barman otwiera butelkę czerwonego wina, zdejmuje z półki dwa kieliszki, przeciera je i stawia na kontuarze. Tess płaci gotówką, wkłada resztę do kieszeni i z butelką w jednej ręce i kieliszkami w drugiej idzie do stolika. Nagle odwraca się i mówi coś do barmana, który przytakuje i sięga po bloczek.
– Zamówiłam frytki. Umieram z głodu.
Siada, nalewa wino i podaje mi pełny kieliszek.
– Dobrze – mówię, choć na usta cisną mi się dziesiątki odpowiedzi. Odstawiłam węglowodany. Nie piję. Wolę białe. Ale przecież to Tess, to ona decyduje. Poza tym widzę miseczkę frytek na sąsiednim stoliku; wyglądają cholernie apetycznie. Są złociste, na pewno chrupiące, a ja nie jadłam lunchu.
Tess walczy z szalikiem, potem z krzesłem, wierci się, jakby nie mogła wygodnie usiąść. W końcu nieruchomieje.
– Jak miło – mówi. – Nie byłam tu od lat. Powinnyśmy częściej tu przychodzić.
– Ja przychodzę. Mam blisko, ale nie za blisko. Daleko od sądowych jaskiń rozpusty.
– Wiedziałam, że będzie ci tu wygodnie.
Odchylam się i uśmiecham.
– Tak się cieszę, że jesteś. Mam ci mnóstwo do powiedzenia. Wydarzyło się coś naprawdę dużego. Coś podniecającego.
Wyraz jej twarzy nie ulega zmianie. Jakby mnie nie słyszała. Nawet nie odwzajemnia uśmiechu, tylko upija łyk wina. Ja jestem już w połowie kieliszka. Zapada przytłaczająca cisza, ale chociaż Tess nie reaguje, nie wyczuwam między nami wrogości. Wyczuwam jedynie trzeszczące napięcie. Ale to mnie nie powstrzymuje.
– Poznałam kogoś – ciągnę. – Kogoś bardzo miłego. Jestem w prawdziwym związku. Ja i ktoś na stałe. Wyobrażasz sobie?
Tess nie reaguje. Patrzy przed siebie szklistym wzrokiem. Mam ochotę nachylić się i strzelić palcami przed jej nosem albo krzyknąć. Coś zrobić, za wszelką cenę przykuć jej uwagę. Ale się powstrzymuję.
W końcu odchrząkuję i nachylam się ku niej, nie chcąc uronić ani słowa. Ale Tess milczy. Osuwa się na krześle i znów sięga po kieliszek. Ja też piję. Włoskie Valpolicella jest ciepłe i aromatyczne. Powinnam być bardziej spięta, ale odprawiło już swoje czary. Tess znów odchrząkuje i zwilża wargi czubkiem języka. Wino zostawiło czerwone ślady w kącikach jej ust; w przyćmionym świetle wyglądają tak, jakby lekko się uśmiechała. Ale to tylko złudzenie, bo wciąż ma poważną twarz.
– Sylvie – mówi. – Sylvie, muszę ci coś powiedzieć.
– Więc mów.
– To trudne. Nie wiem, jak zacząć.
– Dlaczego trudne? Jeśli postanowiliście się rozwieść, możesz mi śmiało powiedzieć. Przecież nie jestem twoją córką czy kimś takim. – Śmieję się, lecz to sztuczny śmiech.
Tess kręci głową.
– Muszę ci…
W tym momencie brzdąka mój telefon. W innych okolicznościach bym nie zareagowała, ale jestem wkurzona. Mam wrażenie, że Tess próbuje celowo wzmóc napięcie, dramatyzm sytuacji, która zupełnie tego nie wymaga. Poza tym mnie ignoruje. Mnie, moje wspaniałe nowiny, to, że moje życie uległo tak wielkiej zmianie. Jest zbyt tajemnicza i za długo się waha, a przecież wiem, że znowu chce wyliczyć mi wady Marcusa, mało ważne drobiazgi, które nie usprawiedliwiają tego przedstawienia.
– Sylvie – rzuca ostrzejszym tonem i niemal przepraszająco podnoszę wzrok. – Sylvie…
Zaczyna mówić. Kiedy kończy, telefon wypada mi z rąk i wszystkie myśli o pracy, o SMS-ie, który mi przysłano, pierzchają zmiażdżone ciężarem tego, co usłyszałam.
Hogmanay to straszna noc dla psa. Próbowałem wszystkiego, koców obciążeniowych, płyt z odgłosami wybuchających fajerwerków, które miały przytępić jego wrażliwość. Nic nie pomaga. Cały czas nerwowo chodzi tam i z powrotem, drży i zestresowany liże łapy.
Nie znoszę fajerwerków tak samo jak on.
Ale musi wyjść z domu. Przed snem zawsze wychodzi na siusiu. Zresztą już tak się nie trzęsie i krąży nerwowo pod drzwiami. Nie wygram z nim. Idziemy na spacer, mówię do żony. Żona prawie zasypia i nie protestuje, bo to ja wychodzę na zimno, a nie ona. Pies skacze wokół mnie, kiedy wkładam buty i kurtkę. Ma krótką pamięć.
Ciągnie, chce, żebym spuścił go ze smyczy, ale jest za ciemno i może uciec. Tym razem spacerujemy tylko po Regent Terrace i tylko po chodniku. Potem zabiorę go do Holyrood Park na porządną przebieżkę.
Myśliwski mieszaniec, tak o nim mówimy. Zazwyczaj jest posłuszny, chyba że coś zwietrzy. Kenny! Kenny! – wołam, a on ciągnie mnie i ciągnie. Może wyczuł lisa albo wiewiórkę. Szarpie tak mocno, że wypuszczam smycz i znika w ciemności, zanim zareaguję. Biegnę za nim, sapiąc i modląc się, żeby nie przejechał go jakiś pijany kierowca.
Koniec ulicy. Nadal go nie widzę. Ale po chwili słyszę, że upiornie warczy i szczeka na coś, co wisi na płocie przed jednym z domów. Podchodzę bliżej, żeby zobaczyć, co to takiego.
O Chryste. O nie. Jezu, ja pierdolę.
Jakby ktoś suszył na płocie szmaciane kukły. Dwie wielkie szmaciane kukły. Zmiętoszone i powyginane.
Ale to nie kukły. To ciała. Dwa ciała. Obydwa na płocie. Jedno zgięte wpół, z brzuchem przebitym żelaznymi prętami, drugie na plecach, z szeroko rozrzuconymi rękami i przebitą na wylot szyją.
Rzeka krwi.
Nie mogę na to patrzeć, ale nie mogę też odwrócić wzroku, więc patrzę, jak Kenny liże krew, jak liże te trupy. A potem zaczynam krzyczeć.
– Ostatnio było nam ciężko – zaczyna. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale podnosi rękę. – Naprawdę ciężko. Głównie Marcusowi, jemu najbardziej. Ale wiem, że nie spotykałam się z tobą tak często, jak powinnam. Przepraszam.
Szybko mrugam. Myślałam, że chodzi o mnie, o to, że każdą wolną chwilę poświęcałam Garethowi. Najwyraźniej nie.
– Pamiętasz, jak kilka miesięcy temu miałyśmy gdzieś pójść i dałam ci odpór?
– Kiedy powiedziałaś, że nie dasz się wyciągnąć na kielicha, bo rano masz spotkanie i w przeciwieństwie do mnie nie zamierzasz pokazywać się w pracy na kacu?
Uśmiecha się, jakbym żartowała, przypominając jej te słowa. A ja wcale nie żartuję. Próbowałam puścić je w niepamięć, ale bardzo mnie ubodły, głęboko uraziły, utrwaliły poczucie niedoskonałości dziewczyny, kobiety, która nigdy nie dorosła. Mrużę oczy.
– Przepraszam – powtarza, dobrze odczytując moją minę. – Nie chciałam cię oceniać. Pomyślałam, że jeśli cię wkurzę, nie będziesz o nic pytała. Nie chodziło o kaca. Źle się czułam. Upadłam i miałam atak.
– Atak?
– Napad. Ocknęłam się na podłodze, posiniaczona, z pękającą z bólu głową.
– Przecież ty nie masz ataków. Nigdy nie mówiłaś, że masz. Nigdy.
– Właśnie. Początkowo myślałam, że to przez lekarstwa. Brałam wtedy sterydy na zapalenie ucha. I pomyślałam, że to dlatego. Przez sterydy albo samo zapalenie, labyrinthitis czy coś tam. – Dolewa sobie wina.
– Nic nie mówiłaś. Mogłaś powiedzieć, że jesteś chora.
– Nie chciałam robić zamieszania. Zwłaszcza po tym ataku. Poza tym mniej więcej miesiąc temu miałam drugi. Do tego cały czas bolała mnie głowa. Czułam, że coś jest nie tak i poszłam do lekarza, a właściwie lekarki. Myślałam, że każe mi się porządnie wysypiać i odstawić kawę. Ale ona potraktowała to poważnie. Bardzo poważnie.
Jem frytkę za frytką. Wpycham do ust jedną, połykam, prawie nie żując, i wpycham następną, ale zaczynam tracić apatyt. Nie podoba mi się to, co mówi Tess. Narastający strach ściska gardło. Frytki zmieniają się w twardą gulę, która utyka w przełyku, i z trudem ją przełykam.
– Co to znaczy „poważnie”? – pytam z trudem.
– Tak poważnie, że skierowano mnie na skan do szpitala.
Znów szybko mrugam. Na skan?
– Na jaki skan? To na pewno nic poważnego, jesteś o wiele za młoda.
Nachyla się i bierze mnie za rękę. Cała złość momentalnie mija. Moja Tess, szkolna przyjaciółka i powiernica, mówi coś, czego nie rozumiem i czego nie chcę zrozumieć. Ogarnia mnie coraz większy lęk, poczucie, że nasze życie nieodwracalnie się zmieni i nie chcę wiedzieć nic więcej.
– Moim zdaniem to przesada – dodaję. – Ból głowy? Omdlenie? Nie jesteś epileptyczką, po prostu masz uczulenie na sterydy, sterydy są straszne. Ktoś od nas je brał i mówił, że to był prawdziwy koszmar, okropne skutki uboczne… – Nie mogę się zamknąć, słowa bezładnie płyną mi z ust. Wmawiam sobie, że niebezpieczeństwo zaraz minie, a strach zniknie.
– Sylvie… – W jej głosie jest tyle ciepła i życzliwości, że urywam, patrzę na nią i uciekam wzrokiem. W kącikach moich oczu zbierają się łzy; wycieram je z nagłym gniewem.
– Kurwa mać, powiedz wreszcie, co ci jest!
– W piątek miałam rezonans. To guz.
– Guz? Gdzie? Jaki?
– Jeszcze nie wiadomo. Ale tak, mam guz mózgu.
Co można powiedzieć w tej sytuacji? Po prostu patrzę na Tess i ściskam jej rękę tak kurczowo, jakbym nie chciała spaść w przepaść, która się przede mną rozwarła.
• • •
Mijają sekundy, mijają minuty. Chcąc się otrząsnąć, wypijam łyk wina, a potem drugi. Powinnam o coś spytać, powiedzieć, że mi przykro, ale nie mogę. Szumi mi w uszach, mam wrażenie, że wszystko się zapada, obraca w pył. Wiem, że Tess jest tylko przyjaciółką, nie należy do rodziny, mimo to jest też częścią mnie. Jest kimś więcej niż członkiem rodziny, bo ja wybrałam ją, a ona mnie. Miałyśmy się razem zestarzeć, chodzić w fioletach. Denerwować nasze dzieci.
Uprzedzam fakty. Powiedziała, że ma guz. Są guzy i guzy. Nie wszystkie są złośliwe. Ten nie musi jej zabić. Podnoszę wzrok.
– Jest mnóstwo terapii, lekarze potrafią zdziałać cuda. Wyleczą cię, prawda? – Chcę ją pocieszyć, lecz z tych słów bije rozpacz. Moje zapewnienia są tak naprawdę pytaniami, przeraźliwym krzykiem, rozkazem, żeby nachyliła się ku mnie i powiedziała, że wszystko będzie dobrze.
A ona uśmiecha się krzywo. Nigdy nie widziałam, żeby tak się uśmiechała.
– Jest za wcześnie – mówi. – Na razie wiedzą tylko, że guz tam jest. Muszą przeprowadzić dodatkowe badania i dopiero wtedy się okaże, co z tym można zrobić. Jaką zastosować terapię. Jeśli w ogóle.
Ostatnie słowa wypowiada tak cicho, że prawie ich nie słyszę, bo toną w gwarze rozmów przy sąsiednich stolikach, w brzęku kieliszków i sztućców. Rozglądam się wściekła na siedzących obok ludzi, którzy jedzą i piją, jakby nie rozpadał się właśnie cały świat. Mam ochotę wrzeszczeć, kazać im wypieprzać z pubu, żebym mogła lepiej ją słyszeć, wychwycić każdy jej oddech.
– Kiedy zrobią te badania? – Nie dopuszczam do siebie myśli, że żadna terapia nie pomoże. Nie zamierzam się do tego odnosić.
– Już wkrótce. W przyszłym tygodniu. Śpieszą się. Teraz najważniejszy jest czas. – Tess się śmieje, lecz jej śmiech mrozi krew w żyłach.
– Co na to Marcus? Musi być załamany.
Nie odpowiada od razu. Upija łyk wina. W końcu mówi:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Szkocki sylwester (przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]