Wszystko skończy się o północy - Harriet Tyce - ebook + książka

Wszystko skończy się o północy ebook

Harriet Tyce

0,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Troje przyjaciół. Dwa ciała. I impreza, której goście nie zapomną nigdy.

Podczas sylwestrowej nocy w bogatej dzielnicy Edynburga szykuje się wystawne przyjęcie. Jest to wspaniała okazja, aby pogodzić się z bliskimi i ruszyć dalej przez życie, nie oglądając się za siebie. Jednak wieczór nie idzie zgodnie z planem.

I gdy północ się zbliża, a wszyscy powoli odliczają minuty do Nowego Roku, staje się jasne, że jedno z gości nie przyszło tutaj świętować, tylko się zemścić.

Na miejscu przebywa kilka osób, które mogłyby chcieć zapłaty za swoje krzywdy. Kto okaże się mordercą, a kto będzie ofiarą?

Powieść dla fanów Gillian Flynn i Lucy Foley, o której będziecie pamiętać długo po jej oszałamiającym finale.

„Pochłonąłem tę wciągającą powieść na dwa razy, a jej finał pozbawił mnie tchu”.

Alex Michaelides

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 292

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część 1

LISICA

Lisica nie znosi fajer­wer­ków. Kiedy wybu­chają, woli się ukryć, zwi­nąć w kłę­bek w bez­piecz­nych krza­kach. Naj­go­rzej znosi Hog­ma­nay1, bo Edyn­burg jest wtedy jed­nym wiel­kim wybu­chem. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zacze­ka­łaby, aż sztuczne ognie ucichną, ale jest zbyt głodna. Ostat­nio pra­wie nic nie upo­lo­wała; fajer­werki, nie fajer­werki, czas pogrze­bać w śmiet­ni­kach.

Zwy­kle zagląda do ogrodu za domem w poło­wie Regent Ter­race. Po sezo­nie nie­wiele można tam zna­leźć, ale kiedy w domu jest pełno ludzi, z kubła na śmieci zawsze się wysy­puje. Jed­nak nie dzi­siaj. Dzi­siaj lisica musi pójść dalej.

Jest już po dru­giej stro­nie ulicy, prze­myka ukrad­kiem pod pło­tami. Nie chce, żeby znów ktoś ją kop­nął. Boi się ludzi, ich smrodu. Hałasu.

Nic tylko liście. Puste papierki. Nie znaj­dzie niczego pożyw­nego.

Strzyże uszami. Sły­szy prze­raź­liwy krzyk i głu­chy stu­kot. Nie, nic jej nie grozi, odgłosy docho­dzą z daleka. Na wszelki wypa­dek nie­ru­cho­mieje gotowa do ucieczki, zde­cy­do­wana znów poszu­kać schro­nie­nia. Ale kiedy już ma zawró­cić, w noz­drza ude­rza ją ten zapach. Coś zwie­trzyła.

Krew.

Mięso.

Świeże mięso.

Teraz, kiedy zła­pała już trop, zapo­mina o ostroż­no­ści i prze­biega na drugą stronę ulicy.

Chod­nik prze­cina długa strużka wpa­da­jąca do rynsz­toka. Błysz­czy w świe­tle latarni. Lisica zaczyna chłep­tać.

Gdyby spoj­rzała w górę, w stronę źró­dła krwi, zoba­czy­łaby, co się stało. Ale nie patrzy. Chłep­cze dalej. Od wielu dni nie piła niczego rów­nie pożyw­nego.

Sły­szy kolejny wybuch. A potem szcze­ka­nie. Zanie­po­ko­jona pod­nosi głowę. W jej stronę idzie pies, który też zwie­trzył krew. Lisica znów zastyga bez ruchu i czeka. Chce spraw­dzić, czy pies pój­dzie dalej, czy też będzie musiała ucie­kać. Zapach posiłku jest silny, kuszący.

Wła­śnie w takiej pozy­cji zoba­czyłby ją męż­czy­zna pro­wa­dzący na smy­czy psa, gdyby pod­niósł wzrok. Sto­jące przed domem zwie­rzę. Syl­wetka. Cień. Lisica odwraca się i ucieka z opusz­czo­nym ogo­nem.

Cią­gną się za nią ślady łapek.

Wszyst­kie są czer­wone jak krew.

00:00:35

Nie.

To się nie dzieje. Mnie tu nie ma, nie wiszę na pło­cie głową w dół i nie patrzę na chod­nik. Spoj­rzę w górę.

Boli. Pró­buję się poru­szyć, pró­buję dotknąć tego zim­nego metalu. Mokrego żelaza. Pró­buję jesz­cze raz, lecz ręka bez­wład­nie opada.

Nie mogę wyko­nać żad­nego ruchu.

W świe­tle latarni miga moja dłoń. Mrużę oczy, ale powieki też szybko opa­dają.

Dłoń jest czer­wona. Cała we krwi.

Zamy­kam oczy.

1

– Wygra­łaś!

– Wygra­łam – mówię, powstrzy­mu­jąc uśmiech. W drzwiach stoi rodzina ofiary i nie chcę jej dener­wo­wać.

Matka mojego klienta powinna być zachwy­cona, że wyrok zmniej­szono z dwu­na­stu do ośmiu lat, ale sądząc po mrocz­nych spoj­rze­niach i po tym, jak do sie­bie mam­ro­czą, jego bli­scy nie są zado­wo­leni.

– Nie wiem, jak pani może spo­koj­nie spać – mówi jakiś męż­czy­zna, prze­ci­ska­jąc się w ich stronę.

Owi­jam się szczel­niej togą i pochy­lam głowę, żeby peruka zasło­niła oczy.

– Nie zwra­caj na niego uwagi – szep­cze Jonah, mój pomoc­nik i doradca. W prze­ci­wień­stwie do mnie nie powstrzy­muje uśmie­chu. Jest wnie­bo­wzięty. – Wspa­niały rezul­tat.

– Uzy­ska­li­śmy to, czego chcie­li­śmy. Już wycho­dzimy, tylko się prze­biorę.

Jonah prze­nosi wzrok na rodzi­ców naszego klienta.

– Mają pań­stwo ochotę na drinka?

Ja przy­ta­kuję, a oni dzię­kują.

– To był ciężki dzień – wzdy­cha ojciec. – Jeste­śmy pani bar­dzo wdzięczni. Wiemy, że syn spę­dzi w wię­zie­niu wiele lat, ale teraz przy­naj­mniej widać koniec wyroku.

– Odpro­wa­dzę pań­stwa – pro­po­nuje Jonah i zerka na mnie. – Daly’s?

Kiwam głową, okrą­żam wrogo nasta­wioną grupkę, wcho­dzę do szatni, szybko się prze­bie­ram, skła­dam togę i wpy­cham ją do czer­wo­nej torby wraz z peruką i doku­men­tami. Zazwy­czaj cho­dzę z torbą na kół­kach, ale nie dzi­siaj. W sądzie ape­la­cyj­nym wystę­puję tak rzadko, że posta­no­wi­łam to uczcić, zabie­ra­jąc tę, którą po pro­ce­sie o upro­wa­dze­nie dosta­łam w nagrodę od mojego pierw­szego opie­kuna i men­tora, radcy kró­lew­skiego, naj­lep­szego adwo­kata w zespole.

Ucie­szyłby się z dzi­siej­szego wyroku. Ja też się cie­szę. Wszystko poszło tak, jak chcia­łam. A nawet lepiej.

– Gra­tu­la­cje, Sylvie! – woła oskar­ży­ciel. Jestem już w drzwiach, ale zawra­cam do holu. – Zna­ko­mi­cie pani to roze­grała. – Przy­glą­dam mu się uważ­nie, spraw­dza­jąc, czy nie mówi tego z wyż­szo­ścią. – Sły­sza­łem o pani wiele dobrego. Oka­zuje się, że to wszystko prawda.

– Dzię­kuję – odpo­wia­dam z sza­cun­kiem. Może i sły­szę w jego gło­sie pro­tek­cjo­nalną nutę, ale bądźmy spra­wie­dliwi, jest dzie­sięć lat star­szy ode mnie. No i jest radcą kró­lew­skim z bez­po­śred­nim doj­ściem do Sądo­wej Komi­sji do spraw Nomi­na­cji, więc jeśli mnie chwali, nie zamie­rzam tego spie­przyć. – To była inte­re­su­jąca sprawa.

– Bar­dzo. Zawsze powta­rzam, że pedo­fi­lów trzeba zamknąć w lochu i wyrzu­cić klucz, ale przed­sta­wiła pani prze­ko­nu­jące argu­menty. – Nachyla się ku mnie z bar­dziej przy­ja­zną miną. – Podobno zabiega pani o apli­ka­cję sędziow­ską. Z tego co dzi­siaj widzia­łem, ma pani bar­dzo duże szanse. – Kle­pie mnie po ramie­niu i odcho­dzi.

Z pod­eks­cy­to­wa­nia serce wali mi jak mło­tem. Jestem krok bli­żej Świę­tego Gra­ala, czer­wo­nej szarfy i fio­le­to­wej togi sędzi sądu koron­nego.

• • •

Jonah zdo­był sto­lik i kupił butelkę wina. Nalewa mi kie­li­szek, kiedy pod­cho­dzę.

– Byłaś świetna – rzuca. – Jedli ci z ręki.

– Nie mówi się tak o sędziach sądu ape­la­cyj­nego. Ale tak, byli bar­dzo otwarci.

Trą­camy się kie­lisz­kami.

– Moim zda­niem prze­wa­żyła argu­men­ta­cja wstępna. Zna­ko­mi­cie ją przed­sta­wi­łaś. Jestem pod wra­że­niem.

Upi­jam łyk wina, dobrze wie­dząc, że to nie alko­hol tak mnie roz­grzewa, tylko słowa Jonaha. Bar­dzo ciężko pra­co­wa­łam nad tą ape­la­cją. Zda­wa­łam sobie sprawę, ile od tego zależy. Oczy­wi­ście, zanim zostanę sędzią, będę musiała wypeł­nić stos for­mu­la­rzy i zdać egza­miny, ale im lepiej radzę sobie w pracy, tym więk­sze mam szanse.

Upi­jam kolejny łyk i roz­glą­dam się z satys­fak­cją. Widzę faceta, z któ­rym byłam na stażu. Lata picia spra­wiły, że ma nalaną twarz. Wiem, że mar­nie mu idzie prak­tyka – cóż, naj­gor­sze sprawy dla naj­gor­szych adwo­ka­tów. Ale nie dla mnie, nie dla pani mece­nas po świeżo wygra­nym pro­ce­sie w sądzie ape­la­cyj­nym. Zer­kam na Jonaha i posy­łam mu uśmiech. Zazwy­czaj panuję nad swoją aro­gan­cją i sta­ram się nie oka­zy­wać samo­za­do­wo­le­nia. Ale nie dzi­siaj. Dzi­siaj trium­fuję.

– I co dalej, nie­po­wstrzy­mana Sylvie? Masz w zana­drzu kolejne odwo­ła­nia? Inter­wen­cje w waż­nych kwe­stiach praw­nych?

Kręcę głową.

– Wra­cam do sądu dla nie­let­nich. Do High­bury.

Jonah jest prze­ra­żony.

– Dla nie­let­nich? Do High­bury? Chry­ste, co ci odbiło? Ja trzy­mam się od tego z daleka.

Jest tak skon­ster­no­wany, że nie mogę powstrzy­mać uśmie­chu.

– Pro­wa­dzę tam pro­ces wie­lo­oso­bowy.

Dopiero teraz wszystko do niego dociera.

– Cią­gle zapo­mi­nam, że jesteś sędzią rejo­no­wym.

– Tak, ale nie na peł­nym eta­cie.

– Sen­sowny ruch. Zwa­żyw­szy na twoje plany pod­boju świata.

– Cały świat mi nie­po­trzebny – mówię, nie ukry­wa­jąc peł­nego zadu­fa­nia uśmieszku. – Wystar­czy, że pod­biję sąd koronny.

Jonah wybu­cha śmie­chem.

– I pew­nie żału­jesz, że Zjed­no­czone Kró­le­stwo znio­sło karę śmierci. Już widzę, jak popra­wiasz czarny biret i wyda­jesz wyrok: „Niech Bóg zli­tuje się nad twoją duszą”.

Ja też się śmieję, ale prze­cho­dzi mnie zimny dreszcz i choć w barze jest cie­pło, dostaję gęsiej skórki. Przez chwilę błą­dzę myślami gdzie indziej. Cofam się w cza­sie o wiele, wiele lat…

– Sylvie – rzuca Jonah i wra­cam do teraź­niej­szo­ści. – Pój­dziemy na kola­cję? Pomy­śla­łem, że faj­nie by było poga­dać.

Pro­po­zy­cja wykra­cza poza kwe­stię jedze­nia, więc przy­glą­dam mu się i zasta­na­wiam. Tak, mogłoby być przy­jem­nie. Wyobra­żam sobie dotyk jego rąk, szorst­kiej brody na mojej mięk­kiej szyi. Na moich udach.

Kręcę głową. Nie, nie dzi­siaj.

– Muszę wra­cać. Kola­cja czeka na mnie w domu.

– Aha, okej. – Jonah z tru­dem ukrywa zasko­cze­nie, choć mimo­wol­nie unosi brew. – To miło.

Dopi­jam wino i wstaję.

– Tak, na pewno będzie miło.

• • •

Posta­na­wiam wró­cić do Oval pie­chotą. Mogła­bym zostać dłu­żej, ale kiedy tylko Jonah zapro­po­no­wał kola­cję, wie­dzia­łam, że czas zmy­kać. Nie pierw­szy raz wylą­do­wa­li­śmy w barze po roz­pra­wie, nie pierw­szy raz poszła­bym z kimś na kola­cję, a potem do łóżka. Dla­tego rozu­miem jego zasko­cze­nie. Ale nie skła­ma­łam. Kola­cja naprawdę czeka na mnie w domu.

Idąc przez Water­loo Bridge i skrę­ca­jąc w Bay­lis Road, myślę o Gare­cie. Wyobra­żam sobie, jak sku­piony sieka coś i smaży. Ni­gdy dotąd nie pozna­łam nikogo, kto tak poważ­nie trak­to­wałby jedze­nie. Moja mikro­fa­lówka i posiłki na wynos palą się pew­nie ze wstydu. Kiedy noco­wał u mnie pierw­szy raz, z pogardą przej­rzał zawar­tość lodówki i wrzu­cił do torby wszyst­kie prze­ter­mi­no­wane sosy z gór­nej półki. Obser­wo­wa­łam go prze­ra­żona, oba­wia­łam się, że mnie zostawi, bo nie jestem sma­koszką.

Od tego czasu minęło pół roku, a on wciąż ze mną jest, wciąż dla mnie gotuje. A lodówka pęka w szwach od pro­duk­tów dużo wyż­szej jako­ści. Nie wspo­mi­na­jąc o winie. Piąt­kowe wie­czory w domu z face­tem są dla mnie czymś nowym, ale na pewno nie sprzy­jają zacho­wa­niu trzeź­wo­ści.

• • •

Już w kory­ta­rzu czuję zapach sma­żo­nej cebuli i czosnku. Otwie­ram drzwi do miesz­ka­nia i wołam, ale szumi wyciąg i nikt nie odpo­wiada. Rzu­cam palto i torbę i wcho­dzę do kuchni. Gareth stoi tyłem do mnie i mie­sza w garnku. Pod­cho­dzę bli­żej i obej­muję go. Zasko­czony, gwał­tow­nie pod­nosi drew­nianą łyżkę, bry­zga­jąc na mnie gorącą oliwą i cebulą. Gło­śno krzy­czę, bie­gnę do zlewu i wkła­dam rękę pod kran.

Gareth wyłą­cza wyciąg i w kuchni zapada cisza zakłó­cana jedy­nie szu­mem wody.

– Nic ci się nie stało? – pyta. – Prze­pra­szam, zasko­czy­łaś mnie. Nie sły­sza­łem, jak weszłaś.

– Nie, nie, wszystko w porządku. Nie chcia­łam cię wystra­szyć.

Bie­rze mnie za rękę i ogląda opa­rze­nie. Jest nie­wiel­kie, ot, mała czer­wona plamka. Pod­nosi moją rękę wyżej i całuje to miej­sce.

– Nie jest źle. Widy­wa­łem gor­sze. – Poka­zuje mi swoją, stward­niałą przez lata goto­wa­nia. Jest jak z azbe­stu.

Uśmie­cham się, obej­muję go, lecz tym razem od przodu. Gareth przy­tula mnie i sto­imy tak przez chwilę. Myślę o poprzed­nich face­tach, o tym, że nie chcia­łam nawet spę­dzić z nimi całej nocy, nie mówiąc już o tym, że do głowy by mi nie przy­szło, żeby dać któ­re­muś klu­cze i pozwo­lić buszo­wać w kuchni. Śmieję się z twa­rzą wtu­loną w ramię Gare­tha, a on natych­miast mnie pusz­cza.

– Co się stało? – pyta zatro­skany.

Patrzę na niego, nie rozu­mie­jąc, skąd ten nie­po­kój.

– Ja nie pła­czę. Ja się śmieję.

– Dla­czego?

– Bo jestem szczę­śliwa. Bo miło cię widzieć.

• • •

On gotuje dalej, a ja zamy­kam się w łazience, żeby się prze­brać i popra­wić maki­jaż. Przy Gare­cie jestem swo­bodna, wię­cej niż swo­bodna. Tak swo­bodna, że wkła­dam spodnie od dresu i pod­ko­szu­lek. Jed­nak wciąż pamię­tam o maki­jażu, choć zro­bi­łam spore postępy od czasu, kiedy ucie­ka­łam z łóżka, zanim Gareth się obu­dził, żeby zama­sko­wać korek­to­rem sińce pod oczami. Ale kiedy, szybko mru­ga­jąc, wkra­czam w jaskrawe świa­tło nowego związku, widzi praw­dziwą mnie.

– Ślicz­nie wyglą­dasz – mówi, kiedy wycho­dzę z łazienki. Podaje mi kie­li­szek wina. – Mia­łaś dobry dzień?

– Bar­dzo. Wygra­łam ape­la­cję.

– To wspa­niale!

– Tak. Mam teraz dobrą pod­kładkę pod apli­ka­cję sędziow­ską. Będę mogła o tym mówić i mówić.

Pod­nosi swój kie­li­szek.

– Gra­tu­la­cje. Za przy­szłą lady Munro!

– „Lady” zostanę dopiero wtedy, kiedy zasiądę w Wyso­kim Try­bu­nale.

– Zasią­dziesz. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że zdo­bę­dziesz wszystko, co zechcesz.

Upija łyk wina. Ja też piję, patrząc mu w oczy. Myśla­łam, że skoń­czę z jakimś siwie­ją­cym casa­nową polu­ją­cym na nową żonę, ale nie. Gareth jest młod­szy i bar­dziej wyspor­to­wany ode mnie. Gibki i jasno­oki ma wszyst­kie włosy, no i te ręce. Tak, te sprawne ręce…

– Nie wiem, jakim cudem tak mi się z tobą poszczę­ściło. I wciąż nie wie­rzę, że jesteś moim pry­wat­nym kucha­rzem.

– Zasłu­gu­jesz na wiele wię­cej – mówi. – Ja też nie mogę uwie­rzyć, że cię zna­la­złem. Szu­ka­łem cię całe życie.

Uśmie­chamy się cie­pło, a nasze serca biją rów­nym, spo­koj­nym ryt­mem. Pod­no­szę wide­lec i jem, delek­tu­jąc się każ­dym kęsem. Gareth ugo­to­wał tadżin z kur­cza­kiem, obfi­cie przy­pra­wiony – kumi­nem, cyna­mo­nem i sza­fra­nem – dopiesz­czony suszo­nymi more­lami, któ­rych sło­dycz łago­dzi ostry smak kiszo­nej cytryny, i zie­lo­nymi oliw­kami sta­ran­nie wydry­lo­wa­nymi i pokro­jo­nymi na ćwiartki.

– Nikt dla mnie nie goto­wał. W każ­dym razie nie tak. Jeśli mam szczę­ście, dostaję naj­wy­żej bułkę z jaj­kiem i beko­nem.

– Mam bekon – mówi. – Liczę na to, że sta­niesz na wyso­ko­ści zada­nia i zro­bisz mi rano kanapkę.

– Cóż, jeśli chcesz zary­zy­ko­wać…

Zbie­ram widel­cem resztkę sosu, a potem odkła­dam sztućce i prze­su­wam pal­cem po tale­rzu, zgar­nia­jąc resztki resz­tek. Gareth się śmieje, ale ja wyzy­wa­jąco wzru­szam ramio­nami.

– No co? Było prze­pyszne. Co jest na deser?

W odpo­wie­dzi wstaje, obcho­dzi stół, pod­nosi mnie z krze­sła, całuje i gry­zie w ramię.

– Ty – mówi i zdej­muje mi pod­ko­szu­lek.

2

Budzę się przed nim i patrzę, jak na brze­gach zasłon jaśnieje szare świa­tło dnia. Gareth leży na brzu­chu i obej­mu­jąc mnie jedną ręką, cicho chra­pie. W innych oko­licz­no­ściach wysu­nę­ła­bym się z objęć z nadzieją, że facet, z któ­rym poszłam do łóżka, nie obu­dzi się i nie zoba­czy, że ucie­kam. Była­bym już dwa kilo­me­try dalej.

Ale z Gare­them jest ina­czej. Z nim od początku było dobrze. Pozna­li­śmy się pół roku temu w Edyn­burgu na kon­fe­ren­cji: „Orze­ka­nie w róż­nych jurys­dyk­cjach”. Wszy­scy mie­li­śmy iden­ty­fi­ka­tory i pod­czas lun­chu kłę­bi­li­śmy się przy bufe­cie. Ubrany na biało, w wyso­kiej czapce kuchar­skiej, Gareth pod­szedł do mnie z tacą moz­za­relli.

– Sylvie – powie­dział. – Ładne imię.

Wśród tło­czą­cych się wokoło uczest­ni­ków kon­fe­ren­cji poroz­ma­wia­li­śmy przez chwilę, jed­nak wzbu­dził moje zacie­ka­wie­nie i dałam mu swój numer. Zain­te­re­so­wa­nie ze strony męż­czy­zny przed czter­dziestką, faceta bez brzu­cha i łysiny, było dla mnie dużą odmianą.

Opóź­ni­łam powrót do Lon­dynu i następ­nego wie­czoru poszli­śmy na kola­cję; jedze­nie było dobre, wino jesz­cze lep­sze. Cią­gle mi dole­wał, a moje serce biło coraz szyb­ciej. Miał nie­zwy­kle inten­sywne spoj­rze­nie i pra­wie cały czas patrzył mi w oczy, gdy opo­wia­da­łam o mojej karie­rze adwo­kac­kiej, nara­sta­ją­cym roz­cza­ro­wa­niu klien­tami kor­po­ra­cyj­nymi, o tym, jak prze­rzu­ci­łam się na prawo karne i zosta­łam zastęp­czy­nią sędziego rejo­no­wego. O marze­niach o sta­no­wi­sku sędzi okrę­go­wej.

On wytrwał w świe­cie kor­po­ra­cyj­nym jesz­cze kró­cej. Kilka lat pra­co­wał w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej w Edyn­burgu, ale kiedy zmarła mu sio­stra, wytrą­cony z rów­no­wagi posta­no­wił to rzu­cić i przejść do cate­ringu.

– Życie jest za krót­kie, żeby robić coś, czego się nie lubi – powie­dział, pro­stu­jąc się na krze­śle i upi­ja­jąc łyk wina.

– Pełna zgoda.

– Poza tym cał­kiem nie­źle mi idzie. Jak sama widzia­łaś, mam teraz wła­sną firmę. Dosta­jemy mnó­stwo zle­ceń. Kon­fe­ren­cje, śluby, pogrzeby. To co zwy­kle. Pra­cuję głów­nie w Edyn­burgu, ale coraz czę­ściej spo­glą­dam na połu­dnie. – Zro­bił pauzę. – Bywał­bym czę­sto w Lon­dy­nie.

Nie odpo­wia­dam od razu, zasta­na­wia­jąc się nad tymi sło­wami. Bada­jąc je, spraw­dza­jąc, jakie odczu­cia wywo­łują.

Uzna­łam, że dobre.

– Ale dość o mnie. Sędzia sądu rejo­no­wego? Co tam wła­ści­wie robisz? Nie brzmi to zbyt cie­ka­wie.

– Jest cie­ka­wiej, niż myślisz. Od czasu do czasu pro­wa­dzę pro­cesy. Głów­nie w sądzie dla nie­let­nich.

Zro­bił dziwną minę.

– Dla nie­let­nich; super. Pew­nie sądzisz małych rabu­siów. Nożow­ni­ków. Szkol­nych deale­rów też?

– Nie­wielu, ale też. I nie zapo­mi­naj o zło­dzie­jach samo­cho­dów.

Roze­śmiał się.

– Co za pre­stiż! Wysy­łasz ich do wię­zie­nia? Dla mnie byłaby to jedyna moty­wa­cja.

– Nie wiem, czy to wła­ściwe podej­ście. Szcze­rze mówiąc, cza­sem mnie kusi, choć mogę ich ska­zać mak­sy­mal­nie na dwa lata.

Znu­dzona roz­mową o pracy dopi­łam wino. Odgar­nę­łam włosy z twa­rzy i posła­łam mu uśmiech.

– Tak czy ina­czej, to nudne. Nie po to tu jeste­śmy. Oboje o tym wiemy.

Długo patrzy­li­śmy na sie­bie, ale to ja pierw­sza spu­ści­łam wzrok. Spięta i zde­ner­wo­wana czu­łam mro­wie­nie pod skórą za sprawą wina albo zupeł­nie cze­goś innego.

– Wiemy? Oboje? – powtó­rzył. – Więc mów. Powiedz, po co się spo­tka­li­śmy. – I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wziął mnie za rękę i mocno wbił kciuk w moją dłoń.

Zasko­czona, gotowa zapro­te­sto­wać, pod­nio­słam wzrok, ale nie, uśmie­chał się wyzy­wa­jąco. Więc godząc się na ból, ja też się uśmiech­nę­łam. No dalej, śmiało!

Pół roku. Nie spo­dzie­wa­łam się, że tak długo wytrwamy, ale zawró­cił mi w gło­wie. Ukła­dam się na boku, wtu­lam twarz w jego ramię i znów zasy­piam.

• • •

Potem patrzę, jak się ubiera. Widzę jego plecy, mię­śnie poru­sza­jące się pod gładką skórą, gdy wkłada koszulę przez głowę. Prze­cią­gam się w łóżku.

Pochyla się, żeby mnie poca­ło­wać.

– Było faj­nie – mówi. – Masz czas wie­czo­rem?

– Nie wyjeż­dżasz?

– Mógł­bym zostać na jesz­cze jedną noc. Mogę?

– Oczy­wi­ście, że tak. Byłoby miło. Pój­dziemy gdzieś?

– A może coś dla mnie ugo­tu­jesz? Zapro­sisz przy­ja­ciół? Czas, żebym ich poznał, nie uwa­żasz?

Sia­dam i pro­te­stuję.

– Ja dla cie­bie? To ty jesteś kucha­rzem! – Pomi­jam drugą i trze­cią część jego pyta­nia.

– Ow­szem i cią­gle gotuję, dla sie­bie też. Chcę mieć wolny wie­czór.

Nie­prze­ko­nana mru­czę coś pod nosem.

– To nie prośba, to pole­ce­nie – dodaje z tak szy­der­czym uśmie­chem, że rzu­cam w niego poduszką.

W odpo­wie­dzi chwyta mnie za rękę, wyciąga z pościeli, daje mi klapsa, potem ląduję z powro­tem na łóżku, a Gareth siada na mnie okra­kiem.

– Chyba nie musisz jesz­cze wsta­wać.

• • •

Mimo że mnie zatrzy­mał, udało mi się zdą­żyć na czas i sprę­ży­stym kro­kiem wcho­dzę do szatni sądu koron­nego w South­wark, cie­sząc się, że czeka mnie tylko jedno prze­słu­cha­nie wstępne. Nie mia­łam czasu usma­żyć bekonu, więc na śnia­da­nie jem kanapkę z szynką i serem z Preta. Zapi­jam ją colą, z lubo­ścią obli­zuję usta i zabie­ram się do pracy. Mejle, powrót do zespołu, kilka narad – czas szybko mija i nim zła­pię oddech, dzień się koń­czy. Ping! Gdy idę do metra, w torebce odzywa się tele­fon. Wyj­muję go, myśląc, że to Gareth.

Ale nie. To Tess. Gareth chciał, żebym zapro­siła zna­jo­mych na kola­cję i Tess, moja przy­ja­ciółka jesz­cze ze szkoły, jest oczy­wi­stą kan­dy­datką. Przy­staję i usu­wam się na bok, żeby nie blo­ko­wać chod­nika. Zapro­sić ją? Od pół roku wypy­tuje mnie, czy kogoś mam, a ja od pół roku uni­kam odpo­wie­dzi. Roz­stała się z Mar­cu­sem i szcze­rze mówiąc, nie chcia­łam afi­szo­wać się ze swoją rado­ścią. Ale nie przy­pusz­czam, żeby wraż­li­wość była jedy­nym powo­dem. Boję się zape­szyć? A może boję się, że Tess będzie mnie oce­niać? Są w sepa­ra­cji, ale przez wiele lat miała męża i ładny dom. Z dru­giej strony wiem, że skoro ja jestem szczę­śliwa, ona też się ucie­szy. I mimo że zapro­szę ją w ostat­niej chwili, na pewno przyj­dzie.

Roz­wa­żam to, wciąż nie­pewna. I kiedy uświa­da­miam sobie, że musia­ła­bym się przed nią tłu­ma­czyć, wyja­śniać, dla­czego nie powie­dzia­łam jej, że od pół roku widuję się z Gare­them, zamiera mi serce. Nie, nie chcę. Nie teraz. Umó­wię się z nią na drinka i wszystko opo­wiem. A potem ich sobie przed­sta­wię. Tak będzie lepiej.

Jeśli Gareth zapyta, powiem, że jest zajęta. Tak czy ina­czej, muszą się kie­dyś poznać i nasta­wiam się psy­chicz­nie na miłą kola­cję, kiedy Mar­cus prze­sta­nie być fiu­tem i wróci do Tess. Ale jesz­cze nie teraz. Za długo byłam sin­gielką, by zepsuć wszystko, pozna­jąc ich ze sobą za wcze­śnie i wysta­wia­jąc Gare­tha na surowe oceny.

Pod­jąw­szy decy­zję, wyci­szam tele­fon i cała w skow­ron­kach idę kupić skład­niki do pie­czo­nego kur­czaka. Nie zamie­rzam się wysi­lać, to bez sensu. I tak nie zaim­po­nuję Gare­thowi, więc zro­bię coś pro­stego. Umówmy się: on nie zostaje na noc dla kur­czaka.

• • •

Kur­czak jest cał­kiem nie­zły. Gareth koń­czy dokładkę i obli­zuje palce.

– Pyszne. Uwiel­biam, kiedy ktoś dla mnie gotuje.

Przy­cho­dzi mi do głowy pyta­nie, czy goto­wał dla niego ktoś inny, kiedy i gdzie, lecz je odpę­dzam. Ozię­bi­łoby to tylko atmos­ferę i pomy­ślałby, że jestem neu­ro­tyczką.

– Cie­szę się, że ci sma­ko­wało.

– Chodź tu.

Przy­ciąga mnie i całuje, błą­dząc rękami po moich ple­cach. Nagle prze­staje.

– Mam coś dla cie­bie – mówi i wyj­muje z kie­szeni pasek czar­nego mate­riału.

– Co to?

– Prze­pa­ska na oczy. Pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy się zaba­wić. – Znów sięga do kie­szeni, wyj­muje kaj­danki i macha nimi przed moją twa­rzą.

To tanie i obcia­chowe, wiem. Coś rodem z Pięć­dzie­się­ciu twa­rzy Greya, ale jest wtor­kowy wie­czór i znu­dziło mnie trak­to­wa­nie wszyst­kiego serio. Gareth jest zabawny i nie­przy­zwo­ity i nie obciąża go męczący bagaż, jaki dźwi­gają moi zna­jomi i ja, pani mece­nas w śred­nim wieku.

– Brzmi inte­re­su­jąco – mówię, siląc się na zmy­słowy ton głosu. – A szcze­góły?

Cała zmy­sło­wość spa­liła na panewce. Gareth prze­wraca oczami i pro­wa­dzi mnie do sypialni.

– Na pewno? – pyta, chcąc skuć mi ręce nad głową.

– Co „na pewno”?

– Na pewno chcesz dać się skrę­po­wać? Będę mógł robić ci różne rze­czy, a ty mnie nie powstrzy­masz.

– Wła­śnie na to liczę. – Wycią­gam do niego drugą rękę.

– Pytam poważ­nie. Na pewno?

– Na pewno. I prze­stań już gadać. Tak, mam na to ochotę, wła­śnie na to.

Potem już o nic nie pyta. Zresztą wkrótce nie jestem w sta­nie mówić. Nic nie widzę, mam wyostrzone pozo­stałe zmy­sły i zaczyna się noc.

3

On wycho­dzi wcze­snym ran­kiem, żeby zdą­żyć na wie­czorne przy­ję­cie w Edyn­burgu, a ja idę do pracy. Hol­born, zespół, pozdra­wia­jący mnie urzęd­nicy – cze­kają mnie dwie kon­fe­ren­cje i posie­dze­nie komi­tetu sta­żo­wego, a potem muszę popra­co­wać nad apli­ka­cją. Kolejny powód, żeby nie stra­cić kon­taktu z Mar­cu­sem. Mar­cus jest wyso­kiej rangi adwo­ka­tem, radcą kró­lew­skim, a także nie­peł­no­eta­to­wym sędzią i chcę go popro­sić o radę, bo led­wie kilka lat temu on też apli­ko­wał. Odkła­da­łam to spo­tka­nie, żeby Tess nie pomy­ślała, że trzy­mam jego stronę, ale może już czas, żebym z nią poga­dała i dostała zie­lone świa­tło na prze­pro­wa­dze­nie tej waż­nej dla mnie roz­mowy.

Nie, nie zamie­rzam dłu­żej tego odwle­kać. Wysy­łam do Tess krót­kiego SMS-a z zapro­sze­niem na drinka. Otwie­ram lap­top, ze stra­chem wcho­dzę na stronę Sądo­wej Komi­sji do spraw Nomi­na­cji, biorę głę­boki oddech i zaczy­nam. Zbliża się osta­teczny ter­min i nie mam czasu myśleć o Tess, a tym bar­dziej spraw­dzać, czy odpo­wie­działa. Znowu przy­po­mina mi się Gareth i to, co ze mną robił, ale nie, nie mogę się roz­pra­szać.

Pod koniec dnia lecę z nóg i głowa mi paruje od spraw, które musia­łam zgłę­bić. Sie­dzę w metrze z zamknię­tymi oczami, nie mogąc się docze­kać, kiedy wresz­cie położę się spać. Od kilku dni haruję jak wół i muszę odpo­cząć. W domu prze­bie­ram się w spodnie od dresu i bluzę i zwią­zuję włosy w kucyk. Nie spo­dzie­wam się gości, a Gareth jest w Edyn­burgu. Mogę wyglą­dać jak łajza, nic mi nie grozi.

Robię omlet z serem, zasia­dam przed tele­wi­zo­rem i oglą­dam nagrany serial kry­mi­nalny. Od czasu do czasu zer­kam na tele­fon, ale wciąż mil­czy. Gareth pew­nie pra­cuje, a Tess się nie odzywa. Jestem zasko­czona – zazwy­czaj odpo­wiada szybko, lecz pew­nie też jest zajęta.

Zbie­ram tale­rze i jem jabłko, patrząc przez kuchenne okno na domy naprze­ciwko. Przy biurku sie­dzi jakiś męż­czy­zna, kobieta zmywa naczy­nia. Krzy­czą dzieci. Jedno wybu­cha pła­czem i trza­ska drzwiami. Myślę o Tess i Mar­cu­sie, o ich domu w zacisz­nym ogro­dzie. Tych dwojga nikt nie mógłby podej­rzeć. A Tess ni­gdy nie poka­za­łaby się w spodniach od dresu. Ile­kroć ich odwie­dza­łam, zawsze czu­łam się jak nie­sforne dziecko w nie­ska­zi­tel­nie czy­stym domu roz­sąd­nych rodzi­ców.

Co pomy­ślą o Gare­cie? Mam nadzieję, że im się spodoba. Cie­kawe, czy ten nowy skład­nik zbu­rzy dyna­mikę naszej rela­cji. Odkąd tylko zaczęli się spo­ty­kać, byłam zawsze mile widziana przy ich stole – świą­tek, pią­tek czy nie­dziela. Dla Gare­tha też będą tacy gościnni?

Biorę tele­fon i piszę do Tess jesz­cze raz. Pierw­szego SMS-a wysła­łam pra­wie dwa­na­ście godzin temu. Był tro­chę mętny – „Pój­dziemy któ­re­goś dnia na drinka?” – więc tym razem jestem kon­kretna. „Idziemy jutro na drinka? Chcę ci coś powie­dzieć xxx”. To powinno zadzia­łać. Ukoń­czy­ły­śmy szkołę dwa­dzie­ścia lat temu, ale ile­kroć Tess prze­staje się odzy­wać, ogar­nia mnie nie­po­kój. To irra­cjo­nalne, wiem, ale mar­twię się wtedy, że nie chce ze mną roz­ma­wiać, bo zro­bi­łam coś strasz­nego i tego nie pamię­tam. Kręcę głową, pró­bu­jąc się odprę­żyć.

Mija pół godziny, a tele­fon cią­gle mil­czy. Zaglą­dam do poczty na wypa­dek, gdyby napi­sała mejla i spraw­dzam spam. Teraz, gdy już posta­no­wi­łam powie­dzieć jej o Gare­cie, chcę to zro­bić jak naj­szyb­ciej. Gareth jest czę­ścią mojej przy­szło­ści, nowego życia, w któ­rym zamie­rzam grać główną rolę, zamiast dru­gie skrzypce w życiu naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Ale nie, w spa­mie też nic nie ma.

Odkła­dam tele­fon i biorę leniwą kąpiel, zmy­wam z sie­bie trudy ostat­nich dni. Jestem zbyt zmę­czona, żeby coś poczy­tać, więc leżę z zanu­rzoną głową, wsłu­chu­jąc się w pobrzę­ki­wa­nie rur i szum wody w miesz­ka­niach na górze i na dole. Odkrę­cam nogą kran i dole­wam gorą­cej wody. Spo­kojna i zre­lak­so­wana czuję, że zaraz zasnę.

Woda sty­gnie i wycho­dzę z wanny z pomarsz­czo­nymi czub­kami pal­ców. Roz­glą­dam się. Łazienka jest mała i trzeba w niej posprzą­tać, bo wszę­dzie coś się wala. Rze­czy Gare­tha na pewno też; to, co zosta­wił tu wie­czo­rem. Użył pre­zer­wa­tywy i nagle przy­cho­dzi mi do głowy, żeby wyjąć ją z prze­peł­nio­nego kosza, wyci­snąć spermę i się zapłod­nić.

Wra­cam do wanny, pod­no­szę wysoko rączkę prysz­nica i staję pod stru­mie­niem zim­nej wody, żeby opłu­kać włosy i odpę­dzić tę myśl. Wycie­ram się, ubie­ram, wyno­szę kosz, a potem kosz z sypialni. Szu­ka­jąc śmieci, zapo­mnia­nych pude­łek i innych opa­ko­wań, zaglą­dam też do kuchni i salo­niku. Jutro wszystko odku­rzę i wysprzą­tam, dopro­wa­dzę miesz­ka­nie do porządku.

Wra­ca­jąc z wyprawy do kubła, sły­szę ciche brzdęk­nię­cie. Naresz­cie. Mija nie­po­kój, zde­ner­wo­wa­nie, do któ­rego nie chcia­łam się przy­znać. Tess odpo­wie­działa. Nie igno­ruje mnie. Naresz­cie będę mogła opo­wie­dzieć jej o Gare­cie, o związku, w któ­rym pokła­dam tyle nadziei. O mojej świe­tla­nej przy­szło­ści. Nie tylko o maja­czą­cym na hory­zon­cie awan­sie, ale i o chło­paku. O wszyst­kich atry­bu­tach doro­słego życia.

Ale to nie ona napi­sała. To Gareth. Bar­dzo miło z jego strony, ale nie na to cze­ka­łam. Już mam mu odpi­sać, kiedy tele­fon dzwoni. Tess. Naresz­cie.

Ulga jest krót­ko­trwała. Docho­dzi jede­na­sta. Dla­czego Tess nie wysłała po pro­stu SMS-a? Ni­gdy nie dzwoni po dzie­wią­tej, chyba że w nagłych przy­pad­kach. Prze­strze­gała tej zasady całe życie. To jedna z wielu barier, jakie posta­wiła w kontrze do cha­osu zasia­nego w dzie­ciń­stwie przez matkę, bo jej matka ni­gdy się z nikim nie liczyła. Mój palec zawisa nad zie­lo­nym przy­ci­skiem, powstrzy­my­wany przez dziwne prze­czu­cie, wra­że­nie, że to, co Tess powie, wszystko zmieni. Biorę głę­boki oddech.

– Hej – rzu­cam.

– Hej.

– Wszystko w porządku?

– Tak. Byłam zbyt pad­nięta, żeby odpi­sać.

– A ja się mar­twi­łam.

Pusz­cza tę uwagę mimo uszu.

– Dobrze.

– Co dobrze?

– Chodźmy jutro na drinka. Do Eagle?

– Jasne. Koń­czę przed szó­stą. Do zoba­cze­nia.

Tess się roz­łą­cza. Powin­nam się cie­szyć. Umó­wi­łam się, tak jak chcia­łam, i będę miała oka­zję powie­dzieć jej o Gare­cie. Ale nie mogę pozbyć się wra­że­nia, że coś jest nie tak, nie mogę odpę­dzić cie­nia błą­dzą­cego w zaka­mar­kach umy­słu.

4

Następ­nego dnia jestem zajęta; tak zajęta, że udaje mi się o niej nie myśleć. Pra­wie. Długa narada w spra­wie wła­ści­ciela domu czyn­szo­wego, dra­nia oskar­żo­nego o zabój­stwo kor­po­ra­cyjne, spo­wo­do­wa­nie śmierci loka­tora, który zmarł na sku­tek zatru­cia tlen­kiem węgla. Ale głę­boko w środku cały czas bije dzwon. Powoli, ryt­micz­nie. Nie­ustę­pli­wie. Szó­sta jest coraz bli­żej. Tess będzie cze­kała na mnie z kie­lisz­kiem sau­vi­gnon w ręku. Powin­nam się cie­szyć, tym­cza­sem czuję się nie­swojo.

Roz­ma­wiała ze mną spo­koj­nie i rze­czowo. Ale sły­sza­łam w jej gło­sie lek­kie drże­nie, drga­nie zbyt mocno nacią­gnię­tej struny, wibra­cje prze­no­szące się z jej tele­fonu do mojego.

Pora lun­chu. Nor­mal­nie poszła­bym do Preta, kupiła wrap z awo­kado, podwójne espresso ze spie­nio­nym mle­kiem i butelkę wody z bąbel­kami jako mały luk­sus i wyraz buntu prze­ciwko butel­kom wie­lo­krot­nego użytku sto­ją­cym na moim biurku. Ale nie jestem głodna i od wie­czor­nej roz­mowy z Tess wciąż drę­czy mnie nie­po­kój. Przez całe popo­łu­dnie topię go, zanu­rza­jąc się głę­boko w spra­wie o oszu­stwo, którą mam pro­wa­dzić na początku przy­szłego roku.

Wresz­cie wycho­dzę. Idę powoli, wciąż pełna obaw, któ­rych nie potra­fię jasno spre­cy­zo­wać. Wiem, że to irra­cjo­nalne. W naj­gor­szym wypadku Tess powie, że się roz­wo­dzą. Moim zda­niem nie byłby to koniec świata. Kilka razy widzia­łam, jak się kłó­cili – nie zawsze wydo­by­wają z sie­bie to, co naj­lep­sze.

Zaglą­dam do pubu, ale jesz­cze jej nie ma. Cze­kam na ulicy i po chwili widzę, jak idzie w moją stronę Far­ring­don Road. Z daleka wygląda zupeł­nie nor­mal­nie i cię­żar spada mi z serca. Nie­po­kój, który drę­czył mnie od naszej roz­mowy, mija, ale kiedy przy­ja­ciółka pod­cho­dzi bli­żej, ponow­nie wzra­sta. Bo Tess się nie uśmie­cha.

Zamiast mnie objąć, pozdra­wia ski­nie­niem głowy i od razu wcho­dzi do pubu. Jest dość wcze­śnie, więc udaje nam się zająć sto­lik przy oknie. Wciąż bez nor­mal­nego powi­ta­nia, nie pyta, na co mam ochotę, tylko pod­cho­dzi do lady i zama­wia. Widzę, jak bar­man otwiera butelkę czer­wo­nego wina, zdej­muje z półki dwa kie­liszki, prze­ciera je i sta­wia na kon­tu­arze. Tess płaci gotówką, wkłada resztę do kie­szeni i z butelką w jed­nej ręce i kie­lisz­kami w dru­giej idzie do sto­lika. Nagle odwraca się i mówi coś do bar­mana, który przy­ta­kuje i sięga po blo­czek.

– Zamó­wi­łam frytki. Umie­ram z głodu.

Siada, nalewa wino i podaje mi pełny kie­li­szek.

– Dobrze – mówię, choć na usta cisną mi się dzie­siątki odpo­wie­dzi. Odsta­wi­łam węglo­wo­dany. Nie piję. Wolę białe. Ale prze­cież to Tess, to ona decy­duje. Poza tym widzę miseczkę fry­tek na sąsied­nim sto­liku; wyglą­dają cho­ler­nie ape­tycz­nie. Są zło­ci­ste, na pewno chru­piące, a ja nie jadłam lun­chu.

Tess wal­czy z sza­li­kiem, potem z krze­słem, wierci się, jakby nie mogła wygod­nie usiąść. W końcu nie­ru­cho­mieje.

– Jak miło – mówi. – Nie byłam tu od lat. Powin­ny­śmy czę­ściej tu przy­cho­dzić.

– Ja przy­cho­dzę. Mam bli­sko, ale nie za bli­sko. Daleko od sądo­wych jaskiń roz­pu­sty.

– Wie­dzia­łam, że będzie ci tu wygod­nie.

Odchy­lam się i uśmie­cham.

– Tak się cie­szę, że jesteś. Mam ci mnó­stwo do powie­dze­nia. Wyda­rzyło się coś naprawdę dużego. Coś pod­nie­ca­ją­cego.

Wyraz jej twa­rzy nie ulega zmia­nie. Jakby mnie nie sły­szała. Nawet nie odwza­jem­nia uśmie­chu, tylko upija łyk wina. Ja jestem już w poło­wie kie­liszka. Zapada przy­tła­cza­jąca cisza, ale cho­ciaż Tess nie reaguje, nie wyczu­wam mię­dzy nami wro­go­ści. Wyczu­wam jedy­nie trzesz­czące napię­cie. Ale to mnie nie powstrzy­muje.

– Pozna­łam kogoś – cią­gnę. – Kogoś bar­dzo miłego. Jestem w praw­dzi­wym związku. Ja i ktoś na stałe. Wyobra­żasz sobie?

Tess nie reaguje. Patrzy przed sie­bie szkli­stym wzro­kiem. Mam ochotę nachy­lić się i strze­lić pal­cami przed jej nosem albo krzyk­nąć. Coś zro­bić, za wszelką cenę przy­kuć jej uwagę. Ale się powstrzy­muję.

W końcu odchrzą­kuję i nachy­lam się ku niej, nie chcąc uro­nić ani słowa. Ale Tess mil­czy. Osuwa się na krze­śle i znów sięga po kie­li­szek. Ja też piję. Wło­skie Val­po­li­cella jest cie­płe i aro­ma­tyczne. Powin­nam być bar­dziej spięta, ale odpra­wiło już swoje czary. Tess znów odchrzą­kuje i zwilża wargi czub­kiem języka. Wino zosta­wiło czer­wone ślady w kąci­kach jej ust; w przy­ćmio­nym świe­tle wyglą­dają tak, jakby lekko się uśmie­chała. Ale to tylko złu­dze­nie, bo wciąż ma poważną twarz.

– Sylvie – mówi. – Sylvie, muszę ci coś powie­dzieć.

– Więc mów.

– To trudne. Nie wiem, jak zacząć.

– Dla­czego trudne? Jeśli posta­no­wi­li­ście się roz­wieść, możesz mi śmiało powie­dzieć. Prze­cież nie jestem twoją córką czy kimś takim. – Śmieję się, lecz to sztuczny śmiech.

Tess kręci głową.

– Muszę ci…

W tym momen­cie brzdąka mój tele­fon. W innych oko­licz­no­ściach bym nie zare­ago­wała, ale jestem wku­rzona. Mam wra­że­nie, że Tess pró­buje celowo wzmóc napię­cie, dra­ma­tyzm sytu­acji, która zupeł­nie tego nie wymaga. Poza tym mnie igno­ruje. Mnie, moje wspa­niałe nowiny, to, że moje życie ule­gło tak wiel­kiej zmia­nie. Jest zbyt tajem­ni­cza i za długo się waha, a prze­cież wiem, że znowu chce wyli­czyć mi wady Mar­cusa, mało ważne dro­bia­zgi, które nie uspra­wie­dli­wiają tego przed­sta­wie­nia.

– Sylvie – rzuca ostrzej­szym tonem i nie­mal prze­pra­sza­jąco pod­no­szę wzrok. – Sylvie…

Zaczyna mówić. Kiedy koń­czy, tele­fon wypada mi z rąk i wszyst­kie myśli o pracy, o SMS-ie, który mi przy­słano, pierz­chają zmiaż­dżone cię­ża­rem tego, co usły­sza­łam.

SPACEROWICZ

Hog­ma­nay to straszna noc dla psa. Pró­bo­wa­łem wszyst­kiego, koców obcią­że­nio­wych, płyt z odgło­sami wybu­cha­ją­cych fajer­wer­ków, które miały przy­tę­pić jego wraż­li­wość. Nic nie pomaga. Cały czas ner­wowo cho­dzi tam i z powro­tem, drży i zestre­so­wany liże łapy.

Nie zno­szę fajer­wer­ków tak samo jak on.

Ale musi wyjść z domu. Przed snem zawsze wycho­dzi na siu­siu. Zresztą już tak się nie trzę­sie i krąży ner­wowo pod drzwiami. Nie wygram z nim. Idziemy na spa­cer, mówię do żony. Żona pra­wie zasy­pia i nie pro­te­stuje, bo to ja wycho­dzę na zimno, a nie ona. Pies ska­cze wokół mnie, kiedy wkła­dam buty i kurtkę. Ma krótką pamięć.

Cią­gnie, chce, żebym spu­ścił go ze smy­czy, ale jest za ciemno i może uciec. Tym razem spa­ce­ru­jemy tylko po Regent Ter­race i tylko po chod­niku. Potem zabiorę go do Holy­rood Park na porządną prze­bieżkę.

Myśliw­ski mie­sza­niec, tak o nim mówimy. Zazwy­czaj jest posłuszny, chyba że coś zwie­trzy. Kenny! Kenny! – wołam, a on cią­gnie mnie i cią­gnie. Może wyczuł lisa albo wie­wiórkę. Szar­pie tak mocno, że wypusz­czam smycz i znika w ciem­no­ści, zanim zare­aguję. Bie­gnę za nim, sapiąc i modląc się, żeby nie prze­je­chał go jakiś pijany kie­rowca.

Koniec ulicy. Na­dal go nie widzę. Ale po chwili sły­szę, że upior­nie war­czy i szczeka na coś, co wisi na pło­cie przed jed­nym z domów. Pod­cho­dzę bli­żej, żeby zoba­czyć, co to takiego.

O Chry­ste. O nie. Jezu, ja pier­dolę.

Jakby ktoś suszył na pło­cie szma­ciane kukły. Dwie wiel­kie szma­ciane kukły. Zmię­to­szone i powy­gi­nane.

Ale to nie kukły. To ciała. Dwa ciała. Oby­dwa na pło­cie. Jedno zgięte wpół, z brzu­chem prze­bi­tym żela­znymi prę­tami, dru­gie na ple­cach, z sze­roko roz­rzu­co­nymi rękami i prze­bitą na wylot szyją.

Rzeka krwi.

Nie mogę na to patrzeć, ale nie mogę też odwró­cić wzroku, więc patrzę, jak Kenny liże krew, jak liże te trupy. A potem zaczy­nam krzy­czeć.

5

– Ostat­nio było nam ciężko – zaczyna. Otwie­ram usta, żeby coś powie­dzieć, ale pod­nosi rękę. – Naprawdę ciężko. Głów­nie Mar­cu­sowi, jemu naj­bar­dziej. Ale wiem, że nie spo­ty­ka­łam się z tobą tak czę­sto, jak powin­nam. Prze­pra­szam.

Szybko mru­gam. Myśla­łam, że cho­dzi o mnie, o to, że każdą wolną chwilę poświę­ca­łam Gare­thowi. Naj­wy­raź­niej nie.

– Pamię­tasz, jak kilka mie­sięcy temu mia­ły­śmy gdzieś pójść i dałam ci odpór?

– Kiedy powie­dzia­łaś, że nie dasz się wycią­gnąć na kie­li­cha, bo rano masz spo­tka­nie i w prze­ci­wień­stwie do mnie nie zamie­rzasz poka­zy­wać się w pracy na kacu?

Uśmie­cha się, jak­bym żar­to­wała, przy­po­mi­na­jąc jej te słowa. A ja wcale nie żar­tuję. Pró­bo­wa­łam puścić je w nie­pa­mięć, ale bar­dzo mnie ubo­dły, głę­boko ura­ziły, utrwa­liły poczu­cie nie­do­sko­na­ło­ści dziew­czyny, kobiety, która ni­gdy nie doro­sła. Mrużę oczy.

– Prze­pra­szam – powta­rza, dobrze odczy­tu­jąc moją minę. – Nie chcia­łam cię oce­niać. Pomy­śla­łam, że jeśli cię wku­rzę, nie będziesz o nic pytała. Nie cho­dziło o kaca. Źle się czu­łam. Upa­dłam i mia­łam atak.

– Atak?

– Napad. Ock­nę­łam się na pod­ło­dze, posi­nia­czona, z pęka­jącą z bólu głową.

– Prze­cież ty nie masz ata­ków. Ni­gdy nie mówi­łaś, że masz. Ni­gdy.

– Wła­śnie. Począt­kowo myśla­łam, że to przez lekar­stwa. Bra­łam wtedy ste­rydy na zapa­le­nie ucha. I pomyśla­łam, że to dla­tego. Przez ste­rydy albo samo zapa­le­nie, laby­rin­thi­tis czy coś tam. – Dolewa sobie wina.

– Nic nie mówi­łaś. Mogłaś powie­dzieć, że jesteś chora.

– Nie chcia­łam robić zamie­sza­nia. Zwłasz­cza po tym ataku. Poza tym mniej wię­cej mie­siąc temu mia­łam drugi. Do tego cały czas bolała mnie głowa. Czu­łam, że coś jest nie tak i poszłam do leka­rza, a wła­ści­wie lekarki. Myśla­łam, że każe mi się porząd­nie wysy­piać i odsta­wić kawę. Ale ona potrak­to­wała to poważ­nie. Bar­dzo poważ­nie.

Jem frytkę za frytką. Wpy­cham do ust jedną, poły­kam, pra­wie nie żując, i wpy­cham następną, ale zaczy­nam tra­cić apa­tyt. Nie podoba mi się to, co mówi Tess. Nara­sta­jący strach ści­ska gar­dło. Frytki zmie­niają się w twardą gulę, która utyka w prze­łyku, i z tru­dem ją prze­ły­kam.

– Co to zna­czy „poważ­nie”? – pytam z tru­dem.

– Tak poważ­nie, że skie­ro­wano mnie na skan do szpi­tala.

Znów szybko mru­gam. Na skan?

– Na jaki skan? To na pewno nic poważ­nego, jesteś o wiele za młoda.

Nachyla się i bie­rze mnie za rękę. Cała złość momen­tal­nie mija. Moja Tess, szkolna przy­ja­ciółka i powier­nica, mówi coś, czego nie rozu­miem i czego nie chcę zro­zu­mieć. Ogar­nia mnie coraz więk­szy lęk, poczu­cie, że nasze życie nie­od­wra­cal­nie się zmieni i nie chcę wie­dzieć nic wię­cej.

– Moim zda­niem to prze­sada – dodaję. – Ból głowy? Omdle­nie? Nie jesteś epi­lep­tyczką, po pro­stu masz uczu­le­nie na ste­rydy, ste­rydy są straszne. Ktoś od nas je brał i mówił, że to był praw­dziwy kosz­mar, okropne skutki uboczne… – Nie mogę się zamknąć, słowa bez­ład­nie płyną mi z ust. Wma­wiam sobie, że nie­bez­pie­czeń­stwo zaraz minie, a strach znik­nie.

– Sylvie… – W jej gło­sie jest tyle cie­pła i życz­li­wo­ści, że ury­wam, patrzę na nią i ucie­kam wzro­kiem. W kąci­kach moich oczu zbie­rają się łzy; wycie­ram je z nagłym gnie­wem.

– Kurwa mać, powiedz wresz­cie, co ci jest!

– W pią­tek mia­łam rezo­nans. To guz.

– Guz? Gdzie? Jaki?

– Jesz­cze nie wia­domo. Ale tak, mam guz mózgu.

Co można powie­dzieć w tej sytu­acji? Po pro­stu patrzę na Tess i ści­skam jej rękę tak kur­czowo, jak­bym nie chciała spaść w prze­paść, która się przede mną roz­warła.

• • •

Mijają sekundy, mijają minuty. Chcąc się otrzą­snąć, wypi­jam łyk wina, a potem drugi. Powin­nam o coś spy­tać, powie­dzieć, że mi przy­kro, ale nie mogę. Szumi mi w uszach, mam wra­że­nie, że wszystko się zapada, obraca w pył. Wiem, że Tess jest tylko przy­ja­ciółką, nie należy do rodziny, mimo to jest też czę­ścią mnie. Jest kimś wię­cej niż człon­kiem rodziny, bo ja wybra­łam ją, a ona mnie. Mia­ły­śmy się razem zesta­rzeć, cho­dzić w fio­le­tach. Dener­wo­wać nasze dzieci.

Uprze­dzam fakty. Powie­działa, że ma guz. Są guzy i guzy. Nie wszyst­kie są zło­śliwe. Ten nie musi jej zabić. Pod­no­szę wzrok.

– Jest mnó­stwo tera­pii, leka­rze potra­fią zdzia­łać cuda. Wyle­czą cię, prawda? – Chcę ją pocie­szyć, lecz z tych słów bije roz­pacz. Moje zapew­nie­nia są tak naprawdę pyta­niami, prze­raź­li­wym krzy­kiem, roz­ka­zem, żeby nachy­liła się ku mnie i powie­działa, że wszystko będzie dobrze.

A ona uśmie­cha się krzywo. Ni­gdy nie widzia­łam, żeby tak się uśmie­chała.

– Jest za wcze­śnie – mówi. – Na razie wie­dzą tylko, że guz tam jest. Muszą prze­pro­wa­dzić dodat­kowe bada­nia i dopiero wtedy się okaże, co z tym można zro­bić. Jaką zasto­so­wać tera­pię. Jeśli w ogóle.

Ostat­nie słowa wypo­wiada tak cicho, że pra­wie ich nie sły­szę, bo toną w gwa­rze roz­mów przy sąsied­nich sto­li­kach, w brzęku kie­lisz­ków i sztuć­ców. Roz­glą­dam się wście­kła na sie­dzą­cych obok ludzi, któ­rzy jedzą i piją, jakby nie roz­pa­dał się wła­śnie cały świat. Mam ochotę wrzesz­czeć, kazać im wypie­przać z pubu, żebym mogła lepiej ją sły­szeć, wychwy­cić każdy jej oddech.

– Kiedy zro­bią te bada­nia? – Nie dopusz­czam do sie­bie myśli, że żadna tera­pia nie pomoże. Nie zamie­rzam się do tego odno­sić.

– Już wkrótce. W przy­szłym tygo­dniu. Śpie­szą się. Teraz naj­waż­niej­szy jest czas. – Tess się śmieje, lecz jej śmiech mrozi krew w żyłach.

– Co na to Mar­cus? Musi być zała­many.

Nie odpo­wiada od razu. Upija łyk wina. W końcu mówi:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Szkocki syl­we­ster (przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]