Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybrana
Dzień, w którym upadł Kanaan
tom trzeci
EUROPEJSKA CHRZEŚCIJAŃSKA KSIĄŻKA ROKU
Trzytomowa epicka saga o mrocznych czasach Kanaanu DZIEŃ, W KTÓRYM UPADŁ KANAAN
polskiego autora Rafała Kosowskiego została 7 października br. uznana Europejską Chrześcijańską Książką Roku 2011 przez profesjonalistów zebranych na 2011 Market Square Europe w Kijowie na Ukrainie.
CTAI - Christian Trade Association International z siedzibą w Colorado Springs, USA jest międzynarodową organizacją zrzeszającą chrześcijańskich profesjonalistów branży wydawniczej, poligraficznej, księgarskiej oraz ich dostawców. CTAI liczy 1200 członków ze 115 krajów. Koordynuje współpracę 18 narodowych związków wydawców. Przynależą do niej też dwie multinarodowe korporacje wydawnicze.
Jerycho runęło, ale fizyczne wyzwolenie nie przyniosło Rachabe wyzwolenia wewnętrznego. Była królowa, która straciła wszystko, co bliskie było jej sercu, i która w swej zapamiętałości stała się wyuzdaną świątynną nierządnicą, teraz, gdy przebywa w obozie Izraela, dochodzi do wniosku, że nie zasługuje na miejsce wśród wybranego ludu. Bóg wydaje się jej zbyt surowy i wymagający, by niedawna ladacznica mogła znaleźć u Niego łaskę i nowe życie. Sama też nie jest w stanie wybaczyć sobie popełnionych w życiu błędów. Zmaga się z najważniejszym dla niej pytaniem: Jak Wszechmogący mógł dopuścić do śmierci jej dziecka w paszczy bożka Molecha?
Tymczasem sojusz miast Kanaanu mobilizuje siły i w obliczu zagrożenia ze strony Izraela postanawia raz na zawsze rozwiązać kwestię zbuntowanego Gibeonu i jego sprzymierzeńców, którzy uparcie odmawiają przystąpienia do koalicji przeciwko wojskom ludu Jahwe. Diaboliczny i nieokiełznany Murtekh - mściciel swego brata Hetammu, przybywa z podjazdem na teren konfliktu, by dokonać swej zemsty. Zbliża się dzień, gdy słońce zatrzyma się na nieboskłonie. Dzień, w którym upadnie Kanaan.
*
Ostatnia część trylogii Rafała Kosowskiego to powieść o potędze łaski, która w obliczu bezmiernego zła i okrucieństwa, staje się dla człowieka jedynym światłem i ratunkiem. Mimo otaczającego mroku działa ona także poza ludzkim pojmowaniem, bo Ten, który zna na wylot wszystkie serca, widzi sprawy inaczej niż jakikolwiek człowiek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stronatytułowa
Stronaredakcyjna
Redakcja:
Zespół Vocatio
Redakcja techniczna:
Paweł Pietrzyk
Korekta:
Beata Kaczmarczyk
Projekt okładki:
Maciej Garbacz
Copyright © 2011 by Oficyna Wydawnicza „Vocatio”.
All rights reserved.
Zdjęcie murów: Copyright © nickos68 – Fotolia.com
Zdjęcie kobiety: Copyright © VladGavriloff – Fotolia.com
Wszelkie prawa do wydania zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:
Oficyna Wydawnicza „Vocatio”
02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1
e-mail: [email protected]
Redakcja: fax (22) 648 63 82, tel. (22) 648 54 50
Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78
e-mail: [email protected]
Księgarnia Wysyłkowa
02-798 Warszawa 78, skr. poczt. 54
tel. (603) 861 952
e-mail: [email protected]
www.vocatio.com.pl
ISBN 978-83-7829-045-2
Zarejestruj się na stronie www.vocatio.com.pl jako odbiorca naszego newslettera, a będziesz otrzymywał informacje o nowościach, zniżkach i specjalnych promocjach przygotowanych dla naszych Klientów. Możesz oczekiwać zniżek o wysokości nawet do 20–50% oryginalnej ceny detalicznej.
Motto
Teraz już wiem,
że nic mnie nie odłaczy od Twojej miłości
ani śmierć, ani życie,
ani posłańcy światłości, czy demony mroku,
ani dzień dzisiejszy, ani jutrzejszy,
ani żadna moc tego świata.
Nic nie zdoła mni odłączyć od Twojej miłości!
Rz 8,38-39
(parafraza autora)
Prolog
PRZEZ całą noc obie grupy nie zbliżyły się do siebie ani trochę. Zbiegowie uciekali bezładnie, nie mając nawet pojęcia, jakie zmagania nieustannie toczą się sferze niedostępnej dla ich poznania, a przecież odległe zaledwie o krok. Gdyby dane im jednak było dostrzec postaci obrońców i napastników, ich oblicza, płonące oczy i zaciekłość, z jaką przypuszczali i odpierali kolejne ataki, ucieczka zmieniłaby się w kompletny chaos, co zresztą i tak groziło im przez cały czas. Bo w dziejach planety niewiele było dotąd sytuacji, w których w bezpośrednie starcie włączyłby się sam Niosący Światło. Wbrew zapewnieniom generałów, że nadal wszystko jest pod kontrolą, postanowił osobiście zająć się dowodzeniem i gratulował sobie tej decyzji. Bez jego interwencji Totmes nadal tkwiłby w Tebach i opłakiwał swych zmarłych, a tymczasem kapłani do rana zdążyliby wzniecić rewoltę i rękami zdesperowanego ludu zabić władcę, ukarać za wszystkie plagi, a szczególnie za ostatnią –najstraszliwszą. Do tego czasu przeklęci zbiegowie byliby bezpieczni. Tak się jednak nie stało, bo tylko on – Anioł Otchłani – Abaddon, znał siłę nienawiści, czystej i potężnej jak on sam, nienawiści, która potrafi wznieść się nad rozpacz i świadomość klęski, ba, klęskę obrócić nie tylko w sukces, lecz także w spektakularny triumf, taki, o którym jeszcze przez stulecia będzie się pisać pieśni i eposy. I tylko on wiedział, jak sprawić, by ta nienawiść i moc poczęły krążyć w ludzkich żyłach, by wreszcie dumny faraon porzucił rozpacz i sam stał się nienawiścią i mocą.
Ale jeszcze przed świtem zdarzyły się dwie rzeczy, które przerosły dumnego księcia. Najpierw stawił mu czoła potężny Mikajehu idący dotąd z przodu kolumny i kierujący ucieczką, którą Syn Jutrzenki brał za objaw strachu i zaskoczenia. A przecież posłańcy Wszechmocnego nigdy nie bywali zaskakiwani. To prawda, dziwili się ludzkim decyzjom, sprawiały im one ból i przykrość, ale zawsze byli gotowi… Jakże mógł znów to przeoczyć?!
I właśnie wtedy, podczas pościgu, gdy ofiara niemal wpadała im w szpony, zjawił się Mikajehu i odżyły wspomnienia. Bo wtedy było tak samo: gdy w Niebiosach rozszerzała się rebelia, a on był pewny, iż nic nie powstrzyma go przed przejęciem władzy, jego brat Archangelo Mikajehu, zamiast stanąć u boku Syna Jutrzenki, przeciwstawił mu się i wyrzekł słowa, po których niezdecydowani nie mieli już żadnych złudzeń.
Któż jest jak Jahwe? — zapytał wówczas głosem donośnym jak grzmot. Któż jest jak Jahwe? — powtórzył z taką samą mocą.
Gdy teraz znów stanął mu na drodze, miał na ustach to samo pytanie, a Niosący Światło zatrząsł się z gniewu; nienawiść w jego oczach eksplodowała jak rodząca się gwiazda. Rzucił się w stronę Mikajehu i zajadle zaatakował jak szerszeń, a za nim runęły mroczne szwadrony. Otoczyli Opiekuna i jego wojowników zwartym półkolem, chcąc przebić obronę i wziąć odwet na zbiegach. Ale nie dali rady. Miecz Mikajehu skutecznie trzymał ich na dystans. Dla ludzi pędzących w pościgu był nieprzebytą ciemnością, dla legionów mroku – niezdobytą twierdzą. A za jego plecami, jak okiem sięgnąć lśniła jasność i pokazywała drogę uciekającym.
I tak posuwali się spiesznie, zaślepione furią piekielne hufce, najeżone kłami, szponami i mieczami, przed nimi Opiekun, którego imię brzmi Któż-Jest-Jak-Jahwe, i jego zastępy, a z przodu ci, których bronił, wciąż niedostępni dla wrogów. Aż droga już dawno została za nimi, a oni ujrzeli, iż posuwają się środkiem morza; zwarte ściany wód stały po obu stronach, grożąc upadkiem w porywach silnego wschodniego wiatru.
Niosący Światło ogarnął to jednym spojrzeniem i zadrżał. Bo nie byli tu sami. Oni – istoty duchowe, dla których nie było fizycznych granic i przeszkód, przywiedli tu swoje narzędzia. Gdy znów spojrzał w oczy Mikajehu, dojrzał w nich błysk triumfu i już wiedział, że przegrał. Po raz kolejny dał się ponieść ambicji, zostawiając rozsądek na boku. Znów jak głupiec zabrnął w ślepy zaułek i wiedział, co za chwilę się stanie, co musiało się stać, bo przemówił Mówiący, a wszak jedno Jego słowo dawało początek galaktykom.
Zorganizowany pościg zmienił się w totalny chaos, gdy tysiące bojowych rydwanów zaczęło się rozpadać pod wpływem spadających na nie zwałów wody. W jednej chwili konie ciągnące wozy albo stawały dęba po napotkaniu nieoczekiwanego oporu osi pojazdów pozbawionych kół i haratających o piaszczyste dno, albo nagle uwolnione od ciężaru rącze zwierzęta po zerwaniu uprzęży gwałtowanie nabierały szybkości i wpadały na szczątki wozów jadących przed nimi, tratując piechurów i przewracając inne konie. Wystarczyło parę chwil, by cała armia faraona straciła swoje główne atuty bojowe. Ale on znów był tym samym zatwardziałym Totmesem, który, jeśli uginał się, to jedynie na chwilę, dopóki nie minęło zagrożenie. Potem jego twarz ponownie przybierała zacięty i pogardliwy wyraz, co poczytywał za dowód swej mądrości i odwagi. Teraz wciąż dumnie milczał, mimo tego, że dokoła zaczęły rozlegać się paniczne okrzyki, które dotkliwie przypomniały faraonowi, z czym musiał się zmagać przez ostatnie miesiące.
— Ich Bóg walczy za nich, jesteśmy zgubieni! — wołali zarówno szeregowcy, jak i oficerowie.
Angelos niczym zwinne jastrzębie wciągali przeciwnika w walkę, kluczyli między uszkodzonymi rydwanami, powiększając chaos, pojawiali się znikąd i o włos unikali czarcich szponów, co doprowadzało tamtych do furii.
— Zostawcie ich! — Niosący Światło bezskutecznie wykrzykiwał rozkazy w kierunku generałów, próbując zapobiec najgorszemu. — Zarządzić odwrót. Odwrót! Każcie Egipcjanom zawracać!
Ale wściekłość Totmesa była jak lawina, łatwo ją było rozpędzić, lecz zatrzymać niepodobna.
— Zorganizujcie się, głupcy! — ryknął faraon w kierunku swych dowódców, wściekły, że sam musi zejść z platformy powozu i brodzić w mokrym piasku. — Każcie im zejść z rydwanów, brać łuki i gonić tę pasterską hołotę! To tylko parę mil, słyszycie? Boicie się śmierdzących pasterzy?! Wyprzęgać i dosiadać koni!!!
W końcu Angelos zniknęli, pozostawiając demony w stanie wrzenia; przypominały teraz rój szerszeni. Zło raz wprawione w ruch, albo z impetem uderza w cel, albo trafia na silną zaporę, a wtedy obraca się przeciw tym, którzy je wezwali. Słowa „boskiego” faraona tonęły w zgiełku przerażonych głosów. Po raz kolejny wszyscy widzieli to, czego król nie chciał zobaczyć – Jahwe znów odsłonił swe mocarne ramię i ogłosił sąd nad ścigającymi. Wiedzieli, że są zgubieni!
*
Kapitan Ahmotes prowadził swój niewielki oddział na końcu kolumny. Doskonale zdawał sobie sprawę z bezsensu decyzji Totmesa o podjęciu pościgu. Wcale nie zamierzał przypłacić życiem jego głupoty. O zmierzchu nagle spadły na nich tak gęste ciemności, jak wtedy, w Egipcie, a porywisty wiatr chłostał ich niemiłosiernie, jakby cała przyroda sprzyjała temu, którego błogosławiona Hatszepsut wyciągnęła z wody, przybrała za swego syna i chciała uczynić następcą tronu. Dlaczego widział to tylko on, skromny kapitan, i jego najbardziej zaufani żołnierze? Pozostali dawali się porwać szaleństwu Totmesa, który już od dawna nie zasługiwał na zaufanie.
Moszeh był sługą Boga, kapitan od zawsze był tego świadom, więc szedł wraz z armią tylko po to, by w najlepszym razie zdać potem raport z klęski, bo nic lepszego nie mogło ich czekać po drugiej stronie morza. Teraz był jednak pewny, że nawet nie dotrą na drugi brzeg – byli w pułapce, niemal dostrzegał dłonie potężnych, świetlistych istot powstrzymujących napór morza, dzięki czemu w ogóle mogli wejść w ten najdziwniejszy, szmaragdowy tunel. Co będzie, gdy nadejdzie czas wybrany przez ich Boga na wymierzenie ciosu i mocarne dłonie zostaną cofnięte?
Niedaleko za ścianą tunelu woda gwałtownie ciemniała – tam zaczynała się przerażająca głębia. Tylko ten wąski skrawek płycizny nadawał się na przejście. Jahwe doskonale wybrał dla swego ludu drogę przez środek zatoki.
Ahmotes w głowie układał sobie plan działania, a jednocześnie ganił się za własną głupotę, która kazała mu posłuchać rozkazów Totmesa. Co teraz zrobić? Zawrócić samemu? Nikt tego nie zauważy, a nawet jeśli tak, to wątpliwe, by zaczęli go ścigać. Nie może jednak zostawić swoich żołnierzy. Czy wolno mu nakłaniać ich do dezercji? Ale coś trzeba zdecydować, teraz albo nigdy.
Gdy tylko od czoła pochodu dała się słyszeć wrzawa i nawoływania, wiedział, że to początek końca i nic już nie może powstrzymać łańcucha wydarzeń. Gromkim głosem przywołał swoich podkomendnych. Natychmiast posłusznie zebrali się wokół. Jednak zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, usłyszeli słowa powtarzane z trwogą teraz już chyba przez wszystkich:
— Ich Bóg walczy za nich, jesteśmy zgubieni! Rydwany pogruchotane, jesteśmy w rozsypce!
Skinął na adiutanta.
— Pamiętasz naszą rozmowę?
Nesmut przytaknął. Pozostali musieli coś podejrzewać. W drodze słyszał, jak komentują decyzje dowództwa. Dobrze ich wyszkolił. Potrafili myśleć i wyciągać wnioski. Teraz nerwowo rozglądali się dokoła, śledząc zachowanie pozostałych oddziałów, które zamiast przegrupować się po stracie rydwanów, miotały się bezładnie, powiększając i tak już ogromny zamęt. Ahmotes odnosił wrażenie, że zastępy złośliwych dżinów przejęły dowództwo nad armią Egiptu i gnały ludzkie pionki po swej szachownicy, bawiąc się nimi jak kot z myszką, zanim wymierzą ostateczny cios.
— Czas na nas. Każ im ruszać za mną i nie zadawać pytań.
Wiedział, że go posłuchają.
Patriotyzmu nie wolno mylić z głupotą — powtarzał sobie w myślach. To wpajał mu Moszeh, gdy jeszcze stał na czele armii. Ten kraj wyglądałby inaczej pod jego rządami. A teraz ścigali przybranego syna boskiej Hatszepsut i jego lud, łamiąc wszelkie przyrzeczenia i umowy. Trudno to było w ogóle nazwać pościgiem. Zawsze pragnął chwalebnej śmierci w bitwie, a tutaj na jego oddział czekała śmierć, i to w hańbie: potopieni jak bydło, w pogoni za bezbronnymi!