Wychodne dla Ewy - Ewa Berberyusz - ebook

Wychodne dla Ewy ebook

Ewa Berberyusz

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

 

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewa Berberyusz

Wychodne dla Ewy

Ewa Berberyusz

Wychodne dla Ewy

Ksiqika i Wiedza • 1965

Okładkę projektował \ SIKORA

Redaktor

MIRA KARPIŃSKA

Copyright by Książka i Wiedza, 1965 Warszawa, Poland

dzień powszedni

— Znów była bitwa w nocy. Pewnie znów nie mogłaś spać — moja pani uśmiecha się do mnie niepewnie. — Zbiłam kilka kieliszków.

— Nie szkodzi. Sprzątnę, jak wrócę.

Teraz na nic ekstra nie mam czasu. Czynności ranka są wyliczone co do minuty: przygotować „kornfleki” dzieciom, uczesać Kate, zbudzić pana. Kładę do filiżanki trzy łyżeczki neski, zalewam wrzątkienj i niosę do sypialni.

— Coffee for you, Mr. Hegerth. It’s time to get up1 — mówię stereotypową formułkę.

Przede mną na łóżku obnażony męski tors. Reszta przykryta prześcieradłem. Oczy powoli otwierają się. W pierwszej chwili przypominają mętne oczy słonia, ale wnet spojrzenie nabiera ostrości.

— Oh, thank you.

Wracam do dzieci. Wielki zielony autobus z białymi literami „US Army” czeka już na rogu. Spiesznie skra-piam głowę Jacka sprayem na sztywno, tak że włosy po obu stronach przedziałka ani drgną, i popycham go ku wyjściu. Młody szofer już trąbi. Trąbi raczej na mnie niż na Jacka.

— Hello, Miss, give me a kissV?2 — szczerzy zęby w uśmiechu. Jack wsiada, wóz rusza.

Teraz kolej na Kate. Wiążę w koński ogon jej nadzwyczaj piękne, złote włosy i wychodzimy. Autobusem do Porte d’Auteuil. Tam na Kate czeka autokar szkolny, a ja wraz z dudniącą obcasami po stromych schodach lawą ludzką wlewam się w ciemną czeluść metra. Biorę linię Austerlitz — biorę, tego anglicyzmu czy frankoni-zmu używa każdy cudzoziemiec po kilku tygodniach — przesiadam się na Sevres Babylone, wysiadam na Notre Dame des Champs. Jestem lekko spóźniona. Koledzy pochyleni nad pulpitami dukają już ćwiczenia. Jakże nie lubię tej godziny gramatyki, gdy trzeba złowrogie słówko w ramkach zamieniać na odpowiedni czas! Dekuję się gdzieś w tylnich ławkach. Z ulgą witam kwadrans pamięciowych koniugacji. Wreszcie coś dla mnie!

„Je mourrai un jour • tu mourras un jour il mourra un jour..”3

Cała grupa skanduje miarowo niskimi głosami. Mój głos wybija się ponad inne. Z głęboką satysfakcją wybijam, na modłę polską, podwójne „r”.

— Vous roulez les „r”!4 — gorszy się profesorka, dystyngowana madame Landebat, żywcem jak wyjęta z pensji pani Latter. — Oh, pardon — mruczę, czerwienieję i mityguję swój głos.

Zawsze miałam tendencję do takiego mocnego, wyraźnego artykułowania przy zbiorowym mówieniu. Jeszcze w szkole: klęczę w klasztornej kaplicy, patrzę na ołtarz, a ucho mam w gotowości, by pierwsza pochwycić cichusieńkie słowa siostry przełożonej: „Confiteor... Deo omni potenti, beate Mariae...” i tak już do końca Spowiedzi Powszechnej trzymam chór w garści. To było dawno. Od tego czasu wiele się zmieniło, ale ten zwyczaj i to uczucie przyjemności, gdy tak głośno, rytmicznie recytuję w chórze, zostało mi.

Szczęściem tu, w Alliance Franęaise, mam dużo po temu okazji, bo system nauczania we Francji opiera się na średniowiecznej metodzie pamięciowych repetycji. Nowe szkoły dydaktyczne głoszą, że to zbrodnia. Nie wiem. Mnie to bardzo odpowiada. Jest jakieś ukojenie, jakaś węwnętrzna cisza, gdy tak wszyscy razem, w jednym takcie coś skandują. Zwłaszcza słowa obco-brzmiące.

Kwadrans repetycji skończony. Kupując po drodze najdłuższą, jak tylko można, baguette (zawsze mnie bawi ta długość francuskich bułek!) i machając nią jak szablą, tą samą drogą wracam do domu.

Moja pani, jak co dnia, tłucze na maszynie list do kochanka. O tej porze powinna już skończyć i pójść na pocztę. Przez okienko do wydawania potraw widzę jej śliczną, typowo amerykańską buzię, buzię Scarlet O’Hara, w skupieniu pochyloną nad kartką papieru.

— Jak będzie po francusku „kocham cię zawsze tak samo”? — zwraca się do mnie.

Widocznie chce pokazać ukochanemu, że nie na próżno traci tu czas i pilnie zgłębia arkana francuskiej mowy.

Gdyby wiedział, że te wszystkie jej francuskie wtręty pochodzą ode mnie...

„No, idź już, idź” — myślę w duchu. Spieszno mi już zajrzeć do living-roomu i zobaczyć, co oni tam zmalowali tej nocy.

Jakby zdalnie przeze mnie sterowana, pani zatrzaskuje z hukiem biurko, kładzie list do wielkiej lotniczej koperty i wychodzi.

Lwing-room zaściela srebrzysty dywan. Dziś srebrzy się jeszcze bardziej od tysięcy cząsteczek szklanego miału. Okruchy szkła grzechoczą w gumowym wężu Hoove-ra, gdy prowadzę szczotkę po dywanie. „Że też kryształ rozbija się w taki drobny piasek” — myślę. Obok widnieją wielkie czerwone plamy. To po rozlanym winie. Wokół piętrzą się porwane na strzępy książki i gazety. W kominku jakieś spalone papiery. „No, był tu wczoraj większy bal niż zwykle!”

Moi państwo źyją źle. Co noc się kłócą. Zwykle w moim pokoiku za kuchnią dochodzi mnie tylko jej dramatyczny, nieco aktorski głos: „Mam już dosyć tych oskarżeń, oskarżeń, oskarżeń...” Wypowiadane po wiele-kroć słowo „oskarżeń” wibruje długo w nocnej ciszy. Pan zachowuje pozorny spokój. Tylko gdy przechodzę do łazienki, słyszę jego spokojny, perswadujący, niemal monotonny głos, w którym czuć jednak tłumioną pasję. Treści słów, owych oskarżeń, nie znam.

Spieszę się ze sprzątaniem, bo na dole czeka pranie. Na obiad jem sałatę z bułką i piję kawę. Od pani zaraziłam się manią odchudzania. O czwartej zielony autobus przywozi Jacka ze szkoły. Zaraz potem, specjalnie wynajętą taksówką, wraca Kate. Dzieci chodzą do różnych szkół. Chłopiec do państwowej amerykańskiej, a dziewczynka do elitarnej, francusko-angielskiej, bardzo drogiej. „Jack musi być trzymany po wojskowemu, inaczej nic by z niego nie wyszło” — mówi pan.

O piątej pan zajeżdża szarym Jaguarem. Parę minut przed nim wraca pani stwarzając pozory, że coś w domu robiła: rozkłada naprędce szycie, czy też bierze odwieczną serwetkę, na której od siedmiu miesięcy haftuje ten sam kwiat.

Pan, nim jeszcze wejdzie do pokoju, miksuje sobie dry martini: dżin, lód, Indian Tonie, kropla wermutu i zielona skórka od cytryny. Potem idzie do łazienki, a szklanka wędruje za nim. Ablucje pana trwają długo.

— Kto ruszał mój ręcznik? — z groźną miną wchodzi do pokoju dzieci, dzierżąc w ręku corpus delicti, na którym widnieją ślady łap.

— Nie ja! — natychmiast odpowiadają chórem dzieci. — To Ewa. — Dzieci zawsze zwalają na mnie.

— Ach... — mruczy pan i znika w łazience.

Potem pani prosi mnie łagodnie, żebym nie używała ręcznika pana.

— Wiesz, jaki on jest na ten temat drażliwy — mówi.

Wiem. Pan robi na mnie wrażenie czegoś sterylnego. Jest jak sprzęt przygotowany do operacji.

O siódmej daję dzieciom kolację. Jest to właściwie dinner, czyli obiad, ich główny posiłek. Zadanie mam ułatwione, bo wszystko pochodzi z puszek przywiezionych z kantyny. Zupy, dania mięsne, jarzyny, kompoty. Dzieci siadają do stołu głodne jak wilki, bo nie wolno im nic jeść między posiłkami.

— My goodness, how I like that stuff!5 — Jack aż drży z niecierpliwości.

— Daddy, Francuzi mówią, że u nich takie mięso jedzą tylko świnie — mówi Kate, pochłaniając ich najpopularniejsze danie: mięso z kaszą zmieszane na packę.

Rzeczywiście, żaden, nawet najbiedniejszy Francuz nie wziąłby tego do ust. Moi państwo też nie biorą. To tylko dla dzieci. Sami jedzą na kolację po półkilowym befsztyku. Specjalistą od przyrządzania jest pan. Robi to systemem beztłuszczowym. Patelnia jest sucha. Kładzie na niej mięso, a gdy z wierzchu pokażą się kropelki krwi, odwraca się go na drugą stronę i po chwili befsztyk jest gotów. Oczywiście, trzeba mieć do tego specjalną patelnię i specjalne mięso.

Ale dinner państwa odbywa się dopiero o północy, kiedy ja już śpię. Gospodarzą w kuchni sami. Na razie miksują sobie jeden za drugim martini i słuchają muzyki. Okienko do kuchni jest otwarte. Słucham i ja. Czekam, jak zawsze, na arię Leporella. To jest rytuał.

— Znów ta VII Beethovena — biada pięcioletnia Kate — nie znoszę jej.

— A co byś wołała? — Pytam.

— Arię „Trawiaty”, z trzeciego aktu — mówi.

Dzieci są od maleńkości zaprawiane do muzyki. Od czasu do czasu bierze się je do salonu, sadza na dywanie i puszcza jakąś operę. Żadne szepty, żadne gesty nie są dozwolone. Siedmioletni Jack nie wytrzymuje. Kate znosi to lepiej. W piątym roku życia zdradza już kobiecą wytrzymałość i zdolność przystosowania się do warunków. Toteż ojciec instynktownie faworyzuje Kate: razy, jakie od niego dostaje, nie zostawiają tak dotkliwych śladów, jak razy na pupie Jacka.

Kara chłosty święci w tym domu tryumfy. Początkowo mnie to szokowało, ale z czasem przywykłam i zaczęłam bijać i ja. Pamiętam, jak pani powiedziała do mnie zaraz na wstępie, gdy mnie przyjmowała: „Musisz je bić. Nie ręką, tym” — i jakby chcąc się upewnić, czy zrozumiałam, zdjęła z nogi złocisty kapeć i podsunęła mi pod nos. Ani się domyślałam, jak skutecznie bije się kapciem.

Właściwie bicie nie byłoby potrzebne, gdyby ktokolwiek w tym domu miał czas na zajęcie się dziećmi. Ale nikt go nie miał. Ojciec z matką, uwikłani we własne dramaty, dostrzegali obecność dzieci dopiero wtedy, kiedy trzeba było je karcić. Ja miałam na głowie całe gospodarstwo i naukę. Toteż dzieci, puszczone samopas, zawsze coś zmalowały i nie było dnia, żebym im nie była zmuszona przyłożyć. „A jednak tatuś jest lepszy spanker (od spank — chłostać) niż ty!” — mawiała z tryumfem w takich razach Kate chcąc mi, widać, dokuczyć.

Mój dzień zbliża się ku końcowi. Dzieci pałaszują kolację, zakrapiając obficie każdy kęs mlekiem z lodówki, ja przygotowuję kąpiel. Jeszcze tylko posprzątać kuchnię i fajrant!

W swoim pokoiku zrzucam z siebie mundur (specjalna suknia) i uśmiech służącej, przeciągam się, ziewam. Jeszcze tylko trzeba przekraść się do łazienki. Gdy przechodzę przez korytarz, z salonu dobiegają mnie zwykłe przedbitewne odgłosy. W wielkiej, staroświeckiej łazience, wśród lustrzanych ścian, długo zmywam z siebie brudy dnia. Moi państwo żartują wówczas, że „Ewa bierze sobie gorącą kąpiel z «Alca Seltzer».” „Alca Seltzer” to w tym domu środek pierwszej potrzeby. W podwójnych tubach stoi na widocznym miejscu w łazience. Jak głosi nalepka: „Znakomity, niezastąpiony środek na przepicie.” Prawda. Genialny!

Wracam do siebie. W drzwiach salonu rzucam: „Good night, Mrs. Hegerth, good night, Mr. Hegerth!” „Good night, EwaV — odpowiadają mi zgodnie, jak grzeczne dzieci. Kładę się i nim zdążę o czymkolwiek pomyśleć, zasypiam.

1

Kawa dla pana, panie Hegerth. Czas wstawać. — ang.

2

Halo, panienko, całusa! — ang.

3

Umrę pewnego dnia

umrzesz pewnego dnia

on umrze pewnego dnia... — franc.

4

8 Pani ostro wymawia „r”! — franc.

5

O rety, jak ja lubię ten „towar”! — ang.

pierwszy krok

Dziwny to był dom i dziwni to byli ludzie, do których mnie los rzucił. Mimo różnice epok, sytuacji, miejsca życie w nim miało w sobie coś z dramatycznego klimatu Madame Bovary. Zagłębiona w swoich własnych troskach, dążąca do swoich własnych celów, śledziłam z pozycji beznamiętnego obserwatora owo szczególne narastanie napięcia...

Pamiętani pierwszy dzień. Byłam już u kresu sił. Już trzeci dzień żywiłam się tylko paczką palonych kasztanów za franka. Mój ,,opiekun” okazał się mirażem. Chłodno rzecz rozważywszy, nie mogłam mieć do niego pretensji. Wiedziałam, że zaproszenie jest fikcją. Wiedziałam o tym już w Polsce. Wiedziałam, a mimo to nie spoczęłam, póki nie wyżebrałam go u koleżanki, która aktualnie przebywała w Paryżu. Rozumowałam zgodnie z zasadą: „Jakoś to będzie. Skoro wszyscy sobie radzą...”

Był to „Sturm und Drang Periode”, późne lata pięćdziesiąte. Co żyło, ruszało na Zachód. Ze słowem „Zachód” kojarzyły się różne pojęcia. Dla jednych był to raj materialny, gdzie łatwe dolary leżały na bruku, dla drugich Zachód gwarantował wszelkie wolności, dla jeszcze innych oznaczał wielką, romantyczną Przygodę, Przygodę przez duże „P”. Do tej ostatniej kategorii ludzi należałam i ja. U jej podstaw leżał snobizm, egzaltacja, brak rozeznania i młodzieńcze niedoświadczenie. Oczywiście, nie zdawałam sobie z tego sprawy, tak jak nie zdawała sobie z tego sprawy cała reszta. Swoje ciągotki ubieraliśmy w górne hasła poznawczo-nauko-we. Zresztą i takie elementy nie były nam obce. Jakie by jednak nie były magnesy ciągnące ludzi ku Zachodowi, konfrontacja z rzeczywistością bardzo szybko dezawuowała wszelkie rachuby. Żeby się o tym jednak przekonać, trzeba było pojechać.

I trzeba było gorzkich doświadczeń na miejscu, żebym i ja spojrzała na sprawy odmiennie. Na razie jednak, w kraju, szalałam. Był to okres tłumnych wyjazdów do rodzin. Jechały stare matki, jechali bracia, siostry, kuzyni. Jechali, wracali — z mieszanymi uczuciami. W każdym razie ich sądy były teraz rozważniejsze, zdrowsze, bardziej adekwatne.

Ja jednak żyłam jeszcze w obłokach. Niestety, nikogo za granicą nie miałam. Powód do chluby w okresie poprzednim, teraz okazał się zgubny. Ale i na to znaleźli sposób przemyślni Polacy. Przez znajomych i pociotków znajdowali sobie fikcyjnych gwarantów, którzy słali do kraju fikcyjne zaproszenia. Gorzej było z biletami, ale i z tym sobie radzono. Znajdowano w kraju kogoś, komu rodzina z zagranicy pomagała, i w zamian za bilety oferowano równoważną sumę w złotówkach.

I właśnie tego typu transakcja stała się moim udziałem. Bilety spoczywały w mojej kieszeni. Zaproszenie i gwarancję utrzymania w czasie pobytu we Francji miałam od jakiegoś nieznajomego. Kogo, diabli wiedzą. Wytrzasnęła go koleżanka, której udało się wyjechać wcześniej. W każdym razie tajemnicze zaproszenie, od tajemniczego nieznajomego zwiększało moje emocje.

Zaopatrzona w powrotny bilet, pięć dolarów, które sprzedawano do paszportu jako kieszonkowe, w mnóstwo suchej kiełbasy, kawioru, suszonych grzybów, bursztynów, kryształów, spirytusu i w jedną puchową kołdrę ruszyłam któregoś ranka i ja w swoją życiową peregrynację, via Berlin-Kolonię-Akwizgran-Liege.

W miarę zbliżania się do celu rosło napięcie, ale pojawił się i strach. Byłam w obcym otoczeniu, sama.

Mój „protektor” zobowiązał się spotkać mnie na dworcu. Mieliśmy nawet umówiony znak rozpoznawczy.

Rozglądałam się więc na brudnym peronie Gare de 1’Est, trzęsąc się z zimna i zdenerwowania, gdy nagle serce moje zalała fala ciepła: On. Wyglądał sympatycznie. Zaopiekował się moim dobytkiem i spytał, czy mam zarezerwowany hotel. Zrobiłam wielkie oczy. „Nie — powiedział — to gorzej. Ale jakoś sobie poradzimy”. Następne pytanie tyczyło kategorii hotelu, na jaką jestem przygotowana. Nie byłam na żadną. Odtąd stał się milczący. Zawiózł mnie do jakiejś obskurnej dziury i podając mi rękę na pożegnanie wcisnął dwadzieścia franków. Po czym zniknął.

Przełknęłam pierwszą pigułkę. „Byle się nie dać!” — pomyślałam. Następne dni zeszły mi na opylaniu wszystkiego, co nawiozłam. Pośredniczył hotelarz, oferując ceny zupełnie niezgodne z tymi, o jakich mówiono w kraju. Ale nie miałam wyboru. Byłam w sytuacji przymusowej. Przy tym przekazywanie swoich myśli na migi niecierpliwiło moich francuskich rozmówców. Najchętniej machnąwszy ręką zostawiali mnie samą.

Drugą czynnością w Paryżu było odszukanie koleżanek. Klepały podobną biedę, co ja, ale przynajmniej były ustabilizowane: miały jakieś stałe posługi. To one skierowały mnie do Aliansu. Uczepiłam się go jak ostatniej deski ratunku. Nie tylko dlatego, że oferował możliwości pracy. Wydawało mi się, że Alians ratuje mój honor, moje ambicje, które przywiodły mnie tutaj. Że daje mi moralne prawo pozostania, żę jest próbą życiową. „Jeśli wytrwam i zrobię dyplom, jeśli wbrew warunkom tego dopnę, mogę sobie pogratulować” — my-ślałam. I rzeczywiście, zabrałam się ostro do pracy. O suchym pysku, niemal bez dachu nad głową, parłam naprzód. Im głębiej rozczarowywała mnie rzeczywistość, tym głębszego nura dawałam w świat zależności czasów i finezji zaimków. I robiłam widome postępy. Piękna francuska mowa stawała mi się coraz bardziej jasna i klarowna.

Zdawałam sobie jednak sprawę, że na tych obrotach długo nie pociągnę. Przejadałam właśnie puchową kołdrę — ostatnią „sztukę” ze swojego polskiego „posagu”.

Trzeba było coś na gwałt znaleźć.

Od siódmej rano wystawałam więc w kolejce w Allian-ce Franęaise, żeby zdobyć pracę służącej. Ale nie miałam szczęścia. Była pełnia lata, paryżanie opuszczali Paryż i nikt już służby nie najmował. Wreszcie, z biją-cym sercem, podeszłam do okienka. Z tablicy ogłoszeń spisałam trzy nowe oferty: „Pomoc do dzieci pilnie poszukiwana”. Na dwóch pierwszych widniał dopisek: ,,Preferencje Niemki i Skandynawki”, na ostatnim było napisane: „Narodowość obojętna, z wyłączeniem Niemek”. To była moja szansa. Tylko czy nikt mnie nie ubiegł?! Przede mną w kolejce stały tłumy takich samych dziewcząt jak ja. A za mną — kłębowisko.

Popularnie wielki hall Aliansu zwało się Giełdą. Giełdą Wieży Babel. Bulwar Raspail 101. Ten adres znał każdy cudzoziemiec w Paryżu. Można tu było spotkać ludzi od lat szesnastu do sześćdziesięciu wszystkich ras i narodowości — dziewczęta lekkich obyczajów i zakonnice, księży, misjonarzy i pederastów, obdartusów oraz bogaczy zajeżdżających wspaniałymi samochodami. Nie każdy przychodził tu po naukę. Znajomy architekt, który świetnie znał francuski, zapisał się do Aliansu tylko po to, żeby wynająć pracownię. Bo obok giełdy na służące istniała tu również giełda mieszkaniowa. Jakaś księżna ogłaszała, że odda pokój w willi studentowi w wieku od lat 17 do 25 — koniecznie Skandynawowi! — za sprzątnięcie schodów raz w tygodniu. Jakiś milioner oferował miejsce na jachcie i dwumiesięczne cruising (błąkanie się po morzu dla przyjemności) w zamian za włoską konwersację. Przy tym dokładnie określony był wiek i rozmiary kandydatek. Jakieś hiszpańskie skrytki, w trosce o swoje rodaczki, ofiarowywały porządnym dziewczętom ciche azylum za drobną opłatą. Każdy mógł tu znaleźć coś dla siebie. Nic, co ludzkie, nie było tu obce. Nikt też się niczym nie gorszył ani niczemu nie dziwił. Mnich ocierał się tu o prostytutkę, wodząc wzrokiem po tablicy i szukając dla siebie właściwego ogłoszenia. Choć krzyżowały się tu języki całego świata, w zachowaniu panowała zgodnie francuska tolerancja. Przybysz uczył się tej cechy spontanicznie, jak dziecko, wpierw, nim opanował arkana ga-lickiej mowy. >

Jedyne, co tu obowiązywało, to opłata. Kuszący adres był w twoim posiadaniu, gdy w okienku sprawdzono, że jesteś studentem. A studentem mogłeś się stać natychmiast po opłaceniu miesiąca nauki. Nikt tu nie pytał o kwalifikacje, pochodzenie, źródła utrzymania. Toteż mury przy bulwarze Raspail 101 pęczniały od nadmiaru życia. Hasła Rewolucji Francuskiej o równości wszystkich ludzi znajdowały tu swoje odbicie. W ten sposób spełniał się chociaż jeden postulat wysunięty przez Alliance Franęaise. Ten mianowicie o krzewieniu nie tylko języka, ale i zdobyczy kulturalnych i społecznych Francji. Oczywiście interpretacja i realizacja tych haseł miała tu swoistą postać, ale nikt z nas, kto raz znalazł się na Giełdzie Aliansu, nie może zaprzeczyć, że łączyła nas jakaś zwarta solidarność i pewnego rodzaju braterstwo.

Wreszcie moja kolejka. Z bijącym sercem nachylam się do okienka, wsuwając przez otwór trzy oferty wraz z legitymacją. Urzędniczka spogląda na mnie bacznie, później na zdjęcie: zgadza się. Nikt się nie podszył. Numer „na murzyna” tutaj nie przejdzie. Otrzymuję trzy adresy. Wtedy pędem do budki telefonicznej:

— Madame, ja z polecenia Alliance...

— Strasznie mi przykro, ale już właśnie przed chwilą...

Przeżyłam wiele takich rozczarowań.

Tym razem nakręcam numer ostatniego adresu (tego, gdzie nie chcą Niemek). Na pytanie zadane po francusku odpowiadają mi jakieś nieudolne dźwięki, wreszcie błagalne: „Do you speak EnglishT' Moja płynna odpowiedź budzi zachwyt: „Przyjeżdżaj natychmiast! Nareszcie ktoś, kto zna angielski!”

Wśród ruder i bud Boulogne sur Seine wyrasta willa otoczona murem; jest jak mała twierdza. Dzwonię od kuchni, której drzwi wychodzą na róg ulicy. Nikt nie odpowiada. Staram się zajrzeć przez okno, ale wszystkie okiennice zamknięte. Wreszcie zgrzyt zamku i w drzwiach ukazuje się smukła postać w koszulce baby-doll. Długie włosy nawinięte na papierowe papiloty roją się wokół jej głowy jak chmara jasnych motyli.

— Ach, to ty. Cudownie! Chodźcie tu, dzieci! To jest Jack, a to Kate. A ty jak masz na imię? Ewa. Świetnie. Dzieci, to jest Ewa.

Pani, głośno ziewając, zniknęła w ciemnych czeluściach domu. Dzieci stały i patrzyły na mnie z ciekawością.

— Daj nam jeść. Jesteśmy głodni — powiedziała dziewczynka.

Odszukałam matkę i spytałam, co mam im dać.

— Ach, wszystko, co chcesz. Absolutnie wszystko, co chcesz. I rób z nimi, co chcesz.

Dałam im, co znalazłam w lodówce, i odtąd o nic już nie pytałam. Mnie też nie wydawano żadnych poleceń. Zastanawiałam się, czy było to wynikiem bezkresnego zaufania, czy braku zainteresowania sprawami domu. Zapewne były w tym elementy jednego i drugiego. Brak kontroli jednak zwiększał moje poczucie odpowiedzialności, toteż starałam się wywiązywać z obowiązków wyjątkowo dobrze. Może więc w postępowaniu ze mną moi państwo mieli po prostu dobrego „nosa” i wiedzieli, że tylko tak mogą ze mnie wycisnąć najwięcej?

teatr

Moja pani gra w teatrze. Jest to teatr dla wojska, dla armii amerykańskiej stacjonującej we Francji. Grają tam panie i panowie, którzy nie wiedzą, co robić z wolnym czasem. Zwłaszcza panie, bo o mężczyzn jest tam trudniej. Co kilka miesięcy odbywa się premiera; następnie po trzech, czterech przedstawieniach teatr umiera śmiercią naturalną.

— Dlaczego tak się dzieje? — pytam.

— Żołnierze wolą kino — odpowiada pani. — Żyć nie mogą bez swojej porcji „puff-puffów” z Colorado i renomowanych pin-up-girls. Teatr ich nudzi.

Na razie jednak przygotowania do nowej premiery idą pełną parą. Żyje nimi nie tylko odległy o kilkadziesiąt kilometrów Camp des Loges, podparyskie obozowisko Amerykanów, ale i nasz dom.

Pani co wieczór wyjeżdża na próbę. Wyjeżdżając, kładzie do koszyka ugotowane zawczasu dwa karczochy, butelkę Chateau-neuf-du-Pape, szklanki i dwa talerze. Pakuje to wszystko po kryjomu do swojej Dauphine’y i hajda w drogę!

Potem reżyser dzwoni, dlaczego nie ma jej na próbie. Szczęściem przeważnie ja przyjmuję telefon.

Któregoś wieczoru jednak pani jest dziwnie niespokojna:

— On coś zwąchał — mówi do mnie ściszonym głosem, pełna niepokoju. — Błagam cię, gdy ja wyjadę, ty powiedz, że musisz wyjść. Inaczej on pojedzie za mną. (Każde z państwa ma swój wóz). Jak ciebie nie będzie, nie zostawi dzieci samych w domu.

Bardzo mi to nie na rękę. Jestem zmęczona, chcę spać, nie spacery po nocy mi w głowie. Godzę się jednak. „Pan każę, sługa musi”.

— A gdyby mimo to za mną pojechał, dzwoń pod ten numer. — Pani daje mi kartkę z adresem hoteliku, gdzieś w Quartier Latin, gdzie ma schadzkę z ukochanym. Ukochany właśnie przybył z dalekiej bazy w stanie Nevada, by zobaczyć się ze swoją sweetheart

1 ukochaną — ang.

— Mam szczęście do armii — mawia pani. — Pierwszy mąż wojskowy, drugi (ten obecny) wojskowy i trzeci wojskowy.

Mimo tych perypetii (pani kreowała w sztuce główną rolę), nadszedł wreszcie dzień premiery. Dzieci od rana chodziły jak w transie, a ja nic, tylko szykowałam ubrania. Porządek dnia został wywrócony do góry nogami: żadnej szkoły, żadnych obowiązków. Kanapy i tapczany zaścielała świąteczna odzież. Wreszcie, na pół godziny przed odjazdem, wszyscy jesteśmy gotowi. Kate, piękna mała kobietka z wysokim kokiem na głowie, trzymając ręce w białych rękawiczkach lekko uniesione, żeby nie pognieść sztywnej party-dress, w czarnych lakierkach i skarpetkach do pół łydek, jest blada z podniecenia. Jack — w długich sztuczkowych spodniach, surducie i sztywnej koszuli — wygląda jak ilustracja z książek Dickensa czy Thackeraya. Pan, milczący i chmurny, w cywilnym ubraniu (nie znosi munduru!), zaprasza nas do samochodu.

Droga wiedzie reprezentacyjną Route de 1’Ouest, czyli Zachodnią Autostradą. Potem skręcamy na północ. W szalonym pędzie migają tylko światła domów, osiedli i mijanych pojazdów. Dzieci, napojone kawą, by nie usnęły w czasie spektaklu, szamoczą się w czarnym pudle auta jak ryby w sieci. Ojciec, nieruchomy i wyprostowany, z rękami na kierownicy, nie mówi nic. Wjeżdżamy w las Saint Germain — a oto i samo miasteczko. I zamek, dawna myśliwska rezydencja Ludwików, opiewana tylekroć w romantycznych przygodach bohaterów książek Dumasa-ojca. Kilka podmiejskich świateł i jesteśmy znów w ciemnym lesie. Pan zna drogę na pamięć. Przemierza ją każdego dnia dwa razy. Obóz wyrasta wśród ciemności nagle i niespodziewanie. Zasieki z drutu, baraki z falistej blachy i charakterystyczne białe postacie służby MP. Nie wiem czemu przywodzą mi na myśl Rycerzy Krzyżowych — może z powodu bieli z czernią, która dominuje w ich stroju? Strażnicy w milczeniu salutują mojemu panu, gdy mijamy bramę. Jeszcze jakiś czas kręcimy się w labiryncie rozległego terenu, wreszcie wóz staje przed oświetloną halą. Przed wejściem tłum. Cywile, wojskowi i wystrojone kobiety z tą typową elegancją amerykańskich kobiet, o których po angielsku mówi się overdressed x, a którą można poznać o milę.

— Nasza mamusia gra w teatrze! — rozgłaszają dzieci na prawo i lewo, podczas gdy pan mruknięciem odpowiada na liczne, kordialne amerykańskie „hi!”

Miejsca mamy w pierwszych rzędach. Jeszcze kilka minut do podniesienia kurtyny. Sala faluje. Gwar rozmów. Trochę zdetonowana, rozglądam się wokoło. Jestem wszak w tajnym, zakamuflowanym obozie wojskowym NATO. „Czy był tu już ktoś zza «żelaznej kurtyny» przede mną?” Czuję się trochę jak w paszczy lwa. Ale i ja jestem ogniskiem zainteresowania. Wyczuwam to raczej, niż dostrzegam. Kobiety spoglądają na mnie — niby dyskretnie, a wścibsko, i coś szepcą. Nagle mój pan, dotąd zgaszony i jakby nieobecny, ożywia się.

— To jest właśnie nasza Ewa, sir — mówi, niezwykle jak na niego, uprzejmie. Unoszę głowę. Czuję na sobie wzrok siwych, twardych oczu dystyngowanego pana w pierwszym rzędzie.

— How do you do, Miss...

— Berberius — podpowiada pan.

— How do you do, Miss Berberius.

— How do you do, Mr...

— To boss — szepce mi w ucho Jack zgorszony moją ignorancją.

1 przesadnie ubrana — ang.

Ale nie ma już czasu na rehabilitację, bo kurtyna idzie w górę.

Rzecz dzieje się w luksusowym sanatorium dla obłąkanych, w małej willi, która sprawia wrażenie przytulnego gniazdka domowego. W pierwszej chwili przychodzą na myśl Fizycy Diirenmatta, ale szybko okazuje się, że nic z tych rzeczy! Jest to jedna z typowych amerykańskich sztuczydeł, które traktują o psychologii stosowanej. Moja pani gra rolę młodej wariatki, która od czasu do czasu dokonuje genialnych spostrzeżeń. Na tym właśnie polega jej obłęd. Wszystko w sosie typowo amerykańskim, z mnóstwem gagów sytuacyjnych, z których śmieją się do rozpuku usadowione po obu stronach dzieci.

Gdyby nie gra mojej pani, nie byłoby na co patrzeć. W całej tej amatorszczyźnie ona jedna wybija się niezaprzeczalnym talentem. Spoglądam na pana, jak to przyjmuje, ale jego wzrok jest nieprzenikniony. Dzieci machają do matki i nawołują ją. Gdybym ich nie mitygowała, wskoczyłyby na scenę.

Zaraz po opadnięciu kurtyny, po końcowych ukłonach i oklaskach, pan zagarnia nas do wyjścia. Nie wiem czemu, nie zostajemy na bankieciku dla aktorów i ich rodzin. Dzieci chcą biec do matki za kulisy, ale ojciec jest twardy.

— Już późno — mówi.

Odblokowujemy Jaguara gdzieś ze środka stada samochodów, co jest sztuką nie lada, i jedni z pierwszych opuszczamy paszczę lwa. Znów jazda w labiryncie wyasfaltowanych ścieżek obozu, znów milczący salut u bramy — i pędzimy przez las.

Saint Germain wita nas z tej strony czarną sylwetką zamku. Wjeżdżamy w kręte uliczki i nagle pan zatrzymuje się na rynku, gdzie w świetle czerwonawej latarni chwieje się gotycki szyld: ,,Oberża pod Złotym Kogutem”.

— Let's have a drink 1 — mówi z dziwnym westchnieniem ulgi, jakby w przypływie nagłego odprężenia, i otwiera przede mną drzwiczki.

Zdziwiona, gramolę się z auta pociągając za sobą dzieci. Przy barze pan zamawia koniak. Pi jemy w milczeniu, stojąc. Dzieci chichoczą w kącie sali.

— A więc jeszcze jeden dzień na boku — mówi pan, jakby do siebie. — To dobrze, prawda, Ewo?

— Pewnie, że dobrze — odpowiadam.

Wsiadamy do auta i wracamy do domu. Widać, działanie kawy przeszło, bo dzieci posnęły w wozie, oparłszy głowy o moje ramiona. Znów Route de 1’Ouest i mijane światła, jak kamienie milowe na drodze. Przypłynęła do mnie chwila spokoju i czułam, jak ten spokój jest również udziałem mojego partnera. Dziwna to i krótka chwila. Pierzchła szybko, jak szybko przyszła.

Wspólnymi siłami wnieśliśmy śpiące dzieci do pokoju. Pan zamknął się w łazience, a ja usiłowałam nakłonić oporne ręce i nogi Kate i Jacka, by dały się wyłuskać z powodzi halek, koronek, ze spinek i ciasnych mankietów. Potrwało dobrą chwilę, nim ubrałam je w piżamy i ułożyłam do snu. Sama leciałam już z nóg. Rzuciłam się na łóżko, jak stałam. Z łazienki dochodziły mnie jeszcze pluski wody i w takt tych plusków usnęłam.

1

Napijmy się — ang.

pan

— Które państwo jest najpotężniejsze na świecie, zgadnij?! — Jack obraca piękny, wielki globus.

— Bo ja wiem — mówię patrząc na rzeźbę gór, dolin i oceanów. Mapy mają w sobie coś z fascynacji podróży.

— O, to — chłopiec przeciąga palcem po szerokich równinach wschodniej Europy i Azji, po Rosji. — Naprawdę, tatuś mi powiedział — w jego głosie brzmi niezachwiana pewność.

— Hey, Jack! — dochodzi z sąsiedniego pokoju. Chłopiec prostuje się odruchowo:

— Yes, sirl — (ta forma jest chyba odpowiednikiem naszego: „Słucham, proszę ojca”).

— Come here, boy!

Chłopiec idzie do salonu i staje przed ojcem na baczność. Jego oczy koloru bławatków wolno podnoszą się do góry: jest w nich niepokój, strach, oddanie...

— Yes?

— Kto to zrobił? — ojciec wskazuje na zaśmiecony ogródek.

— Nie ja! To Kate. Tak, Kate. Jestem pewien, że Kate! Jestem pewien, pewien, pewien... — powtarza jak zepsuta płyta. Owo „pewien” brzmi jeszcze wśród łkań, gdy ojciec metodycznie targa go za uszy.

— Stop it! — Chłopiec natychmiast urywa łkanie.

— Ale to boli — ośmiela się wskazać na naderwane ucho.

— Nie szkodzi. Zapomnij o tym. Zduś w sobie. Kara musi boleć. Po to jest — w głosie ojca pojawiają się niespodzianie miękkie, ciepłe tony, ale zaraz dodaje szorstko:

— Idź już!

— Thank you, sir! — w mgnieniu oka chłopiec wybiega z salonu. Ojciec zostaje sam. Przekręca gałkę i wnet Mozart ogarnia pokój. Działa jak balsam na zbolałe nerwy. Ojciec zagłębia się w fotelu. Patrzy bezmyślnie na przeciwległą ścianę, gdzie na bezmiarach Atlantyku, poprzecinanego liniami równoleżników i południków, kołysze się stateczek żaglowy. Stara mapa pasuje do dębowych boazerii salonu i do jego ogólnego kolorytu: ciemnego, jakby przydymionego brązu. Tylko gdzieniegdzie pstrzą się na ścianie, rażąc oczy hałaśliwą jaskrawością barw, plamy abstrakcyjnego malarstwa. Mozart wibruje na dysku płyty. Znad zmywaka rzucam spojrzenie przez okienko do wydawania potraw. Pan, nie ruszając się z fotela, sięga po książkę. Na jego twarzy maluje się zwykły wyraz: ponure zacietrzewienie, co nadaje temu siwiejącemu już mężczyźnie ton jakiejś chłopięcej naiwności. Nie ulega kwestii, że pana nurtują kompleksy, z którymi nie wie, jak sobie poradzić. Wybuchowa natura, której nałożył cugle pozornego opanowania, coraz to daje o sobie znać w paroksyzmach okrucieństwa względem dzieci. Ale zaraz gołębia w gruncie rzeczy dobroć serca bierze górę i pan chce nadrobić zło. Tylko nie wie jak. Nieśmiałość, wypływająca z dumy, i purytańska wstydliwość nie pozwalają mu na okazanie serdeczności. Poza tym „twarde życie” jest dla niego zasadą, którą należy wprowadzać w czyn.

Pan jest bardzo oszczędny. Pani interpretuje to w ten sposób:

— Pieniądze to on już kocha.

Obserwowałam codziennie wysiłki pani, by okpić tę jego miłość do pieniędzy.

— Powiem ci świetny kawał — powiedziała mi kiedyś, zataczając się ze śmiechu. — W Pieksach 1 pokazały się nowe płaszcze. Kupiłam sobie jeden, ale jak on by zobaczył, że znów nowy płaszcz (przecież mam ich w końcu tyle!), byłoby gadanie nie z tej ziemi. Więc wysłałam płaszcz do mamy (matka mieszka za oceanem, w stanie Alabama), która przyśle mi go z powrotem jako prezent od siebie. Niezły kawał, co?

Mojej pani nie zależało na płaszczu. Chodziło o rozgrywkę między nią a nim. Takim momentem rozgrywki było też codzienne podsuwanie mu pod nos rulonów z rachunkami.

— Znów go „orżnęłam” na trzy dolary i ani się spostrzegł — zaciera pani ręce w kuchni, podczas gdy pan mozoli się w pokoju, sprawdzając z namaszczeniem każdą pozycję.

— Czy wiesz, że on wykupił od wszystkich kolegów, od jakich się tylko dało, cały deputat whisky?! — mówi pani.

Mimo zgorszenia sekunduje mu jednak dzielnie w co-nocnych pokazach picia. Są to zarazem seanse samobi-czowania. Najpierw idzie jeden za drugim martini, potem przychodzi scotch. Kolacja zamienia kolejki whisky na czerwone wino; następnie znów powrót do whisky i tak do trzeciej rano. Wszystko przy akompaniamencie nabrzmiałych głęboką urazą oskarżeń. Nieraz sobie myślę, jak to się dzieje, że pan wytrzymuje fizycznie taki tryb życia. Śpi z reguły trzy godziny na dobę, jest przesycony alkoholem jak gąbka, ma już swój wiek, a mimo to, gdy go budzę co rano, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto spoczywa przede mną uśpiony gladiator. Kolosalna kondycja!

Może to zasługa mleka? Mleko w tym domu stanowi osobny rozdział. Stanowi też punkt zwrotny w moim życiu. Od dziecka nie znosiłam mleka. Pod żadną postacią. Było zmorą mojego dzieciństwa i z radością powitałam moment, który stawiał mnie na tym szczeblu dojrzałości, że mogłam już odmówić jego spożywania. Z satysfakcją nie brałam go do ust przez wiele dobrych lat. Tutaj jednak, u Hegerthów, nastąpił zwrot: mleko stało się podstawą mojego jadłospisu, i to nie z konieczności, a z wolnego wyboru. Piłam mleko rano, w południe i wieczorem, delektując się jego wybornym smakiem.

Nie było to mleko francuskie, kupowane w sklepie przez zwykłych śmiertelników, lecz mleko sprowadzane codziennie z Holandii specjalnym samolotem transportowym dla armii amerykańskiej. Moja pani przywoziła je z Pieksów w kartonowych butelkach, które wstawiałam do lodówki. Mleko to przechodziło przez gardło jakoś gładko, jak szlachetny trunek. Wypijaliśmy tego w naszym domu jakieś pięć litrów dziennie.

Mleko więc może wpływało tak konserwująco na kondycję mojego pana, nie wywierało jednak na pewno tego błogosławionego działania na jego humor. A jego zły humor dochodził aż do paroksyzmu szewskiej pasji, gdy zaczynał myśleć lub mówić o wykonywanej przez siebie pracy. Nie wiem, jakie motory grały tu rolę, ale nie znosił jej.

Pamiętam, jak raz zbudził mnie w nocy natarczywy dźwięk telefonu. Do głosów państwa, powtarzających się co noc w tych samych kadencjach, już przywykłam i nie przeszkadzały mi spać. Ale to był telefon. Słucham, czy nikt nie podchodzi. Nie. Zrywam się więc z łóżka i potykając się w ciemnościach o sprzęty biegnę do salonu. Serce bije mi z trwogi, czy to aby nie do mnie złe wieści z domu. (Hołduję zasadzie: „Brak wiadomości — dobre wiadomości”).

— Hallo — mówię zdławionym głosem.

— General Hegerth, please!

Głębokie westchnienie ulgi i moje ochocze:

— Just a moment!2

Budzę pana. Nie przychodzi mi to łatwo. Jest czwarta rano i właśnie usnął pierwszym snem.

— Mr. Hegerth, pilny telefon do pana! — krzyczę mu w ucho, tarmosząc go jednocześnie za ramię.

Po kilku rozpaczliwych wysiłkach udaje mi się doprowadzić go do telefonu.

— Czego tam znów? — rzuca w słuchawkę, ale natychmiast prostuje się służbiście i już całkiem przytomnym głosem powtarza co jakiś czas:

— Yes, sir, yes, sir, yes, sir...

Gdy wreszcie odkłada słuchawkę, oczy ma zupełnie białe z wściekłości. Z ust jego rwie się potok przekleństw. Wielu z nich nie rozumiem. (Zapamiętałam i sprawdziłam potem w specjalnym słowniku: były to najbrudniejsze słowa, jakie zna język angielski).

Ta sytuacja należała do wyjątkowych. Nocne polecenia czy gromy władzy były w końcu rzadkością.

Natomiast codziennie są ranki i konieczność udania się do pracy. Namiętne zacietrzewienie pojawia się na twarzy pana, skoro tylko przytomnie otworzy oczy. Widać to jak na dłoni. Napojony przeze mnie ,»szatanem” pan zwleka się z łóżka i podąża do łazienki. Tu się goli i ubiera w mundur roboczy. Gdy do górnej kieszeni przypina blaszkę z napisem „Hegerth”, na twarzy jego maluje się obrzydzenie.

— Daddy, dlaczego masz nazwisko na ubraniu? — pyta Kate.

— Zwierzęta w ZOO też mają napisy na klatkach — pada odpowiedź.

Dzieci, nie dostrzegając sarkazmu, śmieją się z dowcipu. Rzucają ojcu pełne oddania i podziwu „good bye”, gdy ten siada do wozu. Nie odpowiada, nie odwraca się z pożegnalnym uśmiechem. Zapuszcza motor, rusza, z pasją dodając gazu.

Jego niechęć dotyczy nie tylko rodzaju pracy, którą określa jako stek bzdurnych meldunków, ale ogarnia jakąś bliżej nie określoną krytyką ludzi i rzeczy. „Bloody idiots” 3 — to epitet, którym obdarza zarówno swoich zwierzchników, jak i podwładnych, nie precyzując bliżej dlaczego. Sądzę, że w duchu nie odpowiada sobie na to pytanie. Nie śmie. Bo w gruncie rzeczy, mimo instynktownego oporu, nie potrafi wyrwać się z trybów machiny, która zagarniając i paraliżując jego naturę daje mu w zamian Jaguary, Kleenexy, PXy, specjalne mleko i specjalne przywileje.

Obok niekłamanej niechęci do swoich ludzi i spraw spostrzegam u mego pana dziwne zaciekawienie dla krajów zza „żelaznej kurtyny”. Ciekawość dla „inności”, rzetelna chęć poznania czy też fascynacja egzotyką — nie wiem. W każdym razie otacza się rosyjską literaturą. Na półkach w salonie widnieją nie tylko komplety pism Dostojewskiego i Tołstoja, ale trochę radzieckiej literatury współczesnej, dostępnej mu z nielicznych angielskich przekładów. Ja również, jako produkt kultury pokrewnego typu, jestem przedmiotem jego zainteresowania:

— Ewa, telefon do ciebie! — woła mnie kiedyś.

Wycieram ręce i idę do salonu. Pan dyskretnie ścisza Mozarta. Telefon się przeciąga. Rozmowa toczy się po polsku. Moi państwo siedzą i robią wrażenie zasłuchanych, choć nie rozumieją ni słowa. W tej swojej ignorancji mojego języka wydają się jakoś bezbronni i wydani na moją pastwę: tu, w ich przytomności, pełnym głosem i zupełnie bezkarnie, mogę ich zwymyślać, zelżyć, oczernić. W poczuciu, że to nie fair, odkładam słuchawkę.

— Ewa, co znaczy w twoim języku „ucałuj” i „pieniądze”? — zatrzymuje mnie pan już od drzwi.

W pierwszej chwili nic nie rozumiejąc, podchodzę bliżej. Pan trzyma w ręku kartkę papieru, a na niej nabazgrane kolumny polskich słów w angielskiej transkrypcji.

— Słowo „ucałuj” i „pieniądze” powtarzało się w twojej rozmowie najwięcej razy. Czy możesz mi powiedzieć, co to znaczy?

1

Pieksy: PX — litery oznaczające amerykańskie kantyny wojskowe poza granicami US.

2

W tej chwili! — ang.

3

Przeklęci idioci — ang.

1 nikogo — franc.

pani

O dwunastej, jak co dnia, wracam z Aliansu. Nie wita mnie tym razem zwykły stukot maszyny. Maszyna do pisania przed południem, Mozart po południu — to są odgłosy, które łączą się nierozerwalnie z tym domem. Gdy ich nie ma, czegoś mi brak.

Pani pisze na maszynie bardzo sprawnie. Jak rutynowana maszynistka, która dzień po dniu przepisuje te same szablony tekstów. Szablonami tekstów mojej pani są listy miłosne. Gdy siedzi przy maszynie, ręce jej nie odrywają się od klawiatury. Szybkie palce migają, przyciskając bezbłędnie odpowiednie klawisze. Nie ma przestojów, nie ma chwili namysłu, nie ma momentu ciszy: maszyna terkocze rytmicznie, jakby napędzana mechanicznym motorem. Rytm ten zakłóca tylko powtarzany w regularnych odstępach szybki świst wkręcanych i wykręcanych kartek papieru.

I dlatego dziś, kiedy maszyna milczy, ogarnia mnie niespodziana cisza, cisza, która aż dźwięczy. Wsadzam głowę przez okienko i rzucam spojrzenie na pokój: per-sonne Przystępuję do codziennych zajęć.

Najpierw trzeba się przebrać. Zrzucam wyjściowe ubranie i zakładam swój roboczy uniform. W locie chwytam parę listków sałaty prosto z sdlad shakera — francuska sałata jest tak krucha i smaczna, że można ją jeść bez żadnych przypraw — popijam kawą i do roboty!

Najpierw pokój dzieci, potem Salon. Salon przez duże „S”. W tym domu wymawia się z francuska to słowo: z „ą” na końcu. „Salon, nie saloon” — pouczyła mnie Kate zaraz na wstępie. Saloon bowiem oznacza w angielskim restaurację czy bar na statku lub w hotelu, w amerykańskim zaś ma znaczenie jeszcze bardziej pejoratywne w rozumieniu sfer moich państwa: znaczy szynk lub knajpa portowa.

Sprzątam więc Salon. Olbrzymi, mroczny pokój, pełen zakamarków i wnęk. Jedna jego część, ta bliżej kuchni i okienka do wydawania potraw, jest jednocześnie jadalnią. Tu znajduje się stół ze świecami, nieodłącznym atrybutem amerykańskich dinnerów u ludzi z wyższego społecznego szczebla.

Podnoszę żaluzje w licznych oknach tego pokoju, dotąd jeszcze spuszczone, i światło słoneczne zalewa wszystkie kąty, uwidaczniając nieporządek i kurz, który stanie się przedmiotem mego ataku.

Biorę ścierkę i zaczynam metodycznie wycierać sprzęt po sprzęcie. Najpierw barek na kółkach. Jest tak obciążony, że trudno go przetoczyć: butelka sherry — z czarną sylwetką pana w pelerynie — wczoraj jeszcze pełna, dziś jakieś nędzne resztki na dnie. Rosyjska wódka — jeszcze zapieczętowana, widać najnowszy nabytek (trunki nie zagrzewają długo miejsca w tym domu). Pusta butelka burgunda, dżin, martini, cinzano, pusta butelka szkockiej „Black and White” whisky, pusta butelka amerykańskiej „Burbon” whisky, pogardzanej jako naśladownictwo i pitej tylko in emergency, w przymusowych wypadkach, gdy oryginalnej szkockiej whisky zbraknie. Jeszcze strzelista, jak budownictwo gotyckie, flaszka mniszego likieru chartreuse, jeszcze jakieś pernaud i inne aperitify, butelki po wodzie so-

dowej, tonikach i piwie — i to z grubsza byłoby wszystko. Cały ten arsenał zalega wnętrze barku, podczas gdy na wierzchnim szklanym blacie piętrzy się patera z owocami. Wygląda jak martwa natura z drobnomieszczań-skich kiczów. Patera ta jest magnesem, który przyciąga dzieci. Kontemplują ją w milczeniu przez okienko do wydawania potraw: dzieciom do Salonu bez wezwania wejść nie wolno! Biada im, gdy zwyciężone przemożną pokusą zakradną się i ściągną jakiś owoc! Za każde bowiem uszczknięte gronko — lanie.

Gdy Salon już błyszczy się i świeci, przenoszę się wraz ze swymi akcesoriami do sypialni państwa. Przy akompaniamencie szybkiej mowy, przerywanej od czasu do czasu muzyką — gdyż przenośne radio towarzyszy mi w czasie sprzątania — zabieram się i tu do porządków.

Najpierw najgorsze, to znaczy łóżko. Łóżko ma kształt idealnego kwadratu i sprężynuje jak piłka, gdy się na nim położyć. Prześcieradło nie jest zwykłym płatem płótna, a czymś w rodzaju pokrowca, który zakłada się na materac. Długo uczyłam się techniki słania, nim ją wreszcie opanowałam, a i teraz jeszcze z trudnością przychodzi mi zasłanie tego olbrzyma, który zajmuje pół pokoju, ciężką podwójną narzutą.

W sypialni nie ma śladów po obecności schludnego pana — chyba tylko odcisk głowy na poduszce — natomiast pani jest pełno. Jej rzeczy, rozsiane po podłodze, pętają mi nogi. Potykając się więc o zwoje pończoch, o kępki majtek, staników i halek, przystępuję do łóżka.

Gdy łóżko gotowe, kolej na toaletę. Jednym ruchem ramienia zgarniam do koszyka całe zastępy flaszek, kosmetyków, kremów, odświeżaczy, lotionów, tuszów, pędzelków, pierścionków, klipsów, bransolet, lakierów, które gęstym szpalerem zalegają blat pod lustrem. Nie byłabym rasową służącą, gdybym nie korzystała z kosmetyków pani. Więc i tym razem, nim przystąpię do odkurzania, nie omieszkam wklepać sobie pod oczy „kropli księżyca” — ostatniego osiągnięcia genialnej Elisabeth Arden.

Po uporaniu się z łóżkiem i toaletą, można powiedzieć, że najgorsze minęło. Jeszcze tylko nocne stoliki i podłoga.

Nocny stolik pana nie przedstawia trudności: nie ma na nim nic, prócz pustych szklanek po trunkach; stolik pani natomiast jest miniaturą toalety i jej zawartości.

Przed przystąpieniem do czyszczenia podłogi robię selekcję odzieży, która ją zaściela. Najbardziej interesują mnie pończochy: jeśli w pończosze jest oczko, odkładam je na osobną kupkę — to dla mnie, bo pani i tak by ją wyrzuciła. Resztę wtłaczam, jak popadnie, do szuflad, schowków i szafeczek, pani i tak poprzewraca wszystko do góry nogami, jak tylko się pojawi.

A oto i ona. Piękna jak marzenie, wesoła, podchmielona. Powraca z lunchu w pobliskim bistro. Od progu wymachuje papierową serwetką:

— Obejrzyj mój portret — mówi podając mi serwetkę, gdzie za pomocą kilku kresek nakreślono jej podobiznę.

— „Madame, przypomina mi pani madonnę włoską”, powiedział do mnie zduszonym szeptem, a następnie, przysiadł się do mojego stolika i spytał: „Czy mogę panią uwiecznić?” „W poezji czy w prozie?”, spytałam, a on mi na to: „W rysunku”. No i masz rezultat — mówi pani, strzepując palcami po serwetce.

Twarz mojej pani ma w sobie rzeczywiście coś z portretów starych mistrzów, „madonna włoska z domieszką Scarlet O’Hara” — myślę. Bo przy całej klasyczności twarz pani jest odbiciem owej mieszanki ras, charakterystycznej dla Ameryki: znać na niej wpływy indiańskie, nordyckie, semickie. Moim zdaniem, skaza ta świetnie robi owej klasyczności i przydaje tylko blasku urodzie pani. Można by nawet określić ją jako wręcz doskonałą, gdyby nie dysharmonia, jaką sama wprowadza: będąc z natury za szczupłą, robi wszystko, żeby jeszcze schudnąć, a gdy już to osiągnie, z uporem kultywuje swoje gnaty, nic prawie nie jedząc. Będąc ciut za wysoką, nosi obuwie na maksymalnych szpilkach. Mając twarz niesłychanie wyrazistą, przydaje jej jeszcze wyrazu, malując jaskrawo każdy szczegół.

A ubranie! Pożal się, Boże! Tylko ręce załamać. Zawsze wystrzeli z jakimś szokującym dodatkiem. Czy to będzie kapelusz, pasek czy klips — wszystko jedno co, ale zawsze źle. Zawsze o ten jeden szczegół za dużo.

Ale clou wszystkiego stanowi strój pazia, który pani przywdziewa niekiedy, gdy przychodzą goście. W obcisłych lasteksowych, czarnych spodniach, w czarnej kolczudze przetykanej złotem, z włosami upiętymi po pa-ziowsku (włosy mojej pani nadają się do każdej fryzury), zasiada na zydelku przy płonącym kominku, przybierając malownicze pozy.

Wsadzam wówczas głowę przez okienko i przypatruję się: co to znowu za teatr? Ale nie. Wszystko odbywa się z największą powagą. Moja pani przyjmuje gości. Przyjmuje gości, nie zajmując się nimi wcale, tylko pozując jakby do portretu. Tym razem na smętnie. Od czasu do czasu, wraz ze zmianą skłonu tułowia, rzuca jakąś refleksyjną uwagę, pełną melancholijnego smutku. U nas takie zachowanie gospodyni uznano by za brak gościnności, brak wyrobienia, lekceważenie — tam nie razi. Zresztą pozy mojej pani zmieniają się w zależności od pory dnia, ubrania, które ma na sobie, sytuacji.

Tym razem jest niezwykle ożywiona. Zaczyna coś nucić, urywa, stuka obcasami po mieszkaniu, błąkając się bez celu tu i tam, zagląda do kuchni, wreszcie przystępuje do rzeczy:

— Ee... Ewa, zaraz dzieci wrócą — spogląda na zegarek — tak. Czy mogłabyś je wziąć do Lasku zaraz po powrocie? Bardzo mi na tym zależy, bo widzisz, spodziewam się overseas call \ i nie chciałabym, żeby one to słyszały. Ale wróćcie przed Jamesem — dodaje (James to jej mąż) — jak gdyby nigdy nic. No tak... — Pani jest zmieszana. Czerwieni się, nie patrzy mi w oczy; zupełnie jak młoda dziewczyna. Żenuje mnie to i trochę złości. Jesteśmy w jednym wieku; w końcu, o co te korowody! Wewnętrznie wzruszam ramionami i pochylam się nad zmywakiem;

— Dobrze, oczywiście — mówię. — Dzieci będą zachwycone.

— Bo ty na pewno myślisz, że ja jestem złą matką — słyszę nad swoimi plecami.

— Wcale tak nie myślę — mówię nie unosząc głowy. — Jest pani matką szczerą w każdym razie. — Staram się, żeby to zabrzmiało swobodnie i lekko, po prostu zwyczajnie, ale nie wiem, czy nie odbiera tego jako ironii. Jestem w jej mniemaniu szczytem wszelkich doskonałości. Myśli, że ją w gruncie rzeczy potępiam. Potępiam nie z powodu nielegalnej miłości — z tego sobie nic nie robi! — ale z powodu dzieci.

Pani dziećmi się nie zajmuje. Pragnęłaby, ale nie może. „Denerwują mnie i nudzą w potworny sposób” — powiedziała mi kiedyś, gdy była zalana. „Kocham je, ale nie znoszę ich towarzystwa”. Nieraz proponowała mi: „Ja za ciebie tu sprzątnę, a ty zabierz je z domu”. Przy tym wszystkim uważa się za wyrodną matkę i cierpi nad tym. Szuka we mnie zrozumienia.

1 rozmowa kablowa (ze Stanami) — ang.

— Ach... — słyszę jej ciężkie, przeciągłe westchnienie nad swoją głową. Nie jest zupełnie przekonana moim wyjaśnieniem.

— Niech pani nie traktuje mnie jak swoje sumienie — (mówię do niej you, co może znaczyć „pani” lub „ty”. Ona tak samo mówi do mnie, wtrącając tylko od czasu do czasu moje imię, czego ja nie dopuszczam się w stosunku do niej. W tym zaznacza się różnica naszych pozycji).

— Co?

Muszę unieść głowę, żeby mnie zrozumiała. Nie jest przygotowana na takie filozoficzno-dydaktyczne treści.

— Niech pani nie traktuje mnie jak swoje sumienie — powtarzam.

— A, tak. Masz rację. To ja sama myślę, że jestem złą matką. Bo jestem — dodaje z nagłą beztroską, jakby odprężona. — Widzisz, on ma do mnie dzwonić dzisiaj ze Stanów, więc dlatego... I patrz, co mi tu przysłał — wyjmuje z lotniczej koperty gęsto zapisane kartki. Na jednej z nich uczepiony rząd kolorowych pigułek w celofanowych przegródkach. — To najnowsze trankwili-zery x. Podobno, cudowne w działaniu. Przysłał mi, żebym zażywała. Czy on nie jest darling, powiedz sama?!

Widocznie ukochany wie, na co ją złapać. Bo moja pani ma bzika na punkcie leków. Co rano, gdy podaj ę jej do łóżka sok, połyka całą garść kolorowych pigułek. Z jednej takiej porcji można by łańcuszek korali nanizać. I tak sztyftu je się tymi paciorkami kilka razy dziennie. Nieraz sobie myślę, że gdyby nie te soki, mleko i alkohol, w których to płynach się pławi, dawno by ją od tych leków szlag trafił. „Po co pani tego tyle bierze?” — spytałam kiedyś. „Jak to po co? Lekarz mi kazał” — pani była wyraźnie zgorszona. „I wierzy pani tak leka-

1 pigułki uspokajające (od tranquillize — uspokajać). rzom?” — nie dawałam za wygraną. Na to pani nie miała już odpowiedzi. Uznała mnie w tym względzie — przy całym szacunku dla mego nieposzlakowanego charakteru — za głęboką ciemniaczkę ze wschodniej Europy. Jeżeli w ogóle z Europy! Wiara w medycynę, w środki farmakologiczne, które nie tylko mogą uzdrowić ciało, ale zapewnić szczęście i odżegnać wszelkie zło, jest dla ogółu Amerykanów podstawą życia i spokoju wewnętrznego. Jakiekolwiek komentowanie lub podawanie w wątpliwość werdyktu lekarza jest dla nich przejawem ciemnoty. Moja pani brała pigułki na ssanie w żołądku i na budzenie się rano z radosnym samopoczuciem, na wątrobę i na esprit, na hemoroidy i na łagodne usposobienie po obiedzie. To wszystko równolegle, w jednej przygarści, z jednaką wiarą w skuteczność działania. Rozpoznawała je po kolorach.

W tym stanie rzeczy jej boy-friend nie mógł jej zrobić większej frajdy jak przysyłając taki właśnie podarek. Znał się na rzeczy.

Moja pani napełnia szklankę sokiem, podnosi do ust pigułkę i przełyka ją z lubością, przymykając oczy.

— Dobrze, pójdę z dziećmi — mówię odsuwając zmywanie i wycierając starannie ręce. — Zabiorę je do Bois.

dzieci

Bois de Boulogne jest tuż pod nosem. Mija się kilka włoskich ruder, koło których rynsztokiem płynie śmierdząca woda (rudery nie są skanalizowane), sklep piekarza i rzeźnika, przechodzi się koło sztachet tajemniczego chdteau (dzieci zawsze tam zaglądają) i jest się już na skraju Lasku Bulońskiego.