52,99 zł
Brutalny świat, który znają nieliczni
Artur od małolata mieszka na Marymoncie. W murach podstawówki nr 53, na osiedlowych ławkach, a także od lokalnej społeczności chuliganów otrzymuje prawdziwą szkołę życia. Mimo to doskonale rozumie prawa rządzące tym specyficznym mikrokosmosem – albo jest z nimi, albo przeciwko nim.
Zaczyna się, jak zwykle, niewinnie – od wygłupów w szkole, zaczepek, wagarów. Wkrótce jednak niebezpieczne wybryki i drobne kradzieże zaczynają sprawiać Arturowi przyjemność. Granica przesuwa się niezauważalnie w stronę świata grup przestępczych. Z dnia na dzień proca w rękach dzieciaków staje się pistoletem w dłoniach młodocianych bandytów. Aż pewnego dnia coś w Arturze pęka. Chce być inny. Korzenie trzymają go jednak mocno...
„Wychowany na Marymoncie” przedstawia obraz dzisiejszej Warszawy, o którym większość ludzi słyszała tylko w radiu i telewizji. Opisuje historie z marymonckiego oraz żoliborskiego podwórka lat 80. i 90., a także pokazuje, co robili i jak wychowywali się przestępcy najbardziej znanych grup kryminalnych w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 613
Marcin Hawryszko
Wychowany na Marymoncie
Wszelkie podobieństwa do postaci lub zdarzeń przedstawionych w książce NIE SĄ PRZYPADKOWE
W latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku na wyrzucenie ze Szkoły Podstawowej numer 53, której to szacowne mury do dzisiaj stoją na Dolnym Marymoncie przy ulicy Rudzkiej 6 w Warszawie, trzeba było sobie naprawdę zasłużyć. Niewinne wybryki dorastającej młodzieży, typu rzucanie podczas lekcji ogryzkami czy kredkami w tablicę, po której pisał nauczyciel, nie kwalifikowały się do wymierzenia tak dotkliwej kary. Również otwieranie drzwi do klasy, gdzie toczyła się akurat lekcja, a następnie wkładanie tam głowy i ryczenie na cały głos jak krowa lub kwiczenie jak świnia, a nawet wrzucenie kubła ze śmieciami do środka, nie były traktowane jako zdarzenia naganne. Nawet kiedy Deska w siódmej klasie pobił w czasie przerwy o rok starszego syna nauczycielki tak, że chłopak musiał jechać z mamą do lekarza, a później leżał tydzień na płasko, bo miał poważne wstrząśnienie mózgu (Deska, siedząc okrakiem na nieszczęśniku, trzymał go za uszy i walił jego głową o ziemię), to w ramach kary przenieśli go tylko do innej klasy. Nawet jak na lekcję geografii w piątej klasie wszedł nagle na czworakach Placek, a Kwaśniak prowadził go na sznurku niby, że to piesek na smyczy, to pani nauczycielka mówiła tylko do uczniów:
– Nie patrzcie na nich, nie zwracajcie na nich uwagi! To są biedne, upośledzone dzieci! Nie patrzcie na nich!
„Biedne i upośledzone dzieci” robiły więc swój cyrk, ku uciesze całej klasy, a pani powtarzała ciągle swoje, czyli żeby na nich nie patrzeć. W tym czasie Placek, udając psa, obwąchiwał już nogę od stołu. Po chwili zawył nagle niczym rasowy wilk, a następnie zadarł zgięte kolano i udawał, że załatwia psią potrzebę pod biurko nauczycielki. Po skończonej czynności zaczął przebierać dłońmi i nogami, imitując zasypywanie piachem miejsca, w którym przed chwilą zaspokoił swoją zwierzęcą fizjologię. Wszystkim tym zachowaniom towarzyszyły oczywiście szczekanie, piszczenie, warczenie i różne inne psie odgłosy wydawane przez Placka. Kwaśniak natomiast w tym samym czasie szarpał za smycz, gwizdał i pokrzykiwał:
– Spokój, Azor! Nie gryź, Azor! Azor, do nogi! Azor, zostaw!
– Nie zwracajcie na nich uwagi! To są upośledzone dzieci! – powtarzała geografka do klasy, która zarykiwała się ze śmiechu.
A Placek, popiskując i parskając jak psiak, obwąchiwał już nogę pani nauczycielka.
– Nie patrzcie na nich! – Blada i spięta z nerwów kobieta dzielnie kontynuowała swój przekaz do uczniów.
– To są upośle… AAAAAAAAAAAAA!!! – zawyła nagle geografka.
To Placek, nie przestając warczeć, wbił się mocno zębami w jej łydkę. Biorąc pod uwagę fakt, że kobieta była ubrana w spódnicę do kolan i pończochy, musiało ją to naprawdę zaboleć, bo akurat tego psiego zachowania Placek nie udawał. Wyglądało to przekomicznie. Niestety miarka się chyba przebrała i pani od geografii straciła cierpliwość. Placek z Kwaśniakiem, wśród dzikich wrzasków nauczycielki i salw śmiechu młodzieży, uciekli więc z sali. I na tym zdarzenie się zakończyło. Nie było ciągu dalszego. Chyba do co poniektórych osobników w szkole ciało pedagogiczne nie miało po prostu siły.
Zdarzały się jednak takie sytuacje, kiedy kadra nauczycielska musiała reagować ostro. Często wtedy do szkoły przyjeżdżała milicja, przeprowadzane były wizje lokalne, a uczniów przesłuchiwano na potrzeby śledztwa. Miało to miejsce wtedy, kiedy nauczycielom ginęły portfele oraz kiedy milicja szukała sprawców jakiegoś włamania albo kradzieży w okolicznych piwnicach czy sklepach.
Śledztwa i wizje lokalne przeprowadzane były również z powodu większych aktów wandalizmu dokonywanych przez małych rozrabiaków na budowach lub osiedlach, które bezpośrednio sąsiadowały ze szkołą. Na przykład spalenie drewnianego baraku, w którym mieszkał dozorca budowy, albo zniszczenie kabiny dźwigu czy też koparki powodowały wizytę milicji w szkole i zaczynało się szukanie winnych.
Artur, główny bohater tej książki, kilkukrotnie musiał pokonywać zżerający go strach i zachowywać udawany spokój, kiedy to nie chciał pokazać po sobie, że ma coś wspólnego z wydarzeniami, o które rozpytywali funkcjonariusze. Kilka razy profilaktycznie nie pojawił się też na lekcjach, żeby nie dać się przypadkiem zidentyfikować świadkom chuligańskich wybryków, których mundurowi przyprowadzali ze sobą do szkoły. Raz zdążył nawet uciec, kiedy z milicjantami pojawił się robotnik budowlany, który dzień wcześniej prawie złapał Artura na gorącym uczynku. A sprawa była dosyć poważna, bo chodziło o puszczenie z dymem trzech pięter będącego aktualnie w budowie budynku mieszkalnego.
Artur podpalił składowane na powierzchni całego piętra snopki słomy, służące do ocieplania elewacji. Koledzy bali się wziąć udział w akcji, więc czekali na budowie pod blokiem na efekty działań chłopaka, który pomimo tego, że też się bał, nie potrafił opanować żądzy zobaczenia ogromnego słupa ognia, buchającego z płonących snopów. Samotnie przykładał więc zapałki do kolejnych zwojów słomy. Kiedy ogień zaczął już porządnie tańczyć, obejmując samodzielnie sąsiednie snopki, Artur z poczuciem dobrze wykonanego zadania mógł dołączyć do kolegów. Na nieszczęście zauważył go jakiś robotnik i chłopiec, zamiast spokojnie zejść schodami, musiał uciekać w popłochu. Z trzeciego piętra skoczył na małą, ale za to miękką górkę piachu. Dzięki temu udało mu się zwiać razem z kolegami. Robotnik nie wykazał się taką odwagą i został na trzecim piętrze, patrząc tylko z góry na uciekających łobuziaków. Niestety następnego dnia sprawca całego zamieszania zobaczył go w szkole razem z milicjantami, którzy przyszli szukać podpalacza.
Okazało się, że trzy czy nawet cztery piętra bloku, który był w budowie, w wyniku spalenia nadawały się tylko do totalnego remontu. To było bardzo poważne zniszczenie państwowego mienia. Artur nie miał innego wyjścia niż taktycznie wycofać się na boisko, a następnie poza teren szkoły. Tego dnia musiał sobie zrobić przymusowe wagary. Na szczęście dla niego zaspał i przyszedł dopiero na drugą lekcję, więc oficjalnie był nieobecny od rana. Nie było w związku z tym podejrzeń, że się przestraszył i uciekł. Milicja do późnego popołudnia przeczesywała klasy, ciągnąc ze sobą robotnika, który miał rozpoznać sprawcę podpalenia. Arturowi po prostu się upiekło.
Intensywne śledztwo ludowych organów ścigania miało również miejsce po chuligańskim ataku na mieszkanie jednej z najbardziej nielubianych nauczycielek. W tym wydarzeniu Artur niestety także brał udział. Jego koledzy ze starszej, ósmej klasy złapali na osiedlu kota. Związali go, po czym jeden z nich wziął do rąk ciężką płytę chodnikową, podniósł ją, wziął zamach i… zmiażdżył kotu łeb. Artur spotkał ich, jak szli przez osiedle, niosąc martwego już zwierzaka za ogon.
– Idziemy do Szczepańskiej wrzucić jej zabitego kota do mieszkania. Idziesz z nami? – spytali Artura.
– A skąd go macie? – odpowiedział pytaniem chłopak, przyglądając się zakrwawionemu, zniekształconemu ścierwu.
Koledzy opowiedzieli mu, co zrobili. Nie spodobało się to Arturowi. Kochał zwierzęta, nienawidził, gdy ktoś się nad nimi znęcał i nigdy na to nie pozwalał. W ogóle miał może charakter łobuza, ale posiadał również dobre serce i zawsze bronił słabszych. Niestety kot już nie żył i nic tego smutnego faktu zmienić nie mogło. A Szczepańska żyła! I wiadomo było, gdzie mieszka.
Kiedy grupa chuliganów dotarła do bloku, w którym na parterze miała swoje mieszkanie nauczycielka, okazało się, że nie ma jak wrzucić kota do mieszkania, ponieważ pomimo słonecznej pogody ani balkon, ani żadne okno nie były szeroko otwarte. Chłopcy znowu użyli więc płyty chodnikowej. Wyjęli ją z trotuaru, po czym jeden z nich zamachnął się i cisnął tym dużym i ciężkim kawałkiem betonu w kierunku szklanych drzwi balkonowych. Zanim ucichł brzęk tłuczonego szkła i trzask łamanego drewna, za płytą wleciał do mieszkania trup kota ze zmiażdżonym łbem. Uciekających chuliganów goniły z mieszkania wrzaski przerażonej Szczepańskiej. Następnego dnia milicja szukała w szkole winowajców. Nie znaleźli. Patologia? Nie. Marymont.
Trzeba jednak przyznać, że byli w szkole tacy nauczyciele, którzy nie czekali, aż pani dyrektor wezwie rodziców. Nie chcieli też wszystkiego zostawiać milicji. Brali sprawy w swoje ręce i sami wymierzali sprawiedliwość, budując w ten sposób z jednej strony postrach wśród uczniów, ale z drugiej strony chęć zemsty i odpłacenia pięknym za nadobne. Jednym z nich był Zarodek, nauczyciel od przedmiotu ścisłego. Artur bardzo się cieszył, że ten pan akurat jego nie uczył, bo nauczyciel potrafił przeszkadzającego w lekcji ucznia złapać za włosy, szarpnąć i zrzucić z krzesła na ziemię, a następnie, cały czas ciągnąc za te włosy, wywlec nieszczęśnika po podłodze przez całą klasę za drzwi, na korytarz, a na koniec dać mu jeszcze kuksańca i zatrzasnąć drzwi, zostawiając biedaka na zewnątrz. Trzeba jednak przyznać, że trudno się było dziwić takim zachowaniom Zarodka. Młodzież go nie oszczędzała. Kiedy na przykład raz zapomniał zabrać swój neseser z klasy na przerwę, a do tego nieopatrznie zostawił go na biurku z odkrytym wiekiem, chłopcy, wychodząc na korytarz, po kolei pluli do środka zieloną, soczystą „charchę” spod serca. Kiedy nauczyciel wrócił po dzwonku do klasy, zastał zawartość walizki pokrytą obrzydliwymi flegmami. To nie było normalne, ale ten facet też normalny nie był. Kiedyś w siódmej klasie podstawówki Kwaśniak zapukał do drzwi klasy, gdzie akurat prowadził lekcję Zarodek, po czym otworzył drzwi i powiedział:
– Proszę pana, telefon jest do pana w sekretariacie.
– A co się stało? – zapytał Zarodek.
– Żona panu umarła – odpowiedział Kwaśniak.
Nauczyciel najpierw zastygł i zbladł, a następnie wyskoczył z klasy jak poparzony i szalonym pędem pognał do sekretariatu. Tam się dowiedział, że nikt nie dzwonił i w związku z tym również pewnie nikt nie umarł. Tym razem Zarodek wyskoczył, jakby go coś ugryzło, ale z sekretariatu. Ganiał się z Kwaśniakiem po całej szkole przez dłuższy czas, aż w końcu go dopadł i zaciągnął do ubikacji. Po jakimś czasie z łazienki wyszedł najpierw nauczyciel, a później uczeń. Na twarzy chłopca, pod jednym i pod drugim okiem, widniały dwa dorodne siniaki.
Nic więc dziwnego, że Zarodkowi łatwo nie mieszkało się na osiedlu Klaudyny. Non stop odbierał domofony z obelgami i chamskimi tekstami, a wycieraczkę pod drzwiami miał ciągle albo spaloną, albo uwaloną psim gównem. Raz rozpalono mu na niej ognisko z saletry i nadmanganianu potasu, co zaowocowało spaleniem nie tylko wycieraczki, ale również drzwi wejściowych do mieszkania i ścian dookoła. To była wojna i można powiedzieć, że żadna ze stron nie cofała się, żeby oddać pola.
Pewnego razu w siódmej klasie, już po akcji pobicia Kwaśniaka, na jednej ze szkolnych przerw Artur rzucił w kierunku Zarodka skamieniałą grudką ziemi sporych rozmiarów, którą wyjął z doniczki jakiejś dużej rośliny, ozdabiającej szkolny korytarz. Rzucił bardzo mocno, ale był przekonany, że nie trafi, że grudka, zanim doleci, roztrzaska się wcześniej o ścianę, przy której stał nauczyciel. Niestety! Grudka centralnie uderzyła stojącego bokiem Zarodka w nasadę nosa. I to bardzo perfidnie uderzyła, bo najpierw wleciała pod okulary. Trafiony Zarodek, który rozmawiał właśnie z jakąś uczennicą, rzucił w nagłym odruchu głową w bok, a następnie zaczął w szalonym tempie mrugać powiekami, wykonując przy tym bardzo dziwne grymasy twarzy i nieskoordynowane ruchy całego ciała. Wyglądało to przezabawnie. Jednak w przeciwieństwie do ryczących ze śmiechu kolegów, Arturowi tym razem nie było wesoło.
Nauczyciel zdjął okulary, a na jego zasypanej czarnym pyłem twarzy malowała się żądza mordu. Zaczął szarpać każdego, kto mu się nawinął pod rękę, wrzeszcząc w kółko tylko dwa słowa:
– Który to?! Który to?!
Niestety, jak zwykle, znalazła się jakaś uprzejma uczennica i wskazała winowajcę.
Zarodek rzucił się biegiem w kierunku Artura, a ten od razu pognał w kierunku przeciwnym. Ganiali się niemal do końca przerwy po całej szkole. Z góry na dół i z dołu do góry. Uciekając w tłumie rozbawionej młodzieży i osłupiałych nauczycieli, Artur słyszał za sobą dyszącego, rozjuszonego Zarodka. Chłopak, biegnąc, przez cały czas krzyczał przerażony, że to nie on. Nie wiadomo, czy nauczyciel mu w końcu uwierzył, czy też po prostu się zmęczył, w każdym razie w pewnym momencie oddech za plecami Artura ucichł. Chłopiec odwrócił się więc, żeby skontrolować, co się dzieje. Zarodek stał dosyć daleko w tyle i groził mu pięścią.
– Proszę pana! – krzyknął Artur. – Ale to jest jakaś pomyłka! To naprawdę nie ja!
Chłopiec myślał, że nauczyciel przyjdzie na jego lekcję z panią dyrektor. Ale ku jego zaskoczeniu i ogromnej uldze nic takiego się nie stało. Czyżby Zarodek mu uwierzył?
Po latach, kiedy Artur był już dorosłym mężczyzną, kolega wysłał mu link do pewnego artykułu. Artur wchodzi w link i czyta, a tu w wiadomościach opisują zdarzenie, jak mężczyzna lat tyle i tyle pod blokiem na ulicy Klaudyny strzelił do żony z pistoletu własnej produkcji, a następnie wraz z bronią ukrywał się w Lesie Bielańskim, gdzie po tygodniu, w wyniku obławy, pojmali go antyterroryści. Tym mężczyzną był nie kto inny, tylko Zarodek. Artur przez dłuższy czas nie mógł się uwolnić od nurtującego go pytania: czy nauczyciel był wariatem już za czasów, kiedy uczył w podstawówce, czy też to młodzież z podstawówki była przyczyną nieodwracalnych zmian w jego mózgu…?
Innym pedagogiem, który próbował po swojemu zaprowadzać porządek w szkole, był pan Jabłoński, nauczyciel od Zajęć Pracy Technicznej, czyli od ZPT. Z panem Jabłońskim Artur toczył własną, osobistą wojnę, którą zresztą finalnie wygrał. Konflikt rozpoczął się w siódmej klasie podstawówki od napaści pana Jabłońskiego na ucznia. Na Artura, konkretnie.
Któregoś pięknego dnia Artur klepał w coś młotkiem podczas lekcji ZPT. Prawdopodobnie zbijał dach karmnika dla ptaszków. W pewnym momencie stanął za nim pan Jabłoński. Zajętemu pracą chłopcu w ogóle to nie przeszkadzało, bo i dlaczego niby miało przeszkadzać? W końcu nauczyciel ma prawo doglądać postępy w pracy swoich uczniów. Niestety! Nauczyciel miał zupełnie inne zamiary. W tym miejscu nadmienić należy, że w siódmej klasie Artur słuchał punkrocka i w związku z tym ubierał się i nosił fryzurę jak na porządnego punka przystało. Skóra, zwężane spodnie, glany, naszywki z nazwami kapel punkowych na skórzanej albo jeansowej kurtce czy też ich symbole odbite szablonami na T-shirtach, to były nieodłączne elementy stroju. Te ubrania i fryzura w latach osiemdziesiątych były, delikatnie mówiąc, niecodzienne i mocno kłuły w oczy większość grona pedagogicznego; w tym również pana od ZPT, który chyba sobie wymyślił, że ułoży i wygładzi chłopaka do oczekiwanej średniej.
Artur miał dosyć długiego „jeża” postawionego do góry, ale jeden kosmyk włosów spadał mu na środek czoła. Jabłoński, który cały czas stał za nim, znienacka złapał nożyczkami za ten kosmyk.
– I co byś zrobił, Arturek, jakbym ci obciął teraz tego twojego fluka? – zapytał nauczyciel.
Chłopak zdębiał. Dosłownie zamarł. Na czole czuł chłód metalowych nożyczek i nie potrafił wykrztusić z siebie ani słowa. Pomimo grozy sytuacji był jednak pewien, że Jabłoński się tylko niesmacznie wygłupia. Niestety! Pomylił się. W ciszy, jaka zapadła w klasie, szczęk zamykających się nożyczek zabrzmiał jak armatni wystrzał. Stało się! Nauczyciel idiota obciął chłopcu jego kosmyk włosów. Artur uderzył trzymanym w dłoni młotkiem na odlew do tyłu, ile tylko miał sił w ręku. Jabłoński zawył z bólu jak postrzelone zwierzę. Przyjął uderzenie na udo, tuż nad kolanem. Miał szczęście, że nie dostał czysto w staw, bo by mu pewnie rzepka poszła w drobiazgi. Nieprzytomny z wściekłości chłopiec odwrócił się, biorąc kolejny zamach, ale tym razem mierzył już centralnie w durną, belferską głowę. Jabłoński, ratując się przed kalectwem, zaczął rozpaczliwie uciekać, kuśtykając na jedną nogę i krzycząc po drodze do Artura, żeby ten się uspokoił. Ale Artur nie chciał się uspokoić. Dyszał zemstą i chciał zatłuc nauczyciela trzymanym w ręku młotkiem. Zrobili jedno kółko po klasie między ławkami, po czym nauczyciel wyskoczył na korytarz i uciekł. Po jakimś czasie wrócił do klasy z panem od wf-u, z panem woźnym i z panią dyrektor.
Od czasu tej sytuacji Artur wykopał nie młotek, ale topór wojenny. Walka z nauczycielem przechodziła różne etapy, a chłopiec uprzykrzał, jak tylko mógł, życie Jabłońskiemu na lekcjach ZPT. Raz nawet poparzył go niby niechcący lutownicą podczas nauki lutowania. Nauczyciel nieopatrznie stanął zbyt blisko Artura, coś pokazując, a ten po prostu przyłożył mu rozgrzaną lutownicę do ręki, udając, że jej nie zauważył. Szczytowy moment konfliktu nadszedł pewnego zimowego dnia. Otóż pan Jabłoński był szczęśliwym posiadaczem eleganckich, czarnych, skórzanych rękawiczek. W tamtych czasach posiadać rękawiczki z prawdziwej, szlachetnej skóry to był naprawdę duży bajer. Pan od ZPT kładł na początku lekcji te swoje rękawiczki na stole i tak sobie one leżały przez czterdzieści pięć minut, zadając szyku. Na przerwy zabierał rękawiczki ze sobą i, spacerując po korytarzu, nosił je w ręku lub wystające z kieszeni koszuli. Puszył się przy tym jak paw.
Zdarzyło się jednak pewnego razu, że pan od ZPT nie zabrał rękawiczek ze sobą na przerwę. Eleganckie, mięciutkie, czarne, skórzane rękawiczki zostały na stole. Artur nie mógł przejść obok tego faktu obojętnie. Schował się pod ławką i poczekał, aż wszyscy wyjdą z klasy. Kiedy usłyszał chrobot zamykanego zamka, wiedział już, że został sam. Chociaż właściwie nie sam! Był on i były rękawiczki! Pierwotnie chciał schować je gdzieś i cieszyć się z tego, że zdenerwowany Jabłoński będzie ich szukać po sali. Zaczął już nawet zastanawiać się nad miejscem, gdzie będzie je można dobrze ukryć, ale wtedy jego wzrok padł na skrzynkę z gwoździami. W ułamku sekundy zmienił zdanie. Podszedł do skrzynki i wziął do jednej ręki gruby i długi jedenastocalowy gwóźdź, a do drugiej ręki młotek. Następnie podszedł do nauczycielskiego biurka, przystanął na moment, jakby napawając się tym, co za chwilę się wydarzy, po czym z dziką satysfakcją przybił rękawiczki, tak jak leżały, do stołu, pieczołowicie dobijając maksymalnie mocno gwóźdź do blatu.
Po dzwonku drzwi do klasy w końcu się otworzyły i dzieciarnia zwaliła się do środka. Na końcu wszedł zadowolony z siebie pan od ZPT. Usiadł przy biurku, poprawił leżący przed nim dziennik, po czym odruchowo chciał poprawić położenie rękawiczek. Te jednak nawet nie drgnęły. Pociągnął zatem jeszcze raz, ale i tym razem nic się nie zmieniło. Nie przesunęły się nawet o milimetr. Jabłoński zerwał się z krzesła, pochylił się nad rękawiczkami i wtedy zobaczył piękną, metalową główkę gwoździa, która, słodko lśniąc, wyraźnie odcinała się srebrzystym blaskiem od czerni skóry. Na jego twarzy pojawiło się uczucie takiego smutku i żałości, że Arturowi przez chwilę nawet zrobiło się go szkoda. Nauczyciel prawie się popłakał. Oczywiście chłopak wylądował w gabinecie pani dyrektor, ale nie przyznał się do winy. Wszyscy mogli go podejrzewać, a nawet być przekonanymi, że to on to zrobił, ale co z tego. Zaparł się, że jest niewinny, a koledzy nie wydali go, że nie widzieli go na przerwie. Zresztą nie musieli kłamać. Artur często spędzał pauzy w ubikacji z kolegami z ósmej klasy, więc mogli go nie widzieć.
To wydarzenie złamało Jabłońskiego i całkowicie zmieniło jego zachowanie. Otóż pan od ZPT zaczął traktować Artura jak swojego kolegę. Chyba musiał chodzić na jakieś terapie do psychologa, bo sam raczej nie wpadłby na ten pomysł. Pokazywał chłopcu fotografie z gołymi laskami, wypuszczał wcześniej z lekcji itp. Przyniosło to zamierzony rezultat. Artur i pan od ZPT zostali kolegami.
Ostatni belfer, który niczym szeryf na Dzikim Zachodzie próbował walczyć po swojemu z chuligańską młodzieżą, to był nauczyciel od wf-u – pan Słodkowski. Zaprzestał jednak swojej misji w trosce o samochód marki Fiat 126p, którego był szczęśliwym posiadaczem.
Pewnego dnia, w ósmej klasie podstawówki, Placek, który już nie chodził do szkoły (kolejne szczeble edukacji zaliczał w poprawczakach), wspiął się w czasie trwających lekcji na drzewo, które rosło bezpośrednio przy szkolnym budynku, i ku uciesze wszystkich dzieci odwrócił się, zdjął spodnie do kolan, a następnie wypiął swoje gołe cztery litery w kierunku szkolnych sal. Oczywiście o prowadzeniu lekcji nie mogło być w tej sytuacji mowy. Tym bardziej że Placek wypinał się na gałęzi, która rosła dokładnie na wysokości klasowych okien. Dzielny pan od wf-u wyszedł więc ze szkoły z zamiarem zakończenia tego bezecnego występu i ukarania popisującego się Placka.
– Kubuś! Złaź mi tu na dół! Ale już! – krzyknął Słodkowski.
– Nigdzie nie zejdę! – odpowiedział Placek.
– Złaź tu, Kubuś, albo zaraz cię zrzucę! – zaczął się wściekać nauczyciel.
– Spłóbuj tylko – Placek nie wymawiał spółgłoski „r” – to jutło znajdziesz tego swojego „Malucha” na cegłach.
Wobec takich argumentów pan Słodkowski wywiesił białą flagę i odpuścił sobie ściąganie Placka z drzewa. Nie chciał znaleźć swojego samochodu rankiem bez kół. Zdawał sobie sprawę, że taka wersja wydarzeń była bardziej niż wielce prawdopodobna.
Można śmiało stwierdzić, że szacowne grono nauczycielskie Szkoły Podstawowej numer 53 w bardzo trudnych warunkach niosło kaganek oświaty. Dzieci i młodzież, którą musieli edukować, stanowiła specyficzną mieszankę. Do szkoły uczęszczały dzieciaki, których rodzice pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych dwudziestego wieku zasiedlali blokowiska budowane na Dolnym Marymoncie przy ulicy Klaudyny i częściowo ulicach Gwiaździstej oraz Zabłocińskiej, a także dzieciaki rdzennych, marymonckich rodzin. Ci ostatni mieszkali między innymi w starych kamienicach, które ze względu na stan w większości śmiało można było nazwać ruderami. Usytuowane były przy ulicach Pęcickiej, Rudzkiej, Sobockiej, Marii Kazimiery i Klaudyny. Spora część miejscowej ludności mieszkała również w bardzo marnej jakości domkach, ogrzewanych piecykami na drewno lub węgiel, znajdujących się na ulicach Pelplińskiej, Bohdziewicza, Berenta, Łomiańskiej, Cząstkowskiej, Kolektorskiej i Brochowskiej. Kontrastem dla starych kamienic, biednych domków oraz blokowiska były, całkiem jak na tamte czasy okazałe, wille. Należały do nie wiadomo jakim cudem zamożnych rodzin, stały obok siebie w większych skupiskach lub wymieszane były z ruderami czy biednymi domkami na ulicach Raduńskiej, Sobockiej, Gdańskiej, Łomiańskiej, Kiwerskiej, Lektykarskiej i jeszcze kilku innych okolicznych uliczkach. Część z nich na pewno należała do prominentów ówczesnej władzy ludowej. Dzieci z tych willi również uczęszczały do podstawówki numer 53. Ponadto do szkoły imienia Mariusza Zarudzkiego (takiego patrona na początku lat osiemdziesiątych obrała sobie szkoła) trafiały „spady” z innych okolicznych podstawówek. Głównie ze Szkoły Podstawowej numer 65, usytuowanej na ulicy Potockiej, która obsługiwała drugą część marymonckiego terenu, aż do dzisiejszego Placu Wilsona.
W wyniku budowania osiedli, a co za tym idzie – napływu ludności, Marymont w latach osiemdziesiątych stanowił pomieszanie z poplątaniem chyba wszystkich warstw społecznych. Obok rdzennych marymonckich rodzin, starych gitów i okolicznej recydywy, mieszkała tu napływowa klasa średnia oraz średnia plus, stanowiąca przekrój wszelkich możliwych zawodów, a także bogacze niewiadomego pochodzenia. Dodatkowo osiedle Klaudyny, a później również osiedle Gwiaździsta, zaszczycały swoim meldunkiem największe gwiazdy aktorstwa, sportu i dziennikarstwa PRL-owskiej Polski. W blokach na ulicach Klaudyny i Gwiaździstej mieszkali wraz z rodzinami między innymi panowie: Janusz Gajos, Wojciech Pokora, Jan Kobuszewski, Władysław Komar i wielu, wielu innych, a jeżeli mieli dzieci w wieku szkolnym, to uczęszczały one również do Szkoły Podstawowej numer 53.
Marymoncka chuligańska młodzież szanowała te wielkie postacie ze świata kultury, sportu i mediów. Niestety robiła to na swój, dosyć specyficzny, sposób. Ileż to razy pan Janusz Gajos musiał znosić darcie się wniebogłosy kilkunastoletnich wyrostków, którzy na jego widok, gdy wracał do domu, wrzeszczeli jeden przez drugiego: „Dzień dobry, panie Turecki!!!”. Pan Janusz odpowiadał lekko zniesmaczony: „Dzień dobry” i szedł dalej, bo cóż miał robić. Odprowadzały go krzyki: „Kurrrrtynaaaa w górę!!!” i śmiech rozbawionych oraz podekscytowanych spotkaniem z gwiazdą małolatów. Trzeba jednak zrozumieć te dzieciaki. Charakterystyczna postać, jaką stworzył pan Janusz w Kabarecie pani Olgi Lipińskiej, znana była z telewizji wszystkim Polakom tamtych lat. Kiedyś nie było Internetu oraz brukowców opisujących życie gwiazd. Poza tym, a może i przede wszystkim, nie było tylu „gwiazd”. Dzisiaj „gwiazdą” może zostać każdy, w każdym miejscu świata i to bez żadnego powodu. Kiedyś na bycie popularnym trzeba było naprawdę zapracować, a żeby zostać gwiazdą, trzeba było się napracować w trójnasób i poważnie czymś zasłużyć. Kiedyś gwiazda to był KTOŚ, a życie prywatne takiej gwiazdy owiane było raczej tajemnicą. Znałeś taką osobę tylko z telewizji i z kina lub ewentualnie z gazety, więc spotkanie jej na ulicy to było wydarzenie!
Nie wszystkie jednak gwiazdy miały tak szeroko rozwiniętą tolerancję jak pan Janusz Gajos. A może raczej nie trzymały ciśnienia? Przekonał się o tym Artur, kiedy wracał z basenu przy ulicy Inflanckiej do domu, na osiedle Klaudyny. Szedł razem z kolegą Dygim do przystanku tramwajowego na ulicy Andersa. Chłopcy mieli po dwanaście lat i gorąco przeżywali to, co udało im się zobaczyć, kiedy przepływali pod wodą obok starszych dziewczyn. Mijali przechodniów spokojnym marszem (może to się wydawać dziwne, ale w latach osiemdziesiątych młodzież chodziła pieszo lub przemieszczała się środkami transportu miejskiego, a nie Uberami), kiedy nagle minął ich ON! Chłopcy stanęli jak wryci. To naprawdę był ON! TEN aktor! Wiesław Gołas!!! Pan Wiesław zdążył już ich minąć i oddalić się na jakieś dziesięć metrów, gdy Dygi, nie wiadomo dlaczego, wrzasnął nagle na całe gardło, przerywając tę nabożną ciszę, w której jeszcze przed chwilą stali chłopcy:
– Goooołaaaaas!!!
Pan Wiesław stanął w miejscu, jakby go ktoś szarpnął za barki, po czym błyskawicznie się odwrócił i pełnym sprintem ruszył z wściekłą miną w kierunku chłopców. Artur z Dygim przez moment stali sparaliżowani strachem. W końcu jednak instynkt przetrwania wziął górę i zerwali się do ucieczki. Artur skręcił z chodnika i na przełaj, po trawniku, uciekał ile sił w nogach w kierunku budynku Intraco, a Dygi nadal biegł przed siebie w stronę ulicy Andersa. Pan Wiesław nie miał chyba ochoty bawić się w ganianki po trawie, bo pobiegł dalej prosto. Artur stał przerażony z mocno walącym sercem i patrzył, jak pan Wiesław goni jego kolegę. Patrzył, dopóki biegnąca para nie zniknęła mu z oczu. Kiedy chłopcy spotkali się później na osiedlu, okazało się, że aktor gonił dzieciaka prawie kilometr. Dygi ledwo mu uciekł. Zawzięty był ten pan Wiesław.
Artur po tej sytuacji miał sporo materiału do przemyślenia. Zastanawiał się przede wszystkim, czego się bał i dlaczego w ogóle się bał? Co było powodem, że on i jego kolega byli tak przerażeni? Po czasie zrozumiał, że to zbudowane wyobrażenie, mit o tym, że ktoś jest ważny wprawiły go w taki stan. On, Artur, zwykły chłopiec, a tu goni go pan Wiesław Gołas! Taka gwiazda! To była świetna lekcja dla Artura. Analizując to zdarzenie, doszedł w pewnym momencie do pytania: „Ale co z tego, że GWIAZDA”? Od tej pory był silniejszym wewnętrznie chłopakiem, chociaż sam jeszcze nie wiedział dlaczego.
Wracając jednak do Marymontu i jego mieszkańców, to należy jasno powiedzieć, że socjalistyczna rzeczywistość lat osiemdziesiątych nie dawała najmniejszej szansy na izolowanie się ludziom, którzy żyli na świeczniku. Można więc śmiało stwierdzić, że dzięki Polsce Ludowej, a trzeba zaznaczyć, że mieszanie klas społecznych było celowym i świadomym działaniem władz, następowało wzajemne przenikanie się tych różnych warstw, które siłą rzeczy integrowały się i wymieniały intelektualnie, kulturowo oraz mentalnie. Taki tygiel różnorodności tworzył przy okazji niecodzienne warunki oraz wspaniałe środowisko do rozwoju dla ciekawej życia i świata, dorastającej marymonckiej młodzieży.
***
Artur dołączył do tej społeczności, kiedy pod koniec wakacji 1978 roku wraz z rodzicami przeprowadził się na osiedle Klaudyny z warszawskiej Woli. Artur, żywy, wesoły i pełen zapału siedmiolatek z czarną czupryną i brązowymi oczami, od razu rzucił się w wir osiedlowego życia, które w tamtym czasie koncentrowało się dla niego głównie na szkolnym boisku pod blokiem. Na dzień dobry poznał Klaudiusza, a potem Michała, którzy wiedli prym w podwórkowych zabawach i z którymi jako nowy obowiązkowo musiał stoczyć bójkę, a ponieważ dwukrotnie wyszedł zwycięsko, od razu został liderem tej trzyosobowej grupy. Fakt ten bardzo szybko miał swoje konsekwencje w szkole, do której chłopcy poszli razem, dostając się do tej samej pierwszej klasy. Przewodnictwo w grupie, czyli przodowanie w głupich pomysłach, bójkach i wymyślaniu psot, przeniosło się bowiem na obszar szkolny. W wyniku złego zachowania i bycia, zdaniem nauczycieli, prowodyrem w grupie rozrabiaków, Artur został przeniesiony z klasy 1 A do 2 D, a następnie, znowu karnie, z 2 D do 3 C. Pod szyldem „C” Artur ukończył Szkołę Podstawową numer 53 we właściwym terminie. Niestety na końcowym świadectwie widniała ocena z zachowania: NIEODPOWIEDNIE. Gorsze było już tylko „naganne”, ale z taką oceną się nie zdawało, a nikt przecież nie miał zamiaru trzymać chłopaka w murach szkoły dłużej, niż to było konieczne.
Oprócz kolegów z osiedlowych bloków Artur poznawał w podstawówce również dzieci z rozpadających się kamienic, biednych domków i z willi. Dzieci z willi jakoś niezwykle rzadko zapraszały rówieśników do swoich domów, natomiast u kolegów z marymonckich rodzin Artur bywał bardzo często. Obserwował warunki, w jakich mieszkają, i chociaż na ulicach starej Woli zdążył już poznać niezbyt wysokie standardy życia warszawskich kamienic i podwórek, to nie mógł się nadziwić, widząc, że w marymonckich domkach zdarzało się często, iż dach stanowiły jedynie metalowe płyty z położoną na nie papą, a w kamienicach dwójka czy trójka rodzeństwa mieszkała wraz z rodzicami w jednym pokoju, bo tylko tyle pomieszczeń posiadało ich mieszkanie. Braki ciepłej wody i centralnego ogrzewania, zarówno w domkach, jak i w kamienicach, były normą. A jednak mieszkały tam bardzo interesujące postacie. To znaczy interesujące dla Artura i jego rówieśników.
Na przykład jedną z rozpadających się ruder zajmowało rodzeństwo – dwóch braci i siostra, których ojciec pracował w obwoźnym wesołym miasteczku jako kierowca motoru, którym jeździł w tak zwanej „beczce śmierci”. Polegało to na tym, że rozpędzał się swoim jednośladem i wjeżdżał na wewnętrzną ścianę ogromnej, drewnianej beczki, a następnie jeździł w środku po jej obwodzie, równolegle do ziemi. Ludzie stali na szczycie konstrukcji i patrzyli z podziwem na te kaskaderskie popisy.
W innej kamienicy mieszkał stary recydywista, o którym było wiadomo, że dwa razy siedział w więzieniu za morderstwo i że właśnie w „mokrym” fachu wyspecjalizował się w swojej zbójeckiej pracy. Kolejne mieszkanie zasiedlał starszy od Artura o dwa lata kolega, którego matka prowadziła w domu tak zwaną „metę”, czyli nielegalną sprzedaż wódki. Biorąc pod uwagę fakt, że sprzedaż alkoholu w sklepach prowadzona była w tamtych czasach dopiero od godziny trzynastej, a po godzinie dwudziestej wszystkie sklepy były już zamknięte i, jakby tego było mało, alkoholu często w tych sklepach brakowało, to nielegalna sprzedaż wódki była naprawdę bardzo intratnym biznesem. Oczywiście miejsce, gdzie ją sprzedawano, stanowiło bardzo ważny punkt na mapie aktywności towarzysko-kulturalnej okolicznego półświatka. Prowadzona działalność związana była z tym, że dom zamieniał się w melinę, a libacja trwała na okrągło. Siłą rzeczy przez mieszkanie przewijali się stale różni menele, poważni bandyci oraz młodociani chuligani. Tak… standardy wychowania i relacje społeczne, jakie Artur miał okazję obserwować w tych marymonckich rodzinach, często wprowadzały młodego chłopaka w zdumienie i równie często w zakłopotanie. Jednakże poznawanie światów, które były tak inne od życia z rodzicami w bloku, budowało w nim odporność na przeciwności losu, a obcowanie z nieraz skrajnie patologicznymi sytuacjami i osobami wyrabiało w nim wewnętrzną hardość i kształtowało charakter.
Pomimo tego, że koledzy z kamienic mieli sporo ciekawych sąsiadów, Artur uważał jednak, że ci, którzy mieszkają w domkach, mają zdecydowanie najlepiej, ponieważ posiadali kawałek własnego podwórka, na którym dodatkowo rosły drzewa owocowe albo krzaki agrestu lub porzeczek. Bardzo odpowiadało mu bywanie w tych domach i obserwowanie, jak żyją marymonckie, często wielopokoleniowe, rodziny. Najbardziej lubił gościć u Kwaśniaka, ponieważ w tym domu zawsze działo się coś ciekawego, niecodziennego, takiego po prostu marymonckiego. Kwaśniak lubił na przykład witać swoją mamę, łapiąc ją przez ubranie za pierś. Ciągnął matczynego cyca w kierunku swoich ust i krzycząc: „Dzień dobry!”, całował go tak, jak się całuje na powitanie kobietę w dłoń. Matka waliła go po głowie, wrzeszcząc: „Ty durniu”, i już było wesoło! Tak… Artur musiał przyznać, że Kwaśniak miał bardzo oryginalne pomysły.
Któregoś razu, w okolicach szóstej klasy podstawówki, przyszedł po niego wraz z innymi kolegami, żeby pojechać razem na basen, na ulicę Inflancką. Chłopcy patrzą, a za płotem, na podwórku, rozgrywa się taka oto scena: na ziemi leży dziadek Kwaśniaka, a ich kumpel siedzi mu okrakiem na klatce piersiowej i wciska biedakowi starą, śmierdzącą skarpetę pod nos. Dziadek próbuje się bronić, wykonuje jakieś dziwne glistowate ruchy, chcąc zrzucić z siebie napastnika. Ucieka głową w lewo i w prawo, wije się na wszystkie strony, a Kwaśniak, utrzymując pozycję jak kowboj na rodeo, śmieje się półgębkiem i z jakimś dzikim grymasem na twarzy wpycha cały czas staremu człowiekowi skarpetkę do nosa. Widać było wyraźnie, że z tej walczącej na ziemi pary tylko jedna osoba dobrze się bawi. W pewnym momencie staruszek wyczuł ręką cegłę leżącą w trawie. Niewiele myśląc, złapał za kamień i tak przygrzmocił wnukowi w tył głowy, że ten momentalnie spadł z niego, tracąc na chwilę przytomność. Dziadek był wolny! Artur pytał później Kwaśniaka, dlaczego wpychał dziadkowi starą, śmierdzącą skarpetkę do nosa. Kwaśniak nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Patologia? Nie. Marymont.
Patologiczne warunki w marymonckich domach i blokach rodziły patologiczne zachowania w szkole. Bójki, kradzieże portfeli czy torebek nauczycielom i nauczycielkom albo okradanie szatni to nie były odosobnione zjawiska. To, co działo się na lekcjach, na korytarzach, w ubikacjach i w ogóle na terenie szkoły oraz w jej okolicach, to jednak temat na oddzielną opowieść.
Obok starych kamienic oraz mniej lub bardziej biednych domków, nieodłączną częścią marymonckiego krajobrazu byli rdzenni mieszkańcy tych ziem. Ich obecność towarzyszyła Arturowi i jego kolegom od dziecka. Relacje pomiędzy marymoncką bandyterką i żulernią a napływowymi, rozrabiającymi dzieciakami przechodziły różne fazy i etapy. Marymoncka granda to były mieszane pokolenia i zróżnicowana hierarchia. Najpierw były dzieci, czyli rówieśnicy i koledzy Artura. Dalej – ich starsi bracia, czyli najczęściej młode gity przed lub po pierwszych wyrokach, a na końcu elita, czyli stara recydywa. Prawdziwe, niebezpieczne bandziory. Artur z kolegami napotykał ich wszędzie i im bardziej młode wilczki dorastały, tym częściej dochodziło do konfliktów. Jak zawsze były osoby i grupki, wobec których chłopcy mogli sobie pozwolić na więcej, oraz oczywiście takie typy, na których lepiej było nawet nie próbować się patrzeć. Wytatuowane w więzieniach umięśnione torsy oraz ramiona, kropki w kącikach oczu czy mgiełki wzdłuż linii rzęs budziły respekt, a zimne i beznamiętne spojrzenia wybijały z głowy jakiekolwiek durne pomysły. Postawne sylwetki, zakazane gęby, bezczelne i brawurowe zachowania oraz legendy krążące o tych ludziach dopełniały wizerunku wyjętych poza nawias społeczeństwa, niebezpiecznych bandziorów. Co jakiś czas zdarzały się sytuacje, kiedy grupa gitów trafiała na grupę małolatów i oczywiście zawsze dochodziło do jakichś zaczepek, ale chłopcy zwykle odpowiadali coś niewyraźnie pod nosem i uciekali. Co z tego, że znali ich synów, synów ich kolegów albo mieszkali po sąsiedzku. Jak ferajna była po wódce, to lubiła sobie podokazywać. I lepiej było wtedy schodzić im z drogi.
Nie zawsze oczywiście było można. Pewnego razu na przykład, kiedy Artur był w siódmej klasie podstawówki, szedł wraz z całym muzycznym składem punkowego zespołu na próbę. Nieśli dwa bębny własnej produkcji, samoróbkę gitary elektrycznej, jakieś kable, jakiś wzmacniacz. Wszystko to, co było niezbędne do odbycia próby u kolegi w domu. Po drodze, na rogu ulic Klaudyny i Rudzkiej, natknęli się na trzech przedstawicieli marymonckiej społeczności lokalnej. Zdrowe „byki” około trzydziestki. Oczywiście nie było mowy, żeby przeszli obok chłopców obojętnie. A ci, z całym tym sprzętem, który nieśli, nie mieli nawet jak uciec. Na szczęście skończyło się tylko na szarpaninie. Ktoś zarobił „karczycho”, ktoś dostał „liścia” w głowę, ktoś kopa w dupę. Do tego agresorzy dla zabawy skopali, a co za tym idzie, zniszczyli bębny. I tyle… Poszli sobie dalej. Lidera tych gitów pięć lat później Artur pokonał w siłowaniu na rękę, kiedy to nowe pokolenie spotkało się ze starym w piwiarni „Joasia” (aktualnie rondo ulic Gwiaździstej i Potockiej). Ale to był już czas, gdy relacje młodych wilków ze starym, marymonckim elementem zaczynały wchodzić na zupełnie inny poziom. Zanim jednak do tego doszło, zdarzyło się jeszcze niejedno spotkanie i niejeden konflikt dorastających dzieciaków z okolicznymi dorosłymi oprychami.
Panowie recydywa lubili na przykład biesiadować na zielonej trawce, nad wodą. Dzisiaj to miejsce nazywa się Park Stawy Kellera, a po ludzku są to dwa spore oczka wodne, jedno mniejsze, drugie większe, kiedyś nazywane po prostu „stawikami”. Obok tych stawów Artur dosyć regularnie wędrował wraz z kolegami, przemierzając trasę z osiedla przy ulicy Klaudyny na osiedle przy ulicy Zabłocińskiej i na odwrót. Na Zabłocińskiej znajdowało się jedno z miejsc spotkań marymonckiej młodzieży. Stanowiły je dwie postawione naprzeciwko siebie ławki. Z dwóch stron zasłaniał je mur okalający budynki jakiegoś kościelnego przybytku, a dodatkowo piękne, rozłożyste drzewo chroniło je swoimi gałęziami i liśćmi przed wzrokiem porządnych obywateli. Świetne miejsce na wspólne spędzanie wolnego czasu. Schodziła się tam młodzież z różnych części Marymontu. Przychodził tam również Artur z kolegami z Klaudyny i z Gwiaździstej. Kiedy szli, mijając Stawy Kellera, często spotykali na przybrzeżnej łące balangujące gwiazdy marymonckiego półświatka. Zmieniały się tylko twarze uczestników, w zależności od tego, kto akurat był na wolności, kto „siedział” lub kto się ukrywał przed wymiarem sprawiedliwości.
Któregoś razu grupka młodzieży maszerowała obok stawów trasą prowadzącą do ławek na ulicy Zabłocińskiej. Dookoła w pełnej krasie swoje uroki rozpościerało piękne polskie, marymonckie lato. Nie było więc w tym nic dziwnego, że po drodze, przy stawach, młodzież napotkała alkoholizującą się recydywę, która zorganizowała sobie piknik na zielonej trawce, nad wodą. Sądząc po składzie, chłopcy trafili akurat na kwiat lokalnej gangsterki. Dodatkowo biesiadujących było więcej niż zwykle. Może opijali wyjście na wolność kilku z nich? Właściwie niewiele to chłopców interesowało. Mieli po szesnaście, siedemnaście lat, swój świat i swoje sprawy, o których marymoncka ferajna nie miała zielonego pojęcia.
– Te, małolaty! Chodźta tutej! – przerwał nagle rozmowę młodych ludzi głośny, agresywny krzyk. Chłopcy stanęli i spojrzeli najpierw po sobie, a potem na imprezującą grupę.
– No co się, kurwa go mać, jopisz! Chodźta tutej! – rozkazującym i jeszcze bardziej agresywnym tonem wrzasnął jeden z gitów.
Chłopcy stanęli jak wmurowani. Nie byli już gówniarzami, a przynajmniej za takich się nie uważali. Nadszedł ten czas, kiedy byle kto nie miał odwagi wchodzić im w drogę. Tu jednak sytuacja była zupełnie inna. Naprzeciwko stały i siedziały gwiazdy marymonckiej recydywy.
Niepewność i strach zaczęły się wkradać w szeregi młodzieży. Na trawce zebrani byli przecież bandyci, których bali się wszyscy. Byli starsi, więksi i do tego była ich spora grupa. Krążyły o nich legendy. Krążyły też legendy o trupach wyłowionych ze stawów, a zwodowanych w wyniku bandyckich porachunków.
„Podchodzić do tych pijanych, zakazanych mord i do tego tak blisko wody? O nie! Nie ma mowy!” – myśleli chłopcy.
W tym momencie poderwał się z ziemi ten, którego wszyscy bali się najbardziej. Duży, groźny i gruby. Więzienne tatuaże na całym ciele potęgowały jeszcze wrażenie złego zbója.
– Podejść tu do mnie, kurwa fa! – ryknął.
W tej chwili cała odwaga, jeżeli jeszcze jakaś wśród chłopców się zachowała, właśnie uleciała w przestrzeń ciepłego, pachnącego ziołami i wodą letniego powietrza.
– Spierdalaj! – krzyknął nagle w stronę bandziora Artur, który nic mądrzejszego nie był w stanie wymyślić. Miał już dosyć przedłużającej się niepewności, tej uwłaczającej jemu i jego kolegom sytuacji.
Koledzy, kiedy to usłyszeli, zbledli jeszcze bardziej. Ich twarze upodobniły się na moment do białego koloru rumianków, rosnących dookoła w trawie. Gitów też na chwilę zatkało. Trwało to jednak tylko sekundę. Nie wybrzmiało echo wykrzyczanej odpowiedzi Artura, a już duży zbir biegł w jego stronę jak rozjuszony niedźwiedź, tyle że na dwóch łapach. Artur zacisnął pięści i ustawił się do nadbiegającej śmierci w pozycji frontalnej. Przyjął postawę do walki i czekał, aż zwierz na niego natrze. Tak naprawdę czekał jednak na sygnał od kolegów, żeby uciekać. Niestety niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej, a nikt jakoś nie dawał hasła do odwrotu. Biegnący agresor był do połowy rozebrany, więc było widać, jak w czasie biegu jego wielki brzuch trzęsie się i kołysze na wszystkie strony. Artur spoglądał na ten latający kałdun jak zahipnotyzowany. Obraz wypiętego brzucha pochłonął go całkowicie. Patrzył na trzęsące się sadło i nie potrafił ruszyć się z miejsca. Chciał uciekać, ale jednocześnie nie mógł się oprzeć przemożnej pokusie wbicia kopniaka w ten rozedrgany, wydęty bebech. Kolegów nie było już obok niego. Uciekali przed nadciągającą śmiercią, wrzeszcząc:
– Artur! Spierdalamy!
Ale Artur nie był w stanie nigdzie spierdalać. Stał zaczarowany i omamiony przez napompowany, latający bęben i nie potrafił się ruszyć. Niedźwiedź już do niego dobiegał. Jeszcze moment, jeszcze chwila i zaraz dosięgnie chłopca swoją łapą! Nie zdążył. Artur wyprzedził go i wypalił w wypięty brzuch proste kopnięcie z tylnej nogi, ile tylko miał sił w swoich młodych, szesnastoletnich mięśniach. Noga do połowy łydki zatopiła się w brzuchu napastnika. Efekt tego był taki, że chłopaka odrzuciło na dwa metry do tyłu tak, jakby zderzył się z lokomotywą i jednocześnie odbił od trampoliny. Zdobyty w ten sposób dystans dał mu jednak czas na to, żeby wykonać w tył zwrot i rzucić się do ucieczki za swoimi kolegami. Uciekając, tuż za plecami słyszał rzężący oddech sapiącego bawoła, który chciał chłopca najpierw wziąć na rogi, potem rozszarpać i wdeptać w ziemię, a na koniec zjeść. Bo ten bawół to był gatunek mięsożerny.
Artur miał na nogach glany, więc nie miał problemu z czarnym żwirem, z którego usypana była wtedy ulica Brochowska, a na tę właśnie ulicę wybiegł z łąki, przebierając nogami, ile tylko miał sił. Natomiast dyszący mściciel, który biegł na bosaka i na trawie jeszcze całkiem nieźle dawał sobie radę, na kamyczkach od razu znacznie zmniejszył tempo, a po chwili zatrzymał się całkowicie. Chłopak, kiedy tylko to zauważył, też od razu zwolnił i zaczął oddalać się od niebezpieczeństwa swobodnym już truchtem, cały szczęśliwy i zadowolony z wykonanej przed chwilą akcji zaczepno-obronnej. Goniły go obelgi, wyzwiska i obietnice śmierci. Na tę chwilę Artur miał to już jednak centralnie w poważaniu. Zatrzymał się nawet i odwrócił, pokazując z daleka wściekłemu gitowi po środkowym palcu każdej ręki. Bandzior pewnie i tak nie zrozumiał, co to znaczyło. Jednak sam fakt, że chłopak stanął i coś tam do niego macha, rozsierdził go jeszcze bardziej. Zaczął energiczniej wymachiwać ramionami i intensywniej rzucać bluzgami, a nawet spróbował znowu biec w kierunku chłopca. Szybko jednak zrezygnował i stanął na żwirze, pełen bezsilnej wściekłości.
W wyniku tego zdarzenia koledzy, którzy mieszkali w niewielkiej odległości od zbira, który gonił Artura, przez ponad rok bardzo poważnie się pilnowali, żeby nie wpaść gdzieś na starego gita. Istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że może ich skojarzyć, a to nie skończyłoby się dla nich dobrze. Tym bardziej że krótki czas po całym wydarzeniu zbir dorwał jakiegoś chłopaka z okolicy, którego podejrzewał, że zna ich ekipę, i wypytywał go o chłopców, a szczególnie o Artura. Oczywiście przesłuchanie bardzo daleko odbiegało od klasycznych standardów dotyczących rozmowy dwóch osób. Zbir dosyć poważnie obił małolata, który na szczęście nic mu nie powiedział, bo w ogóle nie wiedział, o co chodzi. Dla chłopaków ta sytuacja stanowiła jednak jasny sygnał, że na marymoncką ferajnę trzeba teraz jeszcze bardziej uważać.
***
Z roku na rok chłopcy stawali się jednak coraz starsi, coraz bardziej rozwinięci fizycznie, a co za tym idzie, coraz bardziej pewni siebie, a także pewni swoich możliwości i umiejętności. Zaczęła się siłownia, dodatkowo Artur oraz kilku innych kolegów trenowali sporty walki i mieli w tym naprawdę niezłe wyniki. Paru chłopaków, dzięki uwarunkowaniom genetycznym, stało się dużymi i silnymi chłopami. Wszyscy posiadali już całkiem spore doświadczenie w ulicznych rozróbach i bójkach. W wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat, pomimo papierosów, alkoholu i używek, stanowili mocną bojowo grupę kolegów, o której chuligańskich wybrykach zaczynały już krążyć opowieści i legendy po całym Żoliborzu. Kiedy Artur poznał jeszcze chłopaków z osiedla „Potok”, które zostało wybudowane po drugiej stronie Trasy Toruńskiej, stworzyli naprawdę silną ekipę, która była uważana za najmocniejszą w okolicy. Oczywiście często zderzali się z innymi grupami z Żoliborza: Wawrzyszewa, Bielan, Chomiczówki, Sadów Żoliborskich czy Wrzeciona. Chłopcy z tamtych dzielnic, nie wiadomo dlaczego, myśleli, że to oni są najmocniejsi w okolicy. Wtedy dochodziło do konkretnych bójek, z których Artur z kolegami najczęściej wychodzili zwycięsko. Chłopcy polubili ten rodzaj rozrywki i zaczęli wyjeżdżać dalej w miasto, żeby sprawdzać się z innymi ekipami z Warszawy. Artura nigdy nie interesowało udowadnianie, która dzielnica czy osiedle jest „lepsza, bądź gorsza”. Nie jeździł też po Warszawie w poszukiwaniu przeciwników do bójki. Wydawało mu się to po prostu głupie. Oczywistym wyjątkiem były sytuacje, kiedy uważał, że ktoś go zaczepia, oraz wyjazdy odwetowe, gdy któryś z kolegów został gdzieś pobity albo okradziony i należało go pomścić. Zdarzało się również, że koledzy z innych dzielnic prosili o pomoc, właśnie z tego powodu, że ktoś dostał po mordzie albo został oskubany. I wtedy też nie wypadało odmówić. Warszawa końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych to był Dziki Zachód i królowało tu prawo pięści. Na milicję/policję nie można było liczyć. Obywatele brali sprawiedliwość w swoje ręce lub płacili grupom przestępczym, żeby ci za nich tę sprawiedliwość wymierzali. Artur miał okazję zetknąć się z tym przy okazji pewnej imprezy pod Warszawą, w której brał udział.
Któregoś razu chłopcy z Wawrzyszewa, w ramach rewanżu za skuteczną pomoc udzieloną im w jakiejś awanturze, zaprosili swoich kolegów z Marymontu – Artura, Deskę i Kuca – na imprezę domową, mającą odbyć się w Łomiankach. Do Łomianek kawał drogi, ale na imprezę? Czemu nie! Chłopcy mieli po siedemnaście lat i na hasło „Impreza!” reakcja była tylko jedna: wchodzimy! A tu jeszcze sam ktoś ich zapraszał! Autobusem, którym podróżowali, jechała na tę samą imprezę bardzo duża grupa młodzieży. Wszyscy w skórach, glanach, długie włosy. Towarzystwo było „metalowe” i okazało się, że impreza też będzie „metalowa”. Chłopcy z Wawrzyszewa znali większość osób z tej ekipy, więc wszyscy się nawzajem zapoznali i jechali razem. Wśród nowych kolegów szczególnie buńczucznie zachowywał się jeden duży chłop. Ogolony na łyso, bez charakterystycznych naszywek z metalowymi kapelami, za to w glanach z czerwonymi sznurówkami. Typowy skinhead. Strasznie dokazywał i był bardzo pewny siebie. Podobno niezły „kozak”. Jego ksywka „Rzeźnik” też dużo mówiła o jej właścicielu.
Towarzystwo dojechało do Łomianek i po długiej pieszej podróży wszyscy dotarli do domu, w którym odbywała się impreza. Chłopcy bawili się doskonale, jednak niestety nie trwało to zbyt długo, bo ktoś nagle wpadł do pokoju i krzyknął, że jest awantura na dworze. Artur, który był akurat sam w otoczeniu nowo poznanych osób, wybiegł szybko na zewnątrz sprawdzić, czy ta awantura nie odbywa się przypadkiem przy współudziale jego kumpli. Na szczęście na dworze ich nie było, niemniej to, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało. Ze dwudziestu chłopa otaczało Rzeźnika, krzycząc:
– Zajebać skina! – Widać było, że za moment rzucą się na niego.
Artur, pchany swoim wewnętrznym poczuciem sprawiedliwości i honoru, nie mógł bezczynnie patrzeć na scenę, która rozgrywała się na jego oczach. Może Rzeźnik żadnym jego kumplem nie był, ale przecież poznali się, podali sobie ręce. Co by nie mówić, zostali kolegami. Artur przepchał się przez tłum i stanął obok łysego.
– Chłopaki! Zostawcie go! – zawołał.
– A ty co, kurwa?! Kto ty, kurwa, jesteś? Co zostawcie!? – Wśród drwiących śmiechów w kierunku Artura zaczęły padać wyzwiska i zaczepki i nagle cała grupa, nie wiedzieć dlaczego, zwróciła się przeciwko Arturowi.
– Zostawcie go, bo… yyy… bo to jest mój kolega z klasy! – wypalił Artur jakąś bzdurę, ponieważ nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.
Rzeźnik, widząc, co się dzieje, wyczuł swoją szansę. Czując, że sytuacja odwraca się na jego korzyść, że zainteresowanie tłumu skoncentrowało się na Arturze, uderzył go znienacka, z boku, zdradziecką pięścią w twarz. Chociaż totalnie zaskoczył swojego obrońcę tym ciosem, to jednak Artur zdołał zrobić głową unik tak, że nie przyjął czysto uderzenia. Dostał obcierkę pięścią i od razu wyprowadził kontrę na tyle mocno i szybko, na ile był w stanie. Wyrzucił cios na szczękę zdrajcy. Niestety uderzenie nie doszło do celu. Łysy chuj był czujny i zdążył odsunąć głowę. W tym samym momencie tłum żądny krwi rzucił się na Artura z pięściami. Chłopak zaczął się bronić i cofać. Jednak po kilku krokach poczuł za sobą metalową siatkę. Stąd nie miał już żadnej możliwości ucieczki. Oparł się więc plecami o płot i oddawał na ślepo uderzenia i kopnięcia. Paradoksalnie ogrodzenie, na którym się opierał, uratowało mu skórę. Z tyłu nikt nie mógł go zajść, a z przodu i z boków dwudziestu napalonych chłopaków tak bardzo chciało go uderzyć, że przeszkadzali sobie nawzajem.
Artur, prowadząc ten nierówny bój, kątem oka zobaczył w oddali dwóch swoich kumpli, którzy biegli w jego stronę. Koledzy z Wawrzyszewa powiedzieli im, co się dzieje. Za chwilę tłum przed Arturem przerzedził się i ataki zaczęły tracić na sile. W migawkach, jakie rejestrował jego mózg, widział Kuca, który mocnymi ciosami punktuje głowę skinheada-zdrajcy. Po jakimś czasie, w następnej migawce, Artur widział, jak Rzeźnik przewraca się na ziemię, a w kolejnym slajdzie łysy, nie wiedzieć dlaczego, rozebrany do połowy, uciekał już na czworakach przed goniącym go i kopiącym Kucem. Napór napastników zelżał, a Artur, wściekły, rzucił się do kontrataku. Na podwórku zrobiła się jedna wielka bijatyka. Potworzyły się grupy i pary. Wyglądało to tak, jakby każdy bił się już z każdym.
Nagle wśród odgłosów charczenia, sapania, krzyków i uderzeń, pojawił się zupełnie nowy dźwięk. Było to dziwne, rytmiczne klepanie. Artur, słysząc ten odgłos, poczuł pod skórą pewien niepokój. Nie miał jednak czasu zastanawiać się ani nad źródłem tych dźwięków, ani dlaczego pojawił się u niego dyskomfort w związku z nimi. Zagadka po chwili sama się rozwiązała. Okazało się, że to miejscowi w dużej grupie przyjechali na przyczepie ciągniętej przez traktor i uzbrojeni w deski zaczęli robić porządek. Wpadli na podwórko i, bez pytania, każdego równo oprawiali tymi dechami. Wobec powyższego Artur, Deska i Kuc postanowili jednomyślnie, że opuszczą imprezę bez pożegnania.
Wydarzenia z tej rozróby spowodowały, że w świat poszła kolejna opowieść przekazana przez kolegów z Wawrzyszewa, jak to trzech chłopaków z Marymontu dało radę dwudziestu napastnikom. Do Artura, w związku z tą awanturą, przez pewien czas dochodziły informacje, że szuka go jakiś znany, budzący postrach metalowiec, bo Artur kopnął go w głowę i popsuł mu słuch w prawym uchu, więc typ szuka teraz zemsty. To prawda. Był taki moment, kiedy Artur, odpierając pod płotem atakującą ciżbę, wyprowadził boczne, okrężne kopnięcie, prosto w jakąś zarośniętą, niesympatyczną mordę. Poczuł wtedy, że kopnięcie dobrze weszło, a niesympatyczna morda zniknęła gdzieś z pola widzenia. Później czuł ogromną satysfakcję z tego powodu, że tak dobrze udało mu się trafić. A wracając do pragnącego zemsty groźnego metalowca, to jakoś słabo chłopak szukał, bo chociaż Artur nigdzie się nie ukrywał, to nigdy więcej się już nie spotkali.
Podobnych awantur, afer i bójek była cała masa. W międzyczasie chłopcy dorastali, a kiedy mieli już po te dziewiętnaście, dwadzieścia lat, czuli się panami świata. Niestety „romantyczna chuliganka” zaczęła powoli zamieniać się w „konkretną bandyterkę”. Od jakiegoś czasu do młodych uszu dochodziły informacje o zorganizowanych i uzbrojonych grupach przestępczych, powstających w Warszawie i w podwarszawskich miejscowościach. Na Żoliborzu też się działo. Stara, doświadczona recydywa budowała ekipy złożone z przypakowanych, gotowych na wszystko małolatów.
Wokół chłopców coraz bardziej gęstniała atmosfera prawdziwej gangsterki. Gęstniała i wyciągała swoje brudne, bandyckie macki w ich stronę. Wielu dało się złapać w jej parszywe sidła. Szybkie pieniądze i przynależność do grupy przestępczej dawały poczucie siły, bezkarności i władzy. Przyciągało to młode i naiwne umysły, które szybko traciły młodość i naiwność. Niestety również bardzo często życie. Chłopcy parli jednak do tego mrocznego światła niczym ćmy do ognia i ciągnęli Artura w to bagno ze sobą. Ten jednak odmówił. Nie chciał wchodzić do świata zła…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wychowany na Marymoncie
ISBN: 978-83-8373-034-9
© Marcin Hawryszko i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Maria Bicmann-Dębińska
KOREKTA: Konrad Witkowski
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek