Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W swojej debiutanckiej powieści Aleksandra Kasprzak rzeźbi w rzeczywistości zarazem ostro i śmiesznie. Jej bohaterka Gryczanka nie oszczędza ani matki – mistrzyni ciułania z kanonem feminizmu skitranym w kiszonkach, ani ojca - wiecznie podchmielonego nigdy artysty, ani siostry dewotki, ani tej drugiej, której walkę o niebycie bratem wspiera, ani babć: jednej znanej z wróżenia, drugiej – z kradzieży i niszczenia. Ale narratorka nie daje forów także sobie – zręcznie oddziela złożoności społeczne od płaskiej ideologii, dzięki czemu książka nie jest czystą zgrywą o sierpeckich przegrywach, ale wielowymiarowym portretem serowej rodziny (miejscowości, Polski), kreślonym tak ze złośliwością, jak i z czułością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mój brat jest moją siostrą
Mój brat, Marek, postanowił, że będzie dziewczyną.
Wtedy wydawało mi się to podszytym ciekawością kaprysem, bo przecież i ja zastanawiałam się czasem, jak to jest sikać na stojąco, rozbijać nosy innym chłopcom i przeglądać zabłocone gazetki w lesie. Szybko zrozumiałam, że bratu nie zależy na zabawie w księżniczki i malowaniu kwiatów na szkle – Marek naprawdę chciała stać się siostrą. To pragnienie doprowadzało ją do szału. Zaciskała pięści, w oczach wodospad, spojrzenie chmurne jak wtedy, gdy w sklepie z zabawkami wybierała kolor Power Rangersa.
Podeszłam do tego pragmatycznie. Po obiedzie wymknęłam się do piwnicy i otworzyłam szafkę z martwymi sukienkami. Ktoś rzucił je na dno. Skłębiły się tuż obok rajstop siostry, które wydawały z siebie wężowe syki. Chciałam podkraść te grube, czarne, z wzorem w kotki na udzie.
Dopiero później dowiedziałam się, że syczące rajstopy były tak nieprzyjazne intruzom, bo siostra, Aneta, chowała pod nimi pokaźną kolekcję wibratorów.
Musiałam obejść się bez rajstop. Naręcze sukienek w dłoń i do góry, schody skrzypiące, omijać szósty, gdy liczone od dołu, bo mocno się chwieje, i osoba, która wyłamie go do końca, wpadnie do czarnej dziury, spędzi wieczność w piecu, gdzie małe dziewczynki zamieniają się w kiełbaski w ciągu pół godziny.
Trudno było przejść obok kuchni niezauważoną. Mama przeważnie siedziała na rogówce, paliła papierosy i gasiła je na krzyżówkach przy hasłach, których nie potrafiła rozwiązać.
Gdy skończyły się fajki, mama przycinała kwiaty, a mieliśmy ich w domu całe mnóstwo: azalie, żonkile, hiacynty, anemony. Szczególną czcią obdarzała te ostatnie, królowe wśród kwiatów, a czasem zwykłe ciemnoróżowe dziwki, tak nazywała je w przypływie złości, by potem godzinami gładzić ich płatki, szeptać, że to tylko taka zgrywa, ściema i bujda, wszystko naraz, i niech one sobie łodyg tym nie zawracają, bo w domu mamy kłopoty większego kalibru, na przykład o imieniu Marek. Gleba żyzna, a ten jeden chwast rośnie w poprzek, jakby na przekór przynależności gatunkowej, tak mówiła mama, obserwując ruchy Marka i więdnące hiacynty, bo najbardziej nie lubiła odpadających liści i tego, że Marek coraz częściej używała żeńskich końcówek.
Przemyt sukienek był naszym tajnym rytuałem odgrywanym tuż po sobotnim śniadaniu, na które jedliśmy naleśniki z tulipanem i żabimi oczkami. Kolorowe kiecki ukrywałam za grubymi książkami, najczęściej za encyklopedią, bo koleżanka powiedziała mi, że nikt tam nigdy nie zagląda. Opowiadała, że podkradała siostrze majtki i ukrywała je w encyklopedii, a później sprzedawała obślinionym facetom z internetu. Tak zarobiła na elektryczną hulajnogę, którą przyjeżdżała codziennie do szkoły.
Pamiętam pierwszy raz, gdy Marek przymierzyła sukienkę. Wyszła zza szafy kaczym chodem. Wstydliwie machnęła nóżką. Miała zaczerwienione policzki i oczy błyszczące jak ślipia Anety wpatrującej się w telefon nocami. Marek miała dziewięć lat, patykowate nóżki, na głowie jasne spirale, haczykowaty nos. Wyglądała dużo bardziej dziewczęco ode mnie. Trochę jej tego zazdrościłam, gdy tak paradowała po pokoju w mojej starej sukience, w której, jak dobrze pamiętam, poszłam na pierwsze w życiu wesele. Markowi było w niej bardziej do twarzy – choć zawsze mnie dziwiło takie gadanie, bo czemu akurat ubrania mają pasować do twarzy, a nie do ramion czy kolan? Bufiasta, błękitna suknia pasowała jej do powiek, łokci i wyrostka robaczkowego.
Zazdrośnie zawłaszczyłam przestrzeń przy lustrze. Ona piękna, ja raczej bestia, workowate spodnie, twarz nijaka, cycków nie widział u mnie nikt, nawet szkolna pielęgniarka. No, może jakieś tam minimalne stożki, ale takie to miał i ojciec, gdy wracał z siłowni i uroczyście zrywał z siebie koszulkę, a potem otwierał piwo, nadstawiając rybie usta w kierunku kłębiącej się piany.
– Chodź, Marek, zrobię ci z twarzy dzieło sztuki, będziesz jak Marilyn Monroe lub pani Ziętkowska na rozpoczęciu roku – nęciłam ją podkradzionymi Anecie kosmetykami. Trochę pudru, fluid – magiczne ingredienty, którymi okrywałam kiełkujące pryszcze na twarzy Marka, na koniec korektor, tak jak uczyli w internecie. Marek wniebowzięta, trajkotała bez opamiętania, słodka Marek, taka rozanielona w swojej nowej odsłonie niczym nastolatka z „Bravo Girl”. Im bardziej ją ukobiecałam, tym sama bardziej neutralniałam, czułam, jak surowieją mi rysy twarzy, uwydatniają się kości policzkowe, nad ustami rosną cienkie włoski, które próbowałam wyrywać paznokciami, choć dobrze wiedziałam, że gdy tylko wychylę się z mieszkania, na brodzie wyskoczy mi kolejny kłak. I będzie to trochę zabawne, a trochę wstydliwe, choć gdybym była chłopcem, to ten sam włos byłby odważny i męski. Chłopcy i dziewczynki różnili się reakcją koleżanek na niesforny włos na brodzie.
– Gryczanka, nie możesz cały czas mówić do mnie Marek, myślałam nad tym, wiesz, no, coś tam czytałam, niedużo, ale podobno ważne są łagodne przejścia. Inni się boją, ale ja chyba nie. Ktoś nazwał to sytuacją pająka. Że niby taki mały i niestraszny, wiesz, pająk to ja, łapiesz? Ale ludzie uciekają, w sensie przed moim nowym imieniem, mówią: Marek, a ja bym chciała być Martą, zmiana niewielka, kwestia kilku liter, to chyba niedużo?
Tego dnia Marek została Martą, a później regularnie praktykowałyśmy wymienianie się płciami. To była nasza rutyna – jak przypalone naleśniki na śniadanie, plucie kwiatami przez okno, obklejona piwem podłoga, przeklinanie matki, śmierdzące stęchlizną pranie. Po szkole biegłyśmy do łazienki, wymieniałyśmy się ubraniami i szybko do kuchni, puste mieszkanie, woń grzyba, wyginałyśmy ciała, wcinając stare kawałki sera, jakby jutra miało nie być. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że mama prowadziła szczegółowe wyliczenia, istny rejestr nabiału, że znikające plastry to powody nocnych awantur, rzutów poduszkami, ale nie w ten dziecięcy sposób, że można nurzać się w pierzu i śmiać przy Piccolo, nie, to było tak, że lepiej wciskać głowę w kołdrę, otulić się w szlafrok, nastawić budzik i liczyć na szybki sen, z dala od kruszącego się tynku, trzaskających drzwi, agresywnie wypalanych papierosów, z których dym wpadał przez uchylone latem okno. Śmierdziało, jakby palono żbika, a wiedziałam, jaki to smród, bo raz sąsiad podpalił jednego w ogródku, nie wyglądał na kota, więc w bibliotece otworzyłam album ssaków drapieżnych i znalazłam tam zdjęcie żbika, który w zasadzie był trochę większy niż standardowy Mruczek.
To musiało się wydarzyć – któregoś dnia zostałyśmy nakryte, szczęście w nieszczęściu, że przez Anetę. Była już dojrzałą kobietą, taką, co nosi marynarkę i jest poważną studentką, mama była z niej strasznie dumna, opowiadała o jej osiągnięciach wszystkim, którzy chcieli słuchać, a tym, którzy nie, tym bardziej wcierała sukcesy córki prosto w kocie mordy. Tak nazywała twarze sąsiadek, które zamiast o Anetce wolały słuchać o promocji na jarmuż. Parszywe pyski, które srają do kuwety i nie mogą się pochwalić niczym innym niż sranie do plastikowego prostokąta. Raz dostała za to po mordzie od sąsiadki, bo zachwycała się pierwszą piątką Anety, i to od poważnego profesora, który wydał książkę pod tytułem Jezus Chrystus w twojej zupie. Problem tkwił w tym, że odwoziła akurat Linkowską na dołek, gdzie trafiła jej pijana w trzy sosny córka. „Sosny”, bo podobno nie można mówić „dupy”, to nieładnie i nie przystoi dziewczynkom, ale Marta przecież też nią jest i nikt nie zwraca jej uwagi, gdy powie słowo „dupa”, a nawet gorzej, bo raz słyszałam z jej ust „kurwę”, a mama odpaliła tylko kolejnego papierosa i otworzyła Sto krzyżówek panoramicznych.
– Dobry boże, przecież wy się pozamienialiście miejscami! – przeraziła się mądra Anetka, a żadna z nas nie wyprowadzała jej z błędu, bo przecież Aneta była uczoną siostrą, taką, co każdego ranka wkuwała całe strony Biblii i rzucała nimi jak z rękawa podczas rodzinnych uroczystości.
– Nic w przyrodzie nie ginie – tłumaczyła nam powiedzonkami, bo jak nie dało się przypowieściami o krzewie gorejącym czy Sodomie i Gomorze, to trzeba było użyć innych środków. Nie jej wina, że byłyśmy tak oporne, Marta miała fora internetowe, a ja czytałam dużo różnych książek, więc przeżyłam swoje, zapewne o wiele więcej niż Aneta na tym swoim katolickim uniwersytecie, gdzie wszyscy zasypiali z modlitwą na ustach, a siostry zakonne świeciły po oczach latarką. Chciały kontrolować, czy ciała niewieście nie łączą się w jedno z ciałami męskimi, tak mówiła raz, gdy wróciła w stanie chyboczącym się po jakiejś uroczystości, na którą wjechał baniak wina mszalnego.
– Anetko, jaki stosunek do wibratorów mają księża? – zapytałam tego wieczoru przy herbacie tuż po długim monologu, w którym Aneta starała się cofnąć nadanie nowego imienia i przechrzcić Martę z powrotem na Marka.
– To nie moje, przechowuję je dla koleżanki spoza uczelni, bardzo mnie prosiła, bo walczy z pokusą. Co ty możesz o tym wiedzieć, masz dopiero czternaście lat, nie powinnaś dotykać się do moich rzeczy, mówiłam ci sto razy, a ty jak zwykle nie słuchasz. Musisz się z tego wyspowiadać, takie zachowanie nie przystoi młodej damie. – I tak dalej, i tak dalej, nie wiem, wyłączyłam się dość szybko, myśląc o wszystkich dziwnych wypustkach, próbując przeanalizować, jak działa ten mechanizm.
Postanowiłam to sprawdzić jak najszybciej, zanim Aneta wróci na uczelnię i zabierze wszystkie przedmioty ze sobą. Marta stała na czatach, a ja przesuwałam rękoma po kolorowych artefaktach – niektóre były dłuższe, inne całkiem krótkie, zupełnie jak zatyczki do uszu ojca. Gdy za oknem usłyszałam szczekanie, doskonale wiedziałam, co muszę zrobić. Rzuciłam najgorsze, bo najdłuższe urządzenie prosto w zęby owczarka niemieckiego. Drakula chwycił wibrator i zaczął biegać z nim w zębach jak z kością, więc zatrzasnęłam okno i wróciłam do Marty.
– Anetka nie jest wcale taka grzeczna – oznajmiłam.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wszystko to obserwowała mama pijąca z sąsiadką browara pod drzewem.
Na chacie kwas
Skończyło się karą: zakaz zabawy z pieskami. Nic wielkiego, i tak nie przepadałam za osiedlowym Drakulą – był ogromny i mokry, cały czas się ślinił, śmierdziało od niego jak od przemoczonych koszul ojca, gdy wracał z codziennej alko-przebieżki po osiedlu.
Najbardziej oberwało się Anecie. Tylu łez mama nie wylała nawet na pogrzebie naszego żółwia, który zginął pod kołami roweru dostawcy pizzy. Chłopakowi nie zapłaciła, groziła sądem, pistoletem na wodę, ojcem Rydzykiem, korkociągiem, a ten nic. Biedny pryszczaty chłopak, dojrzewający opryszek starszy ode mnie może jakieś pięć lat. Wymamrotał nieskładne przeprosiny, wskoczył na rower i tyle go widzieliśmy. Na przednim kole miał jeszcze kawałki skorupy Franklinka. Mama wezwała policję, ale niebiescy, zamiast zająć się mordercą żółwi, zmierzyli poziom alkoholu w jej krwi. Musiała dmuchać do jakiegoś urządzenia, tak samo jak dmucha się, by napompować balonik. Potem długie rozmowy i ostateczna deklaracja, która miała wejść w życie od dnia następnego i oznaczała dla matki rezygnację z dolewania małpek do pomidorówki.
Z Anetą to mamie odbiło. Wymusiła, żebym pokazała szafkę, z której wyjęłam „orędzie szatana”, więc ja w płacz, że tajemnica siostrzana na śmierć i życie, i wszystko pomiędzy, ona nieugięta. Złamałam się pod groźbą braku chipsów do końca życia. Co prawda nie wierzyłam w tak daleko idącą kategoryczność, ale za bardzo lubiłam chrupanie.
Mama owinęła szafkę czterema różańcami, zrobiła się z tego dziwaczna konstrukcja, harmonijnie funkcjonujący mechanizm – gdy ktoś chciał ją otworzyć, trzeba było przeżegnać się przed pierwszym Jezusem na krzyżu, zdjąć różaniec, a tu zaskoczenie, w oczy kole drugi Jezus, cały mechanizm od nowa, prawa ręka, czoło, dalej przez dwa identyczne zabezpieczenia, Jezus razy cztery, śmierć wibratorów, dawne bohatery, a imię nasze: dwa frajery. Różańcowa obstawa chroniła szafkę przed nieczystością, ale przecież ten najgorszy szatański pomiot i tak się wymknął, poniesiony w piekielną czeluść w pysku Drakuli.
Raz, gdy byłam sama w domu, wykonałam cały ten rytuał przejścia, zajrzałam do środka, a tam, wśród różańców, skupisko śmieci – pustych butelek, wyszorowanych słoików, torebek namawiających do chwalenia Pana naszego jedynego, który z pewnością nie zaakceptowałby bliskości gadżetów erotycznych. Anetka już dawno pozbyła się dowodów w postaci lubrykantów. Mama nigdy więcej nie skorzystała z toksycznej szafki, bo wiedziała, że przestrzeń jest permanentnie skażona bliskością wibratorów, skazana na los schowka na bezdomne przedmioty, które nigdy nie zetkną się z obklejonym blatem, nie musną zakurzonych półek wypełnionych podobiznami Jana Pawła II.
Aneta stała się córką przekreśloną. Były plany na mszę w jej intencji, ale ksiądz zażyczył sobie opłaty wyższej niż dwie wódki, toteż mama postanowiła zabrać się za to sama. Wrzuciła wyglądającą na żywą rybę do piekarnika i zgromadziła nas wszystkich w kuchni. Usiedliśmy przy stole, a ona zaczęła śpiewać:
– Panie Boże, Baranku Boży, Synu Ojca. Który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami. Który gładzisz grzechy świata, przyjm błaganie nasze. Który siedzisz po prawicy Ojca, zmiłuj się nad nami – zawodziła, nienaturalnie przeciągając samogłoski.
Ojciec wyszedł w połowie, Marta kręciła się na taborecie, kopiąc mnie pod stołem. Siedziałam wyprostowana i poruszałam ustami, żeby wydawało się, że tak sobie podśpiewuję razem z mamą, tylko trochę nieśmiało. Złożyłam nawet ręce jak do modlitwy, bo wiedziałam, że moja sytuacja nie wyglądała najlepiej. Matka utraciła Anetę i w rankingu córek spadłam na drugie miejsce, jako iż moje powiązania z wibratorem były dużo większe niż Marty, która tylko stała na czatach i w zasadzie nawet nie wiedziała, o co ta cała awantura.
Potem przyszedł czas na wkład własny – każdy musiał wyrecytować ulubioną modlitwę w intencji duszy Anety, na której powierzchni wyrosła pleśń. Wybrałam zdrowaśkę, bo matka wzięła mnie z zaskoczenia, a bałam się, że jak wybiorę coś długiego i zawiłego, to zatnę się gdzieś w połowie i będzie kwas.
Marta spanikowała, wybałuszyła oczy i przez chwilę wyglądała jak ryba, ale po chwili złagodniała, bo przypomniała sobie, że istnieje przecież drugie łatwe rozwiązanie – „Aniele Boży, stróżu mój” wyklepane na niezwykłej prędkości, ze szczególną uwagą, by „stróża” nie pomylić ze „strusiem”. Mama była bezlitosna. Nie wpisała Marcie punktów za szybkość, więc musiała spróbować raz jeszcze, spokojniej.
– To nie jest jakaś przyśpiewka, a poważna sprawa, rozmowa z Bogiem w imieniu gnijącej duszy Anety, chyba o tym zapomniałeś, Marek?
Marta skrzywiła się, jakby matka wcisnęła jej do buzi pstrąga z cytryną, wstała od stołu i pobiegła do pokoju. Matka w płacz, ja w przecinku, bo nie wiedziałam, co dalej – czy ocierać łzy szarym papierem, czy gnać za jęczącą Martą.
Z tego wszystkiego spaliła się ryba, a mama wpadła w jeszcze większy szał. Czmychnęłam za Martą. Chlipała w poduszkę.
– Nie przejmuj się, Marta, przecież wiesz, że mama zakleja sobie oczy grubą taśmą do przeprowadzek, nie taką przezroczystą, więc nie widzi, jak rosną ci piersi.
– Wcale, kurwa, nie rosną, nic nigdy mi nie urośnie.
– Naprawdę rosną, zobacz, są już większe niż moje. Może powinnaś zacząć nosić stanik? Mogłabym podkraść jakiś mamie, wyglądałabyś jak prawdziwa kobieta.
Niepewne skinienie, więc ja w bieg. Kuchni rozsądne omijanie, w tle zawodzenie, więc lepiej po cichu jak cień, bo sztuką przetrwania jest znać wszystkie ciemne zakamarki, wsuwać się pod śmierdzącą dymem firankę i udawać ducha poprzednich lokatorów, którzy podobno próbowali spalić to mieszkanie, ale się nie udało, bo ich syn wykręcił numer alarmowy spod łóżka.
Mama miała specjalną półkę na skłębione staniki. Zapięcia łączyły się ze sobą w wielki supeł, chyba gordyjski, chociaż innych znanych supłów nie kojarzę. Siedziałam z duszą na ramieniu i głowie, i stopach, starając się wyciągnąć choć jeden ze staników, najlepiej tych sportowych, bo mama miała cycki jak płetwy płaszczki olbrzymiej, więc zabranie któregoś z tych dodatkowo napompowanych wcale nie pocieszyłoby Marty.
Łkanie w kuchni ucichło, więc i ja zamarłam z naręczem cyckonoszy w dłoniach. Uderzanie w garnki, party skrobiących widelców, tupot wkurzonych stóp. Najwyraźniej spalona ryba nie przekreśliła obiadu.
Uruchomiłam zęby, bo każdy powtarzał, że mam bardzo ostre kły, raz nawet jeden z sąsiadów nazwał mnie „niezłą suką”, co wtedy odebrałam jako komplement, ale po czasie zmieniłam zdanie.
Wparowałam do pokoju. Marta zastygła w oczekiwaniu, więc rzuciłam w jej stronę stanik. Po łzach nie było nawet śladu, słodka Marta, na samą myśl o transformacji oniemiała z wrażenia.
Wiedziałam, że jej poprawa jest tylko chwilowa, więc, nie zadając już żadnych pytań, zaczęłam grzebać w naszej kryjówce w poszukiwaniu szminek, cieni i pudru. Ukrywałyśmy to wszystko w plastikowym pojemniczku, który przykleiłyśmy do fotela od środka, w dziurze, którą zrobił kiedyś ojciec i na którą nikt nie zwraca uwagi, chyba że usiądzie tak, że zapada się do środka jak w ruchome piaski.
Marta topiła się w staniku, więc powciskałyśmy jej w biust pozwijane skarpetki. Gdy założyła koszulkę, przykrywając w ten sposób naszą konstrukcję, wyglądała, jakby była nosicielką dość pokaźnych piersi. Z niedowierzaniem przeglądała się w lustrze, ustawiając się przodem, bokiem, tyłem, zrobiła nawet fikołka, cały czas obserwując, jak zmienia się położenie jej sztucznych cycków w zależności od wykonywanych ruchów.
Pomalowałam jej usta szminką, a ona w tym czasie kolorowała powieki cieniami.
Właśnie w takim stanie zastała nas matka, która szarpnęła za klamkę ze słowami z każdą chwilą gasnącymi na jej ustach:
– Obiad już na sto... –
To był pierwszy raz, gdy matka naprawdę zobaczyła w Marku Martę. Wyglądała, jakby zjadła nieświeżego tuńczyka. Oczy jej poszarzały, twarz spięła się tak mocno, że kości policzkowe prawie przedziurawiły twarz. Wyobraziłam sobie, że wyrywa te kości i wbija je prosto w oprószone błękitem powieki Marty.
Matka zrobiła krok w przód. Cała konstrukcja jej ciała chwiała się. Przemieniła się w galaretę. Żelkowe ręce głupio przecinały powietrze.
– Marek, ty jesteś spoza naszego akwarium – wyrzuciła z siebie.
Cisza. Z kuchni wycie gotującej się w czajniku wody.
Ten hałas był nieznośny, dudnił mi w uszach jak rozbijające układ słuchowy dzwony.
– Wszystkie ryby rodzą się jako samice i dopiero później niektóre przekształcają się w samce. Nie na odwrót – kontynuowała litanię, która z trudem przebijała się przez hałas szalejącego gwizdka.
Marta płakała, widziałam to, ale połykała szarżujący szloch, jak połyka się w towarzystwie flegmę, bo przecież nie wypada pluć. Kolejny raz podeszła do lustra i wykonała teatralny ukłon, ale nie taki, jaki robią aktorzy, nie, to było raczej dziewczęce dygnięcie, razem z gestem udawanego łapania się za poły materiału sukienki.
Tego było dla matki za wiele. Wbiegła do kuchni, zrzucając po drodze gazety z blatu, trzasnęła drzwiami, wyłączyła czajnik. Już myślałam, że czeka nas spokój, ale była to zapowiedź prawdziwej awantury – takiej z latającymi krzesłami, cięciem zdjęć i obiadem rozsmarowanym na gumolicie.
Mama przyprowadziła ojca. Był pijany w dziesięć dup, bo podobno właśnie tyle piw wyżłopał na ulubionej ławce za blokiem, będącej miejscem osiedlowych spotkań rady nadzorczej pijaków. Ojciec był przewodniczącym. Każdego dnia wnioskował o konkretną liczbę wypijanych browarów, a zarząd stosował się do jego wytycznych, zagryzając spotkania służbowe paczką namiękłych od alkoholowych splunięć prażynek. Dwa przerośnięte gumisie. Podobno jest taki sposób na upicie się – poncz z gumisiami, które puchną od alkoholu, w szkole mówią, że w ten sposób upiła się cała ekipa dzieciaków z szóstej C na jednej z tych imprez, na które nie byłam zaproszona. Ojciec – wielki niedźwiedź na zwichniętych łapach. Ruszył w stronę Marty z wyciągniętymi rękoma, pijana mumia, nachapana robakami ryba. Marta wturlała się pod stół, łapiąc wypadające z biustonosza skarpetki.
– Ty zboczeńcu pierdolony – mamrotał ojciec, a ja zdecydowałam się przyłączyć do Marty.
– Tak nie wolno. Musimy się stąd zmywać – poinformowałam Martę, bo taka była rola starszej siostry.
Pokiwała głową. Wiedziała.
Rodzice powrzeszczeli, było szuranie meblami, poleciały odłamki szkła, przed którymi ukryłyśmy się, robiąc sobie fortecę z obszczanego przez kogoś koca, który akurat leżał w kącie.
Ojciec chyba o nas zapomniał i rozwalał mieszkanie dla samego niszczenia. Nie mówił już nic o Marcie, wrzeszczał o podatkach, cenie paliwa i rządach PiS-u, więc postanowiłyśmy przeczekać najgorsze i wyczołgać się z kryjówki pod wieczór, gdy tata ruszy do osiedlowego po doładowanie. Tak nazywał dalsze picie, bo bez wódy rozładowywała mu się bateria – padał na łóżko i tępym wzrokiem liczył do dziesięciu, a potem, półśpiący, narzekał na polską gospodarkę, podkreślając, że artyści zawsze byli i będą jebani w dupę, a dla faceta z jego doświadczeniem nie ma w tym kraju roboty. I chyba faktycznie tak było, bo w CV mógł wpisać co najwyżej doskonałą umiejętność chlania, wysokie kompetencje w targowaniu się o piwo z nalewaka, biegłość w języku od kieliszka do kieliszka. Wszystkie korporacje zamykały się przed nim poprzez politykę zakazu chlania w miejscu pracy. Siedział więc na dupie w domu, nadzorował osiedle, a pijani mieszkańcy z poczucia wdzięczności do wykonywanej przez niego pracy kupowali mu czasem bochenek chleba lub śmietanę. Przynosił te dary do mieszkania, napuszony jak paw. Mówił wtedy:
– Patrzta, dzieciaki, co tatuś dziś zarobił ciężką pracą rąk.
A my biłyśmy brawo, wcześniej wszystkie trzy – Marta, Aneta i ja, a teraz został duet – tylko my, spłoszone rozwielitki.
Minęła godzina, my z Martą w ciszy, oczy przymknięte, aż w końcu harmider ucichł. Wyczołgałam się pierwsza. Po rodzicach ani śladu. Powoli robiło się ciemno, więc dałam znak Marcie, zaczęłyśmy pakować byle jakie ciuchy, płatki kukurydziane, cynamon, trochę cukru, paczkę ryżu, butelkę wody mineralnej.
Wiedziałam, że ta ucieczka będzie mnie sporo kosztowała w Rankingu Córek, ale dla bezpieczeństwa Marty musiałam podjąć to ryzyko. Sytuacja stawała się naprawdę dynamiczna, łatwo było wskoczyć na pierwsze miejsce, ugiąć się pod ciężarem medali przejawianych w postaci mniej przypalonych naleśników, tak, najlepsze porcje dla ulubionej córusi, brawo, nieoceniona chwała wśród sąsiadek podszczypujących policzki ulubienicy.
Wróciła matka, szykowała się poważna rozmowa. W oczach Marty panika, więc nadstawiłam się ja, córka ulubiona. Pewnym krokiem ruszyłam na potwierdzenie przeprowadzonego bilansu punktów, kto wie, może uda mi się złapać jakiś dodatkowy za wyjątkową pokorność w sytuacji kryzysowej?
A ranking przedstawiał się tak:
Pierwsze miejsce: GRYCZANKA, nominowana do bycia względnie normalną, dziesięć okrągłych punktów napuchniętych zwyczajnością minus siedem za organizowanie ucieczki z domu. Podsumowując: trzy punkty na plusie.
Drugie miejsce: ANETA, córka stracona, wielka hańba rodziny, minus pięćdziesiąt punktów za bycie perwersyjną zdrajczynią, która udawała porządną kobietę, katoliczkę, była chluba rodziny, obecnie wyuzdana kurewka. Podsumowując: pięćdziesiąt punktów na minusie.
Trzecie miejsce: MARTA, córka wyklęta, bo nawet nie córka, a w zasadzie wielkie nie wiadomo co, synocórka, córkosyn, tragedia, hybryda, wstyd do potęgi, minus pięćdziesiąt punktów za bycie córką, do tego minus pięć punktów za udział w ucieczce. Podsumowując: pięćdziesiąt pięć punktów na minusie, wielka porażka, żałosne, nara.
Wszystko jest relacyjne, więc gdy Marek stała się Martą, a Aneta zaczęła hodować wibratory, moje nicnierobienie i omijanie niedzielnych mszy stało się przewinieniem błahym, wręcz żadnym, moja nijakość wyglądała jak zaleta, bo mama powtarzała: „patrzcie, jaką normalną mam córkę, może nie jest za ładna, wystają jej zęby i twarz ma taką chłopiecą, kolana kościste, klatkę piersiową jak kurczak, ale to dobry dzieciak, słyszysz, Gryczanka? Jesteś dobrą dziewczynką, chodź, daj buziaka”. Amarenowy pocałunek doprowadzał prawie do omdlenia, wszystko zależało od wyboru smaku – wiśniowa nie była nawet taka zła, siarkowe opary prosto w oczy, ale ta brzoskwiniowa – totalne obezwładnienie. Od takich pocałunków uciekałam, więc i wtedy wymówiłam się lekcjami oraz koniecznością pomagania Marcie w wyborze stroju do szkoły, bo wiadomo, jak to z nią teraz bywa, co, powiedziałam „Marta”? Oczywiście chodziło mi o Marka, tak, mamusiu, Mareczka naszego, może byś się tak nie gniewała, tak, pogadam z nim, wiesz, ostatnio dostał szóstkę z matematyki, jest bardzo mądry i ma takie silne ręce, wczoraj pomógł mi nieść torby z zakupami i nawet się nie skrzywił.
Matka nieugięta, w jej oczach odbijała się wizja cycatej Marty z ustami pomalowanymi jej starą szminką wygrzebaną z zakurzonej kosmetyczki, z której wybiegły dwa karaluchy.
Trochę sobie nagrabiłam, nazywając Martę Martą. Mama chwyciła za szampana i bałam się, że dostanę korkiem w oko, więc wybiegłam z kuchni, wrzuciłam do torby dwie pary podartych już majtek i skinęłam głową do siostry.
– Uciekniemy, gdy zapadnie zmrok.
Byłyśmy gotowe, by zacząć nowe życie.
Zjedzą nas sarny
Ławka śmierdziała obszczanymi spodniami ojca, który wyzerował dziesięć browarów w konkursie na największy spust. Drzewa uchylały się jak jego koślawe nogi na ganku, którymi próbował ominąć naszego kota.
Marta opowiadała, że na osiedlu przestali wyśmiewać ją za noszenie damskiej koszulki. Tak wielki respekt czuli do naszego ojca. Spuchł po tych piwach jak ryba z rodziny najeżkowatych – oglądałam ją w podręczniku, wyglądała jak wielka kula pokryta kolcami. Zupełnie jak tata, który uczcił zwycięstwo wyzerowaniem kolejnego piwka, a potem wpadł w jałowiec łuskowaty i wrócił pełen drobnych igiełek w całym ciele. Choć „wrócił” to może za wiele powiedziane. Przytargali go jego kumple, przyfrunął na pustej kracie od piw. Mówili: bohater poległy, bo Krzysiu na tarczy. Rechot grzęzł na klatce schodowej, odbijając się od śliskich ścian godzinami. W takie noce trudno zasnąć.
A w noc ucieczki było jeszcze trudniej. Zamieszkałyśmy z Martą w parku, płacąc za wynajem wściekłym wiewiórkom i bezdomnym psiakom. Trochę zimno, ale można się było przyzwyczaić, szczególnie w szampańskim nastroju.
Wiewiórka Bożenka była lepszą właścicielką mieszkania niż ci złodzieje z TBS. Starzy dostawali kociej mordy, gdy nadchodził czas na przelew, a przecież można było zainwestować w piwny różaniec. To spożywczy hit naszego miasta. W prawie każdym osiedlowym można było dostać puszkę otuloną różańcem, dwie frajdy w cenie jednej. Jest popyt, jest podaż. Na zdrowie lub amen.
Wiewiórka Bożenka była wyrozumiała. Przyjmowała czynsz w orzechach.
Postanowiłyśmy żyć z resztek, udawać dzikie koty i nigdy już nie wracać do domu. Rozmawiałyśmy godzinami: czy warto rzucać szkołę? Czy będziemy pomieszkiwać tylko w tym parku, czy zwiedzimy wszystkie parki na świecie? Czy ptaki to drony wysłane przez rząd? Czy da się nie umrzeć, będąc przechowanym w galaretce?
Byłyśmy zgodne co do jednego – trzeba chronić się przed ludźmi, bo wykorzystują umiejętności psów. Potrafią wytropić czyjąś matkę z najodleglejszego zakątka świata.
Nie było nawet tak ciemno. Blask latarni oświetlał wszystkie ławki, wskazywał krzaki i drzewa, które kryły w sobie potencjał łóżka. Nie czułam się bezdomna, wręcz przeciwnie. Czułam się bardziej domna niż kiedykolwiek wcześniej. Otulona wrześniowym wiatrem, rzucałam kamieniami w przestrzeń, do czasu, aż kamień wrócił do mnie jak bumerang.
Jeszcze jeden rzut. Potrząsnęłam zasypiającą na ławce Martą.
Kamień ponownie wylądował u mych stóp. Teraz nie miałam już żadnych wątpliwości.
– Wiem, że to ty, Piwny Książę. Nie musisz się ukrywać – wyszeptałam.
Inne dzieciaki mówiły, że historia o Piwnym Księciu to legenda, ale ja wiedziałam, że po prostu boją się uwierzyć. Nic dziwnego, że wątpili chłopcy – oni i tak nie mieli szans na związanie się z Piwnym Księciem, więc nie wietrzyli w wierze żadnego interesu. A szło to jakoś tak: dawno, dawno temu, za blokami, za osiedlami żył sobie Piwny Książę. Był bardzo smutny, bo od ciągłego picia zapomniał, jak wygląda jego żona. Od tego czasu błąka się po osiedlach i szuka swojej Piwnej Księżniczki. Z chwilą, gdy wyleje na nią napój, odzyska pamięć, a Piwna Książęca Para przeniesie się do bogatego miasta, założą bogate ciuchy, będą rozmawiać o bogatych sprawach i w ogóle staną się bardzo bogaci, więc szczęśliwi. Mogłam dać sobie głowę uciąć, że to właśnie ja byłam Piwną Księżniczką. Nie wierzyłam, że jestem po prostu córką swoich rodziców. W głowie miałam bajki o szlachetnych pingwinach i królestwach z czekoladami w kształcie kocich głów.
Duży kształt zaczął się do nas zbliżać, aż w końcu stanął w świetle latarni.
– Co wy tu, kurczę, robicie w nocy? – zapytał mężczyzna.
– Uciekłyśmy z domu – zdradziła dumnie Marta.
– To, kurczę, niezbyt ładnie. Chociaż ja też sam uciekałem... Jak wam na imię, co?
Rodzice zawsze powtarzali, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, więc przez chwilę jeszcze się wahałam, czy warto odpowiadać. To nie mógł być Piwny Książę, co to, to nie, był na niego zdecydowanie za stary.
– Jestem Marta, a to moja siostra Gryczanka.
– Ty nie wyglądasz na Martę. I co to za imię: Gryczanka? Dziwne z was dziewuchy.
– A pan niby jak się nazywa? – zapytała Marta naburmuszonym tonem.
– Fryderyk Szopen.
Oniemiałam. Marta spojrzała na mnie ze zmrużonymi oczami, jak gdyby szukała w głowie odpowiedniej szufladki. Słynny pianista, który lubił swojego kolegę tak bardzo, że pisał do niego miłe listy?
– Ale pan chyba dawno nie żyje? – upewniłam się.
Nie, żeby mi to jakoś przeszkadzało.
– Żywy jak nigdy. Kurczę, ale to coś nie tak, że wy tutaj, sam nie wiem.
– W takim razie zjedzmy razem kolację – zaproponowałam, by poprawić atmosferę.
Marta trochę się ożywiła, rozpakowując nasz prowiant. Płatki kukurydziane z cynamonem i z cukrem. Nie była to może zbyt pożywna kolacja, ale lepsze to niż nic. Tym bardziej, że Szopen dorzucił torebeczkę z kwaskiem cytrynowym, dzięki czemu płatki nabrały naprawdę wyjątkowego smaku. Wyjadaliśmy je garściami, posypując zgromadzonymi dodatkami. Szopen pałaszował, jakby nie jadł od tygodnia. Trochę mnie to ucieszyło, ale z drugiej strony zmartwiło, bo powinnyśmy racjonować żywność, skoro planowałyśmy zostać poza domem do końca świata.
– Skoro jest pan Szopenem, to czemu nie ma pan ze sobą pianina? – sprytnie podeszła go Marta.
– Ukradli – odparł muzyk między kęsami.
Nie miałyśmy nic do powiedzenia wobec tak poważnej deklaracji. Postanowiłam zapytać go o rady na przeżycie poza domem, ale naszą uroczystą kolację przerwała wizyta patrolu policji.
– Szopen, co ty tu robisz z tymi dzieciakami?
Nabrałam wody w usta. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktokolwiek może przeszkodzić nam w wyprowadzce.
– Same się napatoczyły, ledwo co wszedłem do parku, a tu siedzą sobie jakby nigdy nic... No, kurczę, zainteresowałem się, bo to raczej dziwne, sami przyznacie, co?
– Tak było? – chciał wiedzieć umundurowany pan przypominający czarnego bociana.
Pokiwałam głową.
– Jak się nazywasz, mała? To twój młodszy braciszek, tak? Zgubiliście się?
– To moja młodsza siostra – poprawiłam go.
Bociany wymieniły się zaskoczonymi spojrzeniami. Wydawało mi się, że ten z prawej stał przez chwilę na jednej nodze, co potwierdzałoby ornitologiczną teorię.
– Nie rób sobie żartów, przecież widzimy, że to chłopak. Tak nieładnie, prawda, kolego? Jesteś chłopczyk, a nie dziewczynka, co? – Bocian wyciągnął łapę w stronę Marty, jak gdyby chciał jej przybić piątkę.
Na jej odpowiedź nie było szans, z tego stresu całkiem zamknęła się w sobie. Musiałam ratować sytuację.
– Proszę jej dać spokój. Podjęłyśmy wspólną decyzję o opuszczeniu naszego miejsca zamieszkania, i nie wiem, jaki państwo widzą w tym problem. – Czułam, że wzbiłam się na wyżyny oficjalności, a wszystko to dzięki godzinom spędzonym na oglądaniu telewizji i powtarzaniu co ciekawszych replik z Rozmów w toku do lustra.
Szopen roześmiał się i poklepał mnie po plecach. Omal nie spadłam z ławki, ale przynajmniej wiedziałam, że moja wypowiedź została doceniona.
– Siedzenie na ławce nie jest niczym nielegalnym, tak samo spożywanie płatków w miejscu publicznym – dodałam triumfalnie.
– Ile ty masz lat, dzieciaku? W sumie nieważne. Piotrek, pakujemy ich do radiowozu.
Stawianie oporu obywatelskiego na niewiele się zdało. Wyciągnęłam przed siebie ręce, czekając, aż niemili policjanci założą mi kajdanki, ale najwyraźniej nie mieli mojego rozmiaru, bo pozwolili mi jechać bez ograniczenia ruchów.
Posterunek bocianów był obskurny. Podali nam jakiś płyn, mówiąc, że to kakao, ale najprawdopodobniej było to serum prawdy, bo Marta otworzyła się już po pierwszym łyku – wygadała się, gdzie mieszkamy, jak nazywa się nasza matka i ile zwierzątek zdechło w naszym mieszkaniu.
Przyprowadzili do nas kobietę o imieniu Renata, która zadawała dużo dziwnych pytań – o liczbę pokoi w mieszkaniu, spożycie alkoholu, zawód matki. Czasami trochę ściemniałam, bo nie chciałam, żeby wyszło, że tata jest jakimś chlorem. Co jak co, ale u nas na osiedlu picie traktowano jak sport, odbywały się różne konkurencje, a piwo w osiedlowym sprzedawano nawet dzieciakom, więc wódka do kolacji nie wydawała mi się niczym szczególnym. Dzieci piją soki, dorośli alkohol, a etapem przejściowym jest kawa, tak mi się wydawało i nikt mnie nie wyprowadził z błędu. Czasem tylko ojciec wspominał, żebym się tym jego piciem tak nie przechwalała, bo ci swoi – osiedlowi, bracia blokowisk, siostry trzepaków i umorusanych ziemią policzków – oni zrozumieją, ale inni nie, bo są głupi i mają wyprasowane majtki.
Nic nie powiedziałam, Marta też milczała, a pani Renata nie chciała zwracać się do niej po imieniu i zaczęła obwiniać rodziców o pranie mózgu.
– Już ja sobie porozmawiam z waszą mamuśką, niech no tylko tu przyjedzie. W głowach wam się poprzewracało, wymyślacie sobie płcie, dżendery, kłiry-świry, za moich czasów wszystko było jasne i klarowne jak masło. Jesteście dziećmi i powinniście bawić się jak dzieci. W berka, ciuciubabkę, w dom. Mój boże... Mamy jeszcze trochę czasu, więc wam coś opowiem, słuchajcie uważnie. Żyła sobie kiedyś dziewczynka o imieniu Etna. Etna była bardzo niegrzeczna – ciągnęła inne dzieci za włosy, wymyślała niestworzone historie, w które wierzyły inne dzieci, a później, gdy jej kłamstwa wychodziły na jaw, dzieciom robiło się bardzo przykro. Etna była wielkim rozczarowaniem dla swoich rodziców – nie chciała się uczyć, mówiła brzydkie słowa i uciekała z domu. – Przerwa na porozumiewawcze spojrzenie, żebyśmy aby na pewno załapały, jak bardzo przypominamy Etnę. – Aż pewnego dnia z nieba zstąpił anioł zemsty i przemienił Etnę w wulkan, zostawił jej tylko głowę, tuż przy kraterze. Dziewczynka popłakała się ze strachu, a z jej oczu, zamiast łez, wypływała magma. Poparzyła sobie całe policzki, bo płakała coraz bardziej i bardziej. Lamentowała tak głośno, że zbiegły się sarny, ale nie były to zwykłe sarny, a przeklęte stworzenia o czerwonych oczach, które biegały wokół Etny, uniemożliwiając komukolwiek zbliżenie się do niej. Mruczały pod nosem mroczne piosenki, które odstraszały wszystkich ludzi w okolicy. Taka kara spotkała Etnę za nieposłuszeństwo, więc dobrze wam radzę, bądźcie grzeczne, bo możecie podzielić jej los. Powiem wam w sekrecie, że znałam Etnę i kilka lat zajęło jej pokutowanie. Najpierw odzyskała rękę, później nogę... To był naprawdę długi proces. Uwierzcie, nie chcecie do tego doprowadzić.
Oczy Marty – pięciozłotówki. Nie wiem, czy kupiła tę historyjkę o wulkanicznej dziewczynie, czy była tak bardzo zszokowana liczbą maryjkowych naszyjników na szyi pani Renaty.
Byłam prawie pewna, że to niemożliwe, by ktoś ukarał małą dziewczynkę tak dotkliwie. Zresztą pani od religii zawsze mówiła, że kara przyjdzie po śmierci, więc ta historia nie trzymała się kupy.
Przyjechała mama z naręczem toreb z pobliskiego marketu. Miała spojrzenie wściekłe jak czerwonooka sarna.
Akwarium wódy
Ojciec raczej nie pracował, gdy nie musiał, a nawet gdy musiał, to wolał szwendać się po osiedlu i gadać o rybach. Nigdy nie łowił, ale oglądał dużo filmów, w których prawdziwi mężczyźni zbierali się przy rzece, zarzucali wędki i godzinami wpatrywali się w taflę, zagryzając nudę krakersami.
Pływał między blokami, styl rozchwiany od klatki do klatki, rzyg przy hydrancie, gazetka ze spożywczaka jako tacka i tatusiowa echolokacja – w ciągu kilku minut potrafił zgromadzić wokół siebie całe stado piwnie napakowanych ojców z wystającymi brzuchami i ukrywanymi pod czapkami zakolami.
Często zakładali się o różne sprawy – kto dłużej wytrzyma sunięcie brzuchem po śniegu bez koszulki, kto zrobi więcej pompek na potłuczonym szkle, kto ukradnie więcej przedmiotów z supermarketu. Raz nawet stracił palec, a stało się to w trakcie zakładu o pilnowanie latarni. To nie była byle jaka latarnia – znajdowała się w najbardziej ruchliwym miejscu osiedla, tuż obok ławek będących znanym miejscem schadzek. Założył się z Węgorzem o to, kto dłużej będzie tej całej latarni pilnował. Reguły były proste: pierwszy, który zdejmie z niej rękę, przegrywa.
Zrobiła się z tego duża sprawa – zaczęli nad ranem, a cały konkurs trwał trzy doby. Donosiliśmy ojcu posiłki i browary. Zebrał się spory tłum zagrzewający uczestników do walki. Gdy któryś z nich oddawał mocz, odwracaliśmy się pokornie i przysypywaliśmy urynę piaskiem. Drugiego dnia, tuż po chłodnej nocy, podczas której zawodnicy szczękali zębami i rozgrzewali się wódką, sąsiad z bloku obok, Okoń, zaczął przyjmować zakłady. Chciałam postawić na ojca znalezioną pod rynną złotówkę, ale powiedzieli mi, że zakłady liczą się od piątaka w górę, więc postanowiłam kupić sobie loda. Mama wyłożyła dychę, na co tata trochę się pogniewał, bo odebrał to jako pokazowy brak wiary w jego wytrzymałość, i zażądał, by postawiła stówę, na co ona wykrzyczała mu, że za stówę to może był jej pierścionek zaręczynowy, i że ani przed, ani po swoim trupie tyle na niego nie wyłoży, choćby ktoś napchał jej gębę kamieniami. Tak wybuchła afera, bo Węgorz, mając nadzieję, że małżeńska kłótnia osłabi zapał ojca, zaczął kadzić mamie, że on to za samą jej obecność zabrałby ją w podróż do Ciechocinka. Tata próbował mu przyłożyć, tłum zapiał, licząc na rychłe rozwiązanie pojedynku, ale sytuacja uspokoiła się po kilku głębszych, a mężczyźni objęli się pojednawczo, nawet nie próbując osłabić przyklejonej do latarni dłoni oponenta.