Wydrąż mi rodzinę w serze - Aleksandra Kasprzak - ebook
NOWOŚĆ

Wydrąż mi rodzinę w serze ebook

Aleksandra Kasprzak

2,6

Opis

W swojej debiutanckiej powieści Aleksandra Kasprzak rzeźbi w rzeczywistości zarazem ostro i śmiesznie. Jej bohaterka Gryczanka nie oszczędza ani matki – mistrzyni ciułania z kanonem feminizmu skitranym w kiszonkach, ani ojca - wiecznie podchmielonego nigdy artysty, ani siostry dewotki, ani tej drugiej, której walkę o niebycie bratem wspiera, ani babć: jednej znanej z wróżenia, drugiej – z kradzieży i niszczenia. Ale narratorka nie daje forów także sobie – zręcznie oddziela złożoności społeczne od płaskiej ideologii, dzięki czemu książka nie jest czystą zgrywą o sierpeckich przegrywach, ale wielowymiarowym portretem serowej rodziny (miejscowości, Polski), kreślonym tak ze złośliwością, jak i z czułością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,6 (5 ocen)
0
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hiranska

Z braku laku…

Nie zrozumiałem co się stało z ojcem, Martą i Anetką. Końcówka, jak dla mnie, już zbyt abstrakcyjna. Duży plus za opisy Sierpca, aż mam ochotę pojechać i zwiedzić:) Pozdrowienia z podobnie zapyziałego Szydłowca!
10
Cyborg9

Dobrze spędzony czas

Zgodnie z tytułowym poleceniem wlaśnie wydrążyłam i zupełnie nie żałuję!
00

Popularność




Mój brat jest moją sio­strą

Mój brat, Ma­rek, po­sta­no­wił, że bę­dzie dziew­czyną.

Wtedy wy­da­wało mi się to pod­szy­tym cie­ka­wo­ścią ka­pry­sem, bo prze­cież i ja za­sta­na­wia­łam się cza­sem, jak to jest si­kać na sto­jąco, roz­bi­jać nosy in­nym chłop­com i prze­glą­dać za­bło­cone ga­zetki w le­sie. Szybko zro­zu­mia­łam, że bratu nie za­leży na za­ba­wie w księż­niczki i ma­lo­wa­niu kwia­tów na szkle – Ma­rek na­prawdę chciała stać się sio­strą. To pra­gnie­nie do­pro­wa­dzało ją do szału. Za­ci­skała pię­ści, w oczach wo­do­spad, spoj­rze­nie chmurne jak wtedy, gdy w skle­pie z za­baw­kami wy­bie­rała ko­lor Po­wer Ran­gersa.

Po­de­szłam do tego prag­ma­tycz­nie. Po obie­dzie wy­mknę­łam się do piw­nicy i otwo­rzy­łam szafkę z mar­twymi su­kien­kami. Ktoś rzu­cił je na dno. Skłę­biły się tuż obok raj­stop sio­stry, które wy­da­wały z sie­bie wę­żowe syki. Chcia­łam pod­kraść te grube, czarne, z wzo­rem w kotki na udzie.

Do­piero póź­niej do­wie­dzia­łam się, że sy­czące raj­stopy były tak nie­przy­ja­zne in­tru­zom, bo sio­stra, Aneta, cho­wała pod nimi po­kaźną ko­lek­cję wi­bra­to­rów.

Mu­sia­łam obejść się bez raj­stop. Na­rę­cze su­kie­nek w dłoń i do góry, schody skrzy­piące, omi­jać szó­sty, gdy li­czone od dołu, bo mocno się chwieje, i osoba, która wy­ła­mie go do końca, wpad­nie do czar­nej dziury, spę­dzi wiecz­ność w piecu, gdzie małe dziew­czynki za­mie­niają się w kieł­ba­ski w ciągu pół go­dziny.

Trudno było przejść obok kuchni nie­zau­wa­żoną. Mama prze­waż­nie sie­działa na ro­gówce, pa­liła pa­pie­rosy i ga­siła je na krzy­żów­kach przy ha­słach, któ­rych nie po­tra­fiła roz­wią­zać.

Gdy skoń­czyły się fajki, mama przy­ci­nała kwiaty, a mie­li­śmy ich w domu całe mnó­stwo: aza­lie, żon­kile, hia­cynty, ane­mony. Szcze­gólną czcią ob­da­rzała te ostat­nie, kró­lowe wśród kwia­tów, a cza­sem zwy­kłe ciem­no­ró­żowe dziwki, tak na­zy­wała je w przy­pły­wie zło­ści, by po­tem go­dzi­nami gła­dzić ich płatki, szep­tać, że to tylko taka zgrywa, ściema i bujda, wszystko na­raz, i niech one so­bie ło­dyg tym nie za­wra­cają, bo w domu mamy kło­poty więk­szego ka­li­bru, na przy­kład o imie­niu Ma­rek. Gleba ży­zna, a ten je­den chwast ro­śnie w po­przek, jakby na prze­kór przy­na­leż­no­ści ga­tun­ko­wej, tak mó­wiła mama, ob­ser­wu­jąc ru­chy Marka i więd­nące hia­cynty, bo naj­bar­dziej nie lu­biła od­pa­da­ją­cych li­ści i tego, że Ma­rek co­raz czę­ściej uży­wała żeń­skich koń­có­wek.

Prze­myt su­kie­nek był na­szym taj­nym ry­tu­ałem od­gry­wa­nym tuż po so­bot­nim śnia­da­niu, na które je­dli­śmy na­le­śniki z tu­li­pa­nem i ża­bimi oczkami. Ko­lo­rowe kiecki ukry­wa­łam za gru­bymi książ­kami, naj­czę­ściej za en­cy­klo­pe­dią, bo ko­le­żanka po­wie­działa mi, że nikt tam ni­gdy nie za­gląda. Opo­wia­dała, że pod­kra­dała sio­strze majtki i ukry­wała je w en­cy­klo­pe­dii, a póź­niej sprze­da­wała ob­śli­nio­nym fa­ce­tom z in­ter­netu. Tak za­ro­biła na elek­tryczną hu­laj­nogę, którą przy­jeż­dżała co­dzien­nie do szkoły.

Pa­mię­tam pierw­szy raz, gdy Ma­rek przy­mie­rzyła su­kienkę. Wy­szła zza szafy ka­czym cho­dem. Wsty­dli­wie mach­nęła nóżką. Miała za­czer­wie­nione po­liczki i oczy błysz­czące jak śli­pia Anety wpa­tru­ją­cej się w te­le­fon no­cami. Ma­rek miała dzie­więć lat, pa­ty­ko­wate nóżki, na gło­wie ja­sne spi­rale, ha­czy­ko­waty nos. Wy­glą­dała dużo bar­dziej dziew­częco ode mnie. Tro­chę jej tego za­zdro­ści­łam, gdy tak pa­ra­do­wała po po­koju w mo­jej sta­rej su­kience, w któ­rej, jak do­brze pa­mię­tam, po­szłam na pierw­sze w ży­ciu we­sele. Mar­kowi było w niej bar­dziej do twa­rzy – choć za­wsze mnie dzi­wiło ta­kie ga­da­nie, bo czemu aku­rat ubra­nia mają pa­so­wać do twa­rzy, a nie do ra­mion czy ko­lan? Bu­fia­sta, błę­kitna suk­nia pa­so­wała jej do po­wiek, łokci i wy­rostka ro­bacz­ko­wego.

Za­zdro­śnie za­własz­czy­łam prze­strzeń przy lu­strze. Ona piękna, ja ra­czej be­stia, wor­ko­wate spodnie, twarz ni­jaka, cyc­ków nie wi­dział u mnie nikt, na­wet szkolna pie­lę­gniarka. No, może ja­kieś tam mi­ni­malne stożki, ale ta­kie to miał i oj­ciec, gdy wra­cał z si­łowni i uro­czy­ście zry­wał z sie­bie ko­szulkę, a po­tem otwie­rał piwo, nad­sta­wia­jąc ry­bie usta w kie­runku kłę­bią­cej się piany.

– Chodź, Ma­rek, zro­bię ci z twa­rzy dzieło sztuki, bę­dziesz jak Ma­ri­lyn Mon­roe lub pani Zięt­kow­ska na roz­po­czę­ciu roku – nę­ci­łam ją pod­kra­dzio­nymi Ane­cie ko­sme­ty­kami. Tro­chę pu­dru, fluid – ma­giczne in­gre­dienty, któ­rymi okry­wa­łam kieł­ku­jące prysz­cze na twa­rzy Marka, na ko­niec ko­rek­tor, tak jak uczyli w in­ter­ne­cie. Ma­rek wnie­bo­wzięta, traj­ko­tała bez opa­mię­ta­nia, słodka Ma­rek, taka roz­anie­lona w swo­jej no­wej od­sło­nie ni­czym na­sto­latka z „Bravo Girl”. Im bar­dziej ją uko­bie­ca­łam, tym sama bar­dziej neu­tral­nia­łam, czu­łam, jak su­ro­wieją mi rysy twa­rzy, uwy­dat­niają się ko­ści po­licz­kowe, nad ustami ro­sną cien­kie wło­ski, które pró­bo­wa­łam wy­ry­wać pa­znok­ciami, choć do­brze wie­dzia­łam, że gdy tylko wy­chylę się z miesz­ka­nia, na bro­dzie wy­sko­czy mi ko­lejny kłak. I bę­dzie to tro­chę za­bawne, a tro­chę wsty­dliwe, choć gdy­bym była chłop­cem, to ten sam włos byłby od­ważny i mę­ski. Chłopcy i dziew­czynki róż­nili się re­ak­cją ko­le­ża­nek na nie­sforny włos na bro­dzie.

– Gry­czanka, nie mo­żesz cały czas mó­wić do mnie Ma­rek, my­śla­łam nad tym, wiesz, no, coś tam czy­ta­łam, nie­dużo, ale po­dobno ważne są ła­godne przej­ścia. Inni się boją, ale ja chyba nie. Ktoś na­zwał to sy­tu­acją pa­jąka. Że niby taki mały i nie­straszny, wiesz, pa­jąk to ja, ła­piesz? Ale lu­dzie ucie­kają, w sen­sie przed moim no­wym imie­niem, mó­wią: Ma­rek, a ja bym chciała być Martą, zmiana nie­wielka, kwe­stia kilku li­ter, to chyba nie­dużo?

Tego dnia Ma­rek zo­stała Martą, a póź­niej re­gu­lar­nie prak­ty­ko­wa­ły­śmy wy­mie­nia­nie się płciami. To była na­sza ru­tyna – jak przy­pa­lone na­le­śniki na śnia­da­nie, plu­cie kwia­tami przez okno, ob­kle­jona pi­wem pod­łoga, prze­kli­na­nie matki, śmier­dzące stę­chli­zną pra­nie. Po szkole bie­gły­śmy do ła­zienki, wy­mie­nia­ły­śmy się ubra­niami i szybko do kuchni, pu­ste miesz­ka­nie, woń grzyba, wy­gi­na­ły­śmy ciała, wci­na­jąc stare ka­wałki sera, jakby ju­tra miało nie być. Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­ły­śmy, że mama pro­wa­dziła szcze­gó­łowe wy­li­cze­nia, istny re­jestr na­biału, że zni­ka­jące pla­stry to po­wody noc­nych awan­tur, rzu­tów po­dusz­kami, ale nie w ten dzie­cięcy spo­sób, że można nu­rzać się w pie­rzu i śmiać przy Pic­colo, nie, to było tak, że le­piej wci­skać głowę w koł­drę, otu­lić się w szla­frok, na­sta­wić bu­dzik i li­czyć na szybki sen, z dala od kru­szą­cego się tynku, trza­ska­ją­cych drzwi, agre­syw­nie wy­pa­la­nych pa­pie­ro­sów, z któ­rych dym wpa­dał przez uchy­lone la­tem okno. Śmier­działo, jakby pa­lono żbika, a wie­dzia­łam, jaki to smród, bo raz są­siad pod­pa­lił jed­nego w ogródku, nie wy­glą­dał na kota, więc w bi­blio­tece otwo­rzy­łam al­bum ssa­ków dra­pież­nych i zna­la­złam tam zdję­cie żbika, który w za­sa­dzie był tro­chę więk­szy niż stan­dar­dowy Mru­czek.

To mu­siało się wy­da­rzyć – któ­re­goś dnia zo­sta­ły­śmy na­kryte, szczę­ście w nie­szczę­ściu, że przez Anetę. Była już doj­rzałą ko­bietą, taką, co nosi ma­ry­narkę i jest po­ważną stu­dentką, mama była z niej strasz­nie dumna, opo­wia­dała o jej osią­gnię­ciach wszyst­kim, któ­rzy chcieli słu­chać, a tym, któ­rzy nie, tym bar­dziej wcie­rała suk­cesy córki pro­sto w ko­cie mordy. Tak na­zy­wała twa­rze są­sia­dek, które za­miast o Anetce wo­lały słu­chać o pro­mo­cji na jar­muż. Par­szywe py­ski, które srają do ku­wety i nie mogą się po­chwa­lić ni­czym in­nym niż sra­nie do pla­sti­ko­wego pro­sto­kąta. Raz do­stała za to po mor­dzie od są­siadki, bo za­chwy­cała się pierw­szą piątką Anety, i to od po­waż­nego pro­fe­sora, który wy­dał książkę pod ty­tu­łem Je­zus Chry­stus w two­jej zu­pie. Pro­blem tkwił w tym, że od­wo­ziła aku­rat Lin­kow­ską na do­łek, gdzie tra­fiła jej pi­jana w trzy so­sny córka. „So­sny”, bo po­dobno nie można mó­wić „dupy”, to nie­ład­nie i nie przy­stoi dziew­czyn­kom, ale Marta prze­cież też nią jest i nikt nie zwraca jej uwagi, gdy po­wie słowo „dupa”, a na­wet go­rzej, bo raz sły­sza­łam z jej ust „kurwę”, a mama od­pa­liła tylko ko­lej­nego pa­pie­rosa i otwo­rzyła Sto krzy­żó­wek pa­no­ra­micz­nych.

– Do­bry boże, prze­cież wy się po­za­mie­nia­li­ście miej­scami! – prze­ra­ziła się mą­dra Anetka, a żadna z nas nie wy­pro­wa­dzała jej z błędu, bo prze­cież Aneta była uczoną sio­strą, taką, co każ­dego ranka wku­wała całe strony Bi­blii i rzu­cała nimi jak z rę­kawa pod­czas ro­dzin­nych uro­czy­sto­ści.

– Nic w przy­ro­dzie nie gi­nie – tłu­ma­czyła nam po­wie­dzon­kami, bo jak nie dało się przy­po­wie­ściami o krze­wie go­re­ją­cym czy So­do­mie i Go­mo­rze, to trzeba było użyć in­nych środ­ków. Nie jej wina, że by­ły­śmy tak oporne, Marta miała fora in­ter­ne­towe, a ja czy­ta­łam dużo róż­nych ksią­żek, więc prze­ży­łam swoje, za­pewne o wiele wię­cej niż Aneta na tym swoim ka­to­lic­kim uni­wer­sy­te­cie, gdzie wszy­scy za­sy­piali z mo­dli­twą na ustach, a sio­stry za­konne świe­ciły po oczach la­tarką. Chciały kon­tro­lo­wać, czy ciała nie­wie­ście nie łą­czą się w jedno z cia­łami mę­skimi, tak mó­wiła raz, gdy wró­ciła w sta­nie chy­bo­czą­cym się po ja­kiejś uro­czy­sto­ści, na którą wje­chał ba­niak wina mszal­nego.

– Anetko, jaki sto­su­nek do wi­bra­to­rów mają księża? – za­py­ta­łam tego wie­czoru przy her­ba­cie tuż po dłu­gim mo­no­logu, w któ­rym Aneta sta­rała się cof­nąć nada­nie no­wego imie­nia i prze­chrzcić Martę z po­wro­tem na Marka.

– To nie moje, prze­cho­wuję je dla ko­le­żanki spoza uczelni, bar­dzo mnie pro­siła, bo wal­czy z po­kusą. Co ty mo­żesz o tym wie­dzieć, masz do­piero czter­na­ście lat, nie po­win­naś do­ty­kać się do mo­ich rze­czy, mó­wi­łam ci sto razy, a ty jak zwy­kle nie słu­chasz. Mu­sisz się z tego wy­spo­wia­dać, ta­kie za­cho­wa­nie nie przy­stoi mło­dej da­mie. – I tak da­lej, i tak da­lej, nie wiem, wy­łą­czy­łam się dość szybko, my­śląc o wszyst­kich dziw­nych wy­pust­kach, pró­bu­jąc prze­ana­li­zo­wać, jak działa ten me­cha­nizm.

Po­sta­no­wi­łam to spraw­dzić jak naj­szyb­ciej, za­nim Aneta wróci na uczel­nię i za­bie­rze wszyst­kie przed­mioty ze sobą. Marta stała na cza­tach, a ja prze­su­wa­łam rę­koma po ko­lo­ro­wych ar­te­fak­tach – nie­które były dłuż­sze, inne cał­kiem krót­kie, zu­peł­nie jak za­tyczki do uszu ojca. Gdy za oknem usły­sza­łam szcze­ka­nie, do­sko­nale wie­dzia­łam, co mu­szę zro­bić. Rzu­ci­łam naj­gor­sze, bo naj­dłuż­sze urzą­dze­nie pro­sto w zęby owczarka nie­miec­kiego. Dra­kula chwy­cił wi­bra­tor i za­czął bie­gać z nim w zę­bach jak z ko­ścią, więc za­trza­snę­łam okno i wró­ci­łam do Marty.

– Anetka nie jest wcale taka grzeczna – oznaj­mi­łam.

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że wszystko to ob­ser­wo­wała mama pi­jąca z są­siadką bro­wara pod drze­wem.

Na cha­cie kwas

Skoń­czyło się karą: za­kaz za­bawy z pie­skami. Nic wiel­kiego, i tak nie prze­pa­da­łam za osie­dlo­wym Dra­kulą – był ogromny i mo­kry, cały czas się śli­nił, śmier­działo od niego jak od prze­mo­czo­nych ko­szul ojca, gdy wra­cał z co­dzien­nej alko-prze­bieżki po osie­dlu.

Naj­bar­dziej obe­rwało się Ane­cie. Tylu łez mama nie wy­lała na­wet na po­grze­bie na­szego żół­wia, który zgi­nął pod ko­łami ro­weru do­stawcy pizzy. Chło­pa­kowi nie za­pła­ciła, gro­ziła są­dem, pi­sto­le­tem na wodę, oj­cem Ry­dzy­kiem, kor­ko­cią­giem, a ten nic. Biedny prysz­czaty chło­pak, doj­rze­wa­jący opry­szek star­szy ode mnie może ja­kieś pięć lat. Wy­mam­ro­tał nie­składne prze­pro­siny, wsko­czył na ro­wer i tyle go wi­dzie­li­śmy. Na przed­nim kole miał jesz­cze ka­wałki sko­rupy Fran­klinka. Mama we­zwała po­li­cję, ale nie­bie­scy, za­miast za­jąć się mor­dercą żółwi, zmie­rzyli po­ziom al­ko­holu w jej krwi. Mu­siała dmu­chać do ja­kie­goś urzą­dze­nia, tak samo jak dmu­cha się, by na­pom­po­wać ba­lo­nik. Po­tem dłu­gie roz­mowy i osta­teczna de­kla­ra­cja, która miała wejść w ży­cie od dnia na­stęp­nego i ozna­czała dla matki re­zy­gna­cję z do­le­wa­nia mał­pek do po­mi­do­rówki.

Z Anetą to ma­mie od­biło. Wy­mu­siła, że­bym po­ka­zała szafkę, z któ­rej wy­ję­łam „orę­dzie sza­tana”, więc ja w płacz, że ta­jem­nica sio­strzana na śmierć i ży­cie, i wszystko po­mię­dzy, ona nie­ugięta. Zła­ma­łam się pod groźbą braku chip­sów do końca ży­cia. Co prawda nie wie­rzy­łam w tak da­leko idącą ka­te­go­rycz­ność, ale za bar­dzo lu­bi­łam chru­pa­nie.

Mama owi­nęła szafkę czte­rema ró­żań­cami, zro­biła się z tego dzi­waczna kon­struk­cja, har­mo­nij­nie funk­cjo­nu­jący me­cha­nizm – gdy ktoś chciał ją otwo­rzyć, trzeba było prze­że­gnać się przed pierw­szym Je­zu­sem na krzyżu, zdjąć ró­ża­niec, a tu za­sko­cze­nie, w oczy kole drugi Je­zus, cały me­cha­nizm od nowa, prawa ręka, czoło, da­lej przez dwa iden­tyczne za­bez­pie­cze­nia, Je­zus razy cztery, śmierć wi­bra­to­rów, dawne bo­ha­tery, a imię na­sze: dwa fra­jery. Ró­żań­cowa ob­stawa chro­niła szafkę przed nie­czy­sto­ścią, ale prze­cież ten naj­gor­szy sza­tań­ski po­miot i tak się wy­mknął, po­nie­siony w pie­kielną cze­luść w py­sku Dra­kuli.

Raz, gdy by­łam sama w domu, wy­ko­na­łam cały ten ry­tuał przej­ścia, zaj­rza­łam do środka, a tam, wśród ró­żań­ców, sku­pi­sko śmieci – pu­stych bu­te­lek, wy­szo­ro­wa­nych sło­ików, to­re­bek na­ma­wia­ją­cych do chwa­le­nia Pana na­szego je­dy­nego, który z pew­no­ścią nie za­ak­cep­to­wałby bli­sko­ści ga­dże­tów ero­tycz­nych. Anetka już dawno po­zbyła się do­wo­dów w po­staci lu­bry­kan­tów. Mama ni­gdy wię­cej nie sko­rzy­stała z tok­sycz­nej szafki, bo wie­działa, że prze­strzeń jest per­ma­nent­nie ska­żona bli­sko­ścią wi­bra­to­rów, ska­zana na los schowka na bez­domne przed­mioty, które ni­gdy nie ze­tkną się z ob­kle­jo­nym bla­tem, nie mu­sną za­ku­rzo­nych pó­łek wy­peł­nio­nych po­do­bi­znami Jana Pawła II.

Aneta stała się córką prze­kre­śloną. Były plany na mszę w jej in­ten­cji, ale ksiądz za­ży­czył so­bie opłaty wyż­szej niż dwie wódki, to­też mama po­sta­no­wiła za­brać się za to sama. Wrzu­ciła wy­glą­da­jącą na żywą rybę do pie­kar­nika i zgro­ma­dziła nas wszyst­kich w kuchni. Usie­dli­śmy przy stole, a ona za­częła śpie­wać:

– Pa­nie Boże, Ba­ranku Boży, Synu Ojca. Który gła­dzisz grze­chy świata, zmi­łuj się nad nami. Który gła­dzisz grze­chy świata, przyjm bła­ga­nie na­sze. Który sie­dzisz po pra­wicy Ojca, zmi­łuj się nad nami – za­wo­dziła, nie­na­tu­ral­nie prze­cią­ga­jąc sa­mo­gło­ski.

Oj­ciec wy­szedł w po­ło­wie, Marta krę­ciła się na ta­bo­re­cie, ko­piąc mnie pod sto­łem. Sie­dzia­łam wy­pro­sto­wana i po­ru­sza­łam ustami, żeby wy­da­wało się, że tak so­bie pod­śpie­wuję ra­zem z mamą, tylko tro­chę nie­śmiało. Zło­ży­łam na­wet ręce jak do mo­dli­twy, bo wie­dzia­łam, że moja sy­tu­acja nie wy­glą­dała naj­le­piej. Matka utra­ciła Anetę i w ran­kingu có­rek spa­dłam na dru­gie miej­sce, jako iż moje po­wią­za­nia z wi­bra­to­rem były dużo więk­sze niż Marty, która tylko stała na cza­tach i w za­sa­dzie na­wet nie wie­działa, o co ta cała awan­tura.

Po­tem przy­szedł czas na wkład wła­sny – każdy mu­siał wy­re­cy­to­wać ulu­bioną mo­dli­twę w in­ten­cji du­szy Anety, na któ­rej po­wierzchni wy­ro­sła pleśń. Wy­bra­łam zdro­waśkę, bo matka wzięła mnie z za­sko­cze­nia, a ba­łam się, że jak wy­biorę coś dłu­giego i za­wi­łego, to za­tnę się gdzieś w po­ło­wie i bę­dzie kwas.

Marta spa­ni­ko­wała, wy­ba­łu­szyła oczy i przez chwilę wy­glą­dała jak ryba, ale po chwili zła­god­niała, bo przy­po­mniała so­bie, że ist­nieje prze­cież dru­gie ła­twe roz­wią­za­nie – „Aniele Boży, stróżu mój” wy­kle­pane na nie­zwy­kłej pręd­ko­ści, ze szcze­gólną uwagą, by „stróża” nie po­my­lić ze „stru­siem”. Mama była bez­li­to­sna. Nie wpi­sała Mar­cie punk­tów za szyb­kość, więc mu­siała spró­bo­wać raz jesz­cze, spo­koj­niej.

– To nie jest ja­kaś przy­śpiewka, a po­ważna sprawa, roz­mowa z Bo­giem w imie­niu gni­ją­cej du­szy Anety, chyba o tym za­po­mnia­łeś, Ma­rek?

Marta skrzy­wiła się, jakby matka wci­snęła jej do buzi pstrąga z cy­tryną, wstała od stołu i po­bie­gła do po­koju. Matka w płacz, ja w prze­cinku, bo nie wie­dzia­łam, co da­lej – czy ocie­rać łzy sza­rym pa­pie­rem, czy gnać za ję­czącą Martą.

Z tego wszyst­kiego spa­liła się ryba, a mama wpa­dła w jesz­cze więk­szy szał. Czmych­nę­łam za Martą. Chli­pała w po­duszkę.

– Nie przej­muj się, Marta, prze­cież wiesz, że mama za­kleja so­bie oczy grubą ta­śmą do prze­pro­wa­dzek, nie taką prze­zro­czy­stą, więc nie wi­dzi, jak ro­sną ci piersi.

– Wcale, kurwa, nie ro­sną, nic ni­gdy mi nie uro­śnie.

– Na­prawdę ro­sną, zo­bacz, są już więk­sze niż moje. Może po­win­naś za­cząć no­sić sta­nik? Mo­gła­bym pod­kraść ja­kiś ma­mie, wy­glą­da­ła­byś jak praw­dziwa ko­bieta.

Nie­pewne ski­nie­nie, więc ja w bieg. Kuchni roz­sądne omi­ja­nie, w tle za­wo­dze­nie, więc le­piej po ci­chu jak cień, bo sztuką prze­trwa­nia jest znać wszyst­kie ciemne za­ka­marki, wsu­wać się pod śmier­dzącą dy­mem fi­rankę i uda­wać du­cha po­przed­nich lo­ka­to­rów, któ­rzy po­dobno pró­bo­wali spa­lić to miesz­ka­nie, ale się nie udało, bo ich syn wy­krę­cił nu­mer alar­mowy spod łóżka.

Mama miała spe­cjalną półkę na skłę­bione sta­niki. Za­pię­cia łą­czyły się ze sobą w wielki su­peł, chyba gor­dyj­ski, cho­ciaż in­nych zna­nych su­płów nie ko­ja­rzę. Sie­dzia­łam z du­szą na ra­mie­niu i gło­wie, i sto­pach, sta­ra­jąc się wy­cią­gnąć choć je­den ze sta­ni­ków, naj­le­piej tych spor­to­wych, bo mama miała cycki jak płe­twy płaszczki ol­brzy­miej, więc za­bra­nie któ­re­goś z tych do­dat­kowo na­pom­po­wa­nych wcale nie po­cie­szy­łoby Marty.

Łka­nie w kuchni uci­chło, więc i ja za­mar­łam z na­rę­czem cyc­ko­no­szy w dło­niach. Ude­rza­nie w garnki, party skro­bią­cych wi­del­ców, tu­pot wku­rzo­nych stóp. Naj­wy­raź­niej spa­lona ryba nie prze­kre­śliła obiadu.

Uru­cho­mi­łam zęby, bo każdy po­wta­rzał, że mam bar­dzo ostre kły, raz na­wet je­den z są­sia­dów na­zwał mnie „nie­złą suką”, co wtedy ode­bra­łam jako kom­ple­ment, ale po cza­sie zmie­ni­łam zda­nie.

Wpa­ro­wa­łam do po­koju. Marta za­sty­gła w ocze­ki­wa­niu, więc rzu­ci­łam w jej stronę sta­nik. Po łzach nie było na­wet śladu, słodka Marta, na samą myśl o trans­for­ma­cji onie­miała z wra­że­nia.

Wie­dzia­łam, że jej po­prawa jest tylko chwi­lowa, więc, nie za­da­jąc już żad­nych py­tań, za­czę­łam grze­bać w na­szej kry­jówce w po­szu­ki­wa­niu szmi­nek, cieni i pu­dru. Ukry­wa­ły­śmy to wszystko w pla­sti­ko­wym po­jem­niczku, który przy­kle­iły­śmy do fo­tela od środka, w dziu­rze, którą zro­bił kie­dyś oj­ciec i na którą nikt nie zwraca uwagi, chyba że usią­dzie tak, że za­pada się do środka jak w ru­chome pia­ski.

Marta to­piła się w sta­niku, więc po­wci­ska­ły­śmy jej w biust po­zwi­jane skar­petki. Gdy za­ło­żyła ko­szulkę, przy­kry­wa­jąc w ten spo­sób na­szą kon­struk­cję, wy­glą­dała, jakby była no­si­cielką dość po­kaź­nych piersi. Z nie­do­wie­rza­niem prze­glą­dała się w lu­strze, usta­wia­jąc się przo­dem, bo­kiem, ty­łem, zro­biła na­wet fi­kołka, cały czas ob­ser­wu­jąc, jak zmie­nia się po­ło­że­nie jej sztucz­nych cyc­ków w za­leż­no­ści od wy­ko­ny­wa­nych ru­chów.

Po­ma­lo­wa­łam jej usta szminką, a ona w tym cza­sie ko­lo­ro­wała po­wieki cie­niami.

Wła­śnie w ta­kim sta­nie za­stała nas matka, która szarp­nęła za klamkę ze sło­wami z każdą chwilą ga­sną­cymi na jej ustach:

– Obiad już na sto... –

To był pierw­szy raz, gdy matka na­prawdę zo­ba­czyła w Marku Martę. Wy­glą­dała, jakby zja­dła nie­świe­żego tuń­czyka. Oczy jej po­sza­rzały, twarz spięła się tak mocno, że ko­ści po­licz­kowe pra­wie prze­dziu­ra­wiły twarz. Wy­obra­zi­łam so­bie, że wy­rywa te ko­ści i wbija je pro­sto w opró­szone błę­ki­tem po­wieki Marty.

Matka zro­biła krok w przód. Cała kon­struk­cja jej ciała chwiała się. Prze­mie­niła się w ga­la­retę. Żel­kowe ręce głu­pio prze­ci­nały po­wie­trze.

– Ma­rek, ty je­steś spoza na­szego akwa­rium – wy­rzu­ciła z sie­bie.

Ci­sza. Z kuchni wy­cie go­tu­ją­cej się w czaj­niku wody.

Ten ha­łas był nie­zno­śny, dud­nił mi w uszach jak roz­bi­ja­jące układ słu­chowy dzwony.

– Wszyst­kie ryby ro­dzą się jako sa­mice i do­piero póź­niej nie­które prze­kształ­cają się w samce. Nie na od­wrót – kon­ty­nu­owała li­ta­nię, która z tru­dem prze­bi­jała się przez ha­łas sza­le­ją­cego gwizdka.

Marta pła­kała, wi­dzia­łam to, ale po­ły­kała szar­żu­jący szloch, jak po­łyka się w to­wa­rzy­stwie flegmę, bo prze­cież nie wy­pada pluć. Ko­lejny raz po­de­szła do lu­stra i wy­ko­nała te­atralny ukłon, ale nie taki, jaki ro­bią ak­to­rzy, nie, to było ra­czej dziew­częce dy­gnię­cie, ra­zem z ge­stem uda­wa­nego ła­pa­nia się za poły ma­te­riału su­kienki.

Tego było dla matki za wiele. Wbie­gła do kuchni, zrzu­ca­jąc po dro­dze ga­zety z blatu, trza­snęła drzwiami, wy­łą­czyła czaj­nik. Już my­śla­łam, że czeka nas spo­kój, ale była to za­po­wiedź praw­dzi­wej awan­tury – ta­kiej z la­ta­ją­cymi krze­słami, cię­ciem zdjęć i obia­dem roz­sma­ro­wa­nym na gu­mo­li­cie.

Mama przy­pro­wa­dziła ojca. Był pi­jany w dzie­sięć dup, bo po­dobno wła­śnie tyle piw wy­żło­pał na ulu­bio­nej ławce za blo­kiem, bę­dą­cej miej­scem osie­dlo­wych spo­tkań rady nad­zor­czej pi­ja­ków. Oj­ciec był prze­wod­ni­czą­cym. Każ­dego dnia wnio­sko­wał o kon­kretną liczbę wy­pi­ja­nych bro­wa­rów, a za­rząd sto­so­wał się do jego wy­tycz­nych, za­gry­za­jąc spo­tka­nia służ­bowe paczką na­mię­kłych od al­ko­ho­lo­wych splu­nięć pra­ży­nek. Dwa prze­ro­śnięte gu­mi­sie. Po­dobno jest taki spo­sób na upi­cie się – poncz z gu­mi­siami, które puchną od al­ko­holu, w szkole mó­wią, że w ten spo­sób upiła się cała ekipa dzie­cia­ków z szó­stej C na jed­nej z tych im­prez, na które nie by­łam za­pro­szona. Oj­ciec – wielki niedź­wiedź na zwich­nię­tych ła­pach. Ru­szył w stronę Marty z wy­cią­gnię­tymi rę­koma, pi­jana mu­mia, na­cha­pana ro­ba­kami ryba. Marta wtur­lała się pod stół, ła­piąc wy­pa­da­jące z biu­sto­no­sza skar­petki.

– Ty zbo­czeńcu pier­do­lony – mam­ro­tał oj­ciec, a ja zde­cy­do­wa­łam się przy­łą­czyć do Marty.

– Tak nie wolno. Mu­simy się stąd zmy­wać – po­in­for­mo­wa­łam Martę, bo taka była rola star­szej sio­stry.

Po­ki­wała głową. Wie­działa.

Ro­dzice po­wrzesz­czeli, było szu­ra­nie me­blami, po­le­ciały odłamki szkła, przed któ­rymi ukry­ły­śmy się, ro­biąc so­bie for­tecę z ob­szcza­nego przez ko­goś koca, który aku­rat le­żał w ką­cie.

Oj­ciec chyba o nas za­po­mniał i roz­wa­lał miesz­ka­nie dla sa­mego nisz­cze­nia. Nie mó­wił już nic o Mar­cie, wrzesz­czał o po­dat­kach, ce­nie pa­liwa i rzą­dach PiS-u, więc po­sta­no­wi­ły­śmy prze­cze­kać naj­gor­sze i wy­czoł­gać się z kry­jówki pod wie­czór, gdy tata ru­szy do osie­dlo­wego po do­ła­do­wa­nie. Tak na­zy­wał dal­sze pi­cie, bo bez wódy roz­ła­do­wy­wała mu się ba­te­ria – pa­dał na łóżko i tę­pym wzro­kiem li­czył do dzie­się­ciu, a po­tem, pół­ś­piący, na­rze­kał na pol­ską go­spo­darkę, pod­kre­śla­jąc, że ar­ty­ści za­wsze byli i będą je­bani w dupę, a dla fa­ceta z jego do­świad­cze­niem nie ma w tym kraju ro­boty. I chyba fak­tycz­nie tak było, bo w CV mógł wpi­sać co naj­wy­żej do­sko­nałą umie­jęt­ność chla­nia, wy­so­kie kom­pe­ten­cje w tar­go­wa­niu się o piwo z na­le­waka, bie­głość w ję­zyku od kie­liszka do kie­liszka. Wszyst­kie kor­po­ra­cje za­my­kały się przed nim po­przez po­li­tykę za­kazu chla­nia w miej­scu pracy. Sie­dział więc na du­pie w domu, nad­zo­ro­wał osie­dle, a pi­jani miesz­kańcy z po­czu­cia wdzięcz­no­ści do wy­ko­ny­wa­nej przez niego pracy ku­po­wali mu cza­sem bo­che­nek chleba lub śmie­tanę. Przy­no­sił te dary do miesz­ka­nia, na­pu­szony jak paw. Mó­wił wtedy:

– Pa­trzta, dzie­ciaki, co ta­tuś dziś za­ro­bił ciężką pracą rąk.

A my bi­ły­śmy brawo, wcze­śniej wszyst­kie trzy – Marta, Aneta i ja, a te­raz zo­stał duet – tylko my, spło­szone roz­wie­litki.

Mi­nęła go­dzina, my z Martą w ci­szy, oczy przy­mknięte, aż w końcu har­mi­der ucichł. Wy­czoł­ga­łam się pierw­sza. Po ro­dzi­cach ani śladu. Po­woli ro­biło się ciemno, więc da­łam znak Mar­cie, za­czę­ły­śmy pa­ko­wać byle ja­kie ciu­chy, płatki ku­ku­ry­dziane, cy­na­mon, tro­chę cu­kru, paczkę ryżu, bu­telkę wody mi­ne­ral­nej.

Wie­dzia­łam, że ta ucieczka bę­dzie mnie sporo kosz­to­wała w Ran­kingu Có­rek, ale dla bez­pie­czeń­stwa Marty mu­sia­łam pod­jąć to ry­zyko. Sy­tu­acja sta­wała się na­prawdę dy­na­miczna, ła­two było wsko­czyć na pierw­sze miej­sce, ugiąć się pod cię­ża­rem me­dali prze­ja­wia­nych w po­staci mniej przy­pa­lo­nych na­le­śni­ków, tak, naj­lep­sze por­cje dla ulu­bio­nej có­rusi, brawo, nie­oce­niona chwała wśród są­sia­dek pod­szczy­pu­ją­cych po­liczki ulu­bie­nicy.

Wró­ciła matka, szy­ko­wała się po­ważna roz­mowa. W oczach Marty pa­nika, więc nad­sta­wi­łam się ja, córka ulu­biona. Pew­nym kro­kiem ru­szy­łam na po­twier­dze­nie prze­pro­wa­dzo­nego bi­lansu punk­tów, kto wie, może uda mi się zła­pać ja­kiś do­dat­kowy za wy­jąt­kową po­kor­ność w sy­tu­acji kry­zy­so­wej?

A ran­king przed­sta­wiał się tak:

Pierw­sze miej­sce: GRY­CZANKA, no­mi­no­wana do by­cia względ­nie nor­malną, dzie­sięć okrą­głych punk­tów na­puch­nię­tych zwy­czaj­no­ścią mi­nus sie­dem za or­ga­ni­zo­wa­nie ucieczki z domu. Pod­su­mo­wu­jąc: trzy punkty na plu­sie.

Dru­gie miej­sce: ANETA, córka stra­cona, wielka hańba ro­dziny, mi­nus pięć­dzie­siąt punk­tów za by­cie per­wer­syjną zdraj­czy­nią, która uda­wała po­rządną ko­bietę, ka­to­liczkę, była chluba ro­dziny, obec­nie wy­uz­dana ku­rewka. Pod­su­mo­wu­jąc: pięć­dzie­siąt punk­tów na mi­nu­sie.

Trze­cie miej­sce: MARTA, córka wy­klęta, bo na­wet nie córka, a w za­sa­dzie wiel­kie nie wia­domo co, sy­no­córka, cór­ko­syn, tra­ge­dia, hy­bryda, wstyd do po­tęgi, mi­nus pięć­dzie­siąt punk­tów za by­cie córką, do tego mi­nus pięć punk­tów za udział w ucieczce. Pod­su­mo­wu­jąc: pięć­dzie­siąt pięć punk­tów na mi­nu­sie, wielka po­rażka, ża­ło­sne, nara.

Wszystko jest re­la­cyjne, więc gdy Ma­rek stała się Martą, a Aneta za­częła ho­do­wać wi­bra­tory, moje nic­nie­ro­bie­nie i omi­ja­nie nie­dziel­nych mszy stało się prze­wi­nie­niem bła­hym, wręcz żad­nym, moja ni­ja­kość wy­glą­dała jak za­leta, bo mama po­wta­rzała: „pa­trz­cie, jaką nor­malną mam córkę, może nie jest za ładna, wy­stają jej zęby i twarz ma taką chło­piecą, ko­lana ko­ści­ste, klatkę pier­siową jak kur­czak, ale to do­bry dzie­ciak, sły­szysz, Gry­czanka? Je­steś do­brą dziew­czynką, chodź, daj bu­ziaka”. Ama­re­nowy po­ca­łu­nek do­pro­wa­dzał pra­wie do omdle­nia, wszystko za­le­żało od wy­boru smaku – wi­śniowa nie była na­wet taka zła, siar­kowe opary pro­sto w oczy, ale ta brzo­skwi­niowa – to­talne obez­wład­nie­nie. Od ta­kich po­ca­łun­ków ucie­ka­łam, więc i wtedy wy­mó­wi­łam się lek­cjami oraz ko­niecz­no­ścią po­ma­ga­nia Mar­cie w wy­bo­rze stroju do szkoły, bo wia­domo, jak to z nią te­raz bywa, co, po­wie­dzia­łam „Marta”? Oczy­wi­ście cho­dziło mi o Marka, tak, ma­mu­siu, Ma­reczka na­szego, może byś się tak nie gnie­wała, tak, po­ga­dam z nim, wiesz, ostat­nio do­stał szóstkę z ma­te­ma­tyki, jest bar­dzo mą­dry i ma ta­kie silne ręce, wczo­raj po­mógł mi nieść torby z za­ku­pami i na­wet się nie skrzy­wił.

Matka nie­ugięta, w jej oczach od­bi­jała się wi­zja cy­ca­tej Marty z ustami po­ma­lo­wa­nymi jej starą szminką wy­grze­baną z za­ku­rzo­nej ko­sme­tyczki, z któ­rej wy­bie­gły dwa ka­ra­lu­chy.

Tro­chę so­bie na­gra­bi­łam, na­zy­wa­jąc Martę Martą. Mama chwy­ciła za szam­pana i ba­łam się, że do­stanę kor­kiem w oko, więc wy­bie­głam z kuchni, wrzu­ci­łam do torby dwie pary po­dar­tych już maj­tek i ski­nę­łam głową do sio­stry.

– Uciek­niemy, gdy za­pad­nie zmrok.

By­ły­śmy go­towe, by za­cząć nowe ży­cie.

Zje­dzą nas sarny

Ławka śmier­działa ob­szcza­nymi spodniami ojca, który wy­ze­ro­wał dzie­sięć bro­wa­rów w kon­kur­sie na naj­więk­szy spust. Drzewa uchy­lały się jak jego ko­ślawe nogi na ganku, któ­rymi pró­bo­wał omi­nąć na­szego kota.

Marta opo­wia­dała, że na osie­dlu prze­stali wy­śmie­wać ją za no­sze­nie dam­skiej ko­szulki. Tak wielki re­spekt czuli do na­szego ojca. Spuchł po tych pi­wach jak ryba z ro­dziny na­jeż­ko­wa­tych – oglą­da­łam ją w pod­ręcz­niku, wy­glą­dała jak wielka kula po­kryta kol­cami. Zu­peł­nie jak tata, który uczcił zwy­cię­stwo wy­ze­ro­wa­niem ko­lej­nego piwka, a po­tem wpadł w ja­ło­wiec łu­sko­waty i wró­cił pe­łen drob­nych igie­łek w ca­łym ciele. Choć „wró­cił” to może za wiele po­wie­dziane. Przy­tar­gali go jego kum­ple, przy­fru­nął na pu­stej kra­cie od piw. Mó­wili: bo­ha­ter po­le­gły, bo Krzy­siu na tar­czy. Re­chot grzęzł na klatce scho­do­wej, od­bi­ja­jąc się od śli­skich ścian go­dzi­nami. W ta­kie noce trudno za­snąć.

A w noc ucieczki było jesz­cze trud­niej. Za­miesz­ka­ły­śmy z Martą w parku, pła­cąc za wy­na­jem wście­kłym wie­wiór­kom i bez­dom­nym psia­kom. Tro­chę zimno, ale można się było przy­zwy­czaić, szcze­gól­nie w szam­pań­skim na­stroju.

Wie­wiórka Bo­żenka była lep­szą wła­ści­cielką miesz­ka­nia niż ci zło­dzieje z TBS. Sta­rzy do­sta­wali ko­ciej mordy, gdy nad­cho­dził czas na prze­lew, a prze­cież można było za­in­we­sto­wać w piwny ró­ża­niec. To spo­żyw­czy hit na­szego mia­sta. W pra­wie każ­dym osie­dlo­wym można było do­stać puszkę otu­loną ró­żań­cem, dwie frajdy w ce­nie jed­nej. Jest po­pyt, jest po­daż. Na zdro­wie lub amen.

Wie­wiórka Bo­żenka była wy­ro­zu­miała. Przyj­mo­wała czynsz w orze­chach.

Po­sta­no­wi­ły­śmy żyć z resz­tek, uda­wać dzi­kie koty i ni­gdy już nie wra­cać do domu. Roz­ma­wia­ły­śmy go­dzi­nami: czy warto rzu­cać szkołę? Czy bę­dziemy po­miesz­ki­wać tylko w tym parku, czy zwie­dzimy wszyst­kie parki na świe­cie? Czy ptaki to drony wy­słane przez rząd? Czy da się nie umrzeć, bę­dąc prze­cho­wa­nym w ga­la­retce?

By­ły­śmy zgodne co do jed­nego – trzeba chro­nić się przed ludźmi, bo wy­ko­rzy­stują umie­jęt­no­ści psów. Po­tra­fią wy­tro­pić czy­jąś matkę z naj­od­le­glej­szego za­kątka świata.

Nie było na­wet tak ciemno. Blask la­tarni oświe­tlał wszyst­kie ławki, wska­zy­wał krzaki i drzewa, które kryły w so­bie po­ten­cjał łóżka. Nie czu­łam się bez­domna, wręcz prze­ciw­nie. Czu­łam się bar­dziej do­mna niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Otu­lona wrze­śnio­wym wia­trem, rzu­ca­łam ka­mie­niami w prze­strzeń, do czasu, aż ka­mień wró­cił do mnie jak bu­me­rang.

Jesz­cze je­den rzut. Po­trzą­snę­łam za­sy­pia­jącą na ławce Martą.

Ka­mień po­now­nie wy­lą­do­wał u mych stóp. Te­raz nie mia­łam już żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Wiem, że to ty, Piwny Książę. Nie mu­sisz się ukry­wać – wy­szep­ta­łam.

Inne dzie­ciaki mó­wiły, że hi­sto­ria o Piw­nym Księ­ciu to le­genda, ale ja wie­dzia­łam, że po pro­stu boją się uwie­rzyć. Nic dziw­nego, że wąt­pili chłopcy – oni i tak nie mieli szans na zwią­za­nie się z Piw­nym Księ­ciem, więc nie wie­trzyli w wie­rze żad­nego in­te­resu. A szło to ja­koś tak: dawno, dawno temu, za blo­kami, za osie­dlami żył so­bie Piwny Książę. Był bar­dzo smutny, bo od cią­głego pi­cia za­po­mniał, jak wy­gląda jego żona. Od tego czasu błąka się po osie­dlach i szuka swo­jej Piw­nej Księż­niczki. Z chwilą, gdy wy­leje na nią na­pój, od­zy­ska pa­mięć, a Piwna Ksią­żęca Para prze­nie­sie się do bo­ga­tego mia­sta, za­łożą bo­gate ciu­chy, będą roz­ma­wiać o bo­ga­tych spra­wach i w ogóle staną się bar­dzo bo­gaci, więc szczę­śliwi. Mo­głam dać so­bie głowę uciąć, że to wła­śnie ja by­łam Piwną Księż­niczką. Nie wie­rzy­łam, że je­stem po pro­stu córką swo­ich ro­dzi­ców. W gło­wie mia­łam bajki o szla­chet­nych pin­gwi­nach i kró­le­stwach z cze­ko­la­dami w kształ­cie ko­cich głów.

Duży kształt za­czął się do nas zbli­żać, aż w końcu sta­nął w świe­tle la­tarni.

– Co wy tu, kur­czę, ro­bi­cie w nocy? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Ucie­kły­śmy z domu – zdra­dziła dum­nie Marta.

– To, kur­czę, nie­zbyt ład­nie. Cho­ciaż ja też sam ucie­ka­łem... Jak wam na imię, co?

Ro­dzice za­wsze po­wta­rzali, żeby nie roz­ma­wiać z nie­zna­jo­mymi, więc przez chwilę jesz­cze się wa­ha­łam, czy warto od­po­wia­dać. To nie mógł być Piwny Książę, co to, to nie, był na niego zde­cy­do­wa­nie za stary.

– Je­stem Marta, a to moja sio­stra Gry­czanka.

– Ty nie wy­glą­dasz na Martę. I co to za imię: Gry­czanka? Dziwne z was dzie­wu­chy.

– A pan niby jak się na­zywa? – za­py­tała Marta na­bur­mu­szo­nym to­nem.

– Fry­de­ryk Szo­pen.

Onie­mia­łam. Marta spoj­rzała na mnie ze zmru­żo­nymi oczami, jak gdyby szu­kała w gło­wie od­po­wied­niej szu­fladki. Słynny pia­ni­sta, który lu­bił swo­jego ko­legę tak bar­dzo, że pi­sał do niego miłe li­sty?

– Ale pan chyba dawno nie żyje? – upew­ni­łam się.

Nie, żeby mi to ja­koś prze­szka­dzało.

– Żywy jak ni­gdy. Kur­czę, ale to coś nie tak, że wy tu­taj, sam nie wiem.

– W ta­kim ra­zie zjedzmy ra­zem ko­la­cję – za­pro­po­no­wa­łam, by po­pra­wić at­mos­ferę.

Marta tro­chę się oży­wiła, roz­pa­ko­wu­jąc nasz pro­wiant. Płatki ku­ku­ry­dziane z cy­na­mo­nem i z cu­krem. Nie była to może zbyt po­żywna ko­la­cja, ale lep­sze to niż nic. Tym bar­dziej, że Szo­pen do­rzu­cił to­re­beczkę z kwa­skiem cy­try­no­wym, dzięki czemu płatki na­brały na­prawdę wy­jąt­ko­wego smaku. Wy­ja­da­li­śmy je gar­ściami, po­sy­pu­jąc zgro­ma­dzo­nymi do­dat­kami. Szo­pen pa­ła­szo­wał, jakby nie jadł od ty­go­dnia. Tro­chę mnie to ucie­szyło, ale z dru­giej strony zmar­twiło, bo po­win­ny­śmy ra­cjo­no­wać żyw­ność, skoro pla­no­wa­ły­śmy zo­stać poza do­mem do końca świata.

– Skoro jest pan Szo­pe­nem, to czemu nie ma pan ze sobą pia­nina? – spryt­nie po­de­szła go Marta.

– Ukra­dli – od­parł mu­zyk mię­dzy kę­sami.

Nie mia­ły­śmy nic do po­wie­dze­nia wo­bec tak po­waż­nej de­kla­ra­cji. Po­sta­no­wi­łam za­py­tać go o rady na prze­ży­cie poza do­mem, ale na­szą uro­czy­stą ko­la­cję prze­rwała wi­zyta pa­trolu po­li­cji.

– Szo­pen, co ty tu ro­bisz z tymi dzie­cia­kami?

Na­bra­łam wody w usta. Na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że kto­kol­wiek może prze­szko­dzić nam w wy­pro­wadzce.

– Same się na­pa­to­czyły, le­dwo co wsze­dłem do parku, a tu sie­dzą so­bie jakby ni­gdy nic... No, kur­czę, za­in­te­re­so­wa­łem się, bo to ra­czej dziwne, sami przy­zna­cie, co?

– Tak było? – chciał wie­dzieć umun­du­ro­wany pan przy­po­mi­na­jący czar­nego bo­ciana.

Po­ki­wa­łam głową.

– Jak się na­zy­wasz, mała? To twój młod­szy bra­ci­szek, tak? Zgu­bi­li­ście się?

– To moja młod­sza sio­stra – po­pra­wi­łam go.

Bo­ciany wy­mie­niły się za­sko­czo­nymi spoj­rze­niami. Wy­da­wało mi się, że ten z pra­wej stał przez chwilę na jed­nej no­dze, co po­twier­dza­łoby or­ni­to­lo­giczną teo­rię.

– Nie rób so­bie żar­tów, prze­cież wi­dzimy, że to chło­pak. Tak nie­ład­nie, prawda, ko­lego? Je­steś chłop­czyk, a nie dziew­czynka, co? – Bo­cian wy­cią­gnął łapę w stronę Marty, jak gdyby chciał jej przy­bić piątkę.

Na jej od­po­wiedź nie było szans, z tego stresu cał­kiem za­mknęła się w so­bie. Mu­sia­łam ra­to­wać sy­tu­ację.

– Pro­szę jej dać spo­kój. Pod­ję­ły­śmy wspólną de­cy­zję o opusz­cze­niu na­szego miej­sca za­miesz­ka­nia, i nie wiem, jaki pań­stwo wi­dzą w tym pro­blem. – Czu­łam, że wzbi­łam się na wy­żyny ofi­cjal­no­ści, a wszystko to dzięki go­dzi­nom spę­dzo­nym na oglą­da­niu te­le­wi­zji i po­wta­rza­niu co cie­kaw­szych re­plik z Roz­mów w toku do lu­stra.

Szo­pen ro­ze­śmiał się i po­kle­pał mnie po ple­cach. Omal nie spa­dłam z ławki, ale przy­naj­mniej wie­dzia­łam, że moja wy­po­wiedź zo­stała do­ce­niona.

– Sie­dze­nie na ławce nie jest ni­czym nie­le­gal­nym, tak samo spo­ży­wa­nie płat­ków w miej­scu pu­blicz­nym – do­da­łam trium­fal­nie.

– Ile ty masz lat, dzie­ciaku? W su­mie nie­ważne. Pio­trek, pa­ku­jemy ich do ra­dio­wozu.

Sta­wia­nie oporu oby­wa­tel­skiego na nie­wiele się zdało. Wy­cią­gnę­łam przed sie­bie ręce, cze­ka­jąc, aż nie­mili po­li­cjanci za­łożą mi kaj­danki, ale naj­wy­raź­niej nie mieli mo­jego roz­miaru, bo po­zwo­lili mi je­chać bez ogra­ni­cze­nia ru­chów.

Po­ste­ru­nek bo­cia­nów był ob­skurny. Po­dali nam ja­kiś płyn, mó­wiąc, że to ka­kao, ale naj­praw­do­po­dob­niej było to se­rum prawdy, bo Marta otwo­rzyła się już po pierw­szym łyku – wy­ga­dała się, gdzie miesz­kamy, jak na­zywa się na­sza matka i ile zwie­rzą­tek zde­chło w na­szym miesz­ka­niu.

Przy­pro­wa­dzili do nas ko­bietę o imie­niu Re­nata, która za­da­wała dużo dziw­nych py­tań – o liczbę po­koi w miesz­ka­niu, spo­ży­cie al­ko­holu, za­wód matki. Cza­sami tro­chę ściem­nia­łam, bo nie chcia­łam, żeby wy­szło, że tata jest ja­kimś chlo­rem. Co jak co, ale u nas na osie­dlu pi­cie trak­to­wano jak sport, od­by­wały się różne kon­ku­ren­cje, a piwo w osie­dlo­wym sprze­da­wano na­wet dzie­cia­kom, więc wódka do ko­la­cji nie wy­da­wała mi się ni­czym szcze­gól­nym. Dzieci piją soki, do­ro­śli al­ko­hol, a eta­pem przej­ścio­wym jest kawa, tak mi się wy­da­wało i nikt mnie nie wy­pro­wa­dził z błędu. Cza­sem tylko oj­ciec wspo­mi­nał, że­bym się tym jego pi­ciem tak nie prze­chwa­lała, bo ci swoi – osie­dlowi, bra­cia blo­ko­wisk, sio­stry trze­pa­ków i umo­ru­sa­nych zie­mią po­licz­ków – oni zro­zu­mieją, ale inni nie, bo są głupi i mają wy­pra­so­wane majtki.

Nic nie po­wie­dzia­łam, Marta też mil­czała, a pani Re­nata nie chciała zwra­cać się do niej po imie­niu i za­częła ob­wi­niać ro­dzi­ców o pra­nie mó­zgu.

– Już ja so­bie po­roz­ma­wiam z wa­szą ma­muśką, niech no tylko tu przy­je­dzie. W gło­wach wam się po­przew­ra­cało, wy­my­śla­cie so­bie płcie, dżen­dery, kłiry-świry, za mo­ich cza­sów wszystko było ja­sne i kla­rowne jak ma­sło. Je­ste­ście dziećmi i po­win­ni­ście ba­wić się jak dzieci. W berka, ciu­ciu­babkę, w dom. Mój boże... Mamy jesz­cze tro­chę czasu, więc wam coś opo­wiem, słu­chaj­cie uważ­nie. Żyła so­bie kie­dyś dziew­czynka o imie­niu Etna. Etna była bar­dzo nie­grzeczna – cią­gnęła inne dzieci za włosy, wy­my­ślała nie­stwo­rzone hi­sto­rie, w które wie­rzyły inne dzieci, a póź­niej, gdy jej kłam­stwa wy­cho­dziły na jaw, dzie­ciom ro­biło się bar­dzo przy­kro. Etna była wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem dla swo­ich ro­dzi­ców – nie chciała się uczyć, mó­wiła brzyd­kie słowa i ucie­kała z domu. – Prze­rwa na po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, że­by­śmy aby na pewno za­ła­pały, jak bar­dzo przy­po­mi­namy Etnę. – Aż pew­nego dnia z nieba zstą­pił anioł ze­msty i prze­mie­nił Etnę w wul­kan, zo­sta­wił jej tylko głowę, tuż przy kra­te­rze. Dziew­czynka po­pła­kała się ze stra­chu, a z jej oczu, za­miast łez, wy­pły­wała magma. Po­pa­rzyła so­bie całe po­liczki, bo pła­kała co­raz bar­dziej i bar­dziej. La­men­to­wała tak gło­śno, że zbie­gły się sarny, ale nie były to zwy­kłe sarny, a prze­klęte stwo­rze­nia o czer­wo­nych oczach, które bie­gały wo­kół Etny, unie­moż­li­wia­jąc ko­mu­kol­wiek zbli­że­nie się do niej. Mru­czały pod no­sem mroczne pio­senki, które od­stra­szały wszyst­kich lu­dzi w oko­licy. Taka kara spo­tkała Etnę za nie­po­słu­szeń­stwo, więc do­brze wam ra­dzę, bądź­cie grzeczne, bo mo­że­cie po­dzie­lić jej los. Po­wiem wam w se­kre­cie, że zna­łam Etnę i kilka lat za­jęło jej po­ku­to­wa­nie. Naj­pierw od­zy­skała rękę, póź­niej nogę... To był na­prawdę długi pro­ces. Uwierz­cie, nie chce­cie do tego do­pro­wa­dzić.

Oczy Marty – pię­cio­zło­tówki. Nie wiem, czy ku­piła tę hi­sto­ryjkę o wul­ka­nicz­nej dziew­czy­nie, czy była tak bar­dzo zszo­ko­wana liczbą ma­ryj­ko­wych na­szyj­ni­ków na szyi pani Re­naty.

By­łam pra­wie pewna, że to nie­moż­liwe, by ktoś uka­rał małą dziew­czynkę tak do­tkli­wie. Zresztą pani od re­li­gii za­wsze mó­wiła, że kara przyj­dzie po śmierci, więc ta hi­sto­ria nie trzy­mała się kupy.

Przy­je­chała mama z na­rę­czem to­reb z po­bli­skiego mar­ketu. Miała spoj­rze­nie wście­kłe jak czer­wo­no­oka sarna.

Akwa­rium wódy

Ojciec ra­czej nie pra­co­wał, gdy nie mu­siał, a na­wet gdy mu­siał, to wo­lał szwen­dać się po osie­dlu i ga­dać o ry­bach. Ni­gdy nie ło­wił, ale oglą­dał dużo fil­mów, w któ­rych praw­dziwi męż­czyźni zbie­rali się przy rzece, za­rzu­cali wędki i go­dzi­nami wpa­try­wali się w ta­flę, za­gry­za­jąc nudę kra­ker­sami.

Pły­wał mię­dzy blo­kami, styl roz­chwiany od klatki do klatki, rzyg przy hy­dran­cie, ga­zetka ze spo­żyw­czaka jako tacka i ta­tu­siowa echo­lo­ka­cja – w ciągu kilku mi­nut po­tra­fił zgro­ma­dzić wo­kół sie­bie całe stado piw­nie na­pa­ko­wa­nych oj­ców z wy­sta­ją­cymi brzu­chami i ukry­wa­nymi pod czap­kami za­ko­lami.

Czę­sto za­kła­dali się o różne sprawy – kto dłu­żej wy­trzyma su­nię­cie brzu­chem po śniegu bez ko­szulki, kto zrobi wię­cej pom­pek na po­tłu­czo­nym szkle, kto ukrad­nie wię­cej przed­mio­tów z su­per­mar­ketu. Raz na­wet stra­cił pa­lec, a stało się to w trak­cie za­kładu o pil­no­wa­nie la­tarni. To nie była byle jaka la­tar­nia – znaj­do­wała się w naj­bar­dziej ru­chli­wym miej­scu osie­dla, tuż obok ła­wek bę­dą­cych zna­nym miej­scem scha­dzek. Za­ło­żył się z Wę­go­rzem o to, kto dłu­żej bę­dzie tej ca­łej la­tarni pil­no­wał. Re­guły były pro­ste: pierw­szy, który zdej­mie z niej rękę, prze­grywa.

Zro­biła się z tego duża sprawa – za­częli nad ra­nem, a cały kon­kurs trwał trzy doby. Do­no­si­li­śmy ojcu po­siłki i bro­wary. Ze­brał się spory tłum za­grze­wa­jący uczest­ni­ków do walki. Gdy któ­ryś z nich od­da­wał mocz, od­wra­ca­li­śmy się po­kor­nie i przy­sy­py­wa­li­śmy urynę pia­skiem. Dru­giego dnia, tuż po chłod­nej nocy, pod­czas któ­rej za­wod­nicy szczę­kali zę­bami i roz­grze­wali się wódką, są­siad z bloku obok, Okoń, za­czął przyj­mo­wać za­kłady. Chcia­łam po­sta­wić na ojca zna­le­zioną pod rynną zło­tówkę, ale po­wie­dzieli mi, że za­kłady li­czą się od pią­taka w górę, więc po­sta­no­wi­łam ku­pić so­bie loda. Mama wy­ło­żyła dy­chę, na co tata tro­chę się po­gnie­wał, bo ode­brał to jako po­ka­zowy brak wiary w jego wy­trzy­ma­łość, i za­żą­dał, by po­sta­wiła stówę, na co ona wy­krzy­czała mu, że za stówę to może był jej pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy, i że ani przed, ani po swoim tru­pie tyle na niego nie wy­łoży, choćby ktoś na­pchał jej gębę ka­mie­niami. Tak wy­bu­chła afera, bo Wę­gorz, ma­jąc na­dzieję, że mał­żeń­ska kłót­nia osłabi za­pał ojca, za­czął ka­dzić ma­mie, że on to za samą jej obec­ność za­brałby ją w po­dróż do Cie­cho­cinka. Tata pró­bo­wał mu przy­ło­żyć, tłum za­piał, li­cząc na ry­chłe roz­wią­za­nie po­je­dynku, ale sy­tu­acja uspo­ko­iła się po kilku głęb­szych, a męż­czyźni ob­jęli się po­jed­naw­czo, na­wet nie pró­bu­jąc osła­bić przy­kle­jo­nej do la­tarni dłoni opo­nenta.