Wyklęty - Graham Masterton - ebook

Wyklęty ebook

Graham Masterton,

4,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bohater opowieści John Trenton jest antykwariuszem i prowadzi sklep z pamiątkami w miasteczku Salem. Po tragicznej śmierci żony, Jane, John popada w depresję. Pewnego dnia kupuje na aukcji obraz z widokiem przylądka, na którym stoi jego dom. Kiedy jakiś tajemniczy mężczyzna chce odkupić od niego akwarelę, John postanawia wyjaśnić jej zagadkę. Wkrótce odkrywa, że Jane, a także inni zmarli z Salem i Granitehead, znajduje się we władzy azteckiego demona, władcy krainy zmarłych. Zostaje wciągnięty w przerażający koszmar, który staje się rzeczywistością.

Niesamowita, trzymająca w napięciu powieść.

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review of Books. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Domu Wydawniczego REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców Czerwony Hotel oraz Panika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 484

Oceny
4,2 (31 ocen)
16
8
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Lubię powieści Mastertona,ale ta jest nudna jak… nie dam rady czytać dalej. Dla pełnych zaparcia.
10
Dominika1507

Nie oderwiesz się od lektury

John Trenton jest antykwariuszem i prowadzi sklep z pamiątkami w miasteczku Salem. Po Tragicznej śmierci żony popada w depresję. Któregoś dnia w trakcie aukcji udaje mu się kupić obraz przedstawiający jego dom i okolice, gdy wychodzi z zakupionym dziełem zaczepia go człowiek, który proboje od niego za wszelką cenę odkupić obraz. Więc postanawia że odkryje dlaczego owe dzieło sztuki jest takie ważne. John zaczyna słyszeć różne dziwne odgłosy jak skrzypienie ogrodowej hustawki, trzeszczenie podłogi . Wydaje mu się ,że widzi swoją zmarła żonę. Po jakimś czasie okazuje się że dotyczy to wszystkich mieszkańców Salem i że zmarli zaczynaja powracać zza grobów. Dlaczego ? Jaka jest tego przyczyną ? Czy obraz zakupiony przez bohatera ma coś wspólnego ? Autor po mistrzowsku buduje narastającą grozę i bezradność zwykłego człowieka wobec sił nadprzyrodzonych. Świetnie wykreowany bohater, interesującą fabuła z mrocznym, tajemniczym klimatem oraz zagadka do odkrycia. Czytając te książkę m...
00
Violetta80

Nie polecam

Pierwszy raz tak bardzo wynudziłam się czytając Masterton. Podczas lektury, ani razu nie wciągnęła mnie czytana treść. Cieszę się, że już po wszystkim.
00
Hanka173

Dobrze spędzony czas

Strzeż się Bezcielesnego! W neogotyckim domu z 1860 roku w Salem, mieszka młode małżeństwo. John i Jane Trenton. Po nagłej i gwałtownej śmierci żony, w domu zapanowuje mroczna atmosfera pokutujących zjaw i wspomnień. Jest zimno i ponuro. Zawodzi wiatr, słychać szepty a w oknie pojawia się blada twarz kobiety. Dom przy alei Kwakrów nawiedziła lodowata obecność, potężna obca i nadnaturalną siła. To ze statku Dawid Drake pochodzą zjawy? Z nieba czy z piekła? Ze strefy zakłóceń? Są złą energią a może migoczącymi duszami zmarłych? Bo zmarli po zmroku odwiedzają swoich utraconych bliskich. 😨 Antykwariusz John Trenton, bohater opowieści, handluje pamiątkami w Salem. Jest racjonalistą. Gdy słyszysz głosy to masz depresję, zniekształconą percepcję, zachwianie równowagi umysłowej po śmierci bliskiej osoby albo zwariowałaś/łeś. C'est la vie! Niestety to nie takie proste! John w zderzeniu z faktami musi przyjąć za prawdę istnienie demonów i świata zmarłych. Autor świetnie zbudował klimat i nastró...
00

Popularność




Wsze­lako jest jesz­cze Inny, któ­rego Imie­nia ni­gdy się nie wyma­wia, jest on bowiem wyrzut­kiem wygna­nym i z Nieba, i z Pie­kła, jed­nako potę­pio­nym pośród wyż­szych Bytów i na ziem­skim padole. Jego Imię wykre­ślono z każ­dej Księgi i Tablicy, zasię jego wize­ru­nek znisz­czono w każ­dym miej­scu, gdzie ludzie odda­wali mu cześć. On jest Wyklęty i budzi naj­wyż­szy strach, na jego bowiem roz­kaz zmarli powstają z gro­bów i słońce samo gasi swój blask.

Tak zwany „ostatni zaka­zany ustęp” z Codex Daemo­ni­cus, księgi powsta­łej w 1516 roku i rów­nież zaka­za­nej aż do 1926 roku, kiedy to uka­zała się ponow­nie w Paryżu nakła­dem wydaw­nic­twa Ibid Press (bez ostat­niego ustępu). Jedyny nie okro­jony egzem­plarz prze­cho­wy­wany jest obec­nie w taj­nej skrytce w Biblio­tece Waty­kań­skiej.

ŻONA PRZED­SIĘ­BIORCY BUDOW­LA­NEGO

ZAGI­NĘŁA NA MORZU

TAJEM­NI­CZA NOCNA WYCIECZKA JACH­TEM

Gra­ni­te­head, wto­rek

Dziś od rana heli­kop­tery straży przy­brzeż­nej patro­lo­wały zatokę Mas­sa­chu­setts pomię­dzy Man­che­ster a Nohant, szu­ka­jąc żony pana Jamesa Gou­lta III, przed­się­biorcy budow­la­nego z Gra­ni­te­head, która poprzed­niego dnia wie­czo­rem wyszła z domu, ubrana tylko w nocną koszulę.

Czter­dzie­stocz­te­ro­let­nia pani Goult, bru­netka, doje­chała samo­cho­dem do przy­stani Gra­ni­te­head około jede­na­stej trzy­dzie­ści wie­czo­rem, po czym wypły­nęła w morze czter­dzie­sto­sto­po­wym rodzin­nym jach­tem Patri­cia.

„Moja żona jest doświad­czo­nym żegla­rzem – powie­dział pan Goult – i nie wąt­pię, że w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach potrafi sama pro­wa­dzić łódź. Ale tutaj wyraź­nie zaszły nie­zwy­czajne oko­licz­no­ści i dla­tego nie­po­koję się o jej bez­pie­czeń­stwo”.

Pan Goult oświad­czył, że pomię­dzy nim a żoną nie doszło do żad­nej kłótni i że jej znik­nię­cie jest dla niego „kom­pletną zagadką”.

Por. Geo­rge Roberts ze Straży Przy­brzeż­nej Salem powie­dział: „Pro­wa­dzimy sys­te­ma­tyczne poszu­ki­wa­nia i, jeśli to tylko moż­liwe, na pewno znaj­dziemy Patri­cię”.

ROZDZIAŁ l

Otwo­rzy­łem nagle oczy; nie byłem pewien, czy w ogóle spa­łem. Czy to był jesz­cze sen? Było tak ciemno, że wcale nie mia­łem pew­no­ści, czy naprawdę mam otwarte oczy. Stop­niowo zaczą­łem dostrze­gać fos­fo­ry­zu­jące wska­zówki sta­ro­świec­kiego budzika: dwie zie­lone kre­seczki mżące słabą poświatą, niczym oczy wro­giego, choć bez­sil­nego demona. Dzie­sięć po dru­giej w zimną mar­cową noc na wybrzeżu Mas­sa­chu­setts. Na­dal jed­nak nie mia­łem poję­cia, co mnie obu­dziło.

Leża­łem w bez­ru­chu, wstrzy­mu­jąc oddech i nasłu­chu­jąc, sam jeden w tym wiel­kim kolo­nial­nym łożu. Sły­sza­łem tylko wiatr, hała­śli­wie dobi­ja­jący się do okna. Tutaj, na pół­wy­spie Gra­ni­te­head, gdzie tylko setki mil ciem­nego, wzbu­rzo­nego morza dzie­liły mój dom od wybrzeży Nowej Szko­cji, wiatr nie usta­wał ni­gdy, nawet na wio­snę. Zawsze był obecny: upo­rczywy, pory­wi­sty i gwał­towny.

Nasłu­chi­wa­łem w napię­ciu jak ktoś, kto wciąż roz­pacz­li­wie nie przy­wykł do samot­no­ści; jak żona biz­nes­mena, która została sama w domu, gdy mąż wyje­chał w inte­re­sach. Cały zamie­ni­łem się w słuch. A kiedy wiatr nagle zadął moc­niej i zatrząsł całym domem, a potem rów­nie nagle ucichł, moje serce przy­spie­szyło, zadrżało i zamarło razem z nim.

Szyby w oknie zadźwię­czały, znie­ru­cho­miały, zadźwię­czały znowu.

Potem coś usły­sza­łem i cho­ciaż ten dźwięk był pra­wie nie­uchwytny, cho­ciaż ode­bra­łem go bar­dziej samymi ner­wami niż zmy­słem słu­chu, roz­po­zna­łem go natych­miast i drgną­łem jak rażony prą­dem. To ten dźwięk mnie obu­dził. Mono­tonne i żało­sne skrzy­pie­nie łań­cu­chów ogro­do­wej huś­tawki.

Roz­sze­rzo­nymi oczyma wpa­try­wa­łem się w ciem­ność. Fos­fo­ry­zu­jące demo­nicz­nie wska­zówki budzika odwza­jem­niały moje spoj­rze­nie. Im dłu­żej na nie patrzy­łem, tym bar­dziej przy­po­mi­nały oczy demona. Chcia­łem je spro­wo­ko­wać, żeby się poru­szyły, żeby mru­gnęły do mnie, ale nie pod­jęły wyzwa­nia. A na zewnątrz, w ogro­dzie, wciąż roz­le­gało się mono­tonne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp.

To tylko wiatr, pomy­śla­łem. To wiatr, prawda? Na pewno. Ten sam wiatr, który całą noc dobija się do okna. Ten sam wiatr, który tak gło­śno gada i hała­suje w komi­nie sypialni. Ale uzmy­sło­wi­łem sobie, że ni­gdy jesz­cze wiatr nie roz­ko­ły­sał ogro­do­wej huś­tawki – nawet w taką burz­liwą noc, kiedy wyraź­nie sły­sza­łem, jak wyrwany z drzemki pół­nocny Atlan­tyk awan­tu­ruje się pół­to­rej mili dalej, ude­rza­jąc o skały cie­śniny Gra­ni­te­head, i jak w wio­sce o tej samej nazwie roz­kle­ko­tane ogro­dowe furtki raz po raz klasz­czą mu do wtóru. Huś­tawka była wyjąt­kowo ciężka; była to ławka z wyso­kim opar­ciem, wycio­sana z solid­nego ame­ry­kań­skiego grabu i zawie­szona na żela­znych łań­cu­chach. Skrzy­piała tylko wtedy, kiedy ktoś roz­bu­jał ją mocno i wysoko.

Skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp roz­le­gało się bez prze­rwy, zagłu­szane wia­trem i odle­głym rykiem oce­anu, ale ryt­miczne i wyraźne; tym­cza­sem wska­zówki budzika prze­su­nęły się o całe pięć minut, jak gdyby demon prze­chy­lił głowę.

To obłęd, powie­dzia­łem sobie. Nikt nie huśta się w ogro­dzie o dru­giej dwa­dzie­ścia nad ranem. W każ­dym razie to jakiś rodzaj sza­leń­stwa. Praw­do­po­dob­nie depre­sja, o któ­rej mówił mi dok­tor Rosen: znie­kształ­ce­nie per­cep­cji, zachwia­nie rów­no­wagi umy­sło­wej. Prze­cho­dzi przez to pra­wie każdy, kto stra­cił bli­ską osobę. Dok­tor Rosen mówił, że mogę czę­sto prze­ży­wać to okropne uczu­cie, że Jane na­dal żyje i jest ze mną. On sam doświad­czył podob­nych halu­cy­na­cji po śmierci swo­jej żony. Widy­wał ją w super­mar­ke­tach, jak odwra­cała się i zni­kała pomię­dzy sto­iskami. Sły­szał, jak włą­cza mik­ser w kuchni, więc rzu­cał się do drzwi, ale nikogo za nimi nie było, a nie uży­wane naczy­nia i sztućce lśniły czy­sto­ścią. Na pewno tak samo jest z tym skrzy­pie­niem, które mi się prze­sły­szało. Wydaje się cał­kiem rze­czy­wi­ste, ale to tylko halu­cy­na­cja, sku­tek emo­cjo­nal­nego wstrząsu, wywo­ła­nego nagłą utratą bli­skiej osoby.

A jed­nak skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp bez końca. Im dłu­żej to trwało, tym trud­niej było mi uwie­rzyć, że to tylko słuch płata mi figle.

Jesteś roz­sąd­nym, doro­słym czło­wie­kiem, powie­dzia­łem sobie. Po cho­lerę masz wyła­zić z cie­płego, wygod­nego łóżka w zimną noc i pod­cho­dzić do okna, żeby zoba­czyć, jak twoja wła­sna ogro­dowa huś­tawka koły­sze się w podmu­chach mar­co­wej wichury?

Ale… jeśli tam na dwo­rze ktoś jest? Jeśli ktoś huśta się w moim ogro­dzie, tak jak daw­niej huś­tała się Jane, chwy­ciw­szy wysoko łań­cu­chy rękami, z głową odchy­loną na opar­cie i przy­mknię­tymi oczyma? No więc jeśli ktoś tam jest, to co? Nie ma się czego bać.

Naprawdę myślisz, że ktoś jest na dwo­rze? Naprawdę wie­rzysz, że komuś chcia­łoby się prze­ła­zić przez ogro­dze­nie i prze­dzie­rać przez zaro­śnięty sad tylko po to, żeby usiąść na sta­rej, zardze­wia­łej ogro­do­wej huś­tawce? W ciemną, burz­liwą noc, zimną jak cycek cza­row­nicy, kiedy słu­pek rtęci spadł do zera?

To moż­liwe. Przy­znaj, że to moż­liwe. Pew­nie ktoś wra­cał z wio­ski Aleją Kwa­krów, ktoś pijany albo po pro­stu roz­ba­wiony, albo roz­ma­rzony, albo przy­gnę­biony. Pew­nie ten ktoś przy­pad­kiem zoba­czył huś­tawkę i pomy­ślał sobie, że faj­nie byłoby się pohuś­tać; nie zwa­żał na ziąb i wiatr ani na to, że mogą go przy­ła­pać.

Tylko kto to mógł być? Oto zagadka, pomy­śla­łem. Przy Alei Kwa­krów stał tylko jesz­cze jeden dom. Dalej droga zwę­żała się i zamie­niała w krętą, poro­śniętą trawą ścieżkę do kon­nej jazdy, a potem scho­dziła zyg­za­kiem w dół, na brzeg zatoki Salem. Szlak był kamie­ni­sty i nie­równy, nie­mal nie do prze­by­cia nawet za dnia, a co dopiero w nocy. W dodatku ten ostatni dom pra­wie zawsze stał pusty w zimie, przy­naj­mniej tak nam powie­dziano.

To mógł być Tho­mas Essex, stary odlu­dek w kawa­le­ryj­skim kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem. Miesz­kał w roz­wa­lo­nej rybac­kiej cha­łu­pie obok Cmen­ta­rza Nad Wodą. Cza­sami prze­cho­dził tędy, pod­śpie­wu­jąc i pod­ska­ku­jąc, a raz zwie­rzył się Jane, że potrafi przy­wa­biać ryby gwiz­da­niem. Naj­bar­dziej lubią Lil­li­bu­lero, oświad­czył. Potra­fił rów­nież żon­glo­wać skła­da­nymi nożami.

A potem pomy­śla­łem: Prawda, że to dzi­wak, ale jest prze­cież stary. Ma co naj­mniej sześć­dzie­siąt osiem lat. Co może robić sześć­dzie­się­cio­ośmio­letni facet na mojej huś­tawce o dru­giej nad ranem w taką noc?

Posta­no­wi­łem, że nie będę zwra­cał uwagi na to skrzy­pie­nie i spró­buję zasnąć. Nacią­gną­łem cie­płą, ręcz­nie szytą koł­drę aż po uszy, zako­pa­łem się w pościeli, zamkną­łem oczy i sta­ra­łem się oddy­chać głę­boko. Gdyby Jane tu była, pew­nie zmu­si­łaby mnie, żebym wyj­rzał przez okno. Ale byłem za bar­dzo zmę­czony. Jesteś zmę­czony, wła­śnie, potrze­bu­jesz snu. Od tego wypadku sypia­łem naj­wy­żej cztery, pięć godzin na dobę, cza­sami jesz­cze mniej, a jutro musia­łem wcze­śnie wstać, żeby spo­tkać się na śnia­da­niu z ojcem Jane; póź­niej chcia­łem wstą­pić do Endi­cotta na placu Holyoke, gdzie wysta­wiono na sprze­daż kolek­cję rzad­kich mary­ni­stycz­nych rycin i obra­zów, war­tych obej­rze­nia.

Wytrzy­ma­łem z zamknię­tymi oczami pra­wie przez całą minutę. Potem znowu je otwo­rzy­łem i ujrza­łem wpa­trzo­nego we mnie demona. I cho­ciaż z całej siły zaty­ka­łem uszy, wciąż sły­sza­łem to nie­ustanne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, dobie­ga­jące z ogrodu.

A potem… Boże, mógł­bym przy­siąc, że usły­sza­łem śpiew. Słaby, cienki głos, zagłu­szony wia­trem, tak nie­wy­raźny, że mógł to być prze­ciąg gwiż­dżący w komi­nie. A jed­nak ktoś śpie­wał. Kobiecy głos, czy­sty i dziw­nie żało­sny.

Wygra­mo­li­łem się z łóżka w takim pośpie­chu, że ude­rzy­łem się w kolano o maho­niowy nocny sto­lik. Demo­niczny budzik spadł ze sto­lika i poto­czył się po pod­ło­dze. Byłem zbyt prze­stra­szony, żeby wsta­wać powoli, mogłem się zdo­być tylko na atak w stylu kami­ka­dze. Ścią­gną­łem koł­drę z łóżka i owi­ną­łem się nią w pasie, a potem po omacku, bez tchu dotar­łem do okna.

Na zewnątrz było pie­kiel­nie ciemno, tak że pra­wie nic nie widzia­łem. Niebo i wzgó­rza miały nie­mal tę samą barwę. Ciemne roz­ma­zane drzewa bory­kały się z wia­trem, który bez­li­to­śnie przy­gi­nał je do ziemi. Nad­słu­chi­wa­łem i wypa­try­wa­łem, wypa­try­wa­łem i nad­słu­chi­wa­łem. Czu­łem się jed­no­cze­śnie jak głu­piec i jak boha­ter. Przy­ci­sną­łem dłoń do szyby, żeby prze­stała brzę­czeć. Skrzy­pie­nie ogro­do­wej huś­tawki jakoś uci­chło i nikt nie śpie­wał, nie sły­sza­łem żad­nego głosu.

A jed­nak ten śpiew, ta dziw­nie ponura melo­dia roz­brzmie­wała echem w mojej gło­wie. Przy­po­mi­nała mi mary­nar­ską szantę, którą stary Tho­mas Essex śpie­wał tego dnia, kiedy po raz pierw­szy spo­tka­li­śmy go w Alei Kwa­krów.

Wypły­nęli na połów z Gra­ni­te­headDaleko ku obcym wybrze­żom,Lecz zło­wili tylko szkie­lety ryb,Co skru­szone serca w szczę­kach dzierżą.

Póź­niej zna­la­złem ten tekst w książce Geo­rge'a Bly­tha Pie­śni mary­nar­skie ze sta­rego Salem; ale w prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych szant ta pieśń nie została opa­trzona przy­pi­sem wyja­śnia­ją­cym jej zna­cze­nie, pocho­dze­nie i zwią­zek z miej­scową histo­rią. Miała tylko pod­ty­tuł Cie­ka­wostka. Ale kto wyśpie­wy­wał tę „cie­ka­wostkę” pod moim oknem tak późno w nocy i dla­czego? W całym Gra­ni­te­head naj­wy­żej tuzin ludzi mogło znać tę pieśń czy choćby pamię­tać melo­dię.

Jane zawsze mówiła, że ta pio­senka jest „roz­kosz­nie smutna”.

Sta­łem przy oknie, dopóki nie zmar­zły mi plecy. Moje oczy powoli przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści i zdo­ła­łem dostrzec czarne ska­li­ste brzegi cie­śniny Gra­ni­te­head, obry­so­wane przez fale przy­boju. Odją­łem rękę od szyby. Dłoń mia­łem lodo­watą i wil­gotną. Na szkle pozo­stał przez chwilę odcisk pal­ców, niczym upiorne pozdro­wie­nie, a potem znikł.

Po omacku odna­la­złem kon­takt i zapa­li­łem świa­tło. Pokój wyglą­dał tak samo jak zawsze. Wiel­kie, drew­niane wcze­sno­ame­ry­kań­skie łoże z pęka­tymi pucho­wymi podusz­kami; rzeź­biona dwu­drzwiowa szafa; drew­niana skrzy­nia posa­gowa. Po dru­giej stro­nie pokoju na biurku stało małe owalne lusterko, w któ­rym widzia­łem bladą plamę wła­snej twa­rzy.

Zasta­na­wia­łem się, czy będzie to oznaką ner­wo­wego zała­ma­nia, jeśli zejdę na dół i zro­bię sobie drinka. Pod­nio­słem z pod­łogi gra­na­towy szla­frok, który rzu­ci­łem tam wczo­raj wie­czo­rem przed pój­ściem do łóżka, i wło­ży­łem go.

Dom był tak cichy, odkąd Jane ode­szła. Ni­gdy dotąd nie zda­wa­łem sobie sprawy, ile hałasu robi żywa istota, ile wytwa­rza dźwię­ków, nawet przez sen. Kiedy Jane żyła, napeł­niała dom swoim cie­płem, oso­bo­wo­ścią, odde­chem. Teraz we wszyst­kich poko­jach, do któ­rych zaglą­da­łem, były tylko pustka, sta­rość i cisza. Fotele na bie­gu­nach, które ni­gdy się nie koły­sały. Zasłony, które ni­gdy nie zasła­niały okien, chyba że sam je zacią­gną­łem. Pie­cyk, który ni­gdy się nie włą­czał, chyba że wsze­dłem do kuchni i sam go włą­czy­łem, żeby przy­go­to­wać sobie kolejny samotny posi­łek.

Nie ma z kim poroz­ma­wiać, nie ma nawet do kogo się uśmiech­nąć, kiedy brak chęci do roz­mowy. I ta okropna, nie­po­jęta myśl, że już ni­gdy, ni­gdy jej nie zoba­czę.

Minął już mie­siąc. Mie­siąc, dwa dni i kilka godzin. Prze­sta­łem uża­lać się nad sobą. To zna­czy tak mi się zda­wało. Oczy­wi­ście prze­sta­łem pła­kać, cho­ciaż na­dal od czasu do czasu łzy nie­spo­dzie­wa­nie sta­wały mi w oczach. Doświad­cza tego każdy, kto poniósł wielką stratę. Dok­tor Rosen ostrze­gał mnie przed tym i miał rację. Na przy­kład pod­czas aukcji przy­stę­po­wa­łem do licy­to­wa­nia jakiejś szcze­gól­nie cen­nej mary­ni­stycz­nej pamiątki, którą chcia­łem zdo­być do sklepu, i nagle oczy zacho­dziły mi łzami; musia­łem prze­pro­sić i wyjść do toa­lety, gdzie długo wycie­ra­łem nos.

– Cho­lerne prze­zię­bie­nie – mówi­łem do dozorcy.

A on spo­glą­dał na mnie i od razu wie­dział, o co cho­dzi. Wszyst­kich ludzi pogrą­żo­nych w żało­bie łączy jakieś tajemne powi­no­wac­two, które muszą ukry­wać przed resztą świata, żeby nie wyglą­dać na mię­cza­ków cho­ro­bli­wie roz­czu­la­ją­cych się nad sobą. A jed­nak, do dia­bła, ja byłem wła­śnie takim mię­cza­kiem.

Wsze­dłem do salonu z niskim bel­ko­wa­nym sufi­tem, otwo­rzy­łem kre­dens sto­jący pod ścianą i spraw­dzi­łem, ile mi zostało alko­holu. Nie­cały łyk whi­sky Chi­vas Regal, resztka dżinu i butelka słod­kiej sherry, do któ­rej Jane nabrała upodo­ba­nia w pierw­szych mie­sią­cach ciąży. Posta­no­wi­łem zamiast tego napić się her­baty. Pra­wie zawsze robię sobie her­batę, kiedy budzę się nie­spo­dzie­wa­nie w środku nocy. Gatu­nek Bohea, bez mleka i cukru. Nauczy­łem się tego od miesz­kań­ców Salem.

Prze­krę­ca­łem klu­czyki w drzwicz­kach kre­densu, kiedy usły­sza­łem, że drzwi kuchenne się zamknęły. Nie trza­snęły jak pod wpły­wem prze­ciągu, ale zamknęły się na sta­ro­świecką klamkę. Zamar­łem w bez­ru­chu, z walą­cym ser­cem, wstrzy­ma­łem oddech i nad­słu­chi­wa­łem. Sły­sza­łem tylko wycie wia­tru, ale byłem pewien, że wyczu­wam czy­jąś obec­ność, jak gdyby ktoś obcy był w domu. Po mie­siącu spę­dzo­nym w samot­no­ści, mie­siącu kom­plet­nej ciszy, sta­łem się wyczu­lony na każdy szmer, każde skrzyp­nię­cie, chro­bot myszy i na sil­niej­sze wibra­cje wywo­ły­wane przez istoty ludz­kie. Ludzie rezo­nują jak skrzypce.

Byłem pewien, że ktoś jest w kuchni. Ktoś tam był, ale nie wyczu­wa­łem żad­nego cie­pła, nie sły­sza­łem żad­nego z tych zwy­kłych przy­ja­znych dźwię­ków ozna­cza­ją­cych ludzką obec­ność. Dziwne. Jak naj­ci­szej prze­sze­dłem po brą­zo­wym dywa­nie do kominka, w któ­rym wciąż żarzył się popiół po wczo­raj­szym ogniu. Pod­nio­słem długi mosiężny pogrze­bacz z cięż­kim uchwy­tem w kształ­cie głowy konika mor­skiego i zwa­ży­łem go w dłoni.

Wywo­sko­wane kafelki pod­łogi w hallu zapisz­czały pod moimi bosymi sto­pami. Zegar sto­jący firmy Tom­pion, który dosta­li­śmy od rodzi­ców Jane w pre­zen­cie ślub­nym, tykał powoli i z namy­słem wewnątrz maho­nio­wej skrzyni. Zatrzy­ma­łem się przy kuchen­nych drzwiach i nad­słu­chi­wa­łem, pró­bu­jąc uchwy­cić naj­lżej­szy szmer, naj­cich­sze wes­tchnie­nie, naj­słab­szy sze­lest mate­riału ocie­ra­ją­cego się o drewno.

Nic. Tylko tyka­nie zegara, odmie­rza­jące resztę mojego życia, tak samo jak odmie­rzało życie Jane. Tylko wiatr, który będzie tak samo hulał w cie­śni­nie Gra­ni­te­head, kiedy już stąd wyjadę. Nawet morze jakby się uci­szyło.

– Jest tam kto? – zawo­ła­łem gło­sem z początku dono­śnym, a pod koniec zdła­wio­nym. I cze­ka­łem na odpo­wiedź lub jej brak.

Czy to był śpiew? Odle­gły, stłu­miony śpiew?

Wypły­nęli na połów z Gra­ni­te­headDaleko ku obcym wybrze­żom…

A może to tylko prze­ciąg gwiz­dał w szpa­rach drzwi pro­wa­dzą­cych do ogrodu?

Wresz­cie naci­sną­łem klamkę, zawa­ha­łem się, w końcu uchy­li­łem drzwi. Ani zgrzytu, ani skrzyp­nię­cia. Sam naoli­wi­łem zawiasy. Zro­bi­łem jeden krok, potem drugi, tro­chę zbyt ner­wowo maca­jąc ręką ścianę w poszu­ki­wa­niu kon­taktu. Świe­tlówka zami­go­tała i zaświe­ciła rów­nym bla­skiem. Odru­chowo unio­słem pogrze­bacz, ale od razu zoba­czy­łem, że sta­ro­świecka kuch­nia jest pusta, więc go opu­ści­łem.

Drzwi do ogrodu były zamknięte i zary­glo­wane, a klucz leżał tam, gdzie go zosta­wi­łem, na pomru­ku­ją­cej cicho lodówce. Czy­ściut­kie por­ce­la­nowe kafelki nad kuchenką błysz­czały wesoło jak zawsze: wia­traki, łodzie, saboty i tuli­pany. Mie­dziane ron­dle wiszące w rzę­dach poły­ski­wały słabo, a gar­nek, w któ­rym goto­wa­łem wczo­raj zupę na kola­cję, wciąż cze­kał na umy­cie.

Otwo­rzy­łem szafki, trza­ska­łem drzwicz­kami, naro­bi­łem mnó­stwo hałasu, żeby się upew­nić, że jestem sam. Posła­łem groźne spoj­rze­nie w nie­prze­nik­nioną ciem­ność za oknem, żeby odstra­szyć każ­dego, kto mógł się czaić w ogro­dzie. Ale zoba­czy­łem tylko nie­wy­raźne odbi­cie wła­snej prze­ra­żo­nej twa­rzy i ten widok naj­bar­dziej mnie prze­stra­szył. Strach sam w sobie jest straszny. Widok wła­snego stra­chu jest jesz­cze gor­szy.

Wysze­dłem z kuchni i w kory­ta­rzu zawo­ła­łem jesz­cze raz:

– Kto tam? Jest tam kto?

Znowu odpo­wie­działa mi cisza. Ale mia­łem dziwne, nie­po­ko­jące wra­że­nie, że ktoś lub coś prze­suwa się obok mnie, jak gdyby nie­wy­czu­walne poru­sze­nie wpra­wiło w drga­nia mole­kuły powie­trza. Prze­nik­nęło mnie rów­nież uczu­cie zimna, zagu­bie­nia i bole­snego smutku. Tego samego doświad­cza czło­wiek po wypadku dro­go­wym albo kiedy w nocy sły­szy płacz dziecka, które boi się ciem­no­ści.

Sta­łem w hallu i nie wie­dzia­łem, co mam robić, nie wie­dzia­łem nawet, co mam myśleć. Byłem cał­ko­wi­cie pewien, że dom jest pusty, że nikogo w nim nie ma oprócz mnie. Nie mia­łem kon­kret­nego dowodu, że ktoś obcy wtar­gnął do środka. Żad­nych wyła­ma­nych drzwi czy wybi­tych okien. A jed­nak rów­nie oczy­wi­ste było, że atmos­fera domu ule­gła sub­tel­nej zmia­nie. Odnio­słem wra­że­nie, że widzę hall w innej per­spek­ty­wie, jak prze­zro­cze odwró­cone o sto osiem­dzie­siąt stopni.

Wró­ci­łem do kuchni, ponow­nie się zawa­ha­łem, po czym posta­no­wi­łem zro­bić sobie fili­żankę her­baty. Parę table­tek aspi­ryny rów­nież powinno mi pomóc. Pod­sze­dłem do płyty kuchen­nej, gdzie stał czaj­nik, i ku memu zasko­cze­niu zoba­czy­łem, że z dziobka unosi się cienka smużka pary.

Czub­kami pal­ców dotkną­łem pokrywki. Parzyła. Odsko­czy­łem i podejrz­li­wie przyj­rza­łem się czaj­ni­kowi. Moje znie­kształ­cone odbi­cie w nie­rdzew­nej stali odwza­jem­niło to spoj­rze­nie z równą podejrz­li­wo­ścią. Wie­dzia­łem, że zamie­rza­łem zro­bić sobie her­batę, ale czy rze­czy­wi­ście nasta­wi­łem czaj­nik? Nie mogłem sobie tego przy­po­mnieć. A jed­nak woda zago­to­wała się, co zwy­kle trwało dwie lub trzy minuty, i czaj­nik wyłą­czył się auto­ma­tycz­nie.

Widocz­nie sam go włą­czy­łem. Po pro­stu jestem zmę­czony. Się­gną­łem do kre­densu po fili­żankę i spodek. A wtedy usły­sza­łem to znowu, z całą pew­no­ścią usły­sza­łem cichutki śpiew. Znie­ru­cho­mia­łem, wytę­ża­jąc słuch, ale wszystko uci­chło. Wyją­łem fili­żankę, spodek i mały imbry­czek z por­ce­lany Spode, a potem włą­czy­łem czaj­nik, żeby jesz­cze raz zago­to­wać wodę.

Może nagła śmierć Jane dotknęła mnie bar­dziej, niż to sobie uświa­da­mia­łem. Może każdy, kto stra­cił bli­ską osobę, prze­żywa dzi­waczne wizje i omamy. Jung mówił prze­cież o wspól­nej pod­świa­do­mo­ści, porów­nu­jąc ją do morza, w któ­rym wszy­scy pły­wamy. Może każdy umie­ra­jący umysł wytwa­rza na powierzchni tego morza fale, które wyczu­wają wszy­scy, zwłasz­cza naj­bliżsi.

Woda pra­wie się goto­wała, kiedy lśniąca powierzch­nia czaj­nika powoli zaczęła zacho­dzić mgłą, jak gdyby tem­pe­ra­tura powie­trza nagle spa­dła. Ale noc była zimna, więc nie­zbyt się zdzi­wi­łem. Posze­dłem na drugi koniec kuchni, żeby przy­nieść starą cynową puszkę z her­batą. Kiedy się odwró­ci­łem, przez kilka sekund byłem pewien, że widzę jakieś litery na zapa­ro­wa­nej powierzchni czaj­nika, jak gdyby napi­sane pal­cem. W tej samej chwili woda się zagoto­wała, czaj­nik się wyłą­czył i para zni­kła. Obej­rza­łem go dokład­nie, szu­ka­jąc jakichś śla­dów. Napeł­ni­łem fili­żankę i jesz­cze raz włą­czy­łem czaj­nik, żeby spraw­dzić, czy litery ponow­nie się poja­wią. Był tam jakiś wywi­jas przy­po­mi­na­jący literę „R” i drugi jakby w kształ­cie „A”, ale nic wię­cej. Pew­nie powoli dosta­wa­łem fioła. Zanio­słem her­batę do salonu, usia­dłem przy jesz­cze cie­płym kominku, pocią­gną­łem łyk i pró­bo­wa­łem myśleć roz­sąd­nie.

To nie mogły być litery. Na pewno czaj­nik jest brudny, a na tłu­stych pla­mach nie może osia­dać para. Nie wie­rzy­łem w wiru­jące sto­liki, auto­ma­tyczne pismo i kon­takty z zaświa­tami. Nie wie­rzy­łem w duchy ani w żadne okul­ty­styczne bzdury, psy­cho­ki­nezę, prze­su­wa­nie popiel­ni­czek siłą woli i tak dalej. Nie mia­łem nic prze­ciwko ludziom, któ­rzy wie­rzą w takie rze­czy, ale ja nie wie­rzy­łem. Wcale. Ni­gdy nie było moim zamia­rem odrzu­ca­nie z góry wszel­kich nad­przy­ro­dzo­nych zja­wisk, może inni sty­kali się cza­sem z czymś takim, ale ja nie. I z całej duszy modli­łem się, żeby mnie to nie spo­tkało.

Nade wszystko nie chcia­łem dopu­ścić do sie­bie myśli, że mój dom może być nawie­dzony, zwłasz­cza przez ducha kogoś, kogo zna­łem. Zwłasz­cza, broń Boże, przez Jane.

Sie­dzia­łem w salo­nie nie zmru­żyw­szy oka, wstrzą­śnięty i głę­boko nie­szczę­śliwy, dopóki zegar w kory­ta­rzu nie wybił pią­tej. Wresz­cie surowy, pół­noc­no­atlan­tycki świt zaj­rzał w okna i przy­oblekł wszystko w sza­rość. Wiatr przy­cichł, wiała tylko zimna bryza. Wysze­dłem tyl­nymi drzwiami i ruszy­łem boso po pokry­tej rosą tra­wie, ubrany tylko w szla­frok i starą kurtkę z kożusz­kiem. Zatrzy­ma­łem się obok huś­tawki.

Widocz­nie był odpływ, ponie­waż daleko nad cie­śniną Gra­ni­te­head mewy roz­po­częły polo­wa­nie na mię­czaki. Ich krzyki przy­po­mi­nały głosy dzieci. Na pół­noc­nym zacho­dzie widzia­łem mru­ga­jącą wciąż latar­nię mor­ską na wyspie Win­ter. Zimny, „foto­gra­ficzny” pora­nek. Obraz umar­łego świata.

Huś­tawka miała już sie­dem­dzie­siąt czy osiem­dzie­siąt lat. Wyglą­dała jak fotel z sze­ro­kim rzeź­bio­nym opar­ciem. Na gór­nej porę­czy ktoś wyżło­bił słońce, rzym­skiego boga Sola, i słowa: „Wszystko jest stałe oprócz Słońca”, które, jak odkryła Jane, były cyta­tem z Byrona. Łań­cu­chy przy­mo­co­wano do cze­goś w rodzaju poprze­czek, teraz pra­wie nie­wi­docz­nych, ponie­waż ten, kto przed laty zbu­do­wał huś­tawkę, posa­dził obok niej małą jabłonkę i z cza­sem stare, sękate gałę­zie drzewa cał­ko­wi­cie zakryły huś­tawkę od góry. Latem, kiedy ktoś się huś­tał, kwie­cie osy­py­wało się na niego jak śnieg.

Huś­tawki (opo­wia­dała Jane, huś­ta­jąc się i śpie­wa­jąc) były zabawką bła­znów i tref­ni­siów, śre­dnio­wiecz­nym sza­leń­stwem, przy­po­mi­na­ją­cym eks­ta­tyczne tańce der­wi­szów. Przy­wo­dziły jej na myśl kugla­rzy, prze­bie­rań­ców i świń­skie pęche­rze na kijach; twier­dziła, że daw­niej w ten spo­sób wywo­ły­wano dia­bły i upiory. Pamię­tam, jak śmia­łem się z niej wtedy; a tego ranka, sto­jąc samot­nie w ogro­dzie, przy­ła­pa­łem się na tym, że śle­dzę wzro­kiem nie­wi­dzialny łuk, jaki nie­gdyś opi­sy­wała huś­tawka wraz z sie­dzącą na niej Jane. A teraz huś­tawka wisiała nie­ru­chomo, pokryta rosą, i nie mogły jej roz­ko­ły­sać ani poranna bryza, ani moje wspo­mnie­nia.

Wsa­dzi­łem ręce do kie­szeni kurtki. Zapo­wia­dał się kolejny jasny, świeży atlan­tycki dzień, zimny jak dia­bli, ale pogodny. Popchną­łem lekko huś­tawkę, aż łań­cu­chy jęk­nęły, ale nawet kiedy pchną­łem moc­niej, nie mogłem wydo­być z niej tego dźwięku, który sły­sza­łem w nocy. Musiał­bym usiąść na huś­tawce, oprzeć się mocno i koły­sać z całej siły w przód i w tył, nie­mal muska­jąc sto­pami naj­niż­sze gałę­zie jabłoni, żeby odtwo­rzyć to wyraźne skrzyp-skrzyp.

Prze­sze­dłem powoli przez sad aż do końca ogrodu i popa­trzy­łem na krętą, stromą Aleję Kwa­krów pro­wa­dzącą do rybac­kiej wio­ski Gra­ni­te­head. W wio­sce dymiły już dwa czy trzy kominy. Dym ula­ty­wał na zachód, w kie­runku Salem, któ­rego zarysy odci­nały się wyraź­nie na tle nieba po dru­giej stro­nie zatoki.

Wró­ci­łem do domu, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony, szu­ka­jąc zgnie­cio­nej trawy, śla­dów stóp, jakie­goś dowodu, że w nocy ktoś był w moim ogro­dzie. Ale nic nie zna­la­złem. Wsze­dłem do kuchni, zosta­wia­jąc otwarte drzwi, przy­go­to­wa­łem sobie następną fili­żankę her­baty i zja­dłem trzy koko­sowe cia­steczka. Czu­łem się nie­do­rzecz­nie winny, ponie­waż było to całe moje śnia­da­nie. Jane zawsze przy­go­to­wy­wała mi boczek, tosty albo jajka. Zabra­łem ze sobą na górę fili­żankę her­baty i posze­dłem do łazienki, żeby się ogo­lić.

Wypo­sa­ży­li­śmy naszą łazienkę w wielką, wik­to­riań­ską wannę, którą ura­to­wa­li­śmy z opusz­czo­nego domu w Swamp­scott i ozdo­bi­li­śmy wiel­kimi mosięż­nymi kra­nami. Nad wanną wisiało praw­dziwe fry­zjer­skie lustro w owal­nej ramie z intar­sjo­wa­nego drewna. Przej­rza­łem się w nim i stwier­dzi­łem, że nie wyglą­dam naj­go­rzej jak na kogoś, kto nie spał pra­wie przez całą noc – nie tylko nie spał, ale prze­ży­wał męki stra­chu. Potem odkrę­ci­łem krany i napeł­ni­łem wannę gorącą wodą.

Dopiero kiedy pod­nio­słem głowę, żeby się wytrzeć, zoba­czy­łem litery nagry­zmo­lone na lustrze. Przy­naj­mniej wyglą­dało to jak litery, cho­ciaż rów­nie dobrze mogły to być ście­ka­jące kro­ple wil­goci. Przyj­rza­łem im się z bli­ska, prze­stra­szony i zafa­scy­no­wany. Byłem pewien, że widzę litery „R”, „T” i „E”, ale pozo­sta­łych nie mogłem odczy­tać.

R, prze­rwa, T, długa prze­rwa, E. Co to mogło zna­czyć? RATUJ MNIE? RATU­NEK?

Nagle zoba­czy­łem jakiś ruch w lustrze. Coś bia­łego mignęło w drzwiach łazienki za moimi ple­cami. Odwró­ci­łem się i tro­chę za gło­śno zapy­ta­łem:

– Kto tam?

Potem na sztyw­nych nogach wysze­dłem na podest i obrzu­ci­łem wzro­kiem ciemne, rzeź­bione schody pro­wa­dzące do hallu. Nikogo tam nie było. Żad­nych kro­ków, żad­nych szep­tów, żad­nych tajem­ni­czo zamknię­tych drzwi, nic. Tylko nie­duży obraz Edwarda Hicksa przed­sta­wia­jący mary­na­rza, który gapił się na mnie z tym cie­lę­cym wyra­zem twa­rzy cha­rak­te­ry­stycz­nym dla postaci Hicksa.

Nikogo tam nie było. A jed­nak po raz pierw­szy, odkąd musia­łem sta­wić czoło samot­no­ści i cier­pie­niu, po raz pierw­szy od mie­siąca wyszep­ta­łem cicho:

– Jane?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Pariah

Copy­ri­ght © by Gra­ham Master­ton, 1983

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Foto­gra­fia na okładce

© Eli­sa­beth Ansley/Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Wyklęty, wyd. IV, Poznań 2014)

ISBN 978-83-7818-319-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer