Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohater opowieści John Trenton jest antykwariuszem i prowadzi sklep z pamiątkami w miasteczku Salem. Po tragicznej śmierci żony, Jane, John popada w depresję. Pewnego dnia kupuje na aukcji obraz z widokiem przylądka, na którym stoi jego dom. Kiedy jakiś tajemniczy mężczyzna chce odkupić od niego akwarelę, John postanawia wyjaśnić jej zagadkę. Wkrótce odkrywa, że Jane, a także inni zmarli z Salem i Granitehead, znajduje się we władzy azteckiego demona, władcy krainy zmarłych. Zostaje wciągnięty w przerażający koszmar, który staje się rzeczywistością.
Niesamowita, trzymająca w napięciu powieść.
Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review of Books. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.
Domu Wydawniczego REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców Czerwony Hotel oraz Panika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Wszelako jest jeszcze Inny, którego Imienia nigdy się nie wymawia, jest on bowiem wyrzutkiem wygnanym i z Nieba, i z Piekła, jednako potępionym pośród wyższych Bytów i na ziemskim padole. Jego Imię wykreślono z każdej Księgi i Tablicy, zasię jego wizerunek zniszczono w każdym miejscu, gdzie ludzie oddawali mu cześć. On jest Wyklęty i budzi najwyższy strach, na jego bowiem rozkaz zmarli powstają z grobów i słońce samo gasi swój blask.
Tak zwany „ostatni zakazany ustęp” z Codex Daemonicus, księgi powstałej w 1516 roku i również zakazanej aż do 1926 roku, kiedy to ukazała się ponownie w Paryżu nakładem wydawnictwa Ibid Press (bez ostatniego ustępu). Jedyny nie okrojony egzemplarz przechowywany jest obecnie w tajnej skrytce w Bibliotece Watykańskiej.
ŻONA PRZEDSIĘBIORCY BUDOWLANEGO
ZAGINĘŁA NA MORZU
TAJEMNICZA NOCNA WYCIECZKA JACHTEM
Granitehead, wtorek
Dziś od rana helikoptery straży przybrzeżnej patrolowały zatokę Massachusetts pomiędzy Manchester a Nohant, szukając żony pana Jamesa Goulta III, przedsiębiorcy budowlanego z Granitehead, która poprzedniego dnia wieczorem wyszła z domu, ubrana tylko w nocną koszulę.
Czterdziestoczteroletnia pani Goult, brunetka, dojechała samochodem do przystani Granitehead około jedenastej trzydzieści wieczorem, po czym wypłynęła w morze czterdziestostopowym rodzinnym jachtem Patricia.
„Moja żona jest doświadczonym żeglarzem – powiedział pan Goult – i nie wątpię, że w normalnych okolicznościach potrafi sama prowadzić łódź. Ale tutaj wyraźnie zaszły niezwyczajne okoliczności i dlatego niepokoję się o jej bezpieczeństwo”.
Pan Goult oświadczył, że pomiędzy nim a żoną nie doszło do żadnej kłótni i że jej zniknięcie jest dla niego „kompletną zagadką”.
Por. George Roberts ze Straży Przybrzeżnej Salem powiedział: „Prowadzimy systematyczne poszukiwania i, jeśli to tylko możliwe, na pewno znajdziemy Patricię”.
Otworzyłem nagle oczy; nie byłem pewien, czy w ogóle spałem. Czy to był jeszcze sen? Było tak ciemno, że wcale nie miałem pewności, czy naprawdę mam otwarte oczy. Stopniowo zacząłem dostrzegać fosforyzujące wskazówki staroświeckiego budzika: dwie zielone kreseczki mżące słabą poświatą, niczym oczy wrogiego, choć bezsilnego demona. Dziesięć po drugiej w zimną marcową noc na wybrzeżu Massachusetts. Nadal jednak nie miałem pojęcia, co mnie obudziło.
Leżałem w bezruchu, wstrzymując oddech i nasłuchując, sam jeden w tym wielkim kolonialnym łożu. Słyszałem tylko wiatr, hałaśliwie dobijający się do okna. Tutaj, na półwyspie Granitehead, gdzie tylko setki mil ciemnego, wzburzonego morza dzieliły mój dom od wybrzeży Nowej Szkocji, wiatr nie ustawał nigdy, nawet na wiosnę. Zawsze był obecny: uporczywy, porywisty i gwałtowny.
Nasłuchiwałem w napięciu jak ktoś, kto wciąż rozpaczliwie nie przywykł do samotności; jak żona biznesmena, która została sama w domu, gdy mąż wyjechał w interesach. Cały zamieniłem się w słuch. A kiedy wiatr nagle zadął mocniej i zatrząsł całym domem, a potem równie nagle ucichł, moje serce przyspieszyło, zadrżało i zamarło razem z nim.
Szyby w oknie zadźwięczały, znieruchomiały, zadźwięczały znowu.
Potem coś usłyszałem i chociaż ten dźwięk był prawie nieuchwytny, chociaż odebrałem go bardziej samymi nerwami niż zmysłem słuchu, rozpoznałem go natychmiast i drgnąłem jak rażony prądem. To ten dźwięk mnie obudził. Monotonne i żałosne skrzypienie łańcuchów ogrodowej huśtawki.
Rozszerzonymi oczyma wpatrywałem się w ciemność. Fosforyzujące demonicznie wskazówki budzika odwzajemniały moje spojrzenie. Im dłużej na nie patrzyłem, tym bardziej przypominały oczy demona. Chciałem je sprowokować, żeby się poruszyły, żeby mrugnęły do mnie, ale nie podjęły wyzwania. A na zewnątrz, w ogrodzie, wciąż rozlegało się monotonne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp.
To tylko wiatr, pomyślałem. To wiatr, prawda? Na pewno. Ten sam wiatr, który całą noc dobija się do okna. Ten sam wiatr, który tak głośno gada i hałasuje w kominie sypialni. Ale uzmysłowiłem sobie, że nigdy jeszcze wiatr nie rozkołysał ogrodowej huśtawki – nawet w taką burzliwą noc, kiedy wyraźnie słyszałem, jak wyrwany z drzemki północny Atlantyk awanturuje się półtorej mili dalej, uderzając o skały cieśniny Granitehead, i jak w wiosce o tej samej nazwie rozklekotane ogrodowe furtki raz po raz klaszczą mu do wtóru. Huśtawka była wyjątkowo ciężka; była to ławka z wysokim oparciem, wyciosana z solidnego amerykańskiego grabu i zawieszona na żelaznych łańcuchach. Skrzypiała tylko wtedy, kiedy ktoś rozbujał ją mocno i wysoko.
Skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp rozlegało się bez przerwy, zagłuszane wiatrem i odległym rykiem oceanu, ale rytmiczne i wyraźne; tymczasem wskazówki budzika przesunęły się o całe pięć minut, jak gdyby demon przechylił głowę.
To obłęd, powiedziałem sobie. Nikt nie huśta się w ogrodzie o drugiej dwadzieścia nad ranem. W każdym razie to jakiś rodzaj szaleństwa. Prawdopodobnie depresja, o której mówił mi doktor Rosen: zniekształcenie percepcji, zachwianie równowagi umysłowej. Przechodzi przez to prawie każdy, kto stracił bliską osobę. Doktor Rosen mówił, że mogę często przeżywać to okropne uczucie, że Jane nadal żyje i jest ze mną. On sam doświadczył podobnych halucynacji po śmierci swojej żony. Widywał ją w supermarketach, jak odwracała się i znikała pomiędzy stoiskami. Słyszał, jak włącza mikser w kuchni, więc rzucał się do drzwi, ale nikogo za nimi nie było, a nie używane naczynia i sztućce lśniły czystością. Na pewno tak samo jest z tym skrzypieniem, które mi się przesłyszało. Wydaje się całkiem rzeczywiste, ale to tylko halucynacja, skutek emocjonalnego wstrząsu, wywołanego nagłą utratą bliskiej osoby.
A jednak skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp bez końca. Im dłużej to trwało, tym trudniej było mi uwierzyć, że to tylko słuch płata mi figle.
Jesteś rozsądnym, dorosłym człowiekiem, powiedziałem sobie. Po cholerę masz wyłazić z ciepłego, wygodnego łóżka w zimną noc i podchodzić do okna, żeby zobaczyć, jak twoja własna ogrodowa huśtawka kołysze się w podmuchach marcowej wichury?
Ale… jeśli tam na dworze ktoś jest? Jeśli ktoś huśta się w moim ogrodzie, tak jak dawniej huśtała się Jane, chwyciwszy wysoko łańcuchy rękami, z głową odchyloną na oparcie i przymkniętymi oczyma? No więc jeśli ktoś tam jest, to co? Nie ma się czego bać.
Naprawdę myślisz, że ktoś jest na dworze? Naprawdę wierzysz, że komuś chciałoby się przełazić przez ogrodzenie i przedzierać przez zarośnięty sad tylko po to, żeby usiąść na starej, zardzewiałej ogrodowej huśtawce? W ciemną, burzliwą noc, zimną jak cycek czarownicy, kiedy słupek rtęci spadł do zera?
To możliwe. Przyznaj, że to możliwe. Pewnie ktoś wracał z wioski Aleją Kwakrów, ktoś pijany albo po prostu rozbawiony, albo rozmarzony, albo przygnębiony. Pewnie ten ktoś przypadkiem zobaczył huśtawkę i pomyślał sobie, że fajnie byłoby się pohuśtać; nie zważał na ziąb i wiatr ani na to, że mogą go przyłapać.
Tylko kto to mógł być? Oto zagadka, pomyślałem. Przy Alei Kwakrów stał tylko jeszcze jeden dom. Dalej droga zwężała się i zamieniała w krętą, porośniętą trawą ścieżkę do konnej jazdy, a potem schodziła zygzakiem w dół, na brzeg zatoki Salem. Szlak był kamienisty i nierówny, niemal nie do przebycia nawet za dnia, a co dopiero w nocy. W dodatku ten ostatni dom prawie zawsze stał pusty w zimie, przynajmniej tak nam powiedziano.
To mógł być Thomas Essex, stary odludek w kawaleryjskim kapeluszu z szerokim rondem. Mieszkał w rozwalonej rybackiej chałupie obok Cmentarza Nad Wodą. Czasami przechodził tędy, podśpiewując i podskakując, a raz zwierzył się Jane, że potrafi przywabiać ryby gwizdaniem. Najbardziej lubią Lillibulero, oświadczył. Potrafił również żonglować składanymi nożami.
A potem pomyślałem: Prawda, że to dziwak, ale jest przecież stary. Ma co najmniej sześćdziesiąt osiem lat. Co może robić sześćdziesięcioośmioletni facet na mojej huśtawce o drugiej nad ranem w taką noc?
Postanowiłem, że nie będę zwracał uwagi na to skrzypienie i spróbuję zasnąć. Naciągnąłem ciepłą, ręcznie szytą kołdrę aż po uszy, zakopałem się w pościeli, zamknąłem oczy i starałem się oddychać głęboko. Gdyby Jane tu była, pewnie zmusiłaby mnie, żebym wyjrzał przez okno. Ale byłem za bardzo zmęczony. Jesteś zmęczony, właśnie, potrzebujesz snu. Od tego wypadku sypiałem najwyżej cztery, pięć godzin na dobę, czasami jeszcze mniej, a jutro musiałem wcześnie wstać, żeby spotkać się na śniadaniu z ojcem Jane; później chciałem wstąpić do Endicotta na placu Holyoke, gdzie wystawiono na sprzedaż kolekcję rzadkich marynistycznych rycin i obrazów, wartych obejrzenia.
Wytrzymałem z zamkniętymi oczami prawie przez całą minutę. Potem znowu je otworzyłem i ujrzałem wpatrzonego we mnie demona. I chociaż z całej siły zatykałem uszy, wciąż słyszałem to nieustanne skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, dobiegające z ogrodu.
A potem… Boże, mógłbym przysiąc, że usłyszałem śpiew. Słaby, cienki głos, zagłuszony wiatrem, tak niewyraźny, że mógł to być przeciąg gwiżdżący w kominie. A jednak ktoś śpiewał. Kobiecy głos, czysty i dziwnie żałosny.
Wygramoliłem się z łóżka w takim pośpiechu, że uderzyłem się w kolano o mahoniowy nocny stolik. Demoniczny budzik spadł ze stolika i potoczył się po podłodze. Byłem zbyt przestraszony, żeby wstawać powoli, mogłem się zdobyć tylko na atak w stylu kamikadze. Ściągnąłem kołdrę z łóżka i owinąłem się nią w pasie, a potem po omacku, bez tchu dotarłem do okna.
Na zewnątrz było piekielnie ciemno, tak że prawie nic nie widziałem. Niebo i wzgórza miały niemal tę samą barwę. Ciemne rozmazane drzewa borykały się z wiatrem, który bezlitośnie przyginał je do ziemi. Nadsłuchiwałem i wypatrywałem, wypatrywałem i nadsłuchiwałem. Czułem się jednocześnie jak głupiec i jak bohater. Przycisnąłem dłoń do szyby, żeby przestała brzęczeć. Skrzypienie ogrodowej huśtawki jakoś ucichło i nikt nie śpiewał, nie słyszałem żadnego głosu.
A jednak ten śpiew, ta dziwnie ponura melodia rozbrzmiewała echem w mojej głowie. Przypominała mi marynarską szantę, którą stary Thomas Essex śpiewał tego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy go w Alei Kwakrów.
Wypłynęli na połów z GraniteheadDaleko ku obcym wybrzeżom,Lecz złowili tylko szkielety ryb,Co skruszone serca w szczękach dzierżą.
Później znalazłem ten tekst w książce George'a Blytha Pieśni marynarskie ze starego Salem; ale w przeciwieństwie do pozostałych szant ta pieśń nie została opatrzona przypisem wyjaśniającym jej znaczenie, pochodzenie i związek z miejscową historią. Miała tylko podtytuł Ciekawostka. Ale kto wyśpiewywał tę „ciekawostkę” pod moim oknem tak późno w nocy i dlaczego? W całym Granitehead najwyżej tuzin ludzi mogło znać tę pieśń czy choćby pamiętać melodię.
Jane zawsze mówiła, że ta piosenka jest „rozkosznie smutna”.
Stałem przy oknie, dopóki nie zmarzły mi plecy. Moje oczy powoli przyzwyczaiły się do ciemności i zdołałem dostrzec czarne skaliste brzegi cieśniny Granitehead, obrysowane przez fale przyboju. Odjąłem rękę od szyby. Dłoń miałem lodowatą i wilgotną. Na szkle pozostał przez chwilę odcisk palców, niczym upiorne pozdrowienie, a potem znikł.
Po omacku odnalazłem kontakt i zapaliłem światło. Pokój wyglądał tak samo jak zawsze. Wielkie, drewniane wczesnoamerykańskie łoże z pękatymi puchowymi poduszkami; rzeźbiona dwudrzwiowa szafa; drewniana skrzynia posagowa. Po drugiej stronie pokoju na biurku stało małe owalne lusterko, w którym widziałem bladą plamę własnej twarzy.
Zastanawiałem się, czy będzie to oznaką nerwowego załamania, jeśli zejdę na dół i zrobię sobie drinka. Podniosłem z podłogi granatowy szlafrok, który rzuciłem tam wczoraj wieczorem przed pójściem do łóżka, i włożyłem go.
Dom był tak cichy, odkąd Jane odeszła. Nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy, ile hałasu robi żywa istota, ile wytwarza dźwięków, nawet przez sen. Kiedy Jane żyła, napełniała dom swoim ciepłem, osobowością, oddechem. Teraz we wszystkich pokojach, do których zaglądałem, były tylko pustka, starość i cisza. Fotele na biegunach, które nigdy się nie kołysały. Zasłony, które nigdy nie zasłaniały okien, chyba że sam je zaciągnąłem. Piecyk, który nigdy się nie włączał, chyba że wszedłem do kuchni i sam go włączyłem, żeby przygotować sobie kolejny samotny posiłek.
Nie ma z kim porozmawiać, nie ma nawet do kogo się uśmiechnąć, kiedy brak chęci do rozmowy. I ta okropna, niepojęta myśl, że już nigdy, nigdy jej nie zobaczę.
Minął już miesiąc. Miesiąc, dwa dni i kilka godzin. Przestałem użalać się nad sobą. To znaczy tak mi się zdawało. Oczywiście przestałem płakać, chociaż nadal od czasu do czasu łzy niespodziewanie stawały mi w oczach. Doświadcza tego każdy, kto poniósł wielką stratę. Doktor Rosen ostrzegał mnie przed tym i miał rację. Na przykład podczas aukcji przystępowałem do licytowania jakiejś szczególnie cennej marynistycznej pamiątki, którą chciałem zdobyć do sklepu, i nagle oczy zachodziły mi łzami; musiałem przeprosić i wyjść do toalety, gdzie długo wycierałem nos.
– Cholerne przeziębienie – mówiłem do dozorcy.
A on spoglądał na mnie i od razu wiedział, o co chodzi. Wszystkich ludzi pogrążonych w żałobie łączy jakieś tajemne powinowactwo, które muszą ukrywać przed resztą świata, żeby nie wyglądać na mięczaków chorobliwie rozczulających się nad sobą. A jednak, do diabła, ja byłem właśnie takim mięczakiem.
Wszedłem do salonu z niskim belkowanym sufitem, otworzyłem kredens stojący pod ścianą i sprawdziłem, ile mi zostało alkoholu. Niecały łyk whisky Chivas Regal, resztka dżinu i butelka słodkiej sherry, do której Jane nabrała upodobania w pierwszych miesiącach ciąży. Postanowiłem zamiast tego napić się herbaty. Prawie zawsze robię sobie herbatę, kiedy budzę się niespodziewanie w środku nocy. Gatunek Bohea, bez mleka i cukru. Nauczyłem się tego od mieszkańców Salem.
Przekręcałem kluczyki w drzwiczkach kredensu, kiedy usłyszałem, że drzwi kuchenne się zamknęły. Nie trzasnęły jak pod wpływem przeciągu, ale zamknęły się na staroświecką klamkę. Zamarłem w bezruchu, z walącym sercem, wstrzymałem oddech i nadsłuchiwałem. Słyszałem tylko wycie wiatru, ale byłem pewien, że wyczuwam czyjąś obecność, jak gdyby ktoś obcy był w domu. Po miesiącu spędzonym w samotności, miesiącu kompletnej ciszy, stałem się wyczulony na każdy szmer, każde skrzypnięcie, chrobot myszy i na silniejsze wibracje wywoływane przez istoty ludzkie. Ludzie rezonują jak skrzypce.
Byłem pewien, że ktoś jest w kuchni. Ktoś tam był, ale nie wyczuwałem żadnego ciepła, nie słyszałem żadnego z tych zwykłych przyjaznych dźwięków oznaczających ludzką obecność. Dziwne. Jak najciszej przeszedłem po brązowym dywanie do kominka, w którym wciąż żarzył się popiół po wczorajszym ogniu. Podniosłem długi mosiężny pogrzebacz z ciężkim uchwytem w kształcie głowy konika morskiego i zważyłem go w dłoni.
Wywoskowane kafelki podłogi w hallu zapiszczały pod moimi bosymi stopami. Zegar stojący firmy Tompion, który dostaliśmy od rodziców Jane w prezencie ślubnym, tykał powoli i z namysłem wewnątrz mahoniowej skrzyni. Zatrzymałem się przy kuchennych drzwiach i nadsłuchiwałem, próbując uchwycić najlżejszy szmer, najcichsze westchnienie, najsłabszy szelest materiału ocierającego się o drewno.
Nic. Tylko tykanie zegara, odmierzające resztę mojego życia, tak samo jak odmierzało życie Jane. Tylko wiatr, który będzie tak samo hulał w cieśninie Granitehead, kiedy już stąd wyjadę. Nawet morze jakby się uciszyło.
– Jest tam kto? – zawołałem głosem z początku donośnym, a pod koniec zdławionym. I czekałem na odpowiedź lub jej brak.
Czy to był śpiew? Odległy, stłumiony śpiew?
Wypłynęli na połów z GraniteheadDaleko ku obcym wybrzeżom…
A może to tylko przeciąg gwizdał w szparach drzwi prowadzących do ogrodu?
Wreszcie nacisnąłem klamkę, zawahałem się, w końcu uchyliłem drzwi. Ani zgrzytu, ani skrzypnięcia. Sam naoliwiłem zawiasy. Zrobiłem jeden krok, potem drugi, trochę zbyt nerwowo macając ręką ścianę w poszukiwaniu kontaktu. Świetlówka zamigotała i zaświeciła równym blaskiem. Odruchowo uniosłem pogrzebacz, ale od razu zobaczyłem, że staroświecka kuchnia jest pusta, więc go opuściłem.
Drzwi do ogrodu były zamknięte i zaryglowane, a klucz leżał tam, gdzie go zostawiłem, na pomrukującej cicho lodówce. Czyściutkie porcelanowe kafelki nad kuchenką błyszczały wesoło jak zawsze: wiatraki, łodzie, saboty i tulipany. Miedziane rondle wiszące w rzędach połyskiwały słabo, a garnek, w którym gotowałem wczoraj zupę na kolację, wciąż czekał na umycie.
Otworzyłem szafki, trzaskałem drzwiczkami, narobiłem mnóstwo hałasu, żeby się upewnić, że jestem sam. Posłałem groźne spojrzenie w nieprzeniknioną ciemność za oknem, żeby odstraszyć każdego, kto mógł się czaić w ogrodzie. Ale zobaczyłem tylko niewyraźne odbicie własnej przerażonej twarzy i ten widok najbardziej mnie przestraszył. Strach sam w sobie jest straszny. Widok własnego strachu jest jeszcze gorszy.
Wyszedłem z kuchni i w korytarzu zawołałem jeszcze raz:
– Kto tam? Jest tam kto?
Znowu odpowiedziała mi cisza. Ale miałem dziwne, niepokojące wrażenie, że ktoś lub coś przesuwa się obok mnie, jak gdyby niewyczuwalne poruszenie wprawiło w drgania molekuły powietrza. Przeniknęło mnie również uczucie zimna, zagubienia i bolesnego smutku. Tego samego doświadcza człowiek po wypadku drogowym albo kiedy w nocy słyszy płacz dziecka, które boi się ciemności.
Stałem w hallu i nie wiedziałem, co mam robić, nie wiedziałem nawet, co mam myśleć. Byłem całkowicie pewien, że dom jest pusty, że nikogo w nim nie ma oprócz mnie. Nie miałem konkretnego dowodu, że ktoś obcy wtargnął do środka. Żadnych wyłamanych drzwi czy wybitych okien. A jednak równie oczywiste było, że atmosfera domu uległa subtelnej zmianie. Odniosłem wrażenie, że widzę hall w innej perspektywie, jak przezrocze odwrócone o sto osiemdziesiąt stopni.
Wróciłem do kuchni, ponownie się zawahałem, po czym postanowiłem zrobić sobie filiżankę herbaty. Parę tabletek aspiryny również powinno mi pomóc. Podszedłem do płyty kuchennej, gdzie stał czajnik, i ku memu zaskoczeniu zobaczyłem, że z dziobka unosi się cienka smużka pary.
Czubkami palców dotknąłem pokrywki. Parzyła. Odskoczyłem i podejrzliwie przyjrzałem się czajnikowi. Moje zniekształcone odbicie w nierdzewnej stali odwzajemniło to spojrzenie z równą podejrzliwością. Wiedziałem, że zamierzałem zrobić sobie herbatę, ale czy rzeczywiście nastawiłem czajnik? Nie mogłem sobie tego przypomnieć. A jednak woda zagotowała się, co zwykle trwało dwie lub trzy minuty, i czajnik wyłączył się automatycznie.
Widocznie sam go włączyłem. Po prostu jestem zmęczony. Sięgnąłem do kredensu po filiżankę i spodek. A wtedy usłyszałem to znowu, z całą pewnością usłyszałem cichutki śpiew. Znieruchomiałem, wytężając słuch, ale wszystko ucichło. Wyjąłem filiżankę, spodek i mały imbryczek z porcelany Spode, a potem włączyłem czajnik, żeby jeszcze raz zagotować wodę.
Może nagła śmierć Jane dotknęła mnie bardziej, niż to sobie uświadamiałem. Może każdy, kto stracił bliską osobę, przeżywa dziwaczne wizje i omamy. Jung mówił przecież o wspólnej podświadomości, porównując ją do morza, w którym wszyscy pływamy. Może każdy umierający umysł wytwarza na powierzchni tego morza fale, które wyczuwają wszyscy, zwłaszcza najbliżsi.
Woda prawie się gotowała, kiedy lśniąca powierzchnia czajnika powoli zaczęła zachodzić mgłą, jak gdyby temperatura powietrza nagle spadła. Ale noc była zimna, więc niezbyt się zdziwiłem. Poszedłem na drugi koniec kuchni, żeby przynieść starą cynową puszkę z herbatą. Kiedy się odwróciłem, przez kilka sekund byłem pewien, że widzę jakieś litery na zaparowanej powierzchni czajnika, jak gdyby napisane palcem. W tej samej chwili woda się zagotowała, czajnik się wyłączył i para znikła. Obejrzałem go dokładnie, szukając jakichś śladów. Napełniłem filiżankę i jeszcze raz włączyłem czajnik, żeby sprawdzić, czy litery ponownie się pojawią. Był tam jakiś wywijas przypominający literę „R” i drugi jakby w kształcie „A”, ale nic więcej. Pewnie powoli dostawałem fioła. Zaniosłem herbatę do salonu, usiadłem przy jeszcze ciepłym kominku, pociągnąłem łyk i próbowałem myśleć rozsądnie.
To nie mogły być litery. Na pewno czajnik jest brudny, a na tłustych plamach nie może osiadać para. Nie wierzyłem w wirujące stoliki, automatyczne pismo i kontakty z zaświatami. Nie wierzyłem w duchy ani w żadne okultystyczne bzdury, psychokinezę, przesuwanie popielniczek siłą woli i tak dalej. Nie miałem nic przeciwko ludziom, którzy wierzą w takie rzeczy, ale ja nie wierzyłem. Wcale. Nigdy nie było moim zamiarem odrzucanie z góry wszelkich nadprzyrodzonych zjawisk, może inni stykali się czasem z czymś takim, ale ja nie. I z całej duszy modliłem się, żeby mnie to nie spotkało.
Nade wszystko nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że mój dom może być nawiedzony, zwłaszcza przez ducha kogoś, kogo znałem. Zwłaszcza, broń Boże, przez Jane.
Siedziałem w salonie nie zmrużywszy oka, wstrząśnięty i głęboko nieszczęśliwy, dopóki zegar w korytarzu nie wybił piątej. Wreszcie surowy, północnoatlantycki świt zajrzał w okna i przyoblekł wszystko w szarość. Wiatr przycichł, wiała tylko zimna bryza. Wyszedłem tylnymi drzwiami i ruszyłem boso po pokrytej rosą trawie, ubrany tylko w szlafrok i starą kurtkę z kożuszkiem. Zatrzymałem się obok huśtawki.
Widocznie był odpływ, ponieważ daleko nad cieśniną Granitehead mewy rozpoczęły polowanie na mięczaki. Ich krzyki przypominały głosy dzieci. Na północnym zachodzie widziałem mrugającą wciąż latarnię morską na wyspie Winter. Zimny, „fotograficzny” poranek. Obraz umarłego świata.
Huśtawka miała już siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Wyglądała jak fotel z szerokim rzeźbionym oparciem. Na górnej poręczy ktoś wyżłobił słońce, rzymskiego boga Sola, i słowa: „Wszystko jest stałe oprócz Słońca”, które, jak odkryła Jane, były cytatem z Byrona. Łańcuchy przymocowano do czegoś w rodzaju poprzeczek, teraz prawie niewidocznych, ponieważ ten, kto przed laty zbudował huśtawkę, posadził obok niej małą jabłonkę i z czasem stare, sękate gałęzie drzewa całkowicie zakryły huśtawkę od góry. Latem, kiedy ktoś się huśtał, kwiecie osypywało się na niego jak śnieg.
Huśtawki (opowiadała Jane, huśtając się i śpiewając) były zabawką błaznów i trefnisiów, średniowiecznym szaleństwem, przypominającym ekstatyczne tańce derwiszów. Przywodziły jej na myśl kuglarzy, przebierańców i świńskie pęcherze na kijach; twierdziła, że dawniej w ten sposób wywoływano diabły i upiory. Pamiętam, jak śmiałem się z niej wtedy; a tego ranka, stojąc samotnie w ogrodzie, przyłapałem się na tym, że śledzę wzrokiem niewidzialny łuk, jaki niegdyś opisywała huśtawka wraz z siedzącą na niej Jane. A teraz huśtawka wisiała nieruchomo, pokryta rosą, i nie mogły jej rozkołysać ani poranna bryza, ani moje wspomnienia.
Wsadziłem ręce do kieszeni kurtki. Zapowiadał się kolejny jasny, świeży atlantycki dzień, zimny jak diabli, ale pogodny. Popchnąłem lekko huśtawkę, aż łańcuchy jęknęły, ale nawet kiedy pchnąłem mocniej, nie mogłem wydobyć z niej tego dźwięku, który słyszałem w nocy. Musiałbym usiąść na huśtawce, oprzeć się mocno i kołysać z całej siły w przód i w tył, niemal muskając stopami najniższe gałęzie jabłoni, żeby odtworzyć to wyraźne skrzyp-skrzyp.
Przeszedłem powoli przez sad aż do końca ogrodu i popatrzyłem na krętą, stromą Aleję Kwakrów prowadzącą do rybackiej wioski Granitehead. W wiosce dymiły już dwa czy trzy kominy. Dym ulatywał na zachód, w kierunku Salem, którego zarysy odcinały się wyraźnie na tle nieba po drugiej stronie zatoki.
Wróciłem do domu, rozglądając się na wszystkie strony, szukając zgniecionej trawy, śladów stóp, jakiegoś dowodu, że w nocy ktoś był w moim ogrodzie. Ale nic nie znalazłem. Wszedłem do kuchni, zostawiając otwarte drzwi, przygotowałem sobie następną filiżankę herbaty i zjadłem trzy kokosowe ciasteczka. Czułem się niedorzecznie winny, ponieważ było to całe moje śniadanie. Jane zawsze przygotowywała mi boczek, tosty albo jajka. Zabrałem ze sobą na górę filiżankę herbaty i poszedłem do łazienki, żeby się ogolić.
Wyposażyliśmy naszą łazienkę w wielką, wiktoriańską wannę, którą uratowaliśmy z opuszczonego domu w Swampscott i ozdobiliśmy wielkimi mosiężnymi kranami. Nad wanną wisiało prawdziwe fryzjerskie lustro w owalnej ramie z intarsjowanego drewna. Przejrzałem się w nim i stwierdziłem, że nie wyglądam najgorzej jak na kogoś, kto nie spał prawie przez całą noc – nie tylko nie spał, ale przeżywał męki strachu. Potem odkręciłem krany i napełniłem wannę gorącą wodą.
Dopiero kiedy podniosłem głowę, żeby się wytrzeć, zobaczyłem litery nagryzmolone na lustrze. Przynajmniej wyglądało to jak litery, chociaż równie dobrze mogły to być ściekające krople wilgoci. Przyjrzałem im się z bliska, przestraszony i zafascynowany. Byłem pewien, że widzę litery „R”, „T” i „E”, ale pozostałych nie mogłem odczytać.
R, przerwa, T, długa przerwa, E. Co to mogło znaczyć? RATUJ MNIE? RATUNEK?
Nagle zobaczyłem jakiś ruch w lustrze. Coś białego mignęło w drzwiach łazienki za moimi plecami. Odwróciłem się i trochę za głośno zapytałem:
– Kto tam?
Potem na sztywnych nogach wyszedłem na podest i obrzuciłem wzrokiem ciemne, rzeźbione schody prowadzące do hallu. Nikogo tam nie było. Żadnych kroków, żadnych szeptów, żadnych tajemniczo zamkniętych drzwi, nic. Tylko nieduży obraz Edwarda Hicksa przedstawiający marynarza, który gapił się na mnie z tym cielęcym wyrazem twarzy charakterystycznym dla postaci Hicksa.
Nikogo tam nie było. A jednak po raz pierwszy, odkąd musiałem stawić czoło samotności i cierpieniu, po raz pierwszy od miesiąca wyszeptałem cicho:
– Jane?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Pariah
Copyright © by Graham Masterton, 1983
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Izabella Marcinowska
Fotografia na okładce
© Elisabeth Ansley/Trevillion Images
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wyklęty, wyd. IV, Poznań 2014)
ISBN 978-83-7818-319-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer