Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
44 osoby interesują się tą książką
Szczera, bolesna, miejscami zabawna historia młodej kobiety, która nie może zajść w ciążę.
Bohaterka w pierwszoosobowej narracji przybliża wizyty u lekarzy, znachorów i wróżbitek. Przygląda się rozmaitym zabiegom medycznym, procedurze in vitro, adopcji oraz ich wpływowi na własne zdrowie psychiczne. Opisuje podwójne życie, które – podobnie jak znajomi – prowadzi na portalach społecznościowych, dzieli się doświadczeniem migracji do Czarnogóry i powrotu do Ukrainy.
Wynik negatywny to debiutancka, na poły autobiograficzna powieść Kariny Sawaryny o pięciu latach starań o dziecko, które przeradzają się w prawdziwy koszmar. Oraz o tym, że pytanie „kiedy ciąża?” jest irytujące (zazwyczaj), bolesne (nierzadko) i zwyczajnie nie na miejscu (absolutnie zawsze).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karina Sawaryna
Wynik negatywny
Przełożyła Katarzyna Fiszer
Moim K. i M.
Pamiętam ten dzień. Mam trzydzieści lat i po raz pierwszy wychodzę za mąż. Tam, skąd pochodzę, tak późne zawieranie małżeństwa uważa się za nieprzyzwoite. Dla mojej wsi jestem stara i prawdopodobnie trochę przeterminowana. Bo po trzydziestce zachować świeżości już się nie da. A za kilka tygodni skończę trzydzieści jeden.
Tak jak wymarzyłam sobie w dzieciństwie, biorę ślub w stolicy naszego kraju. Z tutejszym facetem z inteligenckiej rodziny, zupełnie innej niż moja.
Jestem szczęśliwa, szczupła, ładna, ubrana w suknię uszytą według własnego projektu w drogim atelier. Zegar wskazuje siódmą rano, maluje mnie prawdziwy wizażysta, a zdjęcia robi jeden z najlepszych fotografów w Kijowie. Za dwadzieścia minut spotkam się z narzeczonym i pojedziemy na sesję w sadzie jabłoniowym, potem ceremonia, obiad z bliskimi i impreza dla przyjaciół.
Z wesela mam tylko jeden krótki film. Mąż wsunął do kieszeni koszuli telefon z włączonym nagrywaniem. Pod budynkiem czekali na nas przyjaciele. Utworzyli szpaler, obsypywali nas płatkami róż, krzyczeli: „Gorzko, gorzko!”. Długo się całowaliśmy, a potem odczytaliśmy przysięgi.
Obiecałam urodzić mu gromadkę dzieci. A on, że będzie mnie kochał do końca świata.
Zasypialiśmy mocno pijani. Pili chyba tylko panowie i ja, bo wszystkie dziewczyny były w ciąży – sądziłam, że to dobry znak. Wraz z mężem staraliśmy się intensywnie przez cały miesiąc, żebym tego dnia miała chwilę odpoczynku. Z całą pewnością byłam w ciąży i za równe dziewięć miesięcy miałam urodzić pierwsze dziecko. Wszystko miało być jak w bajce. Idealnie. Bo dokładnie tak to sobie wyobrażałam już jako mała dziewczynka.
Fotka na Instagramie: ja w sukni ślubnej, siedzę na krzesełku w sadzie.
Podpis: „Czuję się jak najpiękniejsza panna młoda na świecie”.
114 serduszek, 98 komentarzy
Rano dostałam okres. Przełknęłam głośno ślinę, przyglądając się sobie w lustrze.
Na dworze muchy obsiadły resztki jedzenia ze szwedzkiego stołu. Didżej spał przy basenie, przykryty różową kurtką. Obok leżały zwiędłe balony. W domu, który wynajęliśmy na tę dobę, samotna złota rybka pływała w akwarium brzuchem do góry. Wieczorem roztropnie schowałam tort weselny do lodówki. Po jej otwarciu zobaczyłam czyjąś twarz odciśniętą w cieście. Zdaje się, że była to podobizna naszego świadka.
Do domu jechałam zasępiona. Głaskałam kciukiem obrączkę na palcu prawej dłoni. Czułam się szczęśliwa, a jednak z nieznanego powodu coś ściskało mnie w piersi.
Minął rok. Dziś świętujemy pierwszą rocznicę ślubu.
Między moimi brwiami zaczęła się zarysowywać pionowa zmarszczka. I tak nie wyglądam na szczególnie przyjazną osobę, a ten drobiazg dodaje mi jeszcze powagi. Żeby ukryć oznaki starzenia się, nożyczkami do wąsów mojego męża zrobiłam sobie grzywkę. Taką samą, jaką nosi księżna Cambridge.
Każdego ranka odprawiam identyczny rytuał, wszystko robię ekspresowo – myję zęby, ważę się, sikam na test ciążowy, przygotowuję śniadanie, wyrzucam test do śmieci, chwilę płaczę, scrolluję Instagram, potem Facebook, wyciągam test ze śmietnika, żeby sprawdzić go ponownie, pakuję torbę na basen, czochram psa, krzyczę na odchodne: „Kocham cię!”, trzaskam drzwiami, patrzę, jak drzwi windy automatycznie zamykają się przed moim nosem.
Za mną stoi była mojego męża i ciężko dyszy mi w kark. Rozpoczynam w głowie wsteczne odliczanie, żeby przestać o niej myśleć. Mieszkamy w tym samym bloku, ona dziesięć pięter wyżej, dziesięć lat młodsza, dziesięć centymetrów wyższa ode mnie. W lewej ręce trzymam worek ze śmieciami, przez cienki polietylen prześwituje moja niegasnąca nadzieja – cała masa testów ciążowych z jedną kreską. Ciekawe, czy na nie patrzy? Czy wie, co to takiego? Kurwa, dlaczego ciągle musimy wpadać na siebie w tej trumnopodobnej windzie?
Na parterze siedzi bezzębna portierka, strażniczka naszych istnień.
„Dzień dobry!” – krzyczę do niej przez drzwi, zaciskając nos palcami, bo z jej kanciapy zawsze zionie smażoną cebulą i wonią starego ciała. Nie opuściła budynku od stu lat. Cała jej egzystencja koncentruje się w jednym maleńkim pokoiku. Stepaniwna wie, kto, gdzie i jak w naszej klatce żyje. Początkowo lubiłam tę miłą kobietę, ale od kiedy postanowiła opowiadać mi o tym, jak wyglądało życie osobiste mojego męża, zanim się poznaliśmy, unikam jej paplaniny.
Na dworze biorę haust upalnego sierpnia, z przeszłością mojego męża rozchodzimy się w różne strony. Ona krokiem pełnym gracji, ja – zgarbiona pod ciężarem sportowej torby wiszącej na moim ramieniu.
Fotka na Instagramie: ja i mąż uśmiechamy się, patrząc prosto w obiektyw.
Podpis: „Dwanaście miesięcy szczęścia”.
67 serduszek, 34 komentarze, jedna nieszczęśliwa kobieta
W drodze na basen lawiruję między blokami całymi w billboardach. Mijam smutne twarze tubylców, barki, kramy z kwiatami i chlebem kijowskim, wyławiam urywane zdania wiecznie wiszących na telefonach sprzedawczyń z warzywniaków, spaceruję ścieżkami wzdłuż placów zabaw, psich kup i śmietników, robię zdjęcia puszystych chmur – przydadzą się do kolejnych postów w socjalach.
Mieszkamy z mężem w gigantycznej sypialni Kijowa. Trzydzieści lat temu rozciągało się tu porośnięte chwastami pustkowie. Teraz to rozrastający się nieustannie betonowy ogród. Głównymi ulicami przepływają żółto-rdzawe marszrutki, prawie tak stare jak ja. Kiedy wsiadasz do takiej o ósmej rano, czas staje w miejscu. Tak jakbyś nie poruszała się ani do przodu, ani do tyłu, tylko zawisła gdzieś pośrodku. Żeby się dostać do metra, muszę przejechać pięć świateł, cztery przystanki zwykłe i sześć–siedem na żądanie: „na zakręcie, przy markecie Wełyka Kyszenia, przy centrali telefonicznej, przy Kniaziej Zatoce i tak dalej”; plus drobny korek w trakcie – i już, wracaj do domu, wskakuj pod prysznic. Kiedy tylko mogę, chodzę pieszo.
Na przystanku z pojazdu wysypują się zaspani ludzie. W rękach trzymają ciężkie torby i darmowe gazety rozdawane w metrze. W głowach snują marzenia o pracy na własny rachunek, a nie na tego zasranego szefa. Rozchodzą się w różne strony, w prawo, w lewo, przez przejście, ktoś zatrzymuje się przy budce z kawą i wypiekami. Na moment stapiam się z tłumem, sekundę później znów idę sama.
W recepcji jak zwykle ślamazarne dziewczęta rozdają klientom basenu kluczyki.
– Dzień dobry. – Dziewczyna numer jeden bierze moją plastikową kartę abonamentową i przykłada ją do automatu, na którym wyświetlają się wszystkie dane. – Za czternaście dni musi pani odnowić karnet.
– Jasne – odpowiadam i odbieram od dziewczyny numer dwa kluczyk do szafki.
Przechodzę przez bramkę, znajduję wejście do szatni. Byle tylko nie spotkać nikogo znajomego. Wychowałam się w małej wiosce i całe dzieciństwo marzyłam, by stamtąd uciec i chodzić po ulicach, na których nikt mnie nie zna, ale po dwunastu latach życia w Kijowie nie było to już możliwe.
Stolica jest wielka i przeludniona, chwilami nie ma ani czym oddychać, ani gdzie się zaszyć, żeby pobyć w samotności. Z biegiem czasu każda miejscowość kurczy się do rozmiarów wsi. Teraz mam ochotę prysnąć do innego miasta albo nawet innego kraju, gdzie nikt mnie nie kojarzy. Gdzie widać las albo góry. I szumi morze.
Na drzwiach szatni po prawej wisi napis „Premium”, z drzwi mojej zerka na odwiedzających banalna tabliczka „Standard”.
Wewnątrz zastaję zwiotczałe ciała zmęczonych starszych kobiet; trenują je, myją pod prysznicem, wycierają, smarują olejkami i kremami, suszą włosy, robią makijaż, stają na wadze, wzdychają, zmieniają adidasy na czółenka, głośno zatrzaskują szafki i wychodzą.
Spod prysznica wybiega naga dziewczyna o jędrnych piersiach i pośladkach kształtnych jak orzechy, z równomierną opalenizną, perfekcyjnym manikiurem, bez najmniejszej niedoskonałości na twarzy. Szkoda, że jestem zbyt leniwa na solarium, sztangi i treningi interwałowe z wypadami.
Miłość do pływania odkryłam w wieku siedmiu lat, kiedy nauczyłam się utrzymywać na wodzie w balii, którą babcia napełniała dla mnie latem na podwórku. W każdą sobotę leżałam na plecach między kuchnią letnią a domem i wpatrywałam się w liście na drzewach. Raz po raz wpadały do mnie wiśnia lub jabłko. Chlup.
Pływać nauczyłam się sama. Przepływałam wszystkie napotkane stawy i rzeki. Kiedy miałam pięć lat, pojechaliśmy nad morze. Na miejscu złapałam anginę. Dwa tygodnie przesiedziałyśmy z mamą w pokoju hotelowym i czytałyśmy Muszkę Złotobrzuszkę po sto razy dziennie. Kilometr dalej szumiało morze. Legenda głosi, że kąpaliśmy się w nim pierwszego dnia, ale ja zupełnie tego nie pamiętam.
Woda mnie leczy. Zlewam się z nią niczym rusałka. W ciągu dwunastu lat życia w Kijowie zdążyłam zaliczyć jakieś dziesięć basenów, zmieniałam je wraz z dzielnicą, w której wynajmowałam mieszkanie. Raz na pół roku rozglądam się za nowym strojem kąpielowym. Dokładnie tak długo utrzymuje fason, potem się rozłazi i przeistacza w meduzę.
Ostatnio kupiłam prawdziwy sportowy strój w kolorze granatowym z dwoma czerwonymi prążkami pod zarysem drobnych piersi.
Przed lustrem przewiązuję w talii ręcznik, przez natrysk wychodzę na basen. Zażywający sauny czerwonoskóry Gruzin klaszcze mi na powitanie gumowymi klapkami, przygląda mi się, cmoka, a ja ukrywam się za okularami do nurkowania i oddalam ze wzrokiem wbitym w mój nieświeży pedikiur.
Uwielbiam zapach chloru. Często zachłannie wącham strój kąpielowy przed praniem. Lubię ten aromat na skórze i włosach.
W hali basenowej słyszę echo wydawanych przez trenerów instrukcji, antycypuję dotyk chłodnej wody i mokrych włosów złośliwie wyślizgujących się zza uszu. Wskakuję na tor numer cztery, oznaczony napisem: „Do szybkiego pływania”. Czuję się w tej chwili jak Michael Phelps. Oprócz mnie na torze są jeszcze dwie osoby, pływają z taką prędkością, że nie potrafię rozstrzygnąć, czy ciała należą do mężczyzn czy kobiet. Zanurzam się całkowicie, odpycham stopami od ścianki i mknę kraulem. Na pierwszej długości wszystkie ruchy wykonuję na wysokich obrotach, jak szalona, biorę wdech co siedem zanurzeń, na drugiej zwalniam, i tak aż do dziesiątej, potem wyrównuję tempo i robię sześćdziesiąt basenów bez przerwy.
Basen jest jak medytacja: żadnych zmartwień, myśli ulatują przez nos wraz z bąbelkami powietrza. Kiedy wreszcie hamuję i wynurzam się ze swojej jaskini wytchnienia, przecieram palcem zaparowane wnętrze okularów, a z ogromnego plakatu, wiszącego idealnie naprzeciwko toru, spada na mnie bolesny balast. Ciężarna dziewczyna w stroju kąpielowym zaprasza na zajęcia pływackie dla kobiet przy nadziei. Zatrzymuję się, biorę łyk wody z butelki, dalej płynę żabką. Nic innego nie istnieje, tylko ja i pociągnięcia moich kończyn. Tutaj wszystko jest dobrze, nie płaczę, nie myślę, w wodzie cały świat znika.
Opuszczając prostokątny błękitny azyl, udzielam sobie pochwały i gratuluję zwycięstwa. Czuję się jak Michael Phelps na igrzyskach olimpijskich. Widzę podziw w oczach seniorek z torów numer trzy i pięć. Siedzą jak żaby w swoich gumowych czepeczkach i wgapiają się we mnie własną starością i zmarszczkami.
W toalecie Michael dostaje okres. Pociąga nosem, ale tak, żeby nikt nie usłyszał. Następnie ociera łzy, obmywa twarz i idzie się przebrać. Nie mogę patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Znowu nic z tego, znowu nie wyszło. W kalendarzyku w telefonie dodaję adnotację: „początek cyklu”. Kolejny zacznie się za dwadzieścia osiem dni. Za czternaście – owulacja i może wtedy wreszcie maleńki ktoś postanowi we mnie zamieszkać. Nerwowo przetrząsam torbę. Gdzie te cholerne podpaski?
Wychodzę z szatni, powoli przebierając nogami, dźwigającymi moją ociężałą głowę.
– O, to ty, Chrustka, cześć, co słychać?
– Cześć. – Aż podskakuję.
– Co nowego? – Ołena się uśmiecha, zza nabotoksowanych warg wyłaniają się bielutkie licówki.
– Po staremu.
– Jakaś zmęczona jesteś.
– Ja… pływałam, więc się zmęczyłam.
– Widziałam post na fejsie, wreszcie wyszłaś za mąż, ha, ha, ostatnia z rodu Boleyn, a kiedy dzieci?
– Niedługo.
– Ja tak tylko, wiesz, Chrustka, polecę już chyba, zaraz zaczynamy trening. – Nachyla się do mnie i nieco ciszej dodaje: – Mam świetną kosmetyczkę, genialnie robi botoks, a tobie, widzę, już czas najwyższy, wyślę ci na insta jej numer.
– Eee… okej.
– Na razie, kochana, ha, ha, ha, fajnie było cię zobaczyć.
Idę na piętro zjeść śniadanie. Kawa z mlekiem orzechowym, dwie bułki z białej mąki, plasterek masła, omlet z warzywami, jedna pigułka leku na uspokojenie. Za oknem się rozpadało. Obserwuję, jak ludzie biegają w różne strony, ukryci pod reklamówkami, torebkami albo teczkami na dokumenty. Wyjmuję telefon z wewnętrznej kieszeni torby. Dioda powiadomień miga, przyszła masa wiadomości, w tym jedna od Lery.
Lera
Spóźnia mi się. Emoji: przestraszona buźka.
Ja
Serio? Raptem miesiąc temu stwierdziliście, że chcecie zostać rodzicami. I już ciąża? Tak raz i finito? Się zachciało i się stało?
Kasuję. Piszę od nowa.
Ja
Hurraaaaa!
Boże, jak się cieszę!
Super wiadomość, Lerka.
To pewne?
Daj znać, jak zrobisz test.
Buziaki.
Potem wchodzę na Facebook, scrolluję, czytam po jednym zdaniu z każdego posta, w dół, w dół, w dół. Kim jest ten przerażający facet na zdjęciu z martwym dzikiem i dlaczego mam go w znajomych? Wchodzę na jego profil, przewijam w dół, i jeszcze w dół. Z powrotem w górę. Usuń ze znajomych. Jesteś pewna? Tak, jestem pewna. Usuwam.
Otwieram Instagram. Jacy oni wszyscy szczęśliwi, serduszko dla ciebie, Sofka, za zdjęcie z Paryża, i dla ciebie, Katia, za Włochy z mamą, a dla ciebie nie, dla ciebie też figa, nie, nie, nie. Zamykam.
Obok kosza na śmieci przy wyjściu z kawiarni stoi dojrzały mężczyzna z papierosem w zębach i nerwowo stuka palcami w ekran telefonu.
– Przepraszam, nie ma pan przypadkiem fajki?
– Jasne, proszę. – Wyjmuje z lewej kieszeni paczkę marlboro, podaje mi.
Zaciągam się głęboko, a wypuszczając dym, myślę: to już ostatni. Koniec, więcej palić nie będę, nie jestem w ciąży, więc na jednego mogę sobie pozwolić, to przecież nic takiego.
Fotka na Instagramie: duże bąbelki w kałużach.
Podpis: „Zdaje się, że trzeba będzie zmienić dzisiejsze plany”.
34 serduszka, 2 komentarze:
„Jakie piękne zdjęcie, czym robisz, jeśli to nie tajemnica?”
„Ekstra, a u nas już od miesiąca nie padało”.
W pracy stabilnie. Jestem jedną z piechurek w armii social media managerów w dużej firmie. Banda wytatuowanych hipsterów siedzi przed komputerami w wielkim open spejsie, za izolacją ze słuchawek i kubków herbaty. Kreujemy teraźniejszość, przeszłość i przyszłość dla dużych i małych ambitnych biznesów.
Przedzieram się do mojego stanowiska między długimi rzędami głów i zastawionych diabli wiedzą czym biurek. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Uprzejmości wymieniamy tylko przy dystrybutorze wody w kuchni oraz w sali konferencyjnej przed spotkaniami z klientami. Raz w tygodniu zbierają nas w specjalnym szklanym akwarium, aby można było złożyć raporty, wręczyć nagrody i omówić plany. Od pierwszego dnia czuję się tutaj obco.
Opiekuję się czterema projektami. Piszę o przewoźnikach autobusowych kursujących z Ukrainy do Europy, smaruję historyjki o lnie dla sklepu z tkaninami, a do tego zajmuję się sklepem z artykułami dla dzieci oraz pewną pisarką, która sprzedaje książki na Instagramie i biega. Jej należałoby poświęcić dłuższą chwilę, abyście lepiej zrozumieli, na czym tak naprawdę polega nasza praca. W rzeczywistości Irma nie jest taka, jak się przedstawia w sieci. Nie biega, namiętnie sięga po papierosy, zawsze trzyma w zanadrzu trochę trawki i ma bogate doświadczenia z rozmaitymi substancjami chemicznymi, ale my fotografujemy ją wyłącznie w towarzystwie selera, a w opisach pod zdjęciami zdradzamy sekrety zdrowego stylu życia.
Jej aktywność ogranicza się do zlecania przelewów dla nas. Ja tworzę teksty, odpowiadam na komentarze pod postami i wiadomości prywatne. Wkrótce ukaże się jej druga książka z przepisami na szczęście dla ludzi w szalonym życiowym pędzie. Podobnie jak książka pierwsza, ta również będzie mojego autorstwa. Pięćdziesiąt tysięcy obserwatorów, śledzących aktualnie jej profil na Instagramie, wykupi cały nakład w pierwszym tygodniu przedsprzedaży za jakieś irracjonalne pieniądze. Irma prowadzi jeszcze drugie konto, ukryte przed niepowołanymi oczami, przeznaczone dla przyjaciół. Do niego nie mam dostępu. Mina i ja nazywamy ją „naszą małą aktoreczką” – mierzy metr pięćdziesiąt pięć.
Opadam na wygodny fotel, włączam komputer, zakładam słuchawki, podlewam fikusa wodą z butelki. Z torby wyciągam podpaski, trzy notesy, czekoladki i paluszki kukurydziane. Wyrzucam wszystko na biurko. Moje notesy mają własną historię. Są przy mnie wszędzie: na wyjazdach, w pracy, w domu. Prowadzę w nich pamiętniki, robię notatki do pracy, piszę teksty o ludziach. W dzieciństwie układałam w nich przerażające fabuły o śmierci sąsiadów. Mama zawsze mnie straszyła, że zabierze kajety i wszystko opublikuje, jeśli nie będę jej słuchać. Chowałam je na strychu albo pod materacem i pisałam dalej.
Wpisuję hasło „yanemarina”, na ekranie powitalnym wyświetla się zapalona żarówka na czarnym tle. Komunikatory pobierają wiadomości. Odpalam swoją playlistę, zaczyna się od piosenki So Long (As We Are Together) Tima Minchina (wybraliśmy ją na pierwszy taniec).
Dwadzieścia trzy powiadomienia na poczcie, jedenaście na służbowym koncie na Facebooku, piętnaście na czacie klubu książki, dwanaście nowych postów na kanałach na Telegramie; przełączam się na służbowe profile na Instagramie – wszystko zawalone komentarzami bez odpowiedzi i wiadomościami prywatnymi, które mogę odczytać tylko z telefonu. Na Viberze wiadomość od mamy. Na Messengerze – od męża. To jedyne kontakty nieoznaczone przekreślonym dzwoneczkiem. Pozostałe wyciszyłam.
Dima
To co, kotku?
Wychodzimy gdzieś wieczorem?
Czy dzisiaj po domowemu?
Jak się nazywa ta meksykańska knajpka?
Zarezerwuję stolik, jeśli chcemy iść, piątek w końcu.
Ja
Nie zamierzam nigdzie się ruszać, mam gówniany nastrój, dostałam okres, nienawidzę całego świata. Chcę się zamknąć w łazience i żeby wszyscy dali mi święty spokój.
Kasuję.
Link do restauracji.
Dima
Dobrze, kotku. Kocham cię. Emoji: serduszko.
Ja
Ja ciebie też.
– A to co, podpaski na biurku w miejscu pracy? Ajajaj – przestraszyła mnie Mina.
– O, cześć, coś wcześnie dzisiaj.
– Wyspałam się – mówi, dłubiąc pod paznokciami. – Za tydzień jedziemy do naszej aktoreczki, napisałaś już coś dla niej?
– Mam trzy kawałki: oświecenie dzięki nasionom chia, diecie z bobem i modlitwom o wschodzie słońca.
Parskamy śmiechem.
Niedawno w moim życiu zjawiła się ona. Poznałyśmy się na szkoleniu z promowania marki osobistej w mediach społecznościowych.
Siedziałyśmy razem na kanapie i podśmiewałyśmy się z dziewczyn, które przyszły tu z zamiarem wymyślenia sobie idealnego życia i reklamowania go w socjalach za pomocą kwadratowych obrazków, nie mając przy tym ani pracy, ani krzty jakiegokolwiek talentu. Na pytanie, co chcą pokazywać w sieci, odpowiadały: „Siebie”, trzepotały rzęsami i przewracały oczami. Gdy w festiwalu zmyślonych opowieści nastąpiła przerwa obiadowa, znów zajęłyśmy sąsiadujące miejsca.
Była wysoką, szczupłą blondynką z długimi dredami, które związała w gruby koński ogon.
„Jestem Maryna” – przedstawiła się i uśmiechnęła szeregiem równych białych zębów, patrząc na mnie pogodnie niemal przezroczystymi niebieskimi oczami. Założę się, że mężczyźni marzą o ślubie z taką dziewczyną już od pierwszego dnia znajomości.
Moje absolutne przeciwieństwo. Nie je mięsa, nigdy nie chciała wyjść za mąż, jest child-free, surfuje, jeździ na nartach i snowboardzie, co pół roku robi nowy tatuaż, pozwala sobie na odrobinę trawki i alkoholu, nie lubi przedmiotów jednorazowego użytku, ma bzika na punkcie ponownego wykorzystywania wszystkiego, co tylko się da. „Żeby nie zanieczyszczać planety” – tłumaczy.
Opiekuje się kotami w schronisku, a w domu ma dwa łyse, rasy doński sfinks. Śmieszne, wyglądają jak gumowe. Kocha je miłością tak szczerą, jaką potrafią kochać tylko dzieci. Uwielbia horrory i głośno się śmieje, kiedy mało nie wymiotuję w kinie podczas seansów tych jej okropności.
Ma też bardzo wybuchowy temperament. Ktokolwiek ją sprowokuje, nie uniknie kłótni. I na długo sobie tę kłótnię zapamięta. Dlatego nie nazywam jej Maryną, tylko Miną. Świetnie się uzupełniamy. Ja w milczeniu słucham jej wywodów na temat ekologii, śmieci w oceanie, czipowania bezdomnych psów oraz innych ważnych spraw, a ona mojego biadolenia o planowaniu ciąży.
Dobrze się przy niej czuję.
Rozmowę kwalifikacyjną w firmie, w której obecnie pracujemy, przechodziłyśmy razem – ona chciała robić zdjęcia, a ja pisać. Niewykluczone, że zatrudnili nas w duecie, bo wzięli nas za parę.
***
Do końca dnia publikuję teksty, odpowiadam na służbowe wiadomości i komentarze. Potem umawiam się do nowego ginekologa, znalazłam go na podstawie opinii w internecie. To już moje szóste podejście do wyboru lekarza. Wizyta za dziesięć dni. Akurat przed owulacją.
Lerka
AAAA.
Widzę drugą kreskę.
AAAA.
O rany!!!
Emoji: przerażona morda z wielkimi oczami.
Ja
Odnowimy tę znajomość za kilka lat, nie zniosę teraz twojego szczęścia. Sorewicz.
Kasuję. Piszę od nowa.
Ja
Najwspanialsza wiadomość z okazji naszej rocznicy.
Idealny prezent.
Gratuluję, kochani.
Emoji: serduszko.
Nie mam ochoty iść na kolację. Zakładałam, że rok po ślubie zostaniemy rodzicami i nasz grafik będzie wyglądał zupełnie inaczej. Albo przynajmniej zajdę w ciążę i będziemy leżeć przed laptopem, oglądać seriale i jeść lody, zataczając dłońmi delikatne kółka na moim brzuchu. Tymczasem to nie mój brzuch urósł, a cierpienie – wisi nade mną niczym czarna chmura i nie odstępuje na krok.
Po lunchu, kiedy wszystkie skończone teksty wylądowały już gdzie trzeba, rejestruję się na forum dla kobiet w ciąży i dla tych, które dopiero ciążę planują. Przybieram imię Maryna i dodaję sobie parę lat. Trzydzieści pięć, może być.
Ja
Staram się o dziecko od dwunastu pieprzonych miesięcy. Mamy dziś z mężem rocznicę ślubu. Jedna z przyjaciółek napisała mi, że jest w ciąży. Czuję zazdrość. Jak wyjść z tej psychozy?
Komentarze:
Rok to jeszcze nic, ja od siedmiu próbuję, bez paniki.
Jaja sobie robisz, szczeniaro? Rok? I co z tego? Ma czelność jęczeć, rok zajść nie może, niektórym dzieci umierają zaraz po urodzeniu, poronienia, a ona, kurwa, rok nie może, kup sobie różowego kucyka i idź dalej ryczeć, idiotko.
Sama sobie zasłużyłaś, myślisz, że za niewinność Bóg cię każe, okaż skruchę, na kolanach przed ikonami błagaj o przebaczenie.
Jedna moja znajoma też rok nie mogła w ciążę zajść, a potem poszła do znachorki, która zaleciła jej odpowiednie zioła, i po następnych dwunastu miesiącach urodziła maleństwo.
A tarczycę badałaś?
Trzeba święte miejsca odwiedzić, w święto Jordanu w poświęconej wodzie się wykąpać, Matkę Boską o dzieciątko prosić.
Ja miałam problem z prolaktyną, była bardzo wysoka, jak tylko to wykryłam, zaczęłam brać leki i po miesiącu byłam już w ciąży.
Postaraj się wyluzować, pojedź nad morze, nie myśl o tym i samo przyjdzie, u mojej znajomej tak się stało.
Musisz oczyścić umysł, zafiksowałaś się.
Bóg zawsze poddaje nas próbom podług naszych uczynków, zastanów się, co takiego narobiłaś.
Ty podła gnido, jak możesz nie cieszyć się szczęściem przyjaciółki? A jak ty zajdziesz w ciążę, a ona nie będzie chciała się cieszyć razem z tobą? Pomyślałaś o tym?
Zmień ginekologa.
A co mówią lekarze?
Badałaś drożność jajowodów?
Może od razu laparoskopia?
Z każdym komentarzem moje oczy otwierają się szerzej. Zamykam stronę i wyłączam komputer.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Cristina Morales
Lektura uproszczona
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko i Agaty Ostrowskiej
Sebastian Barry
Po stronie Kanaanu
w tłumaczeniu Katarzyny Makaruk
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Marta Hermanowicz
Koniec
Aki Ollikainen
Sielanka
w tłumaczeniu Justyny Polanowskiej
Chiang-Sheng Kuo
Stroiciel fortepianów
w tłumaczeniu Katarzyny Sarek
Jarek Skurzyński
Zły syn
Sebastian Barry
Czas starego Boga
w tłumaczeniu Agi Zano
Arturo Pérez-Reverte
Szachownica flamandzka
w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
Michał Trusewicz
Plemię
Oliver Lovrenski
Jak byliśmy młodsi
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Juan Cárdenas
Diabeł z prowincji
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko
Maren Uthaug
11%
w tłumaczeniu Joanny Cymbrykiewicz
Brenda Navarro
Prochy w ustach
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Tytuł oryginału: Не вагітна
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Ula Pągowska
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Marek Szpanowski
Korekta: Michał Trusewicz, Aleksandra Marczuk-Radoszek
Karina Savaryna, text, 2019
© Laboratory LLC, 2023
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025
© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Fiszer, 2025
Wydanie I, Warszawa 2025
ISBN 978-83-68191-46-2
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek