Wyprawa po tajemnice Inków - Claudia Gudelius - ebook

Wyprawa po tajemnice Inków ebook

Claudia Gudelius

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści rozgrywa się w szesnastowiecznej Hiszpanii. Były to czasy gdy Inkwizycja niemalże każdemu ponadprzeciętnie inteligentnemu dziecku przypisywała konszachty z diabłem. Właśnie taki los spotkał trzynastoletniego Gonzalo Porrasa, późniejszego skrybę - Lo Scrittore. Rodzice pragnąc uchronić go przed szponami Inkwizycji zdecydowali się, wysłać syna na drugą stronę Atlantyku, do Nowego Świata. W ten sposób Gonzago dotarł do Królestwa Inków - Peru, gdzie też rozpoczęła się jego niezwykła przygoda. Bohater dzięki swoim ponadprzeciętnym zdolnościom lingwistycznym szybko opanował język tamtejszych Indian. Staje się to jednak przyczyną dla której wbrew własnej woli zostaje wcielony do hiszpańskiej armii w roli tłumacza. Przemierzając kraj z okupantami, jest świadkiem aktów gwałtu i mordów rdzennej ludności i nie znającej granic chciwości hiszpańskich żołnierzy oraz dominikańskich misjonarzy. Stając w obronie ciemiężonych Indian, zostaje skazany na karę śmierci przez spalenie na stosie, ulubioną przez Inkwizycję formę pozbawiania życia. Wprawdzie udaje mu się zbiec, lecz od tego momentu zostaje niemową i a swoje myśli może przekazywać wyłącznie na papierze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 603

Oceny
4,4 (22 oceny)
12
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bigamek

Całkiem niezła

Do oceny tej lektury użyje słów przeczytanych w jednej z książek pani Tokarczuk "to taka modna książka". Dlaczego? Już wyjaśniam. Fabuła jaką nam autorka przedstawia to wielka, tytułowa tajemnica, spiskowa teoria dziejów świata do tego powieść jest mocno antyklerykalna w zasadzie neguje wszystko co jest z chrzescijazmem związane, a to ostatnimi czasy jest bardzo modne. Co do napisu na okładce "Powieść historyczna" to jest tak historyczna jak Potop Henryka Sienkiewicza. Historia na pewno jest ale nie zagłębiajmy się w szczegóły żeby nie psuć dobrej zabawy... Generalnie ten światowy bedseller czytało mi się całkiem przyjemne w pierwszej jego części gdy główny bohater przeżywa swoie przygody w świecie Inków natomiast gdy powraca do starego świata strona po stronie robi się coraz bardziej nudniej. Opowieść ma bardzo liniowy charakter jak by autorce brakowało pomysłu co dalej zrobić z niemym skrybą. Uważam że trzy gwiastki to sprawiedliwa ocena.
00
MalgorzataWisniewska1965

Nie oderwiesz się od lektury

inna ciekawa i napisana zgodnie z historycznymi wydarzeniami narratorka 2 z oceny czytania
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Claudia Gudelius

Wyprawa po tajemnice Inków

Strona redakcyjna

Tytuł oryginałuDAS VERMÄCHTNIS DES GONZALO PORRAS

Projekt okładki i stron tytułowych ANNA DAMASIEWICZ

Redakcja merytoryczna KAZIMIERZ CAP

Redaktor prowadzący AGNIESZKA CZERWIŃSKA

Opracowanie techniczne i łamanie BARTŁOMIEJ NOWICKI

Korekta EWA CIEŚLAK

© Copyright for the Polish edition and translation by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2011 © Copyright for the German edition by Diederichs-Verlag, München 1998

Nasz adres: Bellona SA ul. Grzybowska 77, 00-844 [email protected], www.bellona.pl

ISBN 9788311126039

Konwersja do formatu EPUB:

WPROWADZENIE

Kiedy Francisco Pizarro w latach 1531-1535 podbijał królestwo Inki Atahualpy, w szeregach jego armii znajdowali się również kronikarze. Składali oni relację z dziejów narodu Inków, którego początki sięgały założyciela Cuzco, Manco Capaca; zarówno on sam, jak i jego następcy nosili tytuł: Inka – Syn Słońca. Hiszpańscy sprawozdawcy opisywali z wielką starannością zwyczaje i obrzędy z okresu panowania Inki, jak również przebieg działań wojennych i staczanych bitew. Jednak nie wszystkie dokumenty sporządzane przez kronikarzy spełniały oczekiwania władzy państwowej i Kościoła. Rządzącym zależało na tym, żeby zwyciężonych przedstawiać jako naród ludożerców oddających cześć szatanowi i nieposiadających jakiejkolwiek kultury. Tylko w ten sposób możliwe było usprawiedliwienie zniewolenia, wyzysku i wyniszczenia całego narodu. Sprawozdawcy przedstawiający rzeczywisty obraz konkwisty ryzykowali publiczną kompromitację, a nawet śmierć na stosie; z tego powodu pisali pod przybranymi nazwiskami, ukrywając swoje raporty w obcych księgach lub za murami klasztorów. Jednymi z tych kronikarzy byli Cieza de León oraz Montesinos, których pisma zostały odkryte dopiero po wielu stuleciach. Sporządzone przez nich dokładne opisy antycznego królestwa Inków – mogłyby służyć nam dzisiaj na równi z najnowszymi przewodnikami turystycznymi.

Gonzalo Porras, skryba armii Pizarra oraz główny bohater powieści, odkrywa przed nami właśnie to niebezpieczne życie hiszpańskiego kronikarza w okresie podbojów konkwisty.

PROLOG

Wenecja – złote schronienie dla uchodźców, powstałe na wyspach Rialto według wizji świętego Marka, plac targowy kuli ziemskiej oraz emporium orbis wabiące uczonych, duchownych, pielgrzymów, złodziei, artystów, handlarzy, prostytutki i szubrawców. Aby z miejsca, gdzie mieszkałem, dotrzeć do biblioteki kupca Bruscatty, potrzebowałem tyle czasu, ile zajęłoby katowi wykonanie na mnie wyroku śmierci. W Wenecji roku 1578 rozprawiano się z bluźniercami na wozie ciągniętym ulicami i placami. Odcinek nad Campo Santa Maria Formoza należał do rozżarzonych kleszczy; wzdłuż Calle Lunga do akcji przystępowały ogniste szczypce; w dole, po Calle dell`Ospedaletto, zanim heretyk spłonął, przebijano mu gwoździem język.

Pisarstwo jest służbą Bogu; ten, kto znieważał słowa zapisane, dopuszczał się występku przeciwko boskiemu porządkowi. Moim Bogiem jednak była Prawda i to dla niej chciałem ryzykować kleszcze, szczypce, gwoździe oraz umieranie, mierzone długością ulic w cieniu kopuł San Marco.

Idąc w ten wiosenny wieczór ulicami miasta w stronę biblioteki kupca Bruscatty, niosłem ukryte w kieszeniach spodni ostry nóż, klej, igłę i nici. W jednej z należących do Bruscatty książek, Historia del Peru, umieszczę swoje teksty – coś, co zostało już napisane, zastąpię moimi słowami, zastąpię rzeczywistością, którą przeżyłem jako skryba, jako kronikarz i jako człowiek.

– Lo Scrittore! – spomiędzy książek, należących do kupca Bruscatty, zawołał do mnie bibliotekarz – Lo Scrittore, skrybo, zasłabłeś, a może źle się czujesz?

Słysząc mój jęk, moje przepełnione lękiem sapanie, nieufnie zbliżył się wąskim przejściem między regałami, mrużąc oczy, zmartwiony i pełen obaw o książki.

Jak wyglądałem? Z zimnym potem na czole, drżący i kaszlący, drepcząc w dół po drabinie umożliwiającej dostęp do górnych półek, rzucałem skryte spojrzenia na złoty grzbiet Historia del Peru, wspaniałej książki, którą właśnie zbezcześciłem. Wyciąłem zapisane zgrabnymi literami strony, aby następnego dnia zastąpić je moimi słowami. Złamałem przysięgę skryby, naruszając nietykalność książki. Żaden opat nie mógłby mnie uwolnić od tego grzechu, każda ekskomunika byłaby zbyt łagodną karą. Nie mogłem mieć nadziei, że dostałbym się do prigione – więzienia, w którym umieszczało się zwykłych przestępców. Również pozzi, studnie dla zwyczajnych złodziei, byłyby dla mnie niedostępne, a nawet piombi, karcer pod ołowianym dachem Pałacu Dożów, byłby dla mnie za dobry.

Gdyby mnie schwytano!

Od handlarzy na Rialto nauczyłem się fałszowania ksiąg rachunkowych oraz sztuki targowania. Teraz targowałem się o zaufanie bibliotekarza.

– Stary dureń – burczy pojednawczo, widząc drżącego starca wyciągającego tabliczkę z wyraźnie napisanymi słowami: „za opiekę nad książkami”; równocześnie ofiarowuję mu srebrną monetę, zaczarowaną monetę, umożliwiającą mi przebywanie między książkami z pobożnym spojrzeniem i złymi zamiarami.

„Jutro przyjdę ponownie” – piszę na tabliczce.

– Tak, tak, tak... – odpowiada o wiele za głośno, uważając mnie za durnia i za głuchoniemego, ponieważ nic nie mówię. Nie mogę już więcej mówić, dlatego muszę pisać. Muszę pisać prawdę dla potomnych, dbając, żeby przetrwała moją śmierć – ja, skryba, płatny pisarczyk, który nie może nawet marzyć o doznaniu łaski uduszenia, zanim zostałbym spalony.

Drzwi biblioteki zamknęły się za mną; na ulicy Ospedaletto, gdzie przebijają języki, nozdrza przeszył mi słony zapach morskiej wody, niesiony z laguny przez wieczorny wiatr.

Szedłem powoli Calle Lunga, jak przystało starcowi, którego udawałem. Na Campo Santa Maria Formosa, w cieniu Campanili, wywróciłem na drugą stronę mój szeroki, połatany płaszcz. Nałożyłem czarny szal, dzięki któremu wyglądałem jak student sztuki; być może w ten sposób udało mi się zmylić ewentualnego prześladowcę – szpicla śledzącego starca w połatanym płaszczu. Jedynym świadkiem moich czynności była absurdalna głowa u stóp dzwonnicy, wykuta w kamieniu – wizerunek zła. Patrzyła na mnie pożądliwie, bestialsko i nieludzko. Żaden mieszkaniec Wenecji nie zwolnił kroku w obliczu tego potwora – każdy mijał go w pośpiechu, nie oglądając się za siebie, nie rozglądając na boki. Idealne miejsce rozgrywania mojej komedii, mojej maskarady! Jako stary, zgarbiony mężczyzna wchodziłem w cień groteskowej głowy; wyłaniając się z niego, kroczyłem dostojnie, ubrany jak każdy bogaty mieszczanin. Ludzie wokół nie zwracali uwagi na to, co robiłem w ciemności Campanili. Pozdrawiałem grymasem absurdalną głowę, owo kamienne straszydło – grymasem od potwora dla potwora.

Następnie wkroczyłem w półmrok gospody. Poprzez zadymione wnętrze sali gościnnej dostrzegłem dającego mi znak przyzwolenia karczmarza, otyłego mężczyznę z żywymi oczami, jednego z tych, którzy mieli na strychu pokoik przeznaczony na grzeszne uciechy. Moim grzechem jednakże było pisarstwo; dlatego zamiast posyłać chłopca na Ponte delle Tette, aby sprowadził mi jedną z kobiet, które czekały z odsłoniętymi piersiami na klienta, zapalałem świecę i zabierałem się do pracy.

Moje niewielkie „gniazdo grzechu” nad gospodą, które wcześniej było pokojem bufetowego, wypełniała masa użytecznych przedmiotów. Pośrodku stał szeroki stół, z jednej strony przykryty czystym, białym papierem, z drugiej pełen kałamarzy, ptasich piór, nożyków do ich ostrzenia i lichtarzy.

Nie po raz pierwszy robiłem te notatki. Już wcześniej zapisywałem je na różnych materiałach: na skórze, korze drzew, na przemoczonym deszczem, rozmiękłym papierze, na skrawkach, które udawało mi się zdobyć tu i tam. Chroniłem je przed pleśnią i rozpadem jak tylko mogłem najlepiej – wsadzając do kalebasów, które zaklejałem woskiem. Któż jednak zadawałby sobie trud wyławiania owych skrawków z prymitywnych naczyń i wygładzania ich kruchych brzegów po to, aby je czytać? Dlatego spisuję tę starą historię na nowym papierze, którego nie muszę już ratować ze strumieni rwących rzek płynących przez dziewicze lasy. W ten sposób przemycam ją, przenosząc przez „drogę tortur” i umieszczam w książce czyjegoś autorstwa. Myślę, że łatwiejsze byłoby jednak przepłynięcie czółnem katarakt na rzece Magdalena w Nowym Świecie...

„Niechaj nawet spłonę na stosie – tak zaczyna się pierwsza strona mojego sprawozdania – nie obchodzi mnie to. Wiara w zwycięstwo prawdy dodaje mi siły, obowiązek złożenia jej świadectwa jest silniejszy niż lęk przed hordami oprawców”.

Jest rok 1578. Wenecja wyswobodziła się z mokrej mgły minionej zimy i wypełnia się znowu kolorowymi, hałaśliwymi ludźmi. Gdzież się podziały owe szare postaci, przemykające uliczkami w zimowym chłodzie, blade i przepełnione przeczuciem śmierci?

Ale muszę zacząć opowiadać moją historię od samego początku.

Część pierwsza

ROZDZIAŁ I

Nazywają mnie Lo Scrittore; wołają tak na mnie od dnia, w którym zostałem cudem uratowany. Ciągle muszę pamiętać, że nie wolno mi zapomnieć mojego prawdziwego nazwiska i pochodzenia. Urodziłem się 12 lutego 1521 roku w Estramadurze jako jedyny syn bogatego, hiszpańskiego kupca Francisco Porrasa i jego żony Johanny. Na chrzcie dano mi imię Gonzalo. Okres dzieciństwa, czas beztroskiego szczęścia, wspominam czasem z bolesną dokładnością. Nachodzą mnie wtedy sceny z wielkiego domu w Sewilli, do którego przeprowadzili się rodzice, kiedy zacząłem stawiać pierwsze kroki oraz obrazy magazynów wypełnionych wspaniałymi skarbami z dalekich stron. Na rękach matki wędrowałem cienistymi salami przepojonymi egzotycznymi zapachami nieznanych krain. Naszymi gośćmi byli kupcy z daleka i z bliska, mówiący dziwacznie brzmiącymi językami, których uczyłem się patrząc na ich wargi i powtarzając wypowiadane przez nich słowa. Zadowoleni z korzystnej wymiany towarów, chętnie pozostawali dłużej w gościnnym domu moich rodziców, tym samym dając mi lekcje swoich języków.

Wkrótce wcielałem się w najrozmaitsze postaci. Kiedy targowałem się po francusku, wysuwałem do przodu dolną szczękę i zwężałem wargi, aby uformować słowa, co zawsze stanowiło gwarantowany wybuch śmiechu; kiedy mówiłem po arabsku, odchylałem głowę i język do tyłu, wydobywałem dźwięki z głębi gardła. Matka mówiła mi, że w trakcie tych popisów nie tylko zmieniał się mój wyraz twarzy – więcej, moja sylwetka przybierała arabski wygląd, co niezwykle mnie zachwycało.

Okres beztroskiego dzieciństwa skończył się jesienią 1535 roku.

– Gonzalo – powiedział mój ojciec (wyczułem, jak ciężko mu było wypowiedzieć te słowa) – twoje niezwykłe zdolności językowe wzbudziły niezadowolenie Świętego Kościoła Katolickiego. Postanowiliśmy wspólnie z twoją matką, że przy następnej nadarzającej się okazji oddamy cię pod opiekę szacownego kupca Santistebana. Będziesz mu towarzyszyć w podróży do Nowego Świata i z jego oraz bożą pomocą założysz misję handlową.

Czyż mogłaby przydarzyć mi się piękniejsza i większa przygoda? Następne tygodnie spędziłem na przygotowaniach do podróży.

– Mamo! – wołałem spomiędzy kartonów i skrzyń – czy będę potrzebował drugiej pary butów i grubego płaszcza?

Odłożyła na bok koszulę, którą szyła i spojrzała na mnie; miała wilgotne oczy.

– Niechaj Pan będzie twoim pasterzem – odpowiedziała na moje pytanie.

Być może wraz ze zbliżającym się dniem mojego wyjazdu ogarnąłby mnie smutek, gdyby nie codzienne odwiedziny starego kupca Valdoro, który przychodził z Sanlucar de Barrameda, dzielnicy portowej Sewilli, przynosił plotki i najnowsze informacje, a pewnego dnia przytaszczył kolorowy, ocieplany płaszcz. Założył mi go na plecy, odwrócił mnie twarzą do siebie i wziął w ramiona.

– Musisz być przebiegły, Gonzalo, bez przerwy być przebiegły. Dzięki mojej przebiegłości nie jestem już Żydem Josephem Goldtalem, lecz Hiszpanem Jose Valdoro. Rozumiesz? Są rzeczy, które musisz ukrywać przed ludzkim wzrokiem i słuchem. Popatrz tutaj.

Rozpiął mój nowy płaszcz i wskazał na podbicie. W miejscu, w którym płaszcz okrywał moje serce, znajdowała się kieszonka, wszyta tak dokładnie w przebiegający w tym miejscu szew, że prawie niewidoczna. Wypełniały ją złote dublony, które dał mi w podróż do dalekiego, pełnego niebezpieczeństw świata.

Ach, moja beztrosko, moja bezgraniczna niewiedzo! Przepełniony pragnieniem poszukiwania przygód, w wieku czternastu lat opuściłem mój dom rodzinny i 3 stycznia roku 1536 postawiłem nogę na peruwiańskiej ziemi.

Kiedy dotarliśmy do Limy, Pizarro zdążył już zmienić Nowy Świat w rzeźnię, piekło. Zdewastowane były kwitnące plantacje owoców i ogrody, w których do niedawna śpiewały rajskie ptaki, gdzie rosły piękne, egzotyczne kwiaty; zrujnowano cenne, prastare akwedukty, zerwano mosty i zniszczono plony. Wszędzie grasowały płomienie! Na początku ze zdziwieniem unosiłem głowę i wypatrywałem pożarów, pustoszących kraj. Później przyciskałem już tylko chusteczkę do twarzy, aby złagodzić ów straszny zapach i powstrzymywać płynące łzy, cuchnęło bowiem spalonym mięsem, spalonym ludzkim mięsem. Ten obrzydliwy smród rozciągał się nad całym krajem, tak że za dnia chodziłem ulicami Limy oślepiony łzami, a nocą duszności wyrywały mnie ze snu. Wkrótce zacząłem tęsknić za rodzinnym domem, jednak informacje nadchodzące od moich rodziców sprawiały, że kupiec Santisteban zwlekał z odesłaniem mnie tam z powrotem.

– Czy ty tego, Gonzalo, nie rozumiesz? Muszę zatrzymywać cię tutaj siłą? – karcił mnie. – Nie pojmujesz, że Święta Inkwizycja podejrzliwie obserwuje twoich rodziców? Ten, kto przyjmuje w gościnę obcych i ma syna, który mówi zakazanymi językami, może być tylko szatanem!

W końcu pojąłem, o co chodziło; zamknąłem się w sobie, wyglądałem jak swój własny cień i kurczyłem się ze strachu na widok każdego dominikańskiego habitu. Duchownych obawiałem się bardziej niż gburowatych żołnierzy. Ścigała nas Inkwizycja. Boże, miej nas w swojej opiece! Krótko mówiąc, zapach spalonego mięsa doprowadził do tego, że odmawiałem spożywania wszelkich potraw mięsnych, a wypowiadanie pobożnych słów modlitwy wywoływało u mnie odruchy wymiotne. Codziennie widziałem Indian palonych na stosach, a obok nich – zakonników w białych strojach z czarnymi przepaskami, modlących się „w imię Ojca Naszego”. Nie, nie w Jego imię to wszystko się dokonywało, lecz w imię chciwości Kościoła katolickiego!

Kupiec Santisteban obserwował mnie uważnie; zauważył moje przerażenie, wstręt i iskry buntu w oczach. Nie rozmawiał ze mną na ten temat, ale wyczuwałem, że się niepokoi. Bał się o moje życie, moją wiarę i moje zmysły.

Dlatego opuściliśmy Limę i przenieśliśmy się do małego osiedla Huarochiri, daleko od miasta i od mordujących zakonników.

Huarochiri było małą wioską u stóp Andów, kiedyś zamieszkiwaną przez Indian, teraz prawie wyludnioną. Wprowadziliśmy się do porządnego, kamiennego domu obok Królewskiej Drogi Inków. Chciałem się od Santistebana dowiedzieć, kto zbudował ten dom, ale ten w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami. Pragnąłem pomagać mu w organizowaniu misji handlowej, ale już po kilku krokach przystawałem, ciężko oddychając.

– Jeżeli nie będziesz jadł, umrzesz – powiedział kupiec, podając mi kawałek pieczonego mięsa. Poczułem, że tracę przytomność. Kiedy przyszedłem do siebie, leżałem w łóżku mając nad sobą zaniepokojone oblicze Santistebana.

– Nie sprawiaj mi, na Boga, kłopotów, Gonzalo! Twoi rodzice nigdy by mi tego nie wybaczyli!

Przez następne tygodnie Santisteban spełniał każde moje życzenie. Codziennie przynosił mi nowe, nieznane owoce, jakich jeszcze nigdy do tej pory nie jadłem.

– Handlują nimi Indianie – odpowiadał na moje pytanie. Nie trwało długo i poczułem się znowu tak dobrze, że mogłem poświęcić się mojemu ulubionemu zajęciu – uczeniu się obcego języka; tym razem był to keczua.

Moimi nauczycielami byli indiańscy handlarze małego wzrostu – mężczyźni, kobiety i dzieci, codziennie ktoś inny. Na początku nie potrafiłem rozróżnić ich twarzy – wszystkie wydawały mi się takie same; lecz po kilku tygodniach rozpoznawałem tych, którym nauczanie mnie sprawiało szczególną radość. Pewien Indianin, starszy człowiek ze spracowanymi dłońmi i przygarbionymi plecami, uśmiechał się już z daleka, kiedy tylko mnie ujrzał.

– Czego chcesz się dzisiaj dowiedzieć? – pytał mnie znakomitą hiszpańszczyzną.

Wraz z upływającym czasem nie tylko nauczyłem się języka, ale dowiedziałem się również nieco o kulturze Inków.

– Ja jestem mitimaes – powiedział mi ów Indianin któregoś dnia, nie wyjawiając mi swojego imienia. Nazwałem go więc Mitimaesem, na co chętnie przystał.

– Mitimaes są przesiedleńcami – wytłumaczył mi później. – To jest taki zawód.

Musiałem spojrzeć na niego z dużym zdziwieniem, ponieważ dodał:

– Wszyscy, którzy tutaj mieszkają, są mitimaes. Przed wieloma pokoleniami Inka rozkazał nam przenieść się tutaj i nauczyć tutejszych ludzi keczua oraz zwyczajów Inków. Była to bardzo ważna część polityki Inki. Był mądrym, bardzo mądrym władcą.

Za drugim razem zapytałem Mitimaesa, kto zbudował dom, w którym obecnie mieszkaliśmy.

– Jest bardzo stary – odpowiedział, idąc ze mną na tyły naszej spiżarni.

Uklęknął i dotknął kamieni w dolnej części ściany. Następnie wyszliśmy na zewnątrz budynku.

– Na fundamentach bardzo starego domu zbudowano nowy. Ten stary dom zbudowali biali, brodaci mężczyźni, którzy przybyli tutaj przed wieloma pokoleniami. Można to rozpoznać po szczególnie dużych, ale bardzo dokładnie wykonanych fundamentach i rozległej konstrukcji domu.

– Brodaci, białoskórzy mężczyźni? – spytałem. – Kiedy to było?

– Na długo przed Inką – odpowiedział Mitimaes. – Biali brodacze znali pismo. Na wschodzie, nad rzeką Vinaque, stoją jeszcze domy z ich znakami.

Tego dnia byłem bardzo podniecony. Mimo że dobrze zrozumiałem, co powiedział Mitimaes, nie wierzyłem jego słowom. Może chodzi tutaj o jakieś specjalne wyrażenie, które źle zinterpretowałem? Kiedy powiedziałem o tym Santistebanowi, bardzo się zdenerwował.

– Pogańskie gadanie – zamruczał. Jeszcze w tą samą godzinę napisałem obszerny list do rodziców, ale Santisteban tylko pokręcił głową. – Wrzuć go do ognia! – rozkazał mi.

– Jak myślisz, co się z tobą stanie, gdy przeczyta go Inkwizycja? No? Piszesz, że będziesz szukał domu ze znakami i masz nadzieję, że będą to greckie lub arabskie litery, które zdołasz przeczytać. Czy już zupełnie straciłeś rozum? Stwarzasz niebezpieczeństwo nie tylko dla siebie, twoich rodziców, ale również dla mnie. Jesteś głupcem, tak bezmyślnym jak i zabobonnym.

Przez następnych kilka dni zachowywałem się bardzo poprawnie; jednak gdy tylko spotkałem jakiegoś Indianina, zadawałem nurtujące mnie pytania. Wszystko, czego dowiedziałem się o ich historii, zapisywałem i ukrywałem w tajemnej kieszonce w płaszczu od Valdoro.

Kiedy zebrano pierwszą kukurydzę, a później pozostałe plony i Indianie jak co roku zaczęli czyścić swoje studnie, mówiłem już płynnie językiem keczua i wiedziałem wiele o narodzie Inków. W pełni wyzdrowiałem, pomagałem Santistebanowi w naszej skromnej misji handlowej i dużo rozmawiałem z Indianami. Za zainteresowanie nimi i ich kulturą dziękowali wyszukanymi towarami: świeżymi owocami i wyjątkowo pięknymi tkaninami. Pomimo tego nasze interesy były, w porównaniu z tymi w Sewilli, raczej skromne. Wiedziałem, że Santisteban mieszka tutaj, na podgórzu, tylko dla mojego dobra rezygnując ze znaczniejszych dochodów; kiedy mu o tym powiedziałem, wzruszył tylko ramionami.

– Ludzkiego życia nie mierzy się w złocie – stwierdził.

Wówczas opowiedział mi o haniebnym czynie, jakiego dopuścił się Pizarro na Atahualpie, ostatnim władcy Inków. W swojej nieposkromionej chciwości Pizarro zaproponował uwięzionemu władcy wolność w zamian za wypełnienie złotem pomieszczenia, aż po sufit. Mimo że jego życzenie zostało spełnione, rozkazał zadać Atahualpie śmierć.

No tak, życie w pobliżu Pizarra było niebezpieczne – słyszeliśmy o tym od kupców i hiszpańskich szlachciców, których ziemie, obrabiane przez Indian, leżały niedaleko od naszej misji. O wiele zdrowiej było tutaj, na podgórzu – panował przyjemny klimat, nie za gorący i nie za zimny, małą rzeczką płynęła czysta woda, a na polach rosły rozmaite uprawy. Bardzo wcześnie rano słyszałem Indian wznoszących śpiewy ku czci wstającego dnia i pojawiającego się Słońca. Pełen radości z powodu dobrego miejsca, które Santisteban i ja znaleźliśmy w Nowym Świecie, przejąłem od Indian rytuał modlitwy do Słońca. Codzienną pracę zaczynałem dopiero wtedy, gdy oddałem cześć Słońcu. Byłem zadowolony i beztroski.

ROZDZIAŁ II

Po jakimś czasie Santisteban musiał na dwa tygodnie wyjechać do Limy, co przyjąłem z entuzjazmem. Tak oto miałem ponosić odpowiedzialność za naszą misję i samodzielnie podejmować decyzje.

Od jego wyjazdu upłynęła niespełna godzina, gdy ktoś głośno i natarczywie zakołatał do naszych drzwi. Cóż by się stało, gdybym nie odpowiedział? Lecz z pytaniem na ustach – Czego sobie życzycie? – otworzyłem wrota i oniemiałem.

Więcej jak trzy tuziny dziko wyglądających postaci, uzbrojonych w lance, długie, ostre miecze, topory i noże zatrzymało się obok naszej misji handlowej.

Byli to castellanos z wojska Pizarra, hiszpańscy żołnierze, piechota i konnica, a wszyscy oni stali przed naszymi drzwiami. Pośród wojskowych znajdował się też dominikański zakonnik.

Bez zbędnych dyskusji zostałem wcielony do wojska jako skryba i tłumacz. Rozkazano mi wziąć papier i przybory do pisania, jak również spakować odzież i prowiant. Wszystko odbyło się szybciej, niż spowiedź świętej Dziewicy z Malagi. Zanim zdążyłem do końca przemyśleć plan ucieczki w pokryte śniegiem góry, miecz jednego z wojaków popychał mnie już w stronę oddziału i dominikańskiego mnicha.

– Umiesz pisać? – zapytał mnie duchowny – liczyć i czytać?

Kiedy cicho potwierdziłem, rzucił stojącemu obok kapitanowi triumfujące spojrzenie. Następnie pochylił się nieco do mnie z konia i przemówił łagodnym, miękkim głosem.

– Tak więc, mój synu, czy w swojej nieskończonej dobroci obdarował cię nasz Pan i Bóg zdolnością rozumienia bełkotu wydawanego przez pogan?

Spostrzegłem na jego twarzy nieszczery grymas; fałszywy uśmiech nie znajdował potwierdzenia również w wyrazie jego oczu – tych przeszywających, piekielnych, czarnych oczu osadzonych w twarzy o ziemistej barwie. Wyglądał jak zakurzona, woskowa figura, tyle że ze spojrzeniem rozbójnika, spojrzeniem, w którym płonął ogień stosów Inkwizycji. Z miejsca znienawidziłem go całą siłą mojego serca; chciałem jednak być przebiegły, przebiegły jak Żyd Valdoro, więc spuściłem głowę i potwierdziłem pokornie i głupkowato.

Nieco później, siedząc na mule, jechałem za grupą żołnierzy. Dzień zrobił się szary, tak jak kamienista droga, którą podążaliśmy.

Po trzech godzinach kapitan zarządził postój. Znajdowaliśmy się na Królewskiej Drodze Inków, schodzącej z wyżyny w kierunku wybrzeża. Rozpościerającą się przed nami drogę przecinała mała dolina. Na jej dnie pienił się nieduży strumień, jednak wystarczająco groźny zarówno dla jeźdźców, jak i ich koni. Prawdopodobnie w przeszłości obydwa brzegi łączył wygodny, kamienny most, obecnie rozbity na kawałki. Nawet z dużej odległości widziałem, jak dokładnie wyciosane były jego kamienne elementy o prostych kantach i gładkich powierzchniach. Od Mitimaesa wiedziałem, że Inkowie określają mosty słowem chaca, co znaczy „młodszy brat drogi”. Chaca może być mostem wiszącym, pływającym, lub mostem z kamiennych bloków. W państwie Inków było dużo różnych rodzajów mostów, ale wszystkie one były czymś świętym, a za ich niszczenie groziła kara śmierci. Cóż mogło się tutaj wydarzyć? Tylko jakaś katastrofa mogła być przyczyną tego zniszczenia.

Moje rozmyślania zostały nagle przerwane, gdy schwyciła mnie czyjaś potężna łapa i zawiodła przed oblicze kapitana Mendiety.

Jeszcze nigdy nie byłem w obozie wojskowym. Z lękiem rzucałem spojrzenia na wysokie lance, nasłuchiwałem rżenia koni i metalicznych dźwięków broni. Żołnierze rozmawiali ze sobą cicho, wypijali łapczywie kilka łyków ze swoich manierek, po czym zajmowali pozycje w punktach obserwacyjnych. Kapitan skończył posiłek i przyjacielskim gestem zezwolił mi na spożycie resztek. Był to kawałek pieczonej baraniny. Kiedy poczułem w ustach smak mięsa, zrobiło mi się niedobrze, więc szybko popiłem mięso dużą porcją wody.

Panująca dookoła cisza wywarła na mnie duże wrażenie. Do tej pory myślałem, że żołnierze są hałasującą, wrzeszczącą, dziką i rozgestykulowaną gromadą, a oni rozmawiali ze sobą cicho i szybko wykonywali wydawane rozkazy. Konie i zwierzęta pociągowe traktowali troskliwie, opatrywali skaleczenia i kontrolowali stan kopyt i podków. Każdy z oddziału kapitana – człowiek i zwierzę – otrzymywał swój przydział pokarmu i wody. Może przebywanie tutaj z nimi nie jest takie złe – pomyślałem i zrobiło mi się lżej na duszy.

Kapitan Mendieta zakończył rozmowę z dominikaninem i popatrzył na mnie badawczo. Miałem przed sobą poważne, ale nie wrogie oblicze, otoczone ciemną brodą i ogorzałe od słońca. Jakże inaczej wyglądał dominikanin, Diego de Mendoza! Jego twarz była gładka, pozbawiona zmarszczek, a przy tym biała jak wosk. Pomimo, że uśmiechał się do mnie łagodnie i życzliwie, ani jedno, ani drugie nie znajdywało potwierdzenia w jego oczach, patrzących zimno i przeszywająco. Postąpiłem mały krok do tyłu i spuściłem głowę.

Takie przewiercające na wylot, kłujące oczy widziałem już raz w Sewilli, w twarzy kupca, którego mój ojciec obsługiwał na dziedzińcu przed domem.

– Dlaczego każesz mu stać na zewnątrz, ojcze? – chciałem wiedzieć. – Dlaczego nie pokazujesz mu naszych wspaniałych tkanin, błyszczących beli materiałów, worków pełnych przypraw i wonnych ziół?

– Wiesz, dlaczego? – odpowiedział. – Ponieważ ten kupiec ma oczy złodzieja. Takiemu jak on nie pokazuje się swoich skarbów.

Jeszcze raz skrycie spojrzałem na dominikanina i nadałem mu przezwisko „Złodziejskie Oko”. Bóg mi wybaczy, jeżeli obchodzę się z nim w moich wspomnieniach zbyt łagodnie! Z pewnością są również inni, lepsi ludzie w szeregach braci zakonnych; o tak, muszą tacy być, bo nie ma takiego drugiego, który mógłby dorównać mu w perfidii.

Złodziejskie Oko dwoma palcami ujął moją brodę tak, abym musiał skierować na niego swój wzrok.

– Zesztywniała ci gęba, synu? Powiedziano mi, że jesteś bystrym chłopakiem i – Boże uchowaj – wielostronnie utalentowanym językowo, nawet w mowie Arabów, Greków i innych obcych nacji. A więc?

Złodziejskie Oko wiedział zatem, kim jestem i skąd pochodzę! Świadomość tego napełniła mnie takim przerażeniem, że natychmiast odwróciłem twarz i spojrzałem w dal. Spostrzegłem olbrzymiego kondora zataczającego kręgi w przestworzach. Wznosił się coraz wyżej ku błękitowi nieba; wyobraziłem sobie, że zabrał ze sobą moją niewinność i prawość. Kiedy w następnej chwili otworzyłem usta, przeistoczyłem się z dziecka w wyrafinowanego cwaniaka, złośliwego, zakłamanego i gotowego do zdrady.

– Wybacz mi, wielebny ojcze; w mojej dziecinnej naiwności rzeczywiście paplałem różne słowa, czego dzisiaj bardzo się wstydzę – kłamałem z wprawą i bez skrupułów.

Kapitan Mendieta rozkazał mi zejść za sobą do strumienia. Na fundamentach zburzonego mostu Indianie – kobiety i kilku starców – budowali wąską, drewnianą kładkę. Gładko wypolerowane kamienne bloki, spinające niegdyś most, leżały porozrzucane na dnie strumienia. Po drugiej stronie wody spostrzegłem tambos.

Mitimiaes opowiadał mi, że Inka kazał utworzyć – w odstępach co cztery laguas, wzdłuż potężnej Królewskiej Drogi Inków – tambos, czyli stacje drogowe, będące magazynami z prowiantem i odzieżą; niektóre dodatkowo posiadały pomieszczenia noclegowe dla podróżnych. Indianie mieszkający w okolicach takiego tambos zobowiązani byli otaczać je opieką i utrzymywać w porządku przylegający do niego odcinek drogi. Dlatego nie zdziwiło mnie, że Indianie pracowali przy budowie kładki. Kapitan stawiał im pytania, które tłumaczyłem. Indianie odpowiadali cicho, stłumionymi głosami. Brakowało im świergotliwej śpiewności, którą poznałem u handlarzy. Wypowiadane przez nich słowa brzmiały matowo.

Przeszliśmy przez chybotliwy drewniany mostek. Nie odważyłem się spojrzeć w dół, na grzmiący pod nami strumień; jedynie moja głęboka wiara, że Indianie sumiennie wykonali swoją pracę, pozwalała mi iść do przodu. Po nas przyszła kolej na zwierzęta. Koniom i mułom przewiązano oczy i przeprowadzono je pojedynczo przez kładkę. Trwało to dość długo; w międzyczasie musiałem przejrzeć zaopatrzenie tambos i sporządzić listę znajdujących się w nim produktów. Kapitan był bardzo zdziwiony, że znam ich nazwy i potrafię wytłumaczyć ich zastosowanie.

W dużym worku z białej bawełny napotkałem quinoę – małe, żółte ziarno, którego Indianie używają zamiast zboża.

– Najpierw trzeba ziarno podprażyć i wymieszać z podwójną ilością wody, a następnie odcedzić. Wszystko trwa krótko i prawie zupełnie nie wymaga drewna na podpałkę. Trzy garście wystarczają, aby nakarmić jedną osobę, dlatego Inkowie nie musieli polować w trakcie podróży – pełen dziecinnego zapału wyjaśniłem kapitanowi Mendiecie. Kazał mi opisać osady i tereny, z których pochodzą magazynowane w tambos produkty, o ile poznałem je poprzez pracę w naszej skromnej misji handlowej. Na koniec okazał zadowolonie z mojej pracy, przez co poczułem przypływ dumy. Polecił żołnierzom załadować zawartość tambos na nasze muły, a następnie nakazał mi przywołać Indian.

Osiem kobiet i trzech starych mężczyzn stało przed nami w rzędzie z opuszczonymi głowami. Myślałem, że kapitan Mendieta chce podziękować im za zbudowanie kładki. Zamiast tego pojawił się szeregowy żołnierz, obmacał ich ramiona i nogi, zajrzał w usta, przyglądał się każdemu z osobna. Musiałem zanotować rezultat oględzin. Podyktowane mi słowa zawierały między innymi określenia „słabowity”, „za stary” i „gnijące resztki zębów”. Nagle litery zaczęły tańczyć po białym papierze, ponieważ tak bardzo drżała moja ręka.

– Co się stanie z tymi ludźmi? – zapytałem pełnym lęku szeptem.

– Zostaną policzeni i oszacowani. Nic więcej. Są niewolnikami Pizarra.

Słowa kapitana uspokoiły mnie i odważyłem się zadać kolejne pytanie:

– Czy mam się dowiedzieć, jaki kataklizm zniszczył most?

– Głupcze – skarcił mnie. – Pizarro nakazał zniszczyć wszystkie mosty i spustoszyć pola uprawne.

Wskazał na zbocza, umocnione tarasami, dzięki którym mogły stawić czoła niszczycielskiemu działaniu wiatru i deszczu. Teraz poletka były zapuszczone, a niskie wały chroniące tarasy – porozrywane.

– No tak, ale teraz ten most jest nam znowu potrzebny – powiedziałem z uporem. Na moje szczęście podszedł do nas młody podoficer i zameldował gotowość oddziału do wymarszu.

– Przekaż Indianom mój rozkaz odbudowania mostu i uzupełnienia zapasów w spichlerzu – polecił mi Mendieta.

Wówczas opanowało mnie oburzenie na hiszpańskich najeźdźców, na ich pychę i manię niszczenia.

– Czy tacy jak ci tutaj zniszczyli most i spustoszyli wasze pola?- zapytałem Indian w keczua tak głośnym i zdecydowanym głosem, na jaki tylko było mnie stać i wskazałem głową na żołnierzy.

Za moimi plecami żołnierskie lance złowieszczo celowały w niebo, rzucając ostre cienie na grupkę tubylców. Czułem siłę bojową stojących za mną hiszpańskich żołnierzy, czułem przyczajone spojrzenie Złodziejskiego Oka, ale pomimo młodzieńczej słabości czułem również mój triumf. Ja i tylko ja mogłem głośno wypowiedzieć to, co mnie bolało i żaden Hiszpan nie był w stanie zrozumieć moich słów.

Jeden z mężczyzn, starzec ze zwisającymi strąkami siwych włosów, uniósł głowę i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Tak jest – powiedział matowym głosem – przyszli wymordować moich synów, zgwałcić moje córki i zabić moich wnuków. Niechaj będą przeklęci po wsze czasy!

– No, mój synu, co powiedział ten starzec? – zapytał Złodziejskie Oko.

– Niech będzie pozdrowiony Pan – odrzekłem i nie wstydziłem się spojrzeć mu prosto w twarz. Złodziejskie Oko pochylił lekko głowę, uśmiechając się łagodnie i z zadowoleniem.

Kiedy przebyliśmy już spory odcinek drogi, zacząłem drżeć ze strachu. Z przerażeniem uzmysłowiłem sobie, jak moim postępkiem lekkomyślnie wystawiłem swoje życie na niebezpieczeństwo. Wtuliłem głowę w ramiona i nie miałem odwagi spoglądać ani na prawo, ani na lewo. W fatalnym nastroju, pogrążony w niewesołych rozmyślaniach, uniosłem głowę dopiero wówczas, gdy pchnięciem w plecy dano mi znać, abym zsiadł z muła.

Musiałem naprawdę głęboko zatopić się w rozmyślaniach, gdyż dopiero teraz zauważyłem, że dotarliśmy do następnego tambos. Ponownie chciano wykorzystać moją zdolność pisania, lecz tambos okazał się być pusty. Po świeżych wyrwach w ścianach poznałem, że zniszczenie spichlerza i miejsca noclegowego musiało nastąpić niedawno i przypuszczalnie było owocem działań Pizarra. Pomimo że było to teraz niegościnne miejsce, kapitan rozkazał rozbić obóz.

Kiedy zwierzęta zostały nakarmione i znalazły prowizoryczne schronienie w ruinach tambos, Złodziejskie Oko zwołał wszystkich na modlitwę wieczorną.

Właśnie wycierałem mojego muła wiązką trawy, więc ta oto czynność wybawiła mnie od brania udziału w modlitwie. Od czasu do czasu zerkałem przez szparę w ścianie, sprawdzając, czy nic mi nie grozi. Przy tej okazji obserwowałem modlących się żołnierzy. Jedni stali, inni klęczeli na gołej ziemi. Wszyscy zdjęli hełmy, złożyli ręce i wyglądało na to, że są pogrążeni w modlitwie.

– Co ty tutaj robisz? – znowu poczułem silne pchnięcie w plecy, ale jako że moje usta wypowiadały kłamstwa równie łatwo jak „Ojcze nasz”, odpowiedziałem natychmiast:

– Pilnuję zwierząt jucznych.

Sierżant Cazalla oddalił się, obszedł ruiny tambos, wrócił do zwierząt i na koniec usiadł, opierając się plecami o w połowie rozbitą ścianę. Miał dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia cztery lata, był krzepkiej postury i wyglądał jak chłop z Sierra Morena. Przypominał mi rodzinne strony. Nagle opanowała mnie tęsknota i zapytałem ni z tego, ni z owego:

– Musimy bronić naszej ojczyzny, prawda? Maurowie to istna plaga, a i sąsiednie kraje chętnie napadłyby na Hiszpanię.

Patrzył na mnie, jak gdybym postradał zmysły.

– Niech Bóg chroni naszą armię – wysmarkałem nos i próbowałem uporządkować skołatane myśli.

– Czy Inkowie mają okręty? – pytałem nieprzerwanie, a przy tym musiałem na niego patrzeć z takim lękiem, że aż przybliżył się do mnie.

– Nie bój się, chłopcze – roześmiał się – ci dzicy nie dotrą do Hiszpanii.

Nadal byłem wytrącony z równowagi, głupim pragnieniem zadania jednego, jedynego pytania...

– Jeżeli nie dotrą do Hiszpanii, to dlaczego przyszliśmy tutaj i ich zabijamy? – nareszcie je wypowiedziałem.

Zatroskany Cazalla rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy ktoś nas nie podsłuchuje, lecz jedynie z oddali dolatywało śpiewane niewprawnymi głosami żołnierzy Ave Maria.

– To jest polityka – wytłumaczył Cazalla. – Niech Bóg ma w opiece Hiszpanię.

Po tych słowach mocno uderzył mnie w twarz. Upadłem do tyłu na mokre siano i tak już pozostałem, płacząc i trzymając się za spuchnięty policzek. W końcu zapadłem w sen.

Następnego dnia byłem na nogach tak wcześnie, jak i nasze zwierzęta. Trzęsąc się od podmuchów zstępującego z gór lodowatego powietrza, czekałem na pojawienie się słońca. To był piękny i wzniosły widok, gdy najwyższe szczyty Andów, jako pierwsze, najpierw z oporem, a następnie coraz szybciej zabarwiały się na różowo; nagle w oczy uderzył mnie wybuch jasnego światła i słońce pojawiło się nad górami. Wyciągnąłem ręce, stęsknione ciepła i światła, poczułem przyjemne swędzenie w zesztywniałych palcach. Pieśń ku czci Słońca jak gdyby sama wyszła z moich ust.

Zaalarmowało mnie jakieś klaskanie za moimi plecami. Nie byłem jedynym rannym ptakiem. W cieniu zwalonego muru dostrzegłem Złodziejskie Oko. Był nagi do pasa i pejczem biczował plecy. Już sam widok tego samoumartwiania wystarczył, abym poczuł lęk, więc ukryłem się pomiędzy mułami.

Prawdopodobnie ogarnąłby mnie ponownie głęboki smutek i przez resztę dnia ciągnąłbym się za wojskiem, gdyby nie głośny krzyk, który gdzieś koło południa wywołał niespodziewane zamieszanie.

Najpierw pomyślałem, że wpadliśmy w zasadzkę, lecz ze zdziwieniem dostrzegłem żołnierzy, którzy w dzikim pędzie zbiegali w dół do małej doliny. Jeden z nich musiał chyba upaść, gdyż nagle utworzyła się nad nim góra mocujących się ze sobą, splątanych ciał. Usłyszałem wrzask kapitana Mendiety, który uderzeniem przewrócił najbliższego żołnierza, a następnie sam został powalony na ziemię. Zapanował niesamowity chaos. Konie pędziły obok mnie, spłoszone muły z głośnym rykiem galopowały w dół drogi. Najszybciej jak tylko mogłem zsunąłem się z mojego muła i próbowałem powstrzymać go od przyłączenia się do galopującego na złamanie karku stada. W końcu wszystko zaczęło się uspokajać.

Niektóre z mułów stanęły jak wryte, a pozbawione jeźdźców konie zaczęły skubać trawę, tworząc zwartą grupę. Przywiązałem muła do dużego kamienia i podszedłem do żołnierzy. Byłem przekonany, że wydarzyło się coś strasznego. Nie stało się jednak nic, czego należało się obawiać. Przekonałem się o tym, kiedy potknąłem się o Hiszpana, który upadł pierwszy; myślałem, że jest ranny. Uśmiechał się uszczęśliwiony i był absolutnie zdrowy. Nie zwracając na mnie uwagi, sapiąc, grzebał jak kura w pylistej ziemi.

Znaleźli złoto! Skonsternowany patrzyłem na zrytą ziemię, po której cały oddział czołgał się na czworakach. W tej cichej, małej dolinie Indianie grzebali swoich zmarłych. Susza panująca w ostatnich tygodniach sprawiła, że groby wyraźnie odróżniały się od otoczenia. Z położonej wyżej drogi wyglądały jak małe, białe górki. Były to niewysokie mogiły do pochówków w pozycji siedzącej. Naliczyłem ich nieco ponad trzydzieści. Te położone na stoku przełęczy, obok których przechodziłem, były porozkopywane. Kolorowe, skruszałe połacie tkanin leżały wdeptane w ziemię; wszędzie widać było kości, na których wisiały strzępy skóry. Wstrząśnięty tym widokiem, dysząc i potykając się, brnąłem dalej, aż do Złodziejskiego Oka, który kopał obydwiema rękami otwór w jednej z mogił. W pewnym momencie dziura była już na tyle duża, że mogłem zajrzeć, muszę się przyznać, z dużą ciekawością, do środka.

Wewnątrz znajdowały się zmumifikowane zwłoki dziecka, z głową opartą o podciągnięte kolana i prawą ręką, jak gdyby w obronie, ułożoną przed twarzą. Prawdopodobnie była to dziewczynka, gdyż jej nogi pokrywała ciemna sukienka, obszyta u dołu kolorowymi wstążkami. Mrucząc nieustannie łacińskie słowa, Złodziejskie Oko wyciągnął dziecko na światło dzienne, przy czym mumia przewróciła się na bok a jej prawa ręka odłamała się. Odskoczyłem jak oparzony. Takiej profanacji zwłok nigdy jeszcze nie widziałem. Złodziejskie Oko zerwał z ramienia mumii złotą barnsoletę i nie wstydził się włożyć ręki pod sukienkę, aby obmacać nogi w poszukiwaniu biżuterii. Spostrzegł dwie małe figurki, prawdopodobnie złożone w grobie, które zaplątały się w sukienkę. Obydwie figurki przedstawiały lamę, z czego jedna, wielkości palca u ręki, wykonana była z czystego złota, a druga – z czerwonej glinki. Wsadził złotą figurkę do kieszeni, glinianą obejrzał, badając jej ewentualną wartość, po czym rozbił ją o kamień; na koniec rzucił mumię na ziemię.

Z wahaniem podszedłem bliżej i spostrzegłem na głowie dziewczynki przedziwną fryzurę. W jej delikatnie upięte, czarne włosy, nad czołem wplecione były białe i czarne pióra. Chętnie włożyłbym ją z powrotem do mogiły, ale bałem się jej dotknąć. Gdy próbowałem przesunąć ją nogą w stronę grobu, przewróciła się na bok. Połowa twarzy zwrócona teraz w moim kierunku pokryta była delikatną, alabastrowo białą skórą. Wargi były lekko rozchylone.

Z powodu doznanych emocji miałem wrażenie, że indiańska dziewczynka uśmiecha się. Zrobiło mi się nieswojo. Gołymi rękoma próbowałem przysypać jej twarz niewielką ilością rozkopanej ziemi, lecz wysuszone grudy rozpadały się w pył, którym wiatr sypał mi w oczy, sprawiając, że zaczęły łzawić.

Do końca dnia odmawiałem posłuszeństwa, nie odpowiadałem na zadawane pytania i nie przyjmowałem pokarmu.

Po wieczornej modlitwie żołnierze zaczęli oceniać swoje zdobycze. Złodziejskie Oko kręcił się w skupieniu pomiędzy nimi. Odbierał przedmioty, które według niego mogły pochodzić od szatana.

– Muszą zostać jak najszybciej wrzucone do pieca na przetopienie – mówił.

Zauważyłem, jak niezwykłe przedmioty znikały w kieszeniach wojskowej odzieży, zanim dostrzegł je Złodziejskie Oko. W oddziale zapanował niebezpieczny nastrój, podsycany dodatkowo faktem, że tambos, do którego doszliśmy, było zniszczone, a zapasy żywności – rozkradzione. Zakopałem się na noc w kłującą trawę używaną zamiast słomy. Zasnąłem, wsparty o ciepłe ciało mojego muła. W środku nocy zbudziła mnie głośna kłótnia. Wyglądało na to, że wybuchła pomiędzy kapitanem Mendietą a Złodziejskim Okiem. Gdy usłyszałem głośny okrzyk, miałem nadzieję, że zabito Złodziejskie Oko. Nie mam wyrzutów sumienia, że tamtej nocy życzyłem mu rychłego końca. W mojej dziecięcej niewiedzy prosiłem nawet Boga o spełnienie tego życzenia.

Kiedy piszę w Wenecji te słowa, wydaje mi się dziwne, że wówczas tak bardzo poruszyło mnie plądrowanie inkaskich grobów, nie dalej bowiem jak przed kilkoma tygodniami Święta Inkwizycja nakazała otwarcie grobowca kupca Giacomo Dandolo, aby jego na wpół zgniłe zwłoki spalić na stosie. Wytoczono mu pośmiertnie proces i uznano winnym dokonania nikczemnego czynu, mianowicie przyjęcia pod swój dach żydowskiego kupca. Dandolo ofiarował mu gościnę i tym samym dokonał przestępstwa herezji przeciwko Kościołowi katolickiemu.

Nawet, jeżeli zabrzmi to wstrząsająco, odór wydzielany przez palone ludzkie zwłoki jest dla mnie bardziej nieznośny, niż gdy płonie świeże ciało żywego człowieka. Kiedy Święta Inkwizycja, dążąca do przywrócenia grzesznika Giacomo Dandolo na łono Kościoła, zdecydowała o spaleniu jego zwłok, Wenecja tonęła w gęstej mgle. Zapierające dech w piersiach dymy, przesycone smrodem palonej zgnilizny, wisiały przez wiele dni nad miastem, wpełzając nocą w każdą szparę.

Gdy w roku 1536 z oddziałem kapitana Mendiety przemierzałem Królewską Drogę Inki, nie zdawałem sobie sprawy z czyhającego na mnie zagrożenia. Czyż 23 maja 1498 roku nie powieszono, a następnie nie spalono dominikanina Savonoroli, którego oskarżono i uznano winnym znieważenia Stolicy Apostolskiej? Jednak wydarzenie to wydawało się małemu chłopcu, jakim wówczas byłem, należeć do zamierzchłej przeszłości, do innego świata.

Możliwe, że straciłbym życie, gdyby rankiem następnego dnia po splądrowaniu grobów, komendant Mendieta nie położył kresu mojemu nieodpowiedzialnemu postępowaniu. Zaraz po porannej modlitwie kazał mi stawić się przed swoim obliczem. Byłem nieszczęśliwy, osłabiony i z głodu chwiałem się na nogach; mało brakowało a upadłbym przed nim na ziemię. Rozkazał mi jeść. Krztusząc się, przełknąłem w końcu nieco pokarmu. Dzisiaj wiem, że wydzielił mi porcję ze swojej racji żywnościowej, gdyż nasze zapasy były na wykończeniu. Po posiłku kazał przynieść gładko wyprawioną skórę, którą położył obok mnie.

– Prowadziliście wymianę handlową z Indianami z wyżej położonych wsi?

Kiedy potwierdziłem, kontynuował:

– Sporządź mapę. Nanieś każde znane ci osiedle i wymień towary, jakie stamtąd otrzymywaliście.

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Czyżby nie wiedzieli, jakie osady znajdują się w głębi kraju i co się tam uprawia? Dopiero dużo później dowiedziałem się, jak często właśnie kupcy byli tymi, którzy przekazywali pierwsze informacje o nieznanych regionach świata. Poprzez naszą misję handlową uzyskałem wiele informacji niedostępnych dla przedstawicieli rządu Jego Wysokości Króla Hiszpanii. Być może z tego powodu – przynajmniej tego poranka – nie musiałem obawiać się o życie.

Mendieta zauważył moje wahanie, więc złagodził ton. W jego wzroku nie spostrzegłem żadnego podstępu.

– Chcemy uzyskać wiedzę na temat terenów, przez które nie przebiega Droga Inków. Ojciec Diego pragnie zanieść mieszkającym tam poganom Radosną Nowinę, aby ich dusze doznały wybawienia od wiecznego potępienia.

Posłusznie zająłem się wypełnieniem postawionego przede mną zadania. Zanim zacząłem nanosić na skórę cienkie linie, wygładziłem dłonią wyschniętą ziemię i narysowałem pomocniczy szkic na piasku. Wielokrotnie wprowadzałem poprawki, zanim prze niosłem go na skórę. O ile z początku praca szła mi opornie, o tyle po pewnym czasie szkicowanie i opisywanie pochłonęło mnie całkowicie. Nanosiłem również miejsca, skąd pochodziły wszystkie znane mi towary. Tak, jak nauczyłem się od ojca, opracowywałem szacunkowe prognozy, oparte na pojęciach takich, jak gęstość zaludnienia, moc przerobowa oraz siła nabywcza naszych ówczesnych partnerów handlowych. Dzisiaj uważam, że byłem pierwszym, który opracował gospodarczą mapę tego regionu Nowego Świata.

Szkicując dolinę Jauja, popadłem w zamyślenie. Czułem jeszcze cudowną miękkość wełny dostarczanej przez Indian z tej doliny. Kiedy Santisteban po raz pierwszy trzymał w dłoniach odzież wykonaną z owej wełny, wykrzyknął zachwycony:

– Gonzalo! To jest lepsze, nieporównanie lepsze niż hiszpańska wełna z merynosów! – po czym dodał – Być może jest wartościowsza niż złoto.

Przeszukując zakamarki mojej pamięci, starałem się oszacować, ilu Indian mieszka po drugiej stronie doliny Jauja. Owa cudowna wełna, uzyskiwana z żyjącej w stanie dzikim lamy zwanej wigonią, musiała przynieść tamtejszemu plemieniu bogactwo. Wtedy pomyślałem o chytrości Hiszpanów.

Ze smutkiem patrzyłem na moją piękną mapę i żałowałem, że kierowany dziecinną chęcią zaimponowania innym w ogóle ją wykonałem.

Kapitan Mendieta był z niej bardzo zadowolony. Jeszcze raz wytłumaczyłem mu znaczenie rysunków i symboli, przy czym starałem się pomniejszyć znaczenie mojej pracy.

– To są tylko biedne, małe wsie.

– A z drugiej strony Jauja? – zapytał, gdyż spostrzegł moje wahanie.

– Nie ma nic – odpowiedziałem. – Tam niczego się nie uprawia.

Ucieszyłem się, że ograniczając moją odpowiedź jedynie do upraw rolnych, nie musiałem kłamać, lecz on pozostał uparty.

– Dolina Jauja znana jest ze swojej wspaniałości. Należy do najpiękniejszych miejsc w Peru. Nie wierzę, że z tych okolic nie sprowadza się żadnych towarów.

Myśląc retrospektywnie, wdzięczny jestem losowi za to, że tak dobrze jak tylko umiałem wykonałem moją mapę; Mendieta wystawił mnie bowiem na próbę. Wcieliłem się w rolę sprytnego Valdoro; to właśnie od niego otrzymałem płaszcz, który nosiłem do tej pory.

– Panie, powiedziałem ci prawdę. Nie otrzymywaliśmy towarów z Jauja, a i na północ od tej doliny niczego się nie uprawia.

– On kłamie – wtrącił Złodziejskie Oko. – Dolina Jauja powinna być zamieszkiwana przez więcej niż trzydzieści tysięcy Inków.

– To nieprawda – rozgorączkowany, zerwałem się z ziemi. – Dolina Jauja nigdy nie była zamieszkiwana przez Inków, tylko przez Huanca. Była jedynie przez Inków zarządzana.

– Tak, dziękujmy Bogu, że z jego pomocą uwolniliśmy tę piękną dolinę i zamieszkujący tam naród od straszliwej niewoli Inków. Błogosławiony niech będzie Pan.

Złodziejskie Oko złożył dłonie jak do modlitwy.

Gdy ucichły pomruki aprobaty, gorączkowałem się dalej.

– Inkowie nie byli żadną plagą. Proponowali narodom wymianę handlową. Ich podatki były sprawiedliwe, nie naruszali praw własności, nigdy nie dewastowali pól uprawnych, budowli, świątyń i dróg. A już absolutnie nie przychodziło im do głowy plądrowanie grobów.

Mówiłbym dalej, ryzykując życiem, gdyby Mendieta nie odebrał mi głosu.

– Wystarczy, powiedz nam, co wiesz o Huanca z Jauja.

– Panie, powiedziałem prawdę – mówiłem ogarnięty nagłym lękiem. – Indianie opowiadali nam, że kiedyś żyło tam ponad trzydzieści tysięcy ludzi, ale – zacząłem rozważniej dobierać słowa – Jego Królewskiej Wysokości spodobało się ich wszystkich pozabijać.

Mój mózg pracował gorączkowo. Czy jest możliwe, że Huanca, którzy przeżyli, ukryli się w górach po drugiej stronie Jauja?

Z nieoczekiwaną pomocą przyszedł mi Złodziejskie Oko.

– To prawda. Trzydzieści tysięcy pogan zmarło bez błogosławieństwa Świętego Kościoła Katolickiego, a ich dusze wyją i jęczą, wyklęte na zawsze, gdyż nie mogą spoglądać we wspaniałe oblicze Pana.

Niestety, podane przeze mnie informacje podsunęły kapitanowi niecną myśl.

– W dolinie, gdzie żyło tylu ludzi, muszą znajdować się groby, również te z dalekiej przeszłości, których dotychczas nikt nie odnalazł. Bardzo nam pomogłeś, Gonzalo.

Jego żołnierzy opanowało podniecenie. Nawet konie zdawały rwać się do wymarszu. Mendieta wydał odpowiednie rozkazy, po czym zwrócił się do mnie:

– Wyruszamy do Jauja; ty wraz z ojcem Diego i grupą żołnierzy poszukasz opisanych przez siebie wsi. Spiszesz wszystkie napotkane towary. Oddaję cię pod rozkazy sierżanta Cazallo, ale przede wszystkim masz służyć ojcu Diego jako tłumacz. Indianom trzeba głosić Dobrą Nowinę o naszym Panu Jezusie Chrystusie.

Mendieta przeżegnał się, a reszta natychmiast poszła w jego ślady.

Spojrzałem na Cazallę i jego potężne pięści, a następnie żałośnie popatrzyłem na kapitana. Chciałem z nim zostać, lecz nie miałem odwagi sprzeciwić się jego rozkazowi. Mendieta wydał dyspozycje, rozdzielono bagaże i mały oddział, liczący siedem osób, zebrał się wokół Cazalli. Jedynie on i Złodziejskie Oko mieli jechać konno. Musiałem rozstać się z moim mułem; przeczesywałem palcami jego zakurzoną sierść w geście pożegnania. Pośród żołnierzy zapanował nastrój radosnego oczekiwania.

– Gonzalo! – zawołał Mendieta i wyciągnął w moim kierunku zaciśniętą pięść. – Rozdziel uczciwie pomiędzy żołnierzy- roześmiał się, a stojący za mną żołnierze trzymający długie lance wydali pomruk zadowolenia.

Rozwarł dłoń, w której ukazała się mała, złota lama z grobu indiańskiej dziewczynki.

Przepełniony grozą pomieszaną z pożądaniem, wpatrywałem się w figurkę. Jak bardzo chciałbym ją posiąść! Lama miała figlarny wygląd i chyba nie istniało nic, co pasowałoby bardziej do dziecka, które zbyt wcześnie odebrane zostało rodzicom. Pomyślałem o małej, skurczonej postaci ze wstrząsającym, szyderczym uśmiechem i gwałtownie się cofnąłem. Żołnierze wydali głośny pomruk, a oczy kapitana Mendiety błysnęły złowrogo.

– Wybacz mi, panie – powiedziałem płaczliwym głosem, gdyż nie chciałem go urazić – to tylko dlatego, że Indianie wierzą w życie pozagrobowe i dlatego, że ... ta dziewczynka nic teraz nie ma i oderwano jej rękę, jej skóra była tak biała. Myślę, że jej rodzice... myślę, że jej... z pewnością, gdy umarła, byli bardzo smutni, teraz leży tam bezbronna, bo nie udało mi się włożyć jej z powrotem do grobu i ...och, sam nie wiem, panie.

– Co ty tam paplasz o życiu wiecznym? Wyłącznie nasza święta Wiara Chrześcijańska zapewnia życie wieczne. Naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest uwolnienie Indian od ich zgubnej wiary w życie pozagrobowe i ich haniebnego oddawania czci bożkom i szatanowi. Ich groby muszą zostać otworzone, muszą zostać oczyszczone, gruntownie. Złote szkaradziejstwa muszą zostać stopione w uświęconym ogniu, aby mogły z nich powstać nowe, pobożne przedmioty, uświetniające chrześcijańskie świątynie, na wieczną chwałę naszego Pana – grzmiał Złodziejskie Oko, a żołnierze czynili znak krzyża. Cazalla zdjął nawet z głowy hełm.

Mały i zagubiony, stałem pomiędzy kapitanem Mendietą a siedzącym na koniu Złodziejskim Okiem, który wydawał się być olbrzymim i wszechmocnym. On jeszcze ze mną nie skończył.

– Wyglądasz na żądnego wiedzy młodzieńca, który paple zbyt dużo o grzesznych poganach. Pokaż nam, czy równie dobrze znasz Pismo Święte. Padnij na kolana i czyń pokutę.

Natychmiast osunąłem się na kolana. Znajdowałem się w sytuacji wymagającej ratunku, więc wyrecytowałem to miejsce z Biblii, które tak łatwo spływało z ust mojej matki, gdy gościła Valdora w naszym domu.

– Z Księgi Leviticus. Jam jest Bóg; gdy obcy zagości w waszym kraju, nie masz poddawać go uciskowi. Ma być u was jako domownik i macie go miłować jak siebie samych.

Już długo wspinaliśmy się drogą pod górę, lecz słowa te nadal jeszcze dźwięczały mi w uszach. Kapitan Mendieta pozostał w dali i czułem się bez niego samotny jak nigdy dotąd. Dopiero z nastaniem wieczora dostrzegliśmy kilka pokrytych słomą dachów małej wioski o nazwie „Tami”. Domy, które nie zostały zniszczone tworzyły wokół dziedzińca prostokąt. Z początku nie napotkaliśmy żadnego mieszkańca. Samotnie poszedłem w kierunku dużego spichlerza, w którym gromadzono plony wiejskiej wspólnoty. Nagle ujrzałem starego Indianina, który bez słowa wprowadził mnie do mrocznego wnętrza. Spiesznie, w świetle gasnącego dnia, zabrałem się do spisywania znajdujących się tam produktów. Sierżant Cazalla, który po chwili się tam pojawił, albo źle widział, albo nie umiał czytać, gdyż nie zwrócił uwagi na wielkie bale tkanin, których nie ująłem w moim spisie. W każdym razie nic o tym nie wspomniał.

Rozbiliśmy obóz w opuszczonym budynku. Tej nocy wszyscy spaliśmy niespokojnie. Pozbawieni ochrony dużego oddziału wojska, nasłuchiwaliśmy z niepokojem każdego dźwięku.

Gwiazdy przesuwały się po niebie, po czym tonęły za horyzontem i nikt nie podniósł na nas ręki.

Następnego poranka Złodziejskie Oko był w bardzo złym humorze. Po mieszkańcach Tami nadal nie było śladu. Jedynie starszy mężczyzna ze spichlerza i jeszcze starsza od niego kobieta przynieśli nam świeżo upieczone, smaczne placki.

– Gdzie są pozostali mieszkańcy? – rozkazał mi zapytać Złodziejskie Oko.

Dowiedzieliśmy się, że pracują na położonych w górach polach uprawnych, które uniknęły hiszpańskiej manii niszczenia i nie wrócili do wsi na noc.

Złodziejskie Oko rozkazał tej parze Indian wysłuchać Słowa Bożego.

Zadałem sobie wiele trudu, aby odnaleźć słowa i określenia, które najwierniej przekazałyby treść przemowy Złodziejskiego Oka. Posiadał on bardzo szeroki zasób słów i kiedy ponosił go mentorski zapał, nie nadążałem, ograniczając się do tłumaczenia rzeczy najistotniejszych. Stara kobieta siedziała milcząco na ziemi i bujała się miarowo z pogodnym uśmiechem na ustach. Gdy opisywałem, jak Pan Jezus Chrystus był męczony i ukrzyżowany, stary Indianin przerwał mi ostro pytaniem:

– Jak on wyglądał?

W pierwszej chwili nie zrozumiałem pytania i nie wiedząc, co mam zrobić, zwróciłem się o radę do Złodziejskiego Oka. Opanował go jeszcze większy entuzjazm i głośno wykrzyknął:

– Popatrzcie, ziarno upadło na dobrą glebę.

Następnie tak szczegółowo opisał Pana Jezusa, że prawie nie nadążałem z tłumaczeniem. Starzec ponownie mi przerwał:

– Czy on był blady? – dopytywał się – i miał jasne włosy? I zanim go zabito, krew spływała mu po twarzy i plecach?

Starzec wpatrywał się w moje wargi, gdy odpowiadałem na jego pytania. Nagle, wypełniony radością, schwycił Złodziejskie Oko, przycisnął do siebie i wraz z nim zaczął wykonywać podskoki.

– To wspaniałe – cieszył się – ima sumac, jak wspaniale. Wasi przodkowie torturowali i zabili białoskórego, zamordowali jednego ze swoich.

Z przerażenia zaschło mi w ustach, lecz dominikanin widział tylko radość Indianina.

– Popatrzcie na cud, którego w swojej dobroci dokonał Pan.

Sierżant Cazalla uroczyście uklęknął.

– Czy ten wasz człowiek jęczał, gdy go torturowali? – chciał wiedzieć Indianin. – Czy tak samo, jak mój kochany syn, gdy Hiszpanie rozrywali jego ciało na kawałki?

Wymawiając te słowa rozwarł szeroko usta, wywrócił oczy i wydawał charczące odgłosy. Czułem się tak okropnie, że nie mogłem powiedzieć nic więcej i jedynie potakiwałem. Złodziejskie Oko polecił Indianom uklęknąć i powtarzać za sobą niezrozumiałe dla nich łacińskie wyrazy. Następnie położył na ich głowach swoje małe, białe dłonie i pobłogosławił ich drewnianym krzyżem z wizerunkiem naszego Pana. Indianin zawiesił rozpalony wzrok na figurce Ukrzyżowanego i mlaskał językiem.

– On cierpiał, ten żółtowłosy, jęczał z bólu. Tak samo jak moja mała córka, kiedy uzbrojeni w lance żołnierze podawali ją sobie, jakby była miseczką wypełnioną mote.

– A teraz przeżegnajcie się – polecił mi przetłumaczyć Złodziejskie Oko, lecz starzec odsunął się z jękiem. Zaczął majstrować przy pasku i wydobył mały woreczek, z którego coś wyjął i wsunął sobie do ust. Już po kilku minutach jego twarz stężała i przybrała wygląd maski. Stracił kontakt z otoczeniem. Sierżant Cazalla chciał ruszyć w jego stronę, lecz Złodziejskie Oko nakazał zająć się starą Indianką, która nadal siedziała na glinianej podłodze chaty, kiwając się rytmicznie. Zmusił mnie do tłumaczenia jej swoich słów.

– Czy chcesz wierzyć w Pana Naszego, Jezusa Chrystusa? – musiałem ją zapytać.

Odpowiedziała tylko jednym słowem, słowem, które powtarzała wiele razy, a którego nie byłem w stanie zrozumieć. Patrzyła przy tym na mnie z uśmiechem, nie przestając się kiwać. Strasznie się o nią bałem, lecz kiedy wykonałem znak krzyża, posłusznie zrobiła to samo.

Byliśmy w drodze aż do południa i wyglądało na to, że piechurzy sprawniej posuwali się do przodu niż nasi jadący na koniach przywódcy. Nagle przystanąłem i wybuchnąłem głośnym śmiechem. Maszerując na północ, w stronę Kanchaka, bez przerwy łamałem sobie głowę nad znaczeniem słowa wypowiadanego przez starą Indiankę. Posuwaliśmy się w ciszy i tylko szuranie naszych butów po kamienistym podłożu tworzyło szczególną, usypiającą melodię. Zatopiony w rozmyślaniach nagle zrozumiałem, co stara kobieta chciała mi powiedzieć.

– No i co, synu, twoje serce przepełnione jest radością z cudu nawrócenia, którego dokonałem z łaski Boga? – twarz Złodziejskiego Oka błyszczała dumą w blasku słońca.

– Dziękuję Stwórcy za wszystkie łaski podarowane ludziom, panie – odpowiedziałem, nie wstydząc się mojego świętokradztwa; wiedziałem już bowiem, co powtarzała stara Indianka. – Jestem głucha, jestem głucha, jestem głucha...

Na następnym postoju, pod pretekstem konieczności załatwienia potrzeby osobistej, oddaliłem się nieco od grupy. Kiedy upewniłem się, że nikt mnie nie widzi, oderwałem w jednym miejscu podszewkę płaszcza i wsunąłem pod nią kartki z moimi notatkami, po czym zaszyłem ją z powrotem. Kiedy wróciłem do oddziału, słychać było szelest zaszytego papieru, ale wiedziałem, że po krótkim czasie nasiąknie potem i stanie się elastyczniejszy.

– Niedługo dojdziemy do Kanchaka – powiedziałem kilka godzin później. Moje obliczenia, gdzie i w jakiej odległości znajdują się skromne wioski ocalałych Indian, były rzeczywiście dość dokładne. Wędrowaliśmy w stronę zachodzącego słońca i kiedy przysłoniłem oczy przed jego blaskiem, aby spojrzeć w dal, zobaczyłem wysoką wieżę, podobną do tambos.

– Tu musiał być spichlerz, w którym magazynują quinoę.

Już nas dostrzeżono. Na grzbiecie wzgórza dostrzegłem patrzącego w naszym kierunku chłopca z trzema lamami.

– Stój – zawołałem z polecenia Złodziejskiego Oka. – Przynosimy ci Radosną Nowinę!

Złodziejskie Oko, chcąc podkreślić moje słowa, uniósł do góry duży, drewniany krzyż. Chłopiec uciekł bez słowa, porzucając przy tym lamy, które wolno dreptały po zboczu.

Na początku wsi czekała na nas niewielka grupka ludzi. Było to nieco ponad dwadzieścia parę kobiet i kilkoro dzieci; nie było ani jednego mężczyzny.

– Gdzie są wasi mężczyźni? – zapytałem.

Rozległ się głośny okrzyk; chłopiec ze wzgórza wskazywał na mnie, wołając:

– To on!

Przestraszony, cofnąłem się nieco, lecz po chwili zauważyłem, że smutne twarze kobiet rozpogadzają się. Z wolna rozpoznawałem w owym chłopcu tego, który był kiedyś w naszej misji handlowej, chociaż nie miałem pewności, gdyż z trudnością rozróżniałem indiańskie twarze.

Kobiety były dla nas bardzo uprzejme. Z dumą pokazywały nam wspaniałe tkaniny, utkane w osobliwe wzory. Złodziejskie Oko oglądał je ze zmarszczonym czołem, pełen dezaprobaty; jedynie Cazalla poznał się na ich wartości.

Na placu pomiędzy chatami, Indianki rozpaliły duże ognisko. W chwilę później do naszych nozdrzy doszedł zapach przyprawiający o burczenie w brzuchu.

– Locro, uroczysta uczta – wyjaśnił mi chłopiec, ów chłopiec, noszący, jak się okazało, imię Payo.

Payo poszedł za nami do spichlerza, który ochoczo otworzyła przed nami najstarsza kobieta. Cazalla wydał polecenie zabrania kilku bawełnianych worków z wyglądającą jak złoty pył quinoą.

– Oni nic wam za to nie dadzą – powiedziałem od siebie starej kobiecie, lecz ponieważ mnie nie zrozumiała, zwróciłem się do Payo.

– To nie są kupcy! – bezskutecznie poszukiwałem odpowiednich słów. – To są słudzy Jego Wysokości Króla Hiszpanii.

Payo machnął ręką i powiedział:

– Ale ty jesteś dobry.

Kolacja, podczas której podano gęstą potrawę o nazwie locro, smakowała wyśmienicie. Od ogniska wokół, którego siedzieliśmy, biło przyjemne ciepło. Nie mogłem przestać jeść, pomimo że potrawa zawierała charqui, suszone mięso z lamy. Kiedy wreszcie byliśmy syci, Złodziejskie Oko polecił pozostałym kobietom i dzieciom podejść bliżej, gdyż stały w pewnej odległości za Indiankami, które nam usługiwały.

W czasie, gdy tłumaczyłem słowa historii naszego Pana, słońce dotarło do horyzontu. Nie tylko pociemniały wysokie, gliniaste ściany domów, wydłużyły się i powiększyły cienie, lecz również twarze słuchających zamknęły się w sobie, stały się tak ciemne jak nadchodząca noc.

W końcu zamilkłem i minęło dobrych kilka chwil, zanim Złodziejskie Oko zauważył moje milczenie.

– Dlaczego milczysz, nieszczęsny chłopcze? – skarcił mnie.

– Nie jestem wolny. Ci mężczyźni mają mnie w swojej mocy. Muszę robić to, co mi polecą – zwróciłem się do Indianek, chcąc im wyjaśnić moją sytuację.

Złodziejskie Oko myślał, że tłumaczę jego słowa, i wygłaszał nadal swoją przemowę, aż w końcu uniósł krzyż nad pochylone głowy mieszkańców wsi.

Nagle jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Jej krzyk był tak przeraźliwy i głośny, jak u przerażonego śmiertelnie zwierzęcia.

– Uklęknijcie! – rozkazał Złodziejskie Oko.

– Bądźcie rozsądni – dodałem. – Popatrzcie na straszną broń w rękach Hiszpanów. Róbcie, czego od was wymagają. Ratujcie swoje życie.

Ach, gdybym znalazł lepsze, mądrzejsze słowa!

Najstarsza z kobiet podeszła bliżej. Pozostałe stały w absolutnym milczeniu, a wokoło było słychać tylko trzaski z ogniska.

– Nie chcemy twojego krzyża, obcy człowieku – powiedziała, a ja nie chciałem tego przetłumaczyć. Ponieważ zauważyła moje milczenie, wskazała wymownie w kierunku skraju wsi.

– Dałyśmy wam żywność. Zaprosiłyśmy was do naszego ogniska, lecz nie prosiłyśmy was, abyście mówili nam o waszym bogu.

– Ona uważa, że powinniśmy teraz odejść – wydusiłem z siebie. Złodziejskie Oko syknął na Cazallę, który podbiegł i schwycił Payo za kark, po czym przywiódł go przede mnie.

– Tłumacz moje słowa, jeżeli jego życie jest ci miłe – z twarzy Złodziejskiego Oka buchała żarliwość. – Wyznajcie Pana!

– Róbcie to, co mówi – błagałem, wpatrzony w przerażone, szeroko rozwarte oczy Payo. – Uklęknijcie i przeżegnajcie się, inaczej Payo umrze.

Kobiety jedna po drugiej odwracały się do nas plecami i wolno opuszczały plac. Żadna z nich nawet nie spojrzała na Payo. Cichutko zaszlochałem, Payo milczał. Cazalla założył mu na szyję pętlę i przywiązał do siodła swojego konia. Wydał rozkaz, aby ruszać w drogę. Na wpół nieprzytomny ze strachu biegłem obok niego.

– Panie, pozwól mu odejść. Te kobiety nie zrozumiały moich źle dobranych słów. To jest moja wina! – wołałem wielokrotnie, aż do chwili, gdy stanęliśmy obok spichlerza. Złodziejskie Oko nakazał wyłamać drewniane drzwi i podłożyć ogień.

– Zlituj się, ojcze Diego – błagałem.

– To pogańskie ziarno uodparnia ich na moje słowa – pouczył mnie Złodziejskie Oko. – Ich ciała są syte i dlatego uważają, że nie potrzebują przyjmować wspaniałego pokarmu, jakim jest chrześcijańskie słowo. Zniszcz ich zapasy, a będą skamleć o balsam Boskiej Obietnicy.

Dzisiaj, gdy piszę te słowa, cisną się na papier straszne przekleństwa, których niestety wówczas jeszcze nie znałem. Nie pozostawało mi wtedy nic innego jak tylko milczeć. W międzyczasie dowiedziałem się, że na wniosek Złodziejskiego Oka ustanowiono prawo zakazujące uprawiania quinoa, „pogańskiego ziarna”. Ileż razy głód nawiedził Indian od tego nieszczęśliwego dnia, w którym zmuszony byłem rozpocząć swoją wędrówkę w tumanach kurzu, unoszonego przez żołnierskie buty?

Zwlekaliśmy z wyruszeniem w drogę aż do chwili, w której spichlerz spalił się doszczętnie.

Noc była chłodna i rozgwieżdżona. Złodziejskie Oko i Cazalla szli obok siebie, prowadząc konie za uzdy. Początkowo byliśmy wzmocnieni odpoczynkiem i spożytym posiłkiem, lecz po pewnym czasie nogi zaczęły nam ciążyć. Pomimo że Królewska Droga Inków wyłożona była dużymi kamieniami, posuwaliśmy się powoli. Ostrożnie próbowałem zrównać się z Payo, lecz żołnierz, na którego wołano „Augustin”, pchnął mnie lancą w plecy.

– Odważ się to zrobić, chłopcze, a będziesz miał piękną dziurę w płaszczu.

Po jakimś czasie Payo zaczął cicho śpiewać, co sprawiło, że Cazalla zaklął, a jego pięść uderzyła Payo w sam środek twarzy.

– On śpiewa, że nie chce tutaj umrzeć – przetłumaczyłem szybko tekst piosenki, chcąc powstrzymać Cazallę – bo tutaj ziemia nasączona jest już krwią jego ojca i braci. – Tyle tylko zdołałem zrozumieć z tego, co śpiewał.

– Zobaczcie znak Pana! – zawołał Złodziejskie Oko. Po drugiej stronie kamiennego wału wznosiły się smukłe, drewniane krzyże. Ich ostre kontury wyglądały na tle nocnego nieba jak miecze. Cały oddział stanął zaskoczony.

– Tutaj właśnie umarli! – zawołał Payo. Przetłumaczyłem jego słowa. – O tak.

Dla podkreślenia tych słów rozpostarł na boki ramiona, tak jak gdyby był przybity do krzyża, odchylił na bok głowę i wydawał charczące dźwięki.

Żaden z żołnierzy nie odważył zbliżyć się do tego, będącego dziełem Pizarra, miejsca kaźni. Żaden, ale nie Złodziejskie Oko, który bez obawy ruszył w mrok. Po kilku minutach rozkazującym tonem przywołał do siebie Cazallę, Payo i mnie. Sierżant zamruczał gniewnie. Nie podobało mu się i nie życzył sobie, aby Złodziejskie Oko wydawał mu rozkazy.

– Spójrzcie tutaj – mówił Złodziejskie Oko głosem kaznodziei, wskazując przy tym na rozrzucone dokoła kości, po czym zwrócił się do Payo: – Krzyż jest życiem, mój synu.

Gdy z rękoma złożonymi do błogosławieństwa ruszył w jego kierunku, Payo pomyślał chyba, że duchowny chce go udusić i z rozpaczą zaczął szarpać swoje więzy.

– Uwolnij go – powiedział dominikanin i sam szybkim ruchem zerwał więzy. Jeszcze zanim zdążyłem do końca przetłumaczyć zdanie „W Krzyżu jest ratunek”, po Payo nie było już śladu. Usłyszeliśmy toczący się kamień; po chwili zapanowała cisza.

– O wy poganie, wszyscy bylibyście straceni, gdyby nie padł na was zbawczy cień Krzyża – przemawiał Złodziejskie Oko, krocząc po chrzęszczących resztkach ludzkich kości.

– Musimy już iść – wymruczał sierżant Cazalla i szybko począł się oddalać, tak szybko, że prawie nie mogłem za nim nadążyć.

Nikt z maszerujących szeroką drogą przebiegającą za miejscem kaźni nie oglądał się na krzyże, nikt nie sprawdzał, czy Ojciec Diego za nami podąża. Było to makabryczne miejsce, od którego wszyscy z ochotą odwracali się plecami.

Nie jestem w stanie określić, jak długo tamtej nocy maszerowaliśmy. Wpatrywałem się przy matowym świetle gwiazd w drogę pod nogami, aby nie potknąć się o kamienie. Z upływem czasu obdarzałem Królewską Drogę Inków coraz większym zaufaniem, ponieważ była tak dobrze wykonana, że nie trzeba było obawiać się skręcenia nogi. Kiedy Cazalla dał wreszcie rozkaz postoju, wsunąłem się pod mój miękki, wełniany koc, którego zazdrościł mi niejeden z żołnierzy. Nabyłem go przed kilkoma tygodniami i nazwałem, słowem zasłyszanym u Indian, yacolla.

Na moje szczęście Cazalla albo mi nie ufał, albo wątpił w moją zdolność zachowania czujności; w każdym razie nie wyznaczał mnie do służby wartowniczej. Z nastaniem nocnej ciszy wpatrywałem się szeroko otwartymi oczyma w nieboskłon. Obce konstelacje gwiazd przypominały mi boleśnie, jak daleko jestem od domu rodzinnego. Próbowałem nazwać poszczególne gwiazdy, lecz zanim którąś z nich rozpoznałem, zapadałem w sen.

ROZDZIAŁ III

Kolejne dni niewiele się od siebie różniły. Dziennie przemierzaliśmy nie więcej jak cztery leguas. Przechodziliśmy przez ciche, małe osady, których mieszkańcy najczęściej pozostawali w ukryciu. Wystarczyło, aby Złodziejskie Oko dostrzegł Indian pracujących na roli, a natychmiast wołał do nich z daleka:

– Przynoszę wam Dobrą Nowinę!

Zamiast tłumaczyć, wołałem w przypływie odwagi:

– Uciekajcie, to jest zły człowiek!

Najczęściej Złodziejskie Oko trzymał w dłoni drewniany krzyż i jeżeli moje słowa nie wywierały wrażenia, to ostatecznie widok Ukrzyżowanego skłaniał ich do ucieczki, bowiem od czasów Pizarra nauczyli się, że misjonarstwo szło ręka w rękę z mordowaniem.