Wyśniony koncert - Anna Bałenkowska - ebook + audiobook + książka

Wyśniony koncert ebook i audiobook

Bałenkowska Anna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody, niespełniony kompozytor po serii porażek i upokorzeń podejmuje dramatyczną decyzję. Po przebudzeniu z długiego snu zyskuje szansę na nowe życie za sprawą tajemniczej skrzypaczki.

Znany i ceniony na świecie dyrygent otrzymuje przesyłkę z rękopisem partytury sprzed kilkudziesięciu lat. Za sprawą zapomnianego arcydzieła postanawia wywrócić swoje życie i udać się do Walencji, by podążyć śladami jego twórcy.

Co połączy kompozytora z przeszłości i poszukującego sensu egzystencji dyrygenta? Kim jest zagadkowa skrzypaczka? I ile można oddać pasji, a ile poświęcić dla miłości?

Wyśniony koncert to opowieść o ucieczce od samotności i marzeniach, które stają się siłą napędową do pokonywania największych trudności. I o urokach świata: Kraków, Rzym, Londyn, Walencja, Barcelona, wielkie sale koncertowe, imponująca architektura, podróże, muzyka i historie napisane przez życie.

Anna Bałenkowska

Z wykształcenia pianistka. Studiowała w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, Hochschule für Musik und Theater w Monachium i Conservatorio Superior de Música w Walencji. Artystyczny świat, w którym żyje wraz z mężem kompozytorem, jest pełen podróży. Dlatego od wielu lat bez ustanku zmienia miasta i kraje, czerpiąc garściami z kultury europejskiej. W 2022 roku zadebiutowała świetnie przyjętą powieścią Zaginiona wiolonczelistka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
4,5 (74 oceny)
46
19
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sarna123456

Dobrze spędzony czas

Zastanawialiście się kiedyś jak powstaje muzyka? Co sprawia, że kompozytor wie co napisać na pięciolinii, aby te nuty stały się muzyką i trafiły do Waszych serc? Odpowiada za to wena, która nadchodzi i inspiruje w najmniej oczekiwanych momentach. Czym byłby sukces bez ludzi, którzy mogliby go z nami dzielić? Co się stanie, gdy kobieta, ta jedyna, ,,wyśniona" stanie się muzą? Co gdy realista zacznie wierzyć w przeznaczenie? Fabuła książki toczy się w dwóch przestrzeniach czasowych: w 2018r. i 1967/1968r. Na początku poznajemy Roberta Bianchiniego- rozchwytywanego dyrygenta oraz jego żonę Rozalię - inteligentną, piękną, ambitną pianistkę. Życie mężczyzny odmienia się, gdy dostaje partyturę polskiego kompozytora z 1968 roku. Roberto razem ze skrzypaczką z orkiestry: Clarą, jadą do Walencji by poznać historię powstania ,,Wyśnionego koncertu". Równocześnie śledzimy życie Antoniusza Dobrowolskiego - młodego kompozytora mieszkającego w Krakowie. Chłopak żyje biednie, w każdej wolne...
10
Dorota1992

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura tej powieści to było niezapomniane doświadczenie. Oprócz zagłębienia się w świat muzyki klasycznej, całą sobą doświadczyłam ogromu emocji płynącej od bohaterów. Ból samotności, niespełnionych marzeń, walki o nie to coś co zapierało mi dech w piersiach. Piękna, subtelna historia z nutka tajemnicy w tle sprawiła, że zapragnęłam wybrać się na koncert i już wiem, że marzeń nie odkłada się na kiedyś...
10
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Samotność można oswoić, można z nią żyć, ale i tak zawsze o sobie przypomni." Marzenie, proste słowo skrywające tak wiele znaczeń, pragnień i nadziei. Chociaż ulotne, często motywuje nas do działania i pomaga zrozumieć, czego chcemy od życia, jakie są tak naprawdę nasze potrzeby. Młody kompozytor Antoniusz Dobrowolski marzy, by stworzyć dzieło, które otworzy mu drzwi do wielkiej kariery. Dotychczas poznał tylko smak porażek i upokorzeń. Czy wyśniona melodia okaże się kluczem do sukcesu? Światowej sławy dyrygent Robert Bianchini otrzymuje tajemniczą przesyłkę z rękopisem partytury sprzed kilkudziesięciu lat. Doświadczenie podpowiada mu, że ma do czynienia z arcydziełem na skalę światową. Zafascynowany postanawia wyruszyć do Walencji, śladami jego twórcy. Wyśniony koncert zabiera nas w niezapomnianą podróż przepełnioną emocjami, dźwiękami pragnień i echem samotności. Oprowadzając nas po największych salach koncertowych świata na przestrzeni lat. Z zachwytem chłonęłam, zabytkową scene...
10
srebrnastrona

Nie oderwiesz się od lektury

Historia pięknej miłości, talentu i ciężkiej pracy. Autorka wprowadza nas w cudowny świat muzyki klasycznej tak niedocenianej w naszych czasach a wymagajacej wielu godzin pracy od muzyków. Przenosi nas oczami wyobraźni do Polski czasów PRL, Rzymu i Valencii i bardzo dobre zakończenie.
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Niekiedy czekanie trwa tak długo, że zapominamy o celu, do którego dążymy. A ten z czasem zmienia swój kierunek." Często wyznaczając sobie cel, zmieniacie go? Mi się zdarza, co najczęściej spowodowane jest miejscem w życiu, w którym się znajduje. Nie da rady przewidzieć wszystkiego i wszystkich zmiennych ale ważnym jest, żeby pomimo zmian iść do przodu, prawda? "Wyśniony koncert" to moje pierwsze spotkanie z Autorką Anną Bałenkowską. O Ani i jej książkach słyszałam już wiele i wiem, że nie były to tylko czcze pogaduchy, bo moje czytelnicze serce podbiła od razu. "Wyśniony koncert" to melodia serca, którą każdy odbierz inaczej. O czym marzy każdy kompozytor? O sławie? O pieniądzach? Czy może o tym, by jego kompozycje były rozpoznawane? Myślę, że o wszystkim po kolei, bo wszystko ze sobą się łączy. Najgorszym, moim zdaniem, co może być, jest brak zrozumienia w drugim człowieku i brak akceptacji rodziny, tak jak w przypadku Antoniusza Dobrowolskiego. Ten mimo sprzeciwu rodziny ...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Wy­śniony kon­cert
© Co­py­ri­ght by Anna Ba­łen­kow­ska, 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2023
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Ro­gow­ska-Kusz, Ma­graf sp.j., Byd­goszcz
Zdję­cie okład­kowe: stocksy.com/Jess Cra­ven (ko­bieta), unsplash.com/Lu­cia Ma­cedo (skrzypce)
Pro­jekt okładki: Eliza Luty
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwo do zda­rzeń i osób jest przy­pad­kowe. Po­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two nie po­nosi żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2023
ISBN: 978-83-8132-488-5
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tym, któ­rzy wbrew prze­ciw­no­ściomnie prze­stają po­dą­żać za ma­rze­niami

Pro­log

Ni­gdy nie za­sta­na­wia­łem się, co może czuć twórca, który pla­nuje znisz­czyć dzieło swo­jego ży­cia. My­śla­łem, że nikt nie staje przed tego typu wy­bo­rami. A już z pew­no­ścią nie ktoś taki jak ja. Pa­trzy­łem na roz­ło­żoną na stole par­ty­turę. Plik kil­ku­dzie­się­ciu za­pi­sa­nych od­ręcz­nie kar­tek pię­cio­li­nii. Utwór, który zmie­nił wszystko. A po­tem przed oczami uka­zała mi się jej twarz. Jej oczy pełne żalu i zło­ści. I słowa mo­jego mi­strza: „Dla żad­nej ko­biety nie warto re­zy­gno­wać z sa­mego sie­bie”.

Spo­koj­nie ują­łem w dło­nie nuty, które jesz­cze nie­dawno zda­wały się być ca­łym moim ży­ciem. Wszystko za­wdzię­cza­łem tej par­ty­tu­rze. Te­raz za­mie­rza­łem to raz na za­wsze prze­kre­ślić. Po raz pierw­szy nie zgo­dzić się z mi­strzem.

– Dla tej jed­nej warto – wy­szep­ta­łem, pod­cho­dząc do roz­pa­lo­nego ko­minka.

Jesz­cze przez mo­ment wpa­try­wa­łem się w ogni­ste pło­mie­nie, mie­niące się ja­skra­wymi ko­lo­rami czer­wieni i po­ma­rań­czu, które za­raz miały po­chłonąć moje naj­więk­sze dzieło. De­li­kat­nie za­drżały mi dło­nie, gdy uchy­li­łem drzwiczki, a go­rący po­dmuch po­wie­trza buch­nął mi w twarz. Wie­dzia­łem jed­nak, że tylko w ten spo­sób mogę spró­bo­wać od­wró­cić bieg wy­da­rzeń.

Roz­dział I

I

KA­TA­NIA,27–30 paź­dzier­nika 2018 roku

Ro­berto Bian­chini otwo­rzył oczy, pró­bu­jąc po­skła­dać w my­ślach urywki zda­rzeń po­przed­niego wie­czoru. Prze­dłu­ża­jąca się próba ge­ne­ralna, wy­mowne spoj­rze­nia człon­ków or­kie­stry, pod­nio­sły kon­cert. Wciąż sły­szał aplauz pu­blicz­no­ści roz­cho­dzący się po ma­je­sta­tycz­nym wnę­trzu Te­atru Mas­simo Bel­lini, wśród łu­ko­wych ar­kad, or­na­men­tów i gó­ru­ją­cych nad salą fre­sków. A po­tem bez­barwny, nieco nu­żący ban­kiet, wino, dys­tyn­go­wane roz­mowy i ona. Prze­cią­gnął się i prze­lot­nie zer­k­nął na le­żącą koło niego mło­dziutką sza­tynkę. Jej roz­sy­pane w nie­ła­dzie włosy kon­tra­sto­wały z białą, ho­te­lową po­ścielą, a na jej za­mknię­tych po­wie­kach do­strzec można było jesz­cze roz­ma­zane, ko­bal­towe cie­nie. Owi­nięta prze­ście­ra­dłem, śpiąca, zda­wała mu się jesz­cze bar­dziej bez­bronna i ufna. Bian­chini uśmiech­nął się do sie­bie, po­woli wstał i skie­ro­wał się do prze­stron­nej ła­zienki, z okien któ­rej roz­po­ście­rał się wi­dok na mia­sto i gó­ru­jącą nad nim, de­li­kat­nie dy­miącą Etnę.

„Cał­kiem udany kon­cert” – po­my­ślał, od­krę­ca­jąc złoty ku­rek z go­rącą wodą i ukła­da­jąc się w wolno sto­ją­cej wan­nie w stylu re­tro. „Tylko jak jej na imię? Li­dia, Lu­cia, Lud­mila...?” Nie za­uwa­żył na­wet, kiedy dziew­czyna sta­nęła w progu.

– Mogę do­łą­czyć? – za­py­tała, ko­kie­te­ryj­nie ba­wiąc się wło­sami, któ­rych splą­tane pa­sma czę­ściowo przy­sła­niały ster­czące piersi.

Pa­trzył na jej na­gie, jędrne ciało, wą­ską ta­lię, na­sto­let­nią jesz­cze twarz... wczo­raj chyba wspo­mi­nała, że jest do­piero na dru­gim roku stu­diów. Udało jej się do­stać do­an­gaż do tego kon­certu, bo w ostat­niej chwili roz­cho­ro­wała się al­to­wio­listka z trze­ciego pul­pitu. Ro­berto po­my­ślał, że wcale nie musi spie­szyć się z po­wro­tem do Rzymu. Li­dia czy Lu­cia za­nu­rzyła się w go­rą­cej wo­dzie, a on go­dzinę póź­niej za­dzwo­nił do Ro­sa­lii i wy­ja­śnił jej, że musi udzie­lić jesz­cze do­dat­ko­wych wy­wia­dów. Wie­dział, że i tak tego nie spraw­dzi.

– Wrócę naj­szyb­ciej, jak to bę­dzie moż­liwe – do­dał, po czym prze­bu­ko­wał loty i po­pro­sił dwu­dzie­sto­let­nią al­to­wio­listkę, by opro­wa­dziła go po mie­ście.

Pa­mię­tał, jak po raz pierw­szy przy­je­chał do Ka­ta­nii. Z ob­skur­nego przy­stanku dworca ko­le­jo­wego zmie­rzał w stronę cen­trum, przez ko­lejne pięt­na­ście mi­nut wy­mi­ja­jąc po­roz­rzu­cane wo­kół śmieci i psie od­chody i co rusz po­ty­ka­jąc się o nie­równy chod­nik. W wy­na­ję­tym po­koju nie było okna i pa­no­wała wil­goć, a mia­sto poza pla­cem ka­te­dral­nym wy­dało mu się jed­nym wiel­kim bar­ło­giem. Był wtedy nie­wiele star­szy od Li­dii i obie­cał so­bie, że już ni­gdy tu nie wróci. Dla­tego gdy kilka ty­go­dni temu za­pro­po­no­wano mu pro­jekt z or­kie­strą Te­atru Mas­simo Bel­lini, zgo­dził się tylko ze względu na cał­kiem do­bre wa­runki. Jako je­den z naj­bar­dziej roz­chwy­ty­wa­nych dy­ry­gen­tów w Eu­ro­pie miał swoje wy­ma­ga­nia i stawkę, po­ni­żej któ­rej już nie scho­dził. Tym ra­zem Ka­ta­nia wy­warła na nim nieco lep­sze wra­że­nie. Może dla­tego, że z lot­ni­ska do­je­chał pod swój czte­ro­gwiazd­kowy ho­tel tak­sówką, a czas spę­dzał głów­nie w XIX-wiecz­nym te­atrze na pró­bach do kon­certu sym­fo­nicz­nego. Już na pierw­szej z nich zwró­cił uwagę na al­to­wio­listkę w trze­cim pul­pi­cie – roz­koszną sza­tynkę, wpa­trzoną w niego jak w ob­ra­zek.

Tego po­ranka ko­chali się w wan­nie, za­le­wa­jąc ła­zienkę spie­nioną wodą, a po­tem około je­de­na­stej Ro­berto za­mó­wił im śnia­da­nie do sy­pialni. Je­dli w łóżku, nie przej­mu­jąc się okru­chami i po­pi­ja­jąc na prze­mian świeżo wy­ci­śnięty sok po­ma­rań­czowy i białe wino. Li­dia miała na so­bie je­dy­nie prze­świ­tu­jącą ko­szulkę, która przy każ­dym ru­chu po­nęt­nie opi­nała się na jej kształt­nym ciele.

– Na­prawdę zo­sta­jesz tu­taj spe­cjal­nie dla mnie? – za­py­tała nie­śmiało, gdy tylko skoń­czył roz­ma­wiać przez te­le­fon z Ro­sa­lią.

– Tak, prze­bu­ko­wa­łem loty, prze­ło­ży­łem spo­tka­nia w Rzy­mie... zwy­czaj­nie osza­la­łem na twoim punk­cie – od­parł i za­uwa­żył ru­mieńce na twa­rzy stu­dentki.

Wi­ta­lizm dziew­czyny spra­wiał, że i on czuł się mło­dziej. Przy jej boku na­wet mia­sto za­czy­nało mu się po­do­bać. Li­dia opi­sy­wała mu świat wi­dziany jej oczami. To, co on na­zwałby brudną, ciemną ulicą, ona przed­sta­wiała jako kli­ma­tyczną, fil­mową sce­ne­rię. W tan­det­nych ozdo­bach upa­try­wała swo­istego ar­ty­zmu, a do­bie­ga­jące ze­wsząd wrza­ski były dla niej je­dy­nie do­peł­nie­niem ob­razu barw­nej Sy­cy­lii.

– Nie pró­bo­wa­łeś ar­ran­cini[1]? Ani na­wet can­noli[2]? – py­tała z nie­uda­wa­nym za­sko­cze­niem, a po­tem chwy­tała go za rękę i za­cią­gała do po­usta­wia­nych na każ­dym rogu bu­dek z je­dze­niem na wy­nos. Kiedy ostatni raz zda­rzyło mu się jeść tego typu prze­ką­ski? Z Ro­sa­lią to było nie­moż­liwe. Ona była damą, a da­mie nie przy­sta­wało pa­ra­do­wać uli­cami z owi­niętą ser­wetką kulką ry­żową w dłoni.

Z Li­dią świat przez ko­lejne trzy dni wy­da­wał się bar­dziej ko­lo­rowy. Zwie­dzili ra­zem Tao­r­minę i Sy­ra­kuzy, roz­ko­szo­wali się sy­cy­lij­skimi przy­sma­kami. Po­do­bało mu się, jak na niego pa­trzyła, gdy py­tała o jego ka­rierę. Już dawno prze­stał do­strze­gać po­dziw w spoj­rze­niu żony. Może dla­tego za­czął szu­kać go w oczach in­nych ko­biet? Dla tej ma­łej był au­to­ry­te­tem, ge­nial­nym mu­zy­kiem bu­dzą­cym re­spekt. Za­le­żało jej, by mu się przy­po­do­bać. Czy wła­śnie nie tego męż­czy­zna po­trze­buje do szczę­ścia?

Ostat­niego wspól­nego wie­czoru po­pi­jali ape­ri­tif z wi­do­kiem na Etnę, któ­rej biały wierz­cho­łek od­zna­czał się na tle po­ma­rań­czo­wego nieba tuż po za­cho­dzie słońca. Li­dia snuła plany, może na­wet wy­obra­żała so­bie ich wspólną przy­szłość. On jed­nak już jej nie słu­chał. Wpa­trzony w nik­nącą w mro­kach nocy po­tęgę na­tury, my­ślał o pię­trzą­cych się zo­bo­wią­za­niach na nad­cho­dzące dni. Na­stęp­nego po­ranka wra­cał do swo­jego ży­cia i z pew­no­ścią nie było w nim miej­sca dla al­to­wio­listki z trze­ciego pul­pitu.

II

RZYM,31 paź­dzier­nika 2018 roku

Po­de­rwała się na dźwięk dzwonka do drzwi. No, tak – wielki pan Ro­berto Bian­chini po­sta­no­wił wró­cić do domu. Przez ostat­nie trzy dni był tak za­jęty udzie­la­niem wy­wia­dów, że ani razu nie za­dzwo­nił. Te­raz sta­nął w progu, jak gdyby ni­gdy nic, i me­cha­nicz­nie po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie – po­wie­dział, de­li­kat­nie ją wy­mi­ja­jąc. – Je­stem po­twor­nie zmę­czony...

– Aż tyle wy­wia­dów? – nie mo­gła się po­wstrzy­mać. Udał, że nie usły­szał iro­nii w jej gło­sie, i skie­ro­wał się pro­sto do ła­zienki.

Z po­czątku Ro­sa­lia ro­biła mu wy­rzuty – wiecz­nie prze­dłu­ża­jące się kon­trakty, do­dat­kowe wy­jazdy, po­ta­jemne te­le­fony, za­pach ko­bie­cych per­fum na jego ma­ry­narce – do­brze wie­działa, że ją zdra­dza. Py­tała, kim jest ta ko­bieta, ale on za każ­dym ra­zem wszyst­kiego się wy­pie­rał. Kiedy trzy dni temu za­dzwo­nił po­wia­do­mić ją, że musi prze­bu­ko­wać loty, od­nio­sła wra­że­nie, że w tle sły­szy śmiech jego ko­chanki. Mimo to udała, że mu wie­rzy, bo nie miała już siły wal­czyć o coś, co od dawna zda­wało się je­dy­nie fik­cją. Poza tym zwy­czaj­nie bra­ko­wało jej czasu na za­bawę w szpie­go­wa­nie wła­snego męża. Była damą, a da­mie ta­kie rze­czy nie przy­sta­wały.

Jesz­cze raz spraw­dziła, czy wszystko spa­ko­wała. Dzi­siaj akom­pa­nio­wała na kon­cer­cie klasy skrzy­piec pro­fe­sora Man­fre­diego. Część stu­den­tów przy­nio­sła jej nuty do­piero dwa ty­go­dnie temu. Z tego po­wodu nie czuła się zbyt pew­nie we wszyst­kich prze­bie­gach, mimo że ćwi­czyła je w każ­dej wol­nej chwili. Otwie­rała już drzwi, kiedy Ro­berto za­trzy­mał ją w progu.

– Już wy­cho­dzisz?

– Mu­szę jesz­cze po­ćwi­czyć przed kon­cer­tem. Poza tym je­stem umó­wiona na próby – od­parła chłodno, do­brze wie­dząc, że i tak go to nie in­te­re­suje.

– O któ­rej wró­cisz?

– A czy to ważne?

Spoj­rzał na nią ze smut­kiem. Nie mu­siał od­po­wia­dać.

– A, bym za­po­mniała. W sa­lo­nie leży ja­kaś prze­syłka do cie­bie.

– Nic nie za­ma­wia­łem. – Skrzy­wił się tak, że w jed­nej chwili po­głę­biły się jego zmarszczki na czole. Co­raz mniej ro­zu­miała, czemu te młode dziew­czyny tak do niego lgnęły.

– Nie wiem, nie czy­tam two­jej ko­re­spon­den­cji. – Wzru­szyła ra­mio­nami i za­trza­snęła za sobą drzwi, po czym do­dała do sa­mej sie­bie: – Kie­dyś czy­ta­łam i zbyt wiele łez mnie to kosz­to­wało.

III

Taka wła­śnie była Ro­sa­lia – zimna i po­wścią­gliwa. Tylko że kie­dyś wła­śnie to naj­bar­dziej go do niej przy­cią­gało. Po raz pierw­szy uj­rzał ją na kur­sach mi­strzow­skich, na które zo­stał za­pro­szony jako uznany już dy­ry­gent. Znu­dzony prze­słu­chi­wał stu­den­tów, któ­rzy w więk­szo­ści cał­ko­wi­cie nie nada­wali się do tego za­wodu. Kom­pro­mi­to­wał ich na fo­rum, wy­ka­zu­jąc ich braki w czy­ta­niu par­ty­tur, słu­cha­niu, ko­or­dy­na­cji ru­chów czy w końcu w kom­pe­ten­cjach spo­łecz­nych. Bo jak można zo­stać dy­ry­gen­tem kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wego ze­społu, nie po­sia­da­jąc żad­nej z cech li­dera?

Ro­sa­lia grała wtedy na jed­nym z for­te­pia­nów wy­ciągi or­kie­strowe. Do­piero co skoń­czyła stu­dia i ro­biła wszystko, by zo­stać na uczelni. Z nie­po­ko­jem przy­glą­dała mu się, gdy wy­ży­wał się na stu­den­tach. Chciał ich uod­por­nić, wzmoc­nić, ale ona tego nie ro­zu­miała. Po pierw­szym dniu warsz­ta­tów pod­szedł po­gra­tu­lo­wać jej świet­nie wy­ko­na­nych par­tii.

– Dzię­kuję, ale mógłby być pan mil­szy dla uczest­ni­ków – od­parła wy­nio­śle, mie­rząc go wzro­kiem.

Nie spo­dzie­wał się ta­kiej od­po­wie­dzi i może dla­tego za­pro­po­no­wał jej drinka.

– Prze­pra­szam, ale mu­szę jesz­cze po­ćwi­czyć przed ju­trem. Czeka mnie cała V sym­fo­nia Mah­lera.

Rzadko zda­rzało mu się, by ktoś mu od­ma­wiał.

– Grała pani dzi­siaj cały dzień. Kie­dyś trzeba od­po­cząć.

– Kie­dyś tak, ale nie tego wie­czoru – oznaj­miła sta­now­czo. – Mu­szę się zbie­rać. Do zo­ba­cze­nia ju­tro – do­dała, a on w tej sa­mej chwili po­sta­wił so­bie za cel zdo­być tę bez­czelną pia­nistkę. A ta bez­czelna pia­nistka oka­zała się wkrótce bar­dzo in­te­re­su­jącą ko­bietą, z którą rok póź­niej wziął ślub.

Nie był pe­wien, czy kie­dy­kol­wiek ją ko­chał. Ro­sa­lia pa­so­wała do jego ży­cia – piękna, in­te­li­gentna, am­bitna. Po­tra­fili go­dzi­nami dys­ku­to­wać na różne te­maty przy ko­lej­nych bu­tel­kach wina. Po raz pierw­szy od­niósł wra­że­nie, że spo­tkał ko­bietę, która ni­gdy nie bę­dzie w sta­nie go znu­dzić. Poza tym miał trzy­dzie­ści osiem lat i chyba zna­lazł się już w od­po­wied­nim wieku, by tro­chę się ustat­ko­wać. Wy­star­czyło jed­nak za­le­d­wie kilka mie­sięcy, by za­czął szu­kać cie­pła w ra­mio­nach in­nych...

Ro­berto otrzą­snął się ze wspo­mnień i nie­pew­nie wziął do ręki paczkę le­żącą na ka­na­pie w sa­lo­nie. Na ety­kie­cie nie od­na­lazł da­nych nadawcy. Je­dy­nie ad­res i pie­czątkę z Wa­len­cji.

– Hisz­pa­nia... – mruk­nął i de­li­kat­nie otwo­rzył szczel­nie za­pie­czę­to­waną prze­syłkę.

W środku znaj­do­wała się par­ty­tura.

„Ko­lejny kom­po­zy­tor li­czy na to, że prze­śle mi swoje wy­po­ciny, a ja za­raz po­lecę z tym do Car­ne­gie Hall” – po­my­ślał zre­zy­gno­wany i już miał od­rzu­cić nuty w kąt, gdy zer­k­nął na datę, za­pi­saną w pra­wym gór­nym rogu roz­ma­za­nym pi­smem – 16 sierp­nia 1968 roku.

Skrzy­wił się. Jesz­cze raz roz­chy­lił ko­pertę, spo­dzie­wa­jąc się ja­kie­goś li­stu, jed­nak nic ta­kiego nie zna­lazł. Nie­chęt­nie spoj­rzał na pierw­szą stronę par­ty­tury, lecz już po kilku chwi­lach zro­zu­miał, że trzyma w rę­kach ar­cy­dzieło.

Roz­dział II

I

KRA­KÓW,10 kwiet­nia 1967 roku

Opar­łem głowę o szybę i czu­łem, jak tram­waj ko­ły­sze mnie do snu. Nie zmru­ży­łem oka od po­nad czter­dzie­stu go­dzin. Ad­re­na­lina wciąż pul­so­wała mi w ży­łach, a ja nie pa­mię­ta­łem na­wet, kiedy ja­dłem ostatni po­si­łek i jaki jest dzi­siaj dzień ty­go­dnia. Pę­kała mi głowa, zbie­rało mi się na mdło­ści i je­dy­nie myśl o tym, że nie­długo bę­dzie po wszyst­kim, utrzy­my­wała mnie przy ży­ciu. Jed­nak było warto. W dło­niach ści­ska­łem ukoń­czoną par­ty­turę i nic nie mo­gło rów­nać się z tym uczu­ciem, kiedy po kil­ku­na­stu mie­sią­cach pracy twórca w końcu po­ka­zuje swoje dzieło światu.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta trze­cia. Czyli wszystko wska­zy­wało na to, że zdą­ży­łem. W ostat­niej chwili – ale jed­nak. Je­cha­łem z moją sym­fo­nią na pocztę, by spró­bo­wać swo­ich sił w Mię­dzy­na­ro­do­wym Kon­kur­sie Kom­po­zy­tor­skim w Zu­ry­chu. Kon­kur­sie, który mógł zmie­nić wszystko. Roz­cią­gną­łem się na twar­dym sie­dzi­sku i mi­mo­wol­nie od­da­łem ma­rze­niom. Sły­sza­łem or­kie­strę, która z prze­ję­ciem wy­ko­ny­wała moją kom­po­zy­cję, okla­ski i owa­cje na sto­jąco, wi­dzia­łem tłumy lu­dzi z gra­tu­la­cjami, nowe pro­po­zy­cje, za­mó­wie­nia, na­grodę we fran­kach szwaj­car­skich, która po­zwo­li­łaby mi na dłu­gie, do­stat­nie lata ży­cia... I wtedy tram­waj gwał­tow­nie za­ha­mo­wał.

Otwo­rzy­łem oczy. Nie za­trzy­ma­li­śmy się na przy­stanku. Mo­tor­ni­czy ner­wowo opu­ścił po­jazd, spraw­dzał tory i przez ko­lejne mi­nuty krę­cił się tam i z po­wro­tem. Pa­sa­że­ro­wie z nie­po­ko­jem za­częli spo­glą­dać na sie­bie, a ja nie mo­głem uwie­rzyć, że to dzieje się na­prawdę. Utknę­li­śmy po­mię­dzy Li­ma­now­skiego a pla­cem Bo­ha­te­rów Getta. Wie­dzia­łem, że ze względu na porę nie mam in­nej al­ter­na­tywy niż tylko zła­pa­nie tak­sówki lub bieg o wła­snych si­łach. A przede wszyst­kim nie mia­łem już czasu, by dłu­żej zwle­kać. Ad­re­na­lina wy­zwo­liła we mnie nowe po­kłady ener­gii – by­łem zbyt bli­sko, by pod­dać się bez walki. Czym prę­dzej wy­sko­czy­łem z tram­waju i ile tchu pę­dzi­łem w stronę poczty, by osta­tecz­nie z upo­rczywą za­dyszką sta­nąć w dłu­giej ko­lejce do je­dy­nego czyn­nego o tej po­rze okienka. Z le­d­wo­ścią ła­piąc od­dech, ob­ser­wo­wa­łem, jak wska­zówki ze­gara prze­su­wają się szyb­ciej niż kie­dy­kol­wiek, by za kilka mi­nut spo­tkać się ze sobą o pół­nocy. Urzęd­nik za nic się nie spie­szył. Śle­dzi­łem jego ospałe ru­chy, zmę­czone spoj­rze­nie i co­raz gło­śniej wzdy­cha­łem.

– Prze­pra­szam, czy mo­głaby mnie pani prze­pu­ścić? – za­gad­ną­łem sta­ruszkę sto­jącą przede mną, jed­no­cze­śnie za­sta­na­wia­jąc się, co też ta ko­bieta robi o tej po­rze na po­czcie. – Za­leży mi na stem­plu z dzi­siej­szą datą – do­da­łem, gdy tylko zmie­rzyła mnie su­ro­wym wzro­kiem od stóp do głów.

– To trzeba było przyjść wcze­śniej. Pan młody, a ja już tu le­dwo stoję – wy­chry­piała i wska­zała na swoje opuch­nięte nogi.

Mo­głem jej po­wie­dzieć, że po­psuł się tram­waj, że przez ostat­nie kilka dni wciąż wal­czy­łem z cza­sem i ogra­ni­cze­niami wła­snego or­ga­ni­zmu, że od tego kon­kursu za­leży całe moje ży­cie, ale... ona i tak by nie zro­zu­miała.

Za­bra­kło mi czte­rech mi­nut. Urzęd­nik nie zgo­dził się na przy­bi­cie stem­pla z datą z po­przed­niego dnia. I tym sa­mym zmar­no­wał moją szansę na lep­sze ży­cie.

II

KRA­KÓW,11 kwiet­nia 1967 roku

Kiedy otwo­rzy­łem oczy, było już ciemno. Obu­dzi­łem się wśród po­roz­rzu­ca­nych stron z wą­skimi pię­cio­li­niami, resz­tek ołów­ków i gu­mek do ście­ra­nia, wiór­ków zrzu­co­nych rę­ka­wem z biurka, zgnie­cio­nych kar­tek i za­pi­sa­nych ze­szy­tów. W po­koju pa­no­wał za­duch, uno­sił się za­pach stę­chli­zny i wil­goci. Otwo­rzy­łem okno, by z ulgą za­cią­gnąć się chłod­nym po­wie­trzem. Czu­łem głód, przy­gnę­bie­nie, pustkę i zwy­czaj­nie nie wie­dzia­łem, co da­lej.

To po­dobno nor­malne, nie­któ­rzy mó­wili mi, że na­wet można się do tego przy­zwy­czaić. Sta­wiasz ostatni akord w par­ty­tu­rze, nad którą pra­co­wa­łeś po­nad rok, i naj­pierw ogar­nia cię eu­fo­ria, masz wra­że­nie, że mo­żesz wszystko, a po chwili po raz ko­lejny do­ciera do cie­bie bez­sens ist­nie­nia. Nar­ko­tyk eks­tazy twór­czej prze­staje dzia­łać. Świat za oknem znów jawi się je­dy­nie w od­cie­niach sza­ro­ści. A ty nic dla niego nie zna­czysz.

Nie wiem, jak długo le­ża­łem szczel­nie owi­nięty koł­drą, ga­piąc się w nie­równy su­fit. Sły­sza­łem nad sobą kroki pani Ja­niny, po­brzę­ku­jące w tle ra­dio i jej fał­szywy śpiew „Ci­cha woda brzegi rwie...” za­głu­sza­jący głos Zbi­gniewa Kur­ty­cza. I w tym sa­mym mo­men­cie przy­po­mniało mi się, że nie za­pła­ci­łem czyn­szu ani za ostatni mie­siąc, ani za ten, który trwa już w naj­lep­sze od je­de­na­stu dni. A to ozna­czało jedno – mia­łem prze­chla­pane. Może dla­tego prze­wró­ci­łem się na drugi bok, pró­bu­jąc znów po­grą­żyć się we śnie, a tym sa­mym od­ciąć od mar­nej rze­czy­wi­sto­ści i jesz­cze przez chwilę móc uda­wać, że pię­trzące się pro­blemy wcale mnie nie do­ty­czą. I gdy by­łem już gdzieś na gra­nicy jawy i snu, prze­cho­dząc w ten nad­zwy­czajny stan chwi­lo­wego nie­ist­nie­nia, usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi.

Za­ci­sną­łem moc­niej po­wieki z na­dzieją, że pani Ja­nina w końcu od­pu­ści albo zwy­czaj­nie po­my­śli, że mnie nie ma. Ona jed­nak nie da­wała za wy­graną.

– An­to­niu­szu, otwie­raj! – krzy­czała tym swoim skrze­kli­wym gło­sem, aż w końcu ska­pi­tu­lo­wa­łem. Od­wi­ną­łem koł­drę i od razu zro­biło mi się zimno. Po­woli prze­tar­łem za­czer­wie­nione oczy i usia­dłem na łóżku, usi­łu­jąc za­pa­no­wać nad wi­ru­ją­cym mi przed oczami ob­ra­zem klitki, w któ­rej miesz­ka­łem. Do­piero wtedy zo­rien­to­wa­łem się, że mam na so­bie jesz­cze wczo­raj­sze ciu­chy, w któ­rych prze­bie­głem nie­mal ma­ra­ton, pę­dząc na pocztę. Nic więc dziw­nego, że nie były pierw­szej świe­żo­ści. Wo­la­łem nie oglą­dać się w lu­strze. Od­ru­chowo prze­je­cha­łem dło­nią po wło­sach i wcią­gną­łem ko­szulę w spodnie, po czym wzią­łem głę­boki wdech i otwo­rzy­łem drzwi.

– Wy­glą­dasz, jak­byś do­piero co wstał z łóżka – przy­wi­tała mnie pani Ja­nina, krę­cąc z dez­apro­batą głową.

– Bo wła­śnie mnie pani obu­dziła – od­po­wie­dzia­łem, za­pi­na­jąc ostatni gu­zik ko­szuli.

Spoj­rzała osten­ta­cyj­nie na ze­ga­rek i od­chrząk­nęła.

– I to jest od­po­wiedź, dla­czego nie masz pie­nię­dzy – stwier­dziła po chwili mil­cze­nia, po czym do­dała ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem: – Chyba że się mylę?

– Nie myli się pani – od­par­łem, nie pa­trząc jej w oczy. – Ale obie­cuję, że do końca mie­siąca ure­gu­luję opłaty.

Wes­tchnęła gło­śno, po czym znów z dez­apro­batą zmie­rzyła mnie wzro­kiem.

– Je­śli nie, bę­dziesz mu­siał się stąd wy­pro­wa­dzić – oznaj­miła su­cho. – A... i jesz­cze jedno. Po­sprzą­taj ten baj­zel – do­dała nieco ostrzej i po­wę­dro­wała z po­wro­tem na górę, nu­cąc „Ci­chą wodę” jak gdyby ni­gdy nic.

III

KRA­KÓW,12 kwiet­nia 1967 roku

Pra­cu­jąc nad utwo­rem, rzadko wy­cho­dzi­łem z po­koju. Od czasu do czasu po­zwa­la­łem so­bie na nie­zbyt dłu­gie prze­rwy, pod­czas któ­rych za­zwy­czaj ro­bi­łem za­kupy albo bie­ga­łem po osie­dlu, by choć tro­chę roz­pro­sto­wać ko­ści. Poza tym sie­dzia­łem nad nu­tami. Nic wię­cej. Po­świę­ca­łem mło­dość, czyli po­dobno coś, co mamy naj­cen­niej­szego w ży­ciu, na two­rze­nie.

Dla­tego tego dnia, kiedy w końcu wy­sze­dłem z cze­lu­ści su­te­reny, którą wy­naj­mo­wa­łem od trzech lat, przez dłuż­szą chwilę przy­zwy­cza­ja­łem się do świa­tła sło­necz­nego. Pani Ja­nina chyba ob­ser­wo­wała mnie z okna. Była to jedna z naj­wred­niej­szych bab, ja­kie przy­szło mi po­znać. Ile to razy prze­kli­na­łem ją w du­chu, gdy pra­cu­jąc nad utwo­rem, ści­ga­jąc się z cza­sem i na­glą­cymi ter­mi­nami, mu­sia­łem zno­sić jej upier­dliwe do­cinki i zrzę­dze­nie. Ta ko­bieta po­tra­fiła zejść do mo­jej su­te­reny, od­pa­lić na cały re­gu­la­tor ra­dio i wy­jąc wnie­bo­głosy, urzą­dzać ge­ne­ralne po­rządki w spi­żarni obok. Tak, że zu­peł­nie nie mo­głem ze­brać my­śli.

– I jesz­cze sprzą­tać mu­szę za tego nic­po­nia – do­ga­dy­wała pod mo­imi drzwiami, ude­rza­jąc o nie z im­pe­tem mio­tłą. – Po­szedłby do pracy, za­miast się tak le­nić ca­łymi dniami. Przy­pa­łę­tał się taki, pa­ta­łach!

Gdy­bym tylko mógł, spa­ko­wał­bym się i wy­pro­wa­dził na drugi ko­niec mia­sta. Pro­blem oczy­wi­ście sta­no­wiły pie­nią­dze. Na tę ciemną, prze­siąk­niętą wil­go­cią klitkę przy­naj­mniej było mnie stać. To zna­czy – do kiedy do­ra­bia­łem na zmy­waku. „Sym­fo­nia cieni” po­chło­nęła mnie bez­gra­nicz­nie. Nie da­wa­łem rady łą­czyć pracy z pi­sa­niem, więc zre­zy­gno­wa­łem. Mia­łem na­dzieję, że oszczęd­no­ści star­czą mi na dłu­żej. Te­raz mu­sia­łem znów sta­nąć oko w oko z okrutną co­dzien­no­ścią.

Nie wiem, o czym my­śla­łem, od­bie­ra­jąc dy­plom ukoń­cze­nia kom­po­zy­cji w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkole Mu­zycz­nej w War­sza­wie. Już pod ko­niec stu­diów zro­zu­mia­łem, że nic w tym za­wo­dzie nie jest pewne i może dla­tego przyj­mu­jąc gra­tu­la­cje od rek­tora dla naj­lep­szego ab­sol­wenta roku, wcale nie czu­łem się szczę­śliwy. Przez wiele mie­sięcy mio­ta­łem się po sto­licy, co­raz bar­dziej do­cho­dząc do wnio­sku, że to mia­sto mnie nie po­trze­buje, a może na­wet, że mnie nie chce. By­łem ar­ty­stą. Pra­gną­łem two­rzyć, ale jed­no­cze­śnie na mo­jej dro­dze nie po­ja­wił się nikt, kto mógłby mi w tym po­móc.

Trzy lata temu prze­pro­wa­dzi­łem się do Kra­kowa. Choć tak na­prawdę chyba zwy­czaj­nie ucie­kłem. Chcia­łem za­cząć wszystko od po­czątku. W ta­kich chwi­lach łu­dzisz się, że świat znów stoi przed tobą otwo­rem, że twoje po­rażki to tylko źle do­brane miej­sce na Ziemi, że to tu pi­sany jest ci wielki suk­ces. Nie mia­łem pie­nię­dzy, więc wy­na­ją­łem su­te­renę na po­łu­dniu mia­sta, my­śląc, że to tylko na prze­cze­ka­nie. Wy­sy­ła­łem swoje utwory do róż­nych or­kiestr, dy­ry­gen­tów, od więk­szo­ści nie otrzy­mu­jąc żad­nej od­po­wie­dzi. Na­wet od­mow­nej. Zda­rzały się okresy, gdy pi­sa­łem bez prze­rwy, nie roz­róż­nia­jąc nie­kiedy dnia i nocy w mo­jej ciem­nej su­te­re­nie. Tra­fiały się ty­go­dnie, gdy nie na­pi­sa­łem nic i za­sta­na­wia­łem się, czy tego wszyst­kiego nie rzu­cić na do­bre. Pod­pa­try­wa­łem ży­cie mo­ich ró­wie­śni­ków i z każ­dym mie­sią­cem od­no­si­łem wra­że­nie, że tracę co­raz wię­cej. „Sym­fo­nia cieni” miała być moją ostat­nią próbą, a kon­kurs kom­po­zy­tor­ski w Zu­ry­chu de­cy­du­ją­cym zna­kiem od losu.

Tego dnia spa­ce­ro­wa­łem po Kra­ko­wie, prze­glą­da­jąc ogło­sze­nia w wi­try­nach skle­po­wych. Wie­dzia­łem, że pani Ja­nina nie żar­tuje i je­śli nie zdo­będę pie­nię­dzy, wy­lą­duję na bruku wraz z mo­imi par­ty­tu­rami i dy­plo­mem z wy­róż­nie­niem. Mu­sia­łem wziąć się w garść. O tej po­rze mia­sto tęt­niło ży­ciem. Z re­stau­ra­cji uno­siły się za­pa­chy prze­róż­nych dań, na Rynku dzieci rzu­cały go­łę­biom okru­chy, kwia­ciarki ob­da­ro­wy­wały młode pary bu­kie­tami goź­dzi­ków. Ko­lo­rowe ka­mie­niczki lśniły w pro­mie­niach słońca. Sie­dzący przy Flo­riań­skiej akor­de­oni­sta wy­gry­wał na­miętne tanga, wta­pia­jąc się w gwar roz­mów i na­wo­ły­wań prze­chod­niów i stra­ga­nia­rzy. Roz­pią­łem ma­ry­narkę i ode­tchną­łem nad wy­raz cie­płym, kwiet­nio­wym po­wie­trzem. W jed­nej chwili to­wa­rzy­szące mi no­stal­gia i nie­pew­ność ode­szły. By­łem tu i te­raz i mia­łem jesz­cze wiele ma­rzeń do speł­nie­nia. A prze­cież to dzięki nim od­naj­du­jemy w so­bie tę we­wnętrzną siłę, by wciąż pró­bo­wać.

Nie szu­ka­łem pracy od na­stęp­nego mie­siąca. Pod­py­ty­wa­łem gdzie się dało, na­wet je­śli nie wy­wie­szono ogło­sze­nia. Mu­sia­łem za­cząć od za­raz i na szczę­ście los się do mnie uśmiech­nął. Tym ra­zem mia­łem po­ma­gać przy roz­kła­da­niu to­waru w skle­pie przy Zwie­rzy­niec­kiej. Wła­ści­cielka wy­dała się dość miła. Co prawda, nie za­pro­po­no­wała zbyt wy­so­kiej stawki, ale przy­ją­łem jej ofertę bez mru­gnię­cia okiem. Wciąż li­czy­łem, że mimo czte­ro­mi­nu­to­wego spóź­nie­nia na po­czcie, Szwaj­ca­ria przyj­mie zgło­szoną przeze mnie par­ty­turę. A wtedy w ra­zie wy­gra­nej na­resz­cie będę mógł opu­ścić su­te­renę pani Ja­niny, spła­cić wszyst­kie po­życzki i za­cząć żyć peł­nią ży­cia. My­śla­łem o tym w dro­dze po­wrot­nej do domu. Sie­dzia­łem na twar­dym fo­telu, umo­ru­sany od brud­nych kar­to­nów, ga­piąc się na znu­dzo­nych ży­ciem współ­pa­sa­że­rów, i wy­obra­ża­łem so­bie, jak otwie­ram list z Zu­ry­chu z za­pro­sze­niem na pre­mierę mo­jej sym­fo­nii.

Przed wej­ściem do sie­bie jak za­wsze z na­dzieją otwo­rzy­łem skrzynkę pocz­tową. Wy­sła­łem moje utwory już do tylu or­kiestr, że wciąż nie tra­ci­łem na­dziei, że któ­raś z nich w końcu się ode­zwie. Jed­nak od kil­ku­na­stu mie­sięcy nie otrzy­ma­łem ani jed­nej od­po­wie­dzi. Wiele razy py­ta­łem pani Ja­niny, czy aby przy­pad­kiem nie po­my­liła się i nie wzięła za­adre­so­wa­nej do mnie ko­perty.

– An­to­niu­szu, spraw­dzam każdy list po kilka razy. Nie wiem, na co cze­kasz, ale może w końcu za­cznij stą­pać twardo po ziemi. Już nie je­steś ma­łym chłop­cem – od­po­wia­dała drwią­cym to­nem, do­da­jąc za­wsze: – I pa­mię­taj, że nie­długo koń­czy się mie­siąc, a czynsz sam się nie za­płaci.

Od­ru­chowo spoj­rza­łem w stronę jej okien i bez­gło­śnie otwo­rzy­łem skrzynkę pocz­tową. Tego wie­czoru po raz pierw­szy nie była pu­sta. Serce sta­nęło mi na mo­ment. Ktoś za­adre­so­wał do mnie list. Na­resz­cie. Drżą­cymi rę­kami wy­cią­gną­łem ko­pertę. W pra­wym gór­nym rogu wid­niała pie­czątka nadawcy: or­kie­stry Sin­fo­nia per Aspera ad Astra.

IV

KRA­KÓW,13 kwiet­nia 1967 roku

– Jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam, by ktoś z ta­kim za­pa­łem roz­pa­ko­wy­wał to­war – stwier­dziła z uśmie­chem pani Ba­sia, kiedy skoń­czyła ob­słu­gi­wać klienta. – Jak tak da­lej pój­dzie, to kto wie, może od przy­szłego mie­siąca bę­dziemy mo­gli ne­go­cjo­wać twoją stawkę.

„Od przy­szłego mie­siąca już mnie tu nie bę­dzie” – po­my­śla­łem z dumą i ocho­czo za­bra­łem się do otwie­ra­nia ko­lej­nego kar­tonu. Wczo­raj wie­czo­rem moje ży­cie ob­ró­ciło się o sto osiem­dzie­siąt stopni. Przez mo­ment pla­no­wa­łem na­wet nie przy­jeż­dżać dzi­siaj do pracy, ale po­sta­no­wi­łem za­cze­kać na pierw­szą za­liczkę od Sin­fo­nii per Aspera ad Astra. Or­kie­stry, która po­sta­no­wiła na­wią­zać ze mną współ­pracę.

Kiedy wie­czo­rem trzy­ma­łem w dło­niach list, chcia­łem krzy­czeć w stronę okien pani Ja­niny, wy­biec na ulicę, by ogło­sić światu, że wła­śnie po­czy­ni­łem krok na­przód w mo­jej kom­po­zy­tor­skiej ka­rie­rze! I wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, że je­stem zu­peł­nie sam. Znów przed oczami mia­łem jego kar­cący wzrok, czu­łem za­pach jego ko­loń­skiej wody, sły­sza­łem wy­rzut w jego gło­sie...

Tam­tego wie­czoru, gdy wy­zna­łem ro­dzi­com, że chcę zda­wać eg­za­miny na stu­dia kom­po­zy­tor­skie do War­szawy, sie­dzie­li­śmy przy stole, mie­rząc się wzro­kiem. Oj­ciec ze zło­ści po­czer­wie­niał na twa­rzy, a matka co rusz wzdy­chała ze znie­chę­ce­niem.

– Nie po to wy­cho­wy­wa­li­śmy cię, że­byś te­raz zmar­no­wał so­bie ży­cie – wark­nął. – Dba­li­śmy o twój roz­wój, wspie­ra­li­śmy za­in­te­re­so­wa­nia, wska­zy­wa­li­śmy drogę, a ty...? Ty masz to za nic! – Ude­rzył pię­ścią w stół i na­chy­lił się ku mnie. – Spójrz tylko na swo­jego brata. In­te­res An­drzeja roz­ra­sta się w bły­ska­wicz­nym tem­pie, mógł­byś się cze­goś od niego na­uczyć, wziąć przy­kład. Nie je­steś już dziec­kiem, mu­sisz wziąć od­po­wie­dzial­ność za swoje ży­cie.

– I wła­śnie biorę – od­po­wie­dzia­łem, sły­sząc za swo­imi ple­cami ko­lejne wes­tchnię­cie matki.

– Mar­nu­jąc czas na ja­kieś pier­doły! – Oj­ciec od­su­nął się gwał­tow­nie i na­bie­ra­jąc ner­wowo po­wie­trza, do­dał: – Je­żeli z tym nie skoń­czysz, mo­żesz wię­cej nie po­ka­zy­wać mi się na oczy.

Mia­łem wra­że­nie, że matka pró­bo­wała mnie za­trzy­mać, ale oj­ciec w ostat­niej chwili mocno chwy­cił ją za ra­mię. Wtedy wy­da­wało mi się, że w jej oczach do­strze­gam współ­czu­cie i żal. Te­raz już wiem, że było to tylko roz­cza­ro­wa­nie.

– O, wi­dzę, że już skoń­czy­łeś, po­dej­dziesz tu do mnie? – Cie­pły głos pani Basi wy­rwał mnie z za­my­śle­nia. Odło­ży­łem na miej­sce ostatni słoik z dże­mem tru­skaw­ko­wym i pró­bu­jąc wy­ma­zać wspo­mnie­nie roz­gnie­wa­nej twa­rzy ojca, od­wró­ci­łem się w kie­runku mo­jej sze­fo­wej. – Pie­kłam skoro świt, mu­sisz spró­bo­wać – oznaj­miła z lekką eks­cy­ta­cją i otwo­rzyła przede mną ko­lo­rowe pu­dełko z przy­ozdo­bio­nymi cu­krem pu­drem ba­becz­kami.

– Wy­glą­dają wspa­niale – od­par­łem i do­piero wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, jak bar­dzo je­stem głodny.

– Sma­kują jesz­cze le­piej. – Pani Ba­sia uśmiech­nęła się sze­roko. – Czę­stuj się, póki jesz­cze cie­płe. – Chyba za­uwa­żyła, że od­ru­chowo zer­k­ną­łem w kie­runku nie­roz­pa­ko­wa­nych kar­to­nów, bo do­dała: – A pu­dła mogą chwilę za­cze­kać.

Przez mo­ment je­dli­śmy w mil­cze­niu. Po raz pierw­szy mia­łem oka­zję bli­żej przyj­rzeć się mo­jej chle­bo­daw­czyni. I może dla­tego do­piero te­raz spo­strze­głem po­dłużną bli­znę na jej pra­wym po­liczku, głę­bo­kie zmarszczki wo­kół oczu, gar­baty nos, na któ­rym po­ły­ski­wały w świe­tle po­zła­cane oprawki oku­la­rów.

– O czym tak roz­my­ślasz, An­to­niu­szu? – prze­rwała mil­cze­nie, a ja po­spiesz­nie spu­ści­łem wzrok.

– O ni­czym – od­po­wie­dzia­łem szybko, wkła­da­jąc do ust ostatni ka­wa­łek wy­śmie­ni­tej ba­beczki.

Pani Ba­sia na ten wi­dok od razu przy­su­nęła do mnie pu­dełko z wy­pie­kami.

– Dzię­kuję, nie trzeba już – za­pro­te­sto­wa­łem bez prze­ko­na­nia, choć nie­wąt­pli­wie moje oczy mó­wiły co in­nego. Z pew­no­ścią dla­tego prze­ło­żyła ko­lejne cia­cho na mój ta­lerz.

– Na­wet nie wiesz, jaką ra­dość spra­wia mi wi­dok ko­goś, kto z ta­kim ape­ty­tem wcina moje ba­beczki. Pójdę wsta­wić wodę na her­batę.

Śle­dzi­łem ją wzro­kiem, jej z lekka ocię­żałe ru­chy, drżące dło­nie. Za­sta­na­wia­łem się, ile może mieć lat, czy ma już wnuki, od jak dawna pro­wa­dzi ten sklep. Mimo to tam­tego po­po­łu­dnia o nic jej nie za­py­ta­łem. Od­nio­słem wra­że­nie, że ona też mnie ob­ser­wuje, że pró­buje wy­czy­tać coś z mo­jej twa­rzy. Kiedy tak sie­dzie­li­śmy ra­zem, do­tarło do mnie, że już od dawna nie spę­dzi­łem tak wiele czasu w to­wa­rzy­stwie dru­giej osoby, a ona, jakby czy­ta­jąc w mo­ich my­ślach, po­wie­działa po chwili:

– Tak miło nie­raz z kimś po­sie­dzieć i po­mil­czeć. Sa­mot­ność można oswoić, można z nią żyć, ale i tak za­wsze kie­dyś o so­bie przy­po­mni.

V

KRA­KÓW,18 kwiet­nia 1967 roku

Od czasu, kiedy przy­szedł do mnie list od Sin­fo­nii per Aspera ad Astra, co­dzien­nie rano bu­dzi­łem się z my­ślą, że zbliża się dzień, kiedy do­wiem się cze­goś wię­cej, a moje ży­cie wresz­cie się od­mieni. Tak bar­dzo chcia­łem im udo­wod­nić, że my­lili się co do mnie. Mi­nęło już tyle lat, a ja wciąż sły­sza­łem śmiech i kpiny matki, ojca i brata.

– Do­ro­śnij, chło­pie, bo świa­tem rzą­dzi pie­niądz, a z mu­zyki to ty nie wy­ży­jesz – po­wta­rzał An­drzej i wci­skał mi do kie­szeni bank­noty na znak, że je­śli tylko będę chciał, mogę być taki jak on. Au­to­ry­tet, oczko w gło­wie ro­dzi­ców, syn, któ­rym można chwa­lić się na prawo i lewo. Nic dziw­nego – skoń­czył szkołę za­wo­dową, za­ło­żył za­kład me­blar­ski, za­rzą­dza szta­bem lu­dzi, za­ra­bia mnó­stwo pie­nię­dzy i w do­datku ma piękną żonę i dwójkę dzieci. O, tak – mój nie­do­ści­gniony wzór i jego ide­alna ro­dzinka.

Na po­czątku ich od­wie­dza­łem, lecz z cza­sem zbrzy­dło mi wy­słu­chi­wa­nie nie­koń­czą­cych się opo­wie­ści o ich no­wej go­sposi, te­le­wi­zo­rze, lo­dówce, fu­trze z ka­ra­ku­łów czy zło­cie i bi­żu­te­rii ze Związku Ra­dziec­kiego – czyli jed­nym sło­wem o pie­nią­dzach. Sie­dzia­łem na ich pach­ną­cej jesz­cze no­wo­ścią skó­rza­nej ka­na­pie, pi­łem kawę z por­ce­la­no­wej fi­li­żanki, ja­dłem ciastka z naj­droż­szej cu­kierni w mie­ście i czu­łem, że nie pa­suję do tego świata.

– A ty? Wciąż pi­szesz te swoje nutki? – za­py­tała mnie jed­nego po­po­łu­dnia El­wira, żona An­drzeja, okrę­ca­jąc so­bie ko­smyk wło­sów wo­kół pal­ców. Przy­sia­dła się do mnie zbyt bli­sko, tak że w jed­nej chwili po­czu­łem się skrę­po­wany.

– Je­stem kom­po­zy­to­rem, więc to ra­czej na­tu­ralne – od­par­łem, ucie­ka­jąc wzro­kiem od jej głę­bo­kiego de­koltu. Na­chy­liła się ku mnie i de­li­kat­nie prze­je­chała dło­nią po mo­ich wło­sach. Pach­niała sek­sem, luk­su­sem i czymś nie­okre­ślo­nym... czymś, czego chyba jesz­cze ni­gdy nie było mi dane za­znać.

– Ma­rzy­ciel... Cie­kawe, kiedy w końcu prze­sta­nie śnić o wiel­kiej sła­wie? – Za­śmiała się jakby do sie­bie, po czym do­dała, pa­trząc mi pro­sto w oczy: – An­drzej nie bę­dzie cię wiecz­nie niań­czyć, więc le­piej weź się do ro­boty.

Nie zdą­ży­łem nic od­po­wie­dzieć, bo zni­kła za ku­chen­nymi drzwiami. To wtedy wi­dzia­łem ją po raz ostatni. Ją, An­drzeja i ich dwójkę roz­ka­pry­szo­nych dzieci. Po cza­sie uświa­do­mi­łem so­bie, że El­wira mu­siała na­ga­dać na mnie coś do mo­jego brata, bo ten znie­nacka oznaj­mił mi, że nie do­stanę od niego już ani zła­ma­nego gro­sza i że naj­le­piej, jak­bym za­padł się gdzieś pod zie­mię, do­póki nie zmą­drzeję. Po­wie­dział mi to w twarz, a ja za­miast się bro­nić, unio­słem się dumą i od­wró­ci­łem na pię­cie. Wtedy my­śla­łem, że po­ra­dzę so­bie bez niego, że nie jest mi po­trzebny do szczę­ścia. Te­raz... te­raz to i tak już bez zna­cze­nia. A mimo to, kiedy otrzy­ma­łem list od Sin­fo­nii per Aspera ad Astra, nie­mal od razu przed mo­imi oczami po­ja­wił się An­drzej. Gdy­bym mógł tak zwy­czaj­nie po­je­chać do niego, uści­snąć go w progu, wy­pić z nim her­batę w lekko po­szczer­bio­nym kubku, po­mil­czeć przy świe­tle świec... Gdzieś w pa­mięci tliła mi się jesz­cze dawna wer­sja mo­jego brata. Tego, z któ­rym cho­wa­łem przed ro­dzi­cami po­roz­bi­jane ta­le­rze, z któ­rym prze­ga­da­łem nie­jedną noc, gdy wy­znał mi, że boi się ciem­no­ści. Ale tego An­drzeja już nie było, a ja po­trze­bo­wa­łem w końcu po­dzie­lić się z kimś moim szczę­ściem. I tak pierw­szą osobą, która do­wie­działa się o pro­po­zy­cji współ­pracy z ta­jem­ni­czą or­kie­strą, zo­stała pani Ba­sia.

Cia­steczka z her­batą stały się na­szym co­dzien­nym ry­tu­ałem. Moje my­śli wciąż krą­żyły wo­kół tego jed­nego krót­kiego li­stu i per­spek­tyw z nim zwią­za­nych. Nie by­łem pe­wien, czy moja sze­fowa co­kol­wiek zro­zu­mie z tego, co chcia­łem jej po­wie­dzieć, ale wła­ści­wie ja­kie to miało zna­cze­nie? Mu­sia­łem to z sie­bie wy­rzu­cić, a prze­rwa na słod­kie co nieco wy­dała mi się naj­bar­dziej od­po­wied­nią ku temu chwilą.

Chle­bo­daw­czyni słu­chała mnie uważ­nie, co rusz ki­wa­jąc głową i po­pi­ja­jąc świeżo za­pa­rzoną kawę. Zdą­ży­li­śmy oboje cał­ko­wi­cie opróż­nić już pu­dełko z ciast­kami i wy­chy­lić do dna na­sze fi­li­żanki.

– Cze­ka­łem na taką wia­do­mość od dawna i w końcu na­de­szła – za­koń­czy­łem z dumą, pa­trząc z pod­eks­cy­to­wa­niem na pa­nią Ba­się. By­łem cie­kaw jej re­ak­cji. Za­pewne są­dziła, że za­trud­niła zwy­kłego ka­wa­lera, a tu wła­śnie się oka­zało, że nie­długo jego na­zwi­sko znaj­dzie się na afi­szach w ca­łym Kra­ko­wie. Na­wet na oso­bie nie­zaj­mu­ją­cej się mu­zyką to mu­siało ro­bić wra­że­nie.

– Po­jedź tam. – Uśmiech­nęła się w końcu.

Pa­trzy­łem na nią osłu­piały, zu­peł­nie nie spo­dzie­wa­jąc się ta­kiej re­ak­cji.

– No, na co cze­kasz? Ma­rze­nia nie speł­niają się same, trzeba nie­kiedy za nimi tro­chę po­go­nić.

I wtedy ze­rwa­łem się z krze­sła.

– My­śli pani...? – za­py­ta­łem z bi­ją­cym mocno ser­cem.

– My­ślę, że tak. Tylko prze­bierz się w coś od­po­wied­niej­szego.

– A... – Zer­k­ną­łem na nie­roz­pa­ko­wane pu­dła.

– A kar­tony mogą za­cze­kać. Prze­cież wiesz.

VI

Do­cho­dziła czter­na­sta, kiedy sta­ną­łem przed gma­chem fil­har­mo­nii, przy któ­rej sie­dzibę miała Sin­fo­nia per Aspera ad Astra. Wcią­gną­łem w spodnie białą ko­szulę, po­pra­wi­łem koł­nie­rzyk, wzią­łem głę­boki wdech i chwy­ci­łem za klamkę. Drzwi były za­mknięte. Lekko zdez­o­rien­to­wany jesz­cze raz spraw­dzi­łem ad­res z li­stu, po­krę­ci­łem się wzdłuż bu­dynku i wró­ci­łem do punktu wyj­ścia. Ni­g­dzie nie za­uwa­ży­łem żad­nego szyldu po­szu­ki­wa­nej przeze mnie or­kie­stry. Jak w tran­sie cho­dzi­łem od drzwi do drzwi, stu­ka­łem, a po­tem wa­li­łem pię­ściami w szyby, nie do­pusz­cza­jąc my­śli, że ktoś zwy­czaj­nie so­bie ze mnie za­drwił. Tylko kto mógł być aż tak okrutny?

I wtedy znów zo­ba­czy­łem ich twa­rze. Ojca i An­drzeja.

– Na­prawdę wie­rzysz, że uda ci się coś osią­gnąć jako kom­po­zy­tor? – za­py­tał mój brat, kiedy pa­ko­wa­łem się do wy­jazdu na stu­dia.

– Każdy kie­dyś za­czy­nał.

– I o więk­szo­ści słuch za­gi­nął.

– A nie­któ­rzy stali się nie­śmier­telni.

Po twa­rzy An­drzeja prze­biegł cień. Smutku, roz­cza­ro­wa­nia, za­zdro­ści?

– Zo­ba­czysz, kie­dyś za­pro­szę cię jesz­cze na kon­cert – rzu­ci­łem wy­zy­wa­jąco. Na­wiążę współ­pracę ze świa­to­wymi or­kie­strami, będę po­dró­żo­wał, moje utwory prze­trwają i wtedy... i wtedy przy­znasz mi ra­cję.

– W ta­kim ra­zie cze­kam na ten dzień.

Jego iro­niczny śmiech jesz­cze długo dźwię­czał mi w uszach. Po­wra­cał ni­czym fala przy każ­dej ko­lej­nej po­rażce, trud­no­ściach, chwi­lach zwąt­pie­nia... Czy byłby zdolny wy­słać mi te­raz taki list?

– Bzdura – wy­ce­dzi­łem przez zęby i zre­zy­gno­wany opar­łem wil­gotne od potu czoło o za­ku­rzoną szybę drzwi fron­to­wych. Je­żeli to był tylko głupi żart, to... to po­zo­sta­wało mi wró­cić do sklepu pani Basi i do końca ży­cia grze­bać się w jej kar­to­nach. Może po­wi­nie­nem w końcu od­pu­ścić? Prze­stać wal­czyć z wia­tra­kami i zro­bić to, do czego od dawna pró­bo­wali prze­ko­nać mnie moi bli­scy? Z re­zy­gna­cją ude­rzy­łem głową o szybę. Za­bo­lało. I kiedy już mia­łem odejść i raz na za­wsze za­po­mnieć o mo­jej ka­rie­rze kom­po­zy­tor­skiej, do­strze­głem za­rys po­staci zbli­ża­ją­cej się w moim kie­runku, a po chwili usły­sza­łem zgrzyt zamka. Wy­pro­sto­wa­łem się i za­sko­czony sta­ną­łem oko w oko z wą­sa­tym i brzu­cha­tym męż­czy­zną w śred­nim wieku.

– Czego pan tak wali? Nie wi­dzi pan, że za­mknięte? – burk­nął nie­przy­jem­nie, wska­zu­jąc ja­kieś roz­ma­zane na­pisy na drzwiach, z któ­rych trudno było co­kol­wiek wy­wnio­sko­wać.

– Szu­kam or­kie­stry Sin­fo­nia per Aspera ad Astra – po­sta­no­wi­łem za­ry­zy­ko­wać, ale ku mo­jemu zdu­mie­niu męż­czy­zna nie spra­wiał wra­że­nia za­sko­czo­nego.

– Był pan umó­wiony?

– Nie, ale...

– To nie mamy o czym roz­ma­wiać – prze­rwał i już chciał za­trza­snąć mi drzwi przed no­sem, kiedy krzyk­ną­łem:

– Pro­szę za­cze­kać! Otrzy­ma­łem list z pro­po­zy­cją współ­pracy. Je­stem kom­po­zy­to­rem!

Męż­czy­zna za­trzy­mał się i przyj­rzał mi z uwagą.

– A... to pan – po­wie­dział jakby bar­dziej do sie­bie niż do mnie, co wpra­wiło mnie w jesz­cze więk­sze osłu­pie­nie. – Trzeba było tak od razu. Pro­szę za mną.

Do ga­bi­netu dy­rek­tora or­kie­stry pro­wa­dził istny la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy. Prze­mie­rza­li­śmy je w mil­cze­niu, obaj po­grą­żeni w swo­ich my­ślach. Mia­łem wra­że­nie, że za­raz serce wy­sko­czy mi z piersi. Z każ­dym kro­kiem czu­łem się, jak­bym przy­bli­żał się do gra­nic raju. Aż wresz­cie sta­ną­łem przed ga­bi­ne­tem dy­rek­tora ar­ty­stycz­nego or­kie­stry Sin­fo­nia per Aspera ad Astra i by­łem go­tów roz­po­cząć moje nowe ży­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ar­ran­cini – ty­powa po­trawa kuchni sy­cy­lij­skiej. Sma­żone kulki ry­żowe z róż­nym far­szem w pa­nierce z bułki tar­tej.
[2] Can­noli – ty­powy sy­cy­lij­ski de­ser. Kru­che, chru­piące rurki z kre­mem z sera ri­cotta.