Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy pewne decyzje mogą zmienić to, co było nam jeszcze niegdyś pisane? Czy ktoś, kogo widzimy po raz pierwszy w życiu, może wydać nam się szczególnie bliski?
Szeroka plaża Walencji, majestatyczny gmach wiedeńskiej opery, krakowskie Planty oświetlone jedynie nikłym światłem latarni… Przeszłość i teraźniejszość, jawa i sen, muzyka wypełniająca całe życie i miłość. Ta młodzieńcza, burzliwa i ktoś powiedziałby, że jeszcze niedojrzała. Ta, która zdarza się w życiu tylko raz. I ta trudna, uzależniająca i niebezpieczna. Maja odkrywa, że za jej wylotem do Walencji kryje się coś więcej niż tylko kurs językowy. Zostawia za sobą swoje dotychczasowe życie i przylatuje do miasta ze swoich snów. A kiedy odkrywa historię Blanki, która przed laty zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, już wie, że jest za późno, by zawrócić.
Anna Bałenkowska – z wykształcenia pianistka. Studiowała w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, Hochschule für Musik und Theater w Monachium i Conservatorio Superior de Música w Walencji. Dwukrotna laureatka konkursu organizowanego w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu oraz Nagrody Specjalnej Miasta Wrocław. Uwielbia odkrywać nowe miejsca na mapie świata, a jej najdłuższa dotychczasowa podróż po Hiszpanii, Portugalii i Włoszech trwała nieprzerwanie siedem tygodni. Od wielu lat bez ustanku zmienia miasta i kraje, czerpiąc garściami z kultury europejskiej. W latach 2019–2020 mieszkała i tworzyła w Walencji. To w tym mieście powstała powieść Zaginiona wiolonczelistka, którą postanowiła zadebiutować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu Ukochanemu,który pozwolił mi uwierzyć w marzenia
Idziesz ciemnym korytarzem. Takim bez okien, przypominającym niekończący się labirynt. Z każdym zakrętem czujesz lekkie podniecenie, łaskotanie w okolicach pępka. Bo już wiesz, że niedługo tam dotrzesz. Bo zawsze jest jakiś koniec, prawda? Druga strona, jak to niektórzy nazywają. Zaciskasz dłonie, nie mogąc się już doczekać. Jednak wciąż nic się nie zmienia, a im dłużej błądzisz, tym bardziej chwilowa ekscytacja przeradza się w panikę. Zaczynasz przyspieszać. Robi się coraz ciemniej. Boisz się obejrzeć. Jesteś sama. Próbujesz sobie przypomnieć, jak się tu znalazłaś, ale w głowie masz pustkę, więc biegniesz dalej. Przestajesz, dopiero gdy nie możesz złapać oddechu. Zaczynasz się dusić. Podchodzisz do jednej ze ścian korytarza, opierasz się o nią i dopiero teraz spostrzegasz, że jesteś w stanie ją rozsunąć. Widzisz kobietę bardzo do ciebie podobną. Ona cię nie zauważa. Krzyczysz, prosisz o pomoc, ale nie słyszy. Jak gdyby nigdy nic przygotowuje kolację. Wtedy do kuchni wchodzi mężczyzna. Nie widzisz jego twarzy, bo w tej samej chwili się budzisz.
Rozdział 1
WALENCJA,17 lipca 1995 roku
Przyleciał tu tylko na kilka tygodni. Po hiszpańsku potrafił powiedzieć zaledwie parę zdań. Nie podobał mu się ten język. Wydawał się chaotyczny, tak jak wszystko w tym kraju, począwszy od urzędów, przepisów, a skończywszy na mieszkańcach. Nie rozumiał, jakim cudem szefowie jego firmy doszli z tymi ludźmi do jakiegokolwiek porozumienia i w dodatku zgodzili się podpisać wstępne umowy. Podobno wiele szwedzkich przedsiębiorstw przed nimi zrezygnowało i próbowało szczęścia w lepiej zorganizowanych rejonach. Tak, wystarczyło, że spędził tu zaledwie kilka godzin, a miał już dość. Wszyscy wokół przekładali coś na jutro, umawiali się na szesnastą, przychodzili godzinę później i bez przerwy go uspokajali. No te preocupes[1]. Jednego dnia usłyszał ten frazes kilkanaście razy. Nie było sensu dyskutować. Poza tym jak, skoro nikt nie mówił tu po angielsku?
Początkowo próbował nawet dogadać się w ich języku, ale zrezygnował prawie od razu. Tutejsi mówili za szybko i niewyraźnie, jakby chcieli w zbyt krótkim czasie przekazać za dużo treści. Słowa ich stapiały się ze sobą, tworząc nieokreślone struktury, tak że z trudem wychwytywał nawet pojedyncze wyrazy. Starał się zaadaptować. Wchodząc do windy, rzucał na przywitanie uniwersalne hola[2], a potem nie reagował na liczne, nieudolne próby nawiązania z nim kontaktu. Hiszpanie nie potrafili jeździć windą w milczeniu. Zawsze musieli coś skomentować. Nie pomagało omijanie ich wzrokiem, grzebanie w teczce z dokumentami czy wreszcie głośne westchnięcia. Oni i tak mówili, a on przestał się już tym przejmować. No te preocupes.
Kilka podstawowych zdań, których nauczył się w samolocie, a teraz powtarzał w różnych okolicznościach każdego dnia, musiało mu wystarczyć na pobyt w tym abstrakcyjnym miejscu. Z natury był małomówny, więc nie stanowiło to dla niego większego problemu. Za to ona tamtego wieczoru mówiła tak dużo, że zaczął zastanawiać się, ile słów była w stanie wypowiedzieć na jednym oddechu. Zarażała przy tym swoim beztroskim śmiechem wszystkich wokół, tak że nawet on, nic nie rozumiejąc, zaczynał się uśmiechać. A na co dzień robił to dość rzadko.
Siedziała naprzeciwko. Nie miała typowo hiszpańskiej urody i być może dlatego zwrócił na nią uwagę. Skrycie analizował jej drobne nadgarstki, smukłe palce, paznokcie pomalowane jedynie bezbarwnym lakierem. Pieprzyk na prawym policzku, nierówny przedziałek, to, w jaki sposób zagryzała wargi, gdy nad czymś się zastanawiała. Obserwował, jak co jakiś czas poprawiała splątane, długie, blond włosy targane morskim wiatrem. Z pewnością zauważyła, że jej się przygląda, ale udawała, że go nie dostrzega. A on stopniowo penetrował wzrokiem kolejne partie jej ciała. Zarys drobnych piersi pod letnią sukienką, wystające kości obojczykowe, pełne usta, zielone tęczówki z widoczną obwódką. Dopiero teraz spostrzegł, że mimo uśmiechu jej oczy pozostawały smutne. Wręcz nieobecne.
– A ty skąd pochodzisz?
Po dłuższej chwili zorientował się, że skierowała to pytanie do niego. W jednej chwili monotonny gwar ucichł i zdawało mu się, że wszyscy niemal jednocześnie odwrócili się w jego kierunku. Poczuł się dość nieswojo. Miał nadzieję, że pozostanie przez jakiś czas w cieniu, niewidoczny, a po godzinie ulotni się do hotelu pod pretekstem złego samopoczucia. Całe szczęście było to jedno z pytań, na które potrafił udzielić odpowiedzi po hiszpańsku.
– Przyleciałem ze Szwecji.
Gdy tylko wypowiedział tę formułkę ze słyszalnym w głosie obcym akcentem, od razu dostrzegł pojawiające się na twarzach zebranych osób nadmierne zainteresowanie, co spowodowało lawinę kolejnych pytań.
– No entiendo. No hablo bien español[3] – wyrecytował i z ulgą zauważył, że z powrotem nikt już nie zwracał na niego uwagi. Może z wyjątkiem tej dziewczyny o smutnych oczach, która nagle zamilkła i spojrzała na niego tym swoim nieobecnym wzrokiem, jakby nad czymś się zastanawiając.
Nie powinien był tu przychodzić. Mimo późnej pory i lekkiego wiatru od morza, upał nie ustępował. Nieprzyzwyczajony do tak wysokich temperatur Johan ledwo funkcjonował poza hotelem i firmą, gdzie jedynie nieustannie włączona klimatyzacja pozwalała mu normalnie oddychać. Przemieszczanie się pomiędzy tymi dwoma miejscami było dla niego na tyle uciążliwe, że wszelkie wyjścia ograniczył do niezbędnego minimum. Nie interesowało go zwiedzanie miasta, które na pierwszy rzut oka wydało mu się wielkim placem budowy. No, może wyjąwszy pewne wąskie i niebezpieczne uliczki wokół katedry i kilka dziedzińców, na których większość powierzchni zajmowały wypchane turystami kawiarnie i bary. Na plażę miał za daleko. Teraz znalazł się na niej przez przypadek. Franz, jego znajomy z pracy, poznał dzień wcześniej Hiszpanów, którzy zaprosili go na spotkanie. Nie chciał iść sam, więc uparł się, żeby zabrać go ze sobą. Nie pomyślał jednak, że siedzenie wśród nieznanych mu osób, które w dodatku nawet nie mówią po angielsku, może być dla kogoś takiego jak on męczące. Ale Franz był inny – lubił poznawać nowych ludzi. Teraz też przysiadł się do innego stołu, zostawiając go samego z rozcieńczonym piwem wśród krzykliwych gości. Johan mógł przewidzieć, że tak to będzie wyglądało. Zaczął powoli się zbierać i dopiero wtedy spostrzegł, że miejsce zagadkowej dziewczyny było puste. Rozejrzał się zaintrygowany. Odczekał dłuższą chwilę, myśląc, że może po prostu poszła po coś do baru lub do łazienki, a potem z oddali dostrzegł zarys jej jasnej sukienki. Spacerowała przy samym brzegu morza.
Nikt nie zauważył, kiedy wstał. Gorący jeszcze piasek wsypywał mu się do butów i uwierał między palcami. Nie wiedział, o co chce zapytać nieznajomą. A ona nie spodziewała się, że ten małomówny mężczyzna z Północy zastąpi jej drogę i że ten jeden wieczór zmieni to, co jeszcze niedawno było jej pisane.
Rozdział 2
I
WALENCJA,24 listopada 1997 roku
– Przecież już mówiłem! Ile razy mam to jeszcze powtarzać? – Johan odsunął się gwałtownie od stołu i wlepił z pogardą wzrok w komisarza Marrero, który bez pośpiechu notował jego zeznania. – Kiedy się obudziłem, Blanki już nie było. Nie zmartwiło mnie to, bo często jeździ rowerem do Turii na poranne treningi przed próbami z kwartetem. Jednak gdy wróciłem z pracy, mieszkanie wciąż było puste.
– Proszę się tak nie denerwować. To z pewnością nie sprzyja ustalaniu faktów – zwrócił mu uwagę mężczyzna i po chwili zadał kolejne bezsensowne pytanie. – Na pewno żona nie wspominała wcześniej o żadnym wyjeździe?
Spokój w głosie tego nierozumnego funkcjonariusza jeszcze bardziej go zirytował. Miał ochotę nim potrząsnąć, wykrzyczeć, żeby się pospieszył, odłożył te głupie formularze i zaczął szukać jego żony. Na szczęście w ostatniej chwili się opanował. Wziął głęboki wdech, wypuścił powoli powietrze i odparł przez zaciśnięte zęby:
– Gdyby wspominała, nie byłoby mnie tutaj.
Komisarz pokiwał tylko głową, znów coś zanotował i wrócił do swojej irytującej listy pytań.
– Nie byliście pokłóceni?
– Nie – Johan odburknął, po czym, uderzając pięścią w stół, dodał już podniesionym głosem: – Czy ma pan mnie za człowieka, który przychodzi na komisariat, by rozwiązywać małżeńskie spory?!
– Panie Johanie, proszę się uspokoić – upomniał go nieco ostrzej funkcjonariusz i kontynuował flegmatycznym tonem: – Bardzo często w takich sytuacjach okazuje się, że małżonka zapomniała powiadomić męża o jakimś wyjeździe i zaraz się znajduje. Musimy zbadać wszelkie możliwości.
Johan nie skomentował tej idiotycznej hipotezy. Gdyby mieszkali w Szwecji, na pewno ktoś by już jej szukał. Jednak tu, nawet w komisariacie mógł usłyszeć tylko to, co zwykle: No te preocupes, todo bien, no pasa nada[4] i inne, nic niewnoszące tego typu wiązanki. Zdaniem Hiszpanów wpasowujące się w każdą sytuację – zarówno jeśli chodziło o zwykłe spóźnienie się do pracy, jak i o zaginięcie kogoś bliskiego. Wyciągnął papierosa, zapalił i nie zwracając uwagi na karcący wzrok komisarza, głęboko się zaciągnął. Ten wstał, powoli podszedł do regału i wyjął z szuflady popielniczkę. Najwyraźniej nie chciał go już bardziej denerwować.
– Ma pan przy sobie zdjęcie żony? – zapytał.
Johan bez słowa wyciągnął fotografię z kieszeni jesiennego płaszcza. Przed pójściem na komisariat wyjął ją z ramki przy łóżku. Blanka w zwiewnej sukience nad morzem, uśmiechnięta, z tymi swoimi dołeczkami i rozwianymi włosami. Policjant przez moment przyglądał się zdjęciu, po czym uniósł smutny wzrok w jego stronę.
– Proszę podpisać zaświadczenie o złożeniu zgłoszenia. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby odnaleźć pana żonę. I oczywiście proszę niezwłocznie nas poinformować, gdyby nagle się z panem skontaktowała.
Johan, nie patrząc na policjanta, podpisał dokument. Potem wysłuchał jeszcze jego zaleceń i wrócił do domu. Był wycieńczony. Wciąż nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Nikt jej nie widział, do nikogo nie dzwoniła, w mieszkaniu jak co dzień wszystko leżało na swoim miejscu. Funkcjonariusz wypytywał go o tysiące szczegółów. Teraz znów Johan starał się po kolei w głowie odtworzyć wieczór, noc, poranek.
Jeszcze wczoraj koło dwudziestej pierwszej jedli w ciszy kolację. Blanka przygotowała paellę, której nie znosił, ale nigdy jej o tym nie powiedział, i sałatkę, którą serwowała im prawie codziennie. Nie pytała go już, jak było w pracy, bo prawie zawsze odpowiadał to samo. Zmęczony i głodny, chciał jak najszybciej się położyć. Blanka musiała jednak jeszcze przed pójściem spać poćwiczyć na wiolonczeli, co również przestał już komentować, bo nie miał siły znów się o to kłócić. Całe szczęście, że wytłumił jej gabinet, który wcześniej służył za spiżarkę. Ona ćwiczyła, on bezmyślnie przeglądał strony internetowe. Typowy wieczór. Blanka jeszcze kilka miesięcy temu starała się coś zmienić. Proponowała wyjścia na imprezy, koncerty, chciała żyć jak wszyscy tutejsi, czyli oddawać się niekończącej się fieście. Disfruta la vida[5] – cokolwiek by się działo, ciesz się życiem, zabawa lekarstwem na wszystko. Na początku ulegał, ale po jakimś czasie zaczęło go to męczyć. Te hiszpańskie przebieranki, loterie, biesiadowanie do późnych godzin wieczornych, popołudniowe sjesty... Najbardziej nienawidził marca, kiedy życie zaczynało kręcić się wyłącznie wokół Fallas. Tej kilkudniowej imprezy, na którą zjeżdżała się cała Hiszpania, chyba tylko on nie potrafił zrozumieć. Upiorna, kretyńska, coroczna fiesta uświadamiała mu, jak bardzo pragnie stąd uciec. Ale jego ukochana nie zamierzała wyjeżdżać, a on został, bo nie wyobrażał sobie bez niej życia.
Mimo że różniło ich tak wiele, że czasami nie potrafili ze sobą rozmawiać, że kłócili się o drobiazgi, to Blanka była dla niego wszystkim. Godzinami mógł patrzeć w jej oczy, w te zielone tęczówki, które jednego wieczoru zamąciły mu w głowie na tyle, że postanowił wywrócić swoje życie do góry nogami. Podziwiał jej delikatne ciało w świetle nocnej lampki, codziennie zanurzał się w nim bez słowa, bez cienia uśmiechu. Nic poza nią nie miało znaczenia w jego życiu. Blanka działała na niego jak narkotyk. Przed snem odurzał się jej zapachem, wtulając się w jej rozpuszczone włosy.
Sygnał telefonu wyrwał go z rozmyślań. Gwałtownie poderwał się z kanapy. Jego umysł w jednej chwili wypełniły setki przypuszczeń. Ktoś z policji, ktoś ją widział, miała wypadek albo to po prostu...
– Johan, podobno Blanka zniknęła. – Niski ton głosu Alicii mimowolnie go rozgniewał.
– Tak, nie wróciła dzisiaj do domu – odparł oschle, zawiedziony, że to jednak tylko jeden z tych nic nieznaczących telefonów. Że to nie ona.
– Jutro mamy koncert w Madrycie.
– A mnie właśnie zaginęła żona! – krzyknął, nie dowierzając, że Alicia w takiej chwili może mówić o jakimś pieprzonym koncercie.
– Przepraszam... po prostu... nie zdążymy znaleźć teraz nikogo na zastępstwo, nie wiem, czy mam go odwołać, czy zaczekać – altowiolistka próbowała nieskładnie się tłumaczyć, ale kolejnymi słowami tylko się pogrążała.
– Róbcie sobie, co chcecie. Gówno mnie obchodzi jakiś koncert, nie zajmuj mi linii takimi pierdołami, bo w każdej chwili może zadzwonić Blanka lub ktoś z policji!
Rozłączył się i cisnął telefon na łóżko. Miał ochotę rzucać wszystkimi przedmiotami po kolei. Tymi jej barokowymi lampami, świecznikami, chciał zrywać zasłony z okien, przewracać stoły, krzyczeć. Chciał wiedzieć, gdzie ona teraz jest! Jeszcze nigdy nie czuł się taki bezradny. W końcu wycieńczony położył się na kanapie i po raz pierwszy w dorosłym życiu zaczął płakać.
II
Alicia wpatrywała się w telefon jeszcze przez kilka sekund. Nigdy nie przepadała za Johanem, ale zdawała sobie sprawę, że w tej sytuacji musiał przeżywać koszmar. One też czuły się zupełnie zdezorientowane. Jeszcze wczoraj ustalały szczegóły koncertu. Blanka na wszystko przystawała. Może była trochę zmęczona, nieobecna, ale wiedziała, jak wielkie znaczenie miał ten występ dla ich kwartetu, i obiecała im, że ich nie zawiedzie.
– Co robimy? – zapytała Theresa, przerywając milczenie, które nastało między nimi po rozmowie telefonicznej z Johanem.
– Nie możemy dłużej zwlekać. Musimy odwołać koncert – oznajmiła Greta, pierwsza skrzypaczka zespołu.
– Przecież niedawno widziałyśmy się na próbie... Co jej odwaliło?
Alicia nerwowo stukała palcami o blat stołu. Starała się sobie przypomnieć ich ostatnie spotkanie. Blanka jak zwykle nieznacznie spóźniła się na próbę. Od dłuższego czasu była trochę smutna, rozkojarzona, ale znały ją i wiedziały, że dopytywanie nic nie da. Czekały, aż sama im powie, co się stało. Taka już była Blanka, zawsze tajemnicza, skryta. Mimo łączącej ich przyjaźni nie mówiła im wszystkiego. Tworzyły kwartet od czterech lat. Miały za sobą wiele wspólnych sukcesów, koncertów, a jutrzejszy występ dla każdej z nich stawał się na swój sposób wyjątkowy. Blanka jeszcze nigdy ich nie zawiodła.
– A co, jeśli coś jej się stało? – Alicia spojrzała niepewnie na przyjaciółki.
– Co masz na myśli?
– Nie wróciła do domu, ma wyłączony telefon, nikt jej nie widział, z nikim się nie kontaktowała.
– Myślisz, że miała wypadek albo... została porwana?
– Nie wiem, ale to wszystko wydaje się trochę dziwne. Zauważyłyście, że Blanka ostatnio jakby nie była sobą? Wydawała się taka nieobecna...
Alicia wstała i zaczęła nerwowo krążyć po scenie sali koncertowej w Conservatorio Superior de Música, gdzie spotykały się na próbach. Ona, Theresa i Greta ukończyły tę uczelnię, a pod koniec studiów zaczęły razem grać w założonym przez profesora Varelę kwartecie.
Blanka nie była w zespole od samego początku. Wygrała przesłuchania na stanowisko nowej wiolonczelistki. W tamtym okresie kwartet zaczynał być już rozpoznawalny w Europie i na ogłoszony przez zespół konkurs zgłosiło się wiele chętnych. Blanka od samego wejścia na scenę przykuła uwagę artystek. Jej długie, rzadko spotykane w Hiszpanii blond włosy mieniły się w świetle reflektorów i kontrastowały z delikatnie opaloną cerą. W jasnej, długiej sukience przypominała anioła. A kiedy zaczęła grać, żadna z nich nie miała wątpliwości, że jest idealną kandydatką do ich kwartetu. W jej dźwięku słychać było tęsknotę, jakiś bliżej nieokreślony smutek, grała całą sobą, czarowała, zdawało się, jakby z wiolonczelą tworzyła jedno ciało, nierozerwalne, piękne. Każda z kobiet w głębi duszy zastanawiała się, gdzie ta dziewczyna ukrywała się przez te wszystkie lata. Gdy członkinie kwartetu Appassionato poznały Blankę bliżej na jednym z pierwszych spotkań integracyjnych, od razu ją pokochały.
Teraz żadna z nich nie dopuszczała myśli, że mogło stać się jej coś złego. Grecie po kilku próbach w końcu udało się dodzwonić do organizatora i wbrew jego licznym obiekcjom i ogólnemu poirytowaniu odwołać koncert. Mimo że miał to być ich debiut w Auditorio Nacional de Música w Madrycie, nie zastanawiały się teraz nad tym, czy kiedykolwiek znów będą miały okazję zagrać w tej prestiżowej sali koncertowej. Liczyła się Blanka – ich przyjaciółka. Analizowały wspólnie ostatnie rozmowy, liczne niedopowiedzenia, wspominały jej ślub z Johanem. Mimo że minęło już trochę czasu, wciąż dziwiła je nagła decyzja o jej związaniu się z chłodnym obcokrajowcem. Poza tym miały wrażenie, że od tego czasu Blanka zaczęła się zmieniać. Ale może to normalne, że kobieta po ślubie staje się inna? Theresa też ostatnio miała problemy w małżeństwie i chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu myślała o czymś innym niż zdrada jej męża i planowany rozwód. Numer telefonu Blanki wciąż pozostawał nieaktywny.
– Może jej ojciec coś wie? – szepnęła zrezygnowana Alicia i coraz bardziej zaniepokojona zadzwoniła do Carlosa. Już dawno zauważyła, że Blankę łączą bardzo bliskie więzi z tatą. Była pewna, że to jedyna osoba, która może posiadać jakieś nieznane im informacje. Nie rozmawiali zbyt długo. Altowiolistka odłożyła telefon i spojrzała niepewnie na przyjaciółki, po czym drżącym głosem przekazała im to, co wyznał jej Carlos – Blanka miała go dzisiaj odwiedzić. Podobno chciała powiedzieć mu coś ważnego. Jednak się nie zjawiła.
Greta przygryzła nerwowo wargi, energicznie wstała z krzesła i wzięła głęboki oddech. Theresa z wyraźnym niepokojem popatrzyła na Alicię. Ta na nowo układała sobie w głowie wydarzenia ubiegłego tygodnia. Wracały myślami do ich ostatnich rozmów i w jednej chwili zdały sobie sprawę, że za zniknięciem Blanki kryje się jakaś tajemnica.
Rozdział 3
I
KRAKÓW,19 sierpnia 1998 roku
Byli ze sobą już niemal dziesięć lat, ale nie planowali dziecka. Nie planowali też ślubu, wielkiego domu z gospodarstwem i tego wszystkiego, co ich znajomi mieli dawno za sobą. Przyzwyczaili się do komentarzy rodziny i przyjaciół na temat, jak to powinni się w końcu ustatkować. Odnosili wrażenie, że ludzie wokół żyją według powtarzających się schematów, a jakiekolwiek od nich odstępstwa potrafią jedynie krytykować. Bo przecież trzeba żyć jak wszyscy. Narzekać na trudne czasy i brak perspektyw. Iść za tłumem i nie wychylać się, a na starość płakać, że życie przeleciało pomiędzy palcami, że każdy dzień był zbyt podobny do poprzedniego, że w tym wszystkim zapomniało się po drodze o marzeniach. A może wciąż odkładało się je na później? Albo jeszcze gorzej – zrezygnowało się z nich na samym początku. Oni tak nie chcieli. Obiecali sobie, że będą żyć wbrew utartym schematom, pod prąd, tak, jak czuli gdzieś w środku. Nie przewidzieli jednak, że w wieku trzydziestu siedmiu lat mogą zaliczyć wpadkę i że niespodziewana ciąża przewróci ich świat do góry nogami.
Gdyby ich dotychczasowe życie chcieć określić jednym słowem, byłaby nim „podróż”. Mimo utrudniającej przemieszczanie się pomiędzy państwami kontroli ze strony władzy, skomplikowanych, uciążliwych procedur paszportowych, mimo stania w długich kolejkach z wnioskami, które bez większego powodu mogły zostać odrzucone, i wbrew setkom innych utrudnień i niedogodności – obydwoje pragnęli poznawać świat. Za wszelką cenę. Na przekór narzuconym odgórnie regułom. Marzyli o rzeczywistości, w której można byłoby podróżować bez przeszkód. Wierzyli, że kiedyś to nastąpi.
Zuzanna i Tomasz poznali się jesienią 1988 roku, przypadkowo zajmując miejsca obok siebie w autobusie jadącym do Budapesztu. Był to jeden z bardziej dostępnych kierunków w latach osiemdziesiątych. Ona dostała zaproszenie od dalekiej kuzynki, on od kilku lat zajmował się tak zwaną turystyką ekonomiczną. Zwiedzał świat dzięki pieniądzom zarobionym na handlu podczas podróży. Obydwoje byli samotni i bardzo dobrze im się rozmawiało. To wystarczyło, żeby rozpocząć plany o wspólnym przekraczaniu kolejnych granic. Ich młodzieńcze szaleństwo, nieugiętość i wytrwałość w walce o marzenia pozwalały im niekiedy robić rzeczy, które ich rodzinom i bliskim zdawały się całkowicie niemożliwe. Minęło wiele miesięcy, zanim Tomek uświadomił sobie, że kocha swoją towarzyszkę podróży, i postanowił jej to wyznać. Siedzieli na twardych blokach skalnych i patrzyli z góry na rozpościerającą się przed nimi lagunę Balos. Przejrzysta woda mieniła się przeróżnymi odcieniami i kontrastowała z białym piaskiem. Chłonęli tę chwilę, trzymając się za ręce, czując powiew wiatru na nagrzanych od słońca twarzach.
– I co teraz? – Zuza szepnęła po dłuższej chwili.
– Mam nadzieję, że nic się nie zmieni.
– Problem w tym, że ja chyba też cię kocham. – Uśmiechnęła się. Zdała sobie sprawę, że czekała na ten dzień właściwie od ich pierwszego spotkania. Jak to się dzieje, że przypadkowa osoba nagle staje się dla kogoś całym światem?
Tego dnia kąpali się w turkusowych wodach laguny, czując, że dotykają raju i nie potrzebują już niczego więcej.
II
Mieszkali już w tylu miejscach na świecie, że nie sądzili, że kiedykolwiek gdzieś znajdą swój dom. W każdym kolejnym mieście zostawiali cząstkę siebie, wspomnienia, poznanych ludzi, chwile radości, problemy, kolejne adresy wynajmowanych mieszkań i ich właścicieli. Z tego powodu nie mogli kupować zbyt wielu ubrań, butów, sprzętu, domowych akcesoriów, rzeczy, które postawiliby na półce, a potem tylko wycierali z kurzu podczas gruntownych porządków. Musieli zmieścić całe swoje życie w dwóch walizkach i podręcznych plecakach. Nie było to trudne, bo tak naprawdę przez wiele lat ledwo wiązali koniec z końcem. Znali języki obce, dlatego bez problemu znajdowali dorywcze prace, a zarobione pieniądze odkładali na kolejne marzenia. On, ze swoim doświadczeniem w handlu, potrafił dokonywać rzeczy niemal niemożliwych. Ona łapała się wszystkiego – pracowała jako kelnerka, sprzątaczka, na kasie w warzywniaku, zmywała naczynia w barze, roznosiła ulotki i udzielała korepetycji z angielskiego i innych języków. Szybko asymilowała się do nowego otoczenia, była kontaktowa, a przede wszystkim niczego się nie bała. Jemu, jako introwertykowi, wiele rzeczy przychodziło znacznie trudniej, ale za to posiadał wrodzoną smykałkę do biznesu. Mieli zupełnie różne charaktery, może to ich tak do siebie przyciągało? Spędzali ze sobą mnóstwo czasu, ale też obydwoje bardzo potrzebowali własnej przestrzeni. Potrafili na długie godziny odseparować się od siebie w osobnych pokojach, by potem stęsknieni spotykać się w sypialni. Po udanym seksie zastanawiali się nad kolejnym miejscem, do którego chcieliby się udać. Uwielbiali patrzeć na mapę i zaznaczać na niej kolejne punkty. Niekiedy Zuza prosiła Tomka, by zostali gdzieś dłużej, innym razem namawiała go na jak najszybszą przeprowadzkę. Ich decyzje często uzależnione były od różnych ograniczeń, ale starali się nie rezygnować z marzeń. Pokochali życie w podróży i nie wyobrażali sobie już innego.
To dlatego wiadomość o ciąży zupełnie ich sparaliżowała. Mieszkali od kilku miesięcy w Weronie. Wynajmowali mały apartament niedaleko Ponte Pietra. Lubili to miasto. Nie za duże, przytulne, wszędzie było blisko, ładnie, malowniczo. W wolnym czasie jeździli nad jezioro Garda, zwiedzali okoliczne miejsca, całą Lombardię, Wenecję, chodzili na koncerty do słynnej Areny i spacerowali po krętych uliczkach pełnych barów i restauracji. Tamtego wieczoru siedzieli w jednej ze swoich ulubionych knajpek, tuż przy rzece. Zuza dłużej niż zwykle przeglądała menu. Zaskoczyła Tomasza, kiedy nie zamówiła wina.
– Może przeprowadzimy się do miejsca, gdzie nie będą mnie tak kusić codzienny aperitif i czerwone wino z widokiem na Adygę? – zapytała z uśmiechem, chociaż w głębi duszy bardzo stresowała się tym, czy Tomek zrozumie jej aluzję i jak na nią zareaguje. Przypatrywała się jego twarzy. Miała wrażenie, jakby coś analizował. Może zastanawiał się, kiedy to się stało? A gdy wreszcie się uśmiechnął, poczuła, jak wielki ciężar spada jej z serca.
– Chyba to dobry moment, żeby pomyśleć o prawdziwym domu – szepnął i mocno ją przytulił.
Tamtej nocy postanowili, że wrócą do Polski. Tak naprawdę zawsze wiedzieli, że kiedyś to nastąpi. Chcieli zacząć wszystko od nowa. Ktoś mógłby zapytać: ile razy tak można? Oni już wiedzieli, że bez końca.
III
Tomek krążył pod porodówką, co chwilę zerkając na zegarek. Zuza postanowiła rodzić bez niego. Nie chciała, by oglądał ją taką. Bała się, że później już nigdy nie będzie mógł na nią spojrzeć tak samo. Nie przyznała mu się do tego. Na pewno by zaprzeczył. Wiele razy patrzyła w niebo i pytała: „Dlaczego tak to zaplanowałeś? Dlaczego ta, w której ciele rozwija się nowe życie, musi cierpieć? Dlaczego każdy kolejny cud tego świata dzieje się wśród krwi, bólu, płaczu i krzyków...?”.
– Zostań na zewnątrz, proszę – szepnęła do niego, kiedy po badaniu ginekolog skierował ją od razu na blok porodowy. Tomasz widział w jej oczach ból i strach, które próbowała maskować niewyraźnym uśmiechem. Nie zdążył nic powiedzieć. Po raz pierwszy poczuł, że jego żona jest dużo silniejsza od niego. A potem nastały najdłuższe godziny jego życia, oczekiwanie, które w końcu przerwał płacz dziecka.
Maja przyszła na świat 19 sierpnia 1998 roku o godzinie dziewiątej trzynaście.
Przypisy