Wyspa bijących serc - Laura Imai Messina - ebook

Wyspa bijących serc ebook

Laura Imai Messina

4,5

Opis

Na przedmieściach Tokio stoi rodzinny dom Shūichiego. Shūichi ma czterdzieści lat, bliznę na klatce piersiowej i obsesję na punkcie własnego serca. Jego zmarła właśnie matka manipulowała wspomnieniami z dzieciństwa, zawsze przedstawiając łagodniejszą wersję dziecięcych dramatów. Skąd Shūichi ma zatem czerpać odwagę do życia, skoro nie wie, czy kiedykolwiek udało mu się przezwyciężyć trudności?

To wtedy mężczyzna zauważa tajemnicze dziecko, które kręci się wokół jego domu. Ta dziwna obecność wywołuje u Shūichiego wiele pytań: kim jest to dziecko i dlaczego wybrało jego dom? Spotkanie dorosłego i ośmiolatka zmienia na zawsze ich życie. Doprowadza ich do miejsca, które bije rytmem serca, wypowiadanym we wszystkich językach świata. Do Archiwum Bijących Serc.

Oryginalna, głęboka i nieoczywista opowieść o pamięci i tożsamości, o wyobraźni i fantazji.

„Na południowym zachodzie Japonii, ze skrawka morza należącego do dwóch prowincji, Kagawy i Okayamy, wynurza się jedyna w swoim rodzaju wysepka: Teshima. Na wschodnim krańcu wyspy, w ustronnym miejscu stoi nieduży budynek z wielkim oknem wychodzącym na morze. Właśnie tam skatalogowane są bijące serca dziesiątek tysięcy ludzi, pochodzących z najodleglejszych miejsc na planecie – niektóre nadal żywe, inne będące już tylko pozostawionym przez kogoś cieniem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (22 oceny)
13
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JaSko21

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i polecam wszystkim
00
squirr

Dobrze spędzony czas

Teraz bardzo chciałabym odwiedzić to muzeum.
00

Popularność




Adnotacja

Ter­miny japoń­skie zostały zapi­sane zgod­nie z sys­te­mem trans­kryp­cji Hep­burna, a wymowa wszyst­kich gło­sek, poza wyjąt­kami wymie­nio­nymi poni­żej, jest toż­sama z wymową w języku pol­skim.

Należy zwró­cić uwagę na to, że:

ch – jest bez­dź­więczną afry­katą wyma­wianą jak pol­skie ć

j – afry­kata dźwięczna, wyma­wia się jak pol­skie dź

s – bez­dź­więczna, wyma­wia się jak pol­skie s

sh – wyma­wia się jak ś

w – wyma­wia się jak u nie­zgło­sko­twór­cze w dźwięku zbli­żone do pol­skiego ł

y – wyma­wia się jak pol­skie j

z – wyma­wia się jak pol­skie dz.

Do ozna­cze­nia dłu­gich samo­gło­sek użyto znaku dia­kry­tycz­nego. Nazwi­ska zostały zapi­sane zgod­nie z tra­dy­cją japoń­ską, według któ­rej nazwi­sko zawsze poprze­dza imię.

Na połu­dnio­wym zacho­dzie Japo­nii, ze skrawka morza nale­żą­cego do dwóch pro­win­cji, Kagawy i Okay­amy, wynu­rza się jedyna w swoim rodzaju wysepka: Teshima.

Jeśli wyru­szamy ze sto­licy, aby się tam dostać, musimy naj­pierw wsiąść do samo­lotu, następ­nie prze­pły­nąć pro­mem, prze­je­chać kawa­łek auto­bu­sem, a żeby wła­ści­wie połą­czyć wszyst­kie te prze­siadki, przyj­dzie się nam rów­nież sporo nacho­dzić.

Na wschod­nim krańcu wyspy, w ustron­nym miej­scu stoi nie­duży budy­nek z wiel­kim oknem wycho­dzą­cym na morze. Wła­śnie tam ska­ta­lo­go­wane są bijące serca dzie­sią­tek tysięcy ludzi, pocho­dzą­cych z naj­od­le­glej­szych miejsc na pla­ne­cie – nie­które na­dal żywe, inne będące już tylko pozo­sta­wio­nym przez kogoś cie­niem.

Miej­sce to nazywa się Shinzō-on no Ākaibu, Archi­wum Biją­cych Serc.

Część pierwsza

Część pierw­sza

ばくばくbaku baku

Kłam­stwa kory­gują i upięk­szają życie, i tak długo, jak nikt nie zna prawdy, nie ma to więk­szego zna­cze­nia.

Chri­stian Bol­tan­ski

Teshima, jesień 豊島 秋

– Sły­szysz to? – pyta dziecko, odwra­ca­jąc się w stronę doro­słego. W chwili, gdy pada to pyta­nie, męż­czy­zna ma czter­dzie­ści lat, a zastawki jego serca do tej pory otwo­rzyły się i zamknęły jakieś miliard czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt milio­nów razy. Trzy­sta trzy­dzie­ści trzy dni temu znów zaczął nazy­wać rze­czy po imie­niu, znów obcho­dzą go przy­szłe losy świata, kto wygra w Japo­nii wybory i ile czasu zaj­mie ludziom zapeł­nie­nie morza pla­sti­kiem. Znów boi się śmierci.

– Sły­szysz? – powta­rza dziecko. Te słowa są niczym modli­twa, bo jeśli coś sły­szy rów­nież doro­sły, musi być praw­dziwe.

– Jesz­cze nie.

Mię­dzy małymi dom­kami z drewna i bla­chy, tam, gdzie scho­dzą ze ścieżki i gdzie kra­jo­braz Teshimy dzieli się na pół, a na prawo i lewo roz­cią­gają się zie­lone pola ryżowe, tam wła­śnie powie­trze zaczyna sil­niej drżeć.

Dziecko nie powta­rza pyta­nia, za to przy­gląda się uważ­nie doro­słemu.

Męż­czy­zna tym razem przy­ta­kuje. Teraz już sły­szy.

Chcąc zapa­no­wać nad wła­snymi emo­cjami, przy­kuca, żeby zna­leźć się na wyso­ko­ści maleń­kiego czło­wieka, któ­rego ma przed sobą, nie­wzru­szony niczym Moj­żesz przed roz­stę­pu­ją­cymi się mor­skimi wodami.

O ile wcze­śniej nie sły­szeli niczego, teraz dźwięk ten jest wszech­obecny. Pam-pam, bam-bam, doki doki, thump thump. Wzgó­rze zdaje się nie prze­sta­wać drżeć.

Dziecko przy­kłada dłoń do piersi, zamyka oczy.

Doef doef, boum boum, tu tump.

– Jeste­śmy już bli­sko.

Ta wyspa jest ser­cem. Kur­czy się wraz z nie­re­gu­lar­nym ryt­mem fal. Przy­pływy i odpływy spo­wal­niają puls, cza­sem spra­wiają, że prze­ska­kuje o jedno lub dwa ude­rze­nia, ale potem zawsze podej­mują prze­rwany wcze­śniej cykl.

W mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych ten dzień zarówno doro­sły, jak i dziecko nauczyli się, że rze­czy, które są nam naj­droż­sze, jak kon­kretna melo­dia, mon­taż danego filmu, jakiś okre­ślony dźwięk, współ­brz­mią z wewnętrz­nym ryt­mem naszych umy­słów. Zasada ta nazy­wana jest fluk­tu­acją 1/f i to wła­śnie ona odpo­wiada rów­nież za regu­la­cję bicia ludz­kiego serca. Coś pozor­nie jed­no­staj­nego, a w rze­czywistości nie­znacz­nie nie­sta­bil­nego.

Dziecko pochyla się, przy­ci­ska ucho do ścieżki bie­gną­cej mię­dzy ryżo­wymi polami.

Męż­czy­zna się nie sprze­ci­wia: nagle przy­po­mina sobie, że kiedy miał sześć lat, poło­żył się na ulicy, żeby zoba­czyć świat z punktu widze­nia mró­wek. To pozorne wra­że­nie nie­po­zo­sta­wia­nia śla­dów. Wszystko musiało zacząć się, pomy­ślał, od tego patrze­nia na rze­czy z dołu. Jego matka, która była wtedy przy nim, pozwo­liła mu na to. „Aby zro­zu­mieć sie­bie, trzeba naj­pierw poznać jak naj­wię­cej stwo­rzeń, nawet tych, które w niczym nas nie przy­po­minają” – zwy­kła mówić, a on, pra­gnąc zakwe­stio­no­wać słusz­ność tego twier­dze­nia, uspra­wie­dli­wiał każde swoje dzi­waczne zacho­wa­nie tym, że chce zro­zu­mieć. Doro­sły przy­po­mina sobie teraz, jak tam, w samym środku mia­sta, poczuł po raz pierw­szy silne zawroty głowy, nie­malże dowód nie­prze­rwa­nego obra­ca­nia się Ziemi, która dotych­czas zda­wała mu się nie­ru­choma.

To samo odczuwa teraz chło­piec, z tym że w jego przy­padku to pul­sa­cja powie­trza.

Mały wstaje.

– Jestem głodny. Mamy coś do jedze­nia?

– Tak, jasne. – Doro­sły wyciąga z ple­caka dwa oni­giri. Sia­dają na skraju pola ryżo­wego.

Po bli­żej nie­okre­ślo­nej licz­bie drżeń powie­trza rytm ustaje.

Na dłuż­szą chwilę zapada cisza, a wkrótce potem wszystko zaczyna się od nowa.

To szta­feta: jedno serce prze­ka­zuje pałeczkę następ­nemu.

Jest paź­dzier­nik. Pola wybrzmie­wają peł­nią lata, które – jak można by sądzić po tych dwóch dniach nie­spo­dzie­wa­nych jesien­nych upa­łów – posta­no­wiło wró­cić na połu­dniowy zachód Japo­nii. Udało mu się nabrać ważki, które znów wznio­sły się do lotu; na wyspie Teshima, mamione wyso­kimi tem­pe­ra­tu­rami, wypeł­zły spod ziemi nawet cykady.

Chło­piec klęka co raz, żeby zba­dać opuszką palca pozo­sta­wione przez nie otwory.

– Jeste­śmy już bli­sko. Według mapy mamy przed sobą jesz­cze tylko kil­ka­set metrów.

– To tam? – pyta dziecko, wska­zu­jąc pal­cem.

– Tak, chodźmy.

Doro­sły nie wie jesz­cze, co tak naprawdę znaj­dzie za wzgó­rzem. Coś prze­czuwa, ale w rze­czy­wi­sto­ści nic jesz­cze nie wie. Podob­nie jak nie poj­muje się czasu, jed­no­cze­śnie w nim żyjąc. Rów­nież dziecko niczego nie wie, ale przy­wy­kło do tego, że nie rozu­mie. W kon­se­kwen­cji z łatwo­ścią zako­chuje się w tej nie­spo­dzie­wa­nej podróży, w uczu­ciu, jakim darzy go doro­sły, w myśli o tym, że dźwięk ludz­kich serc ma swoje wła­sne miej­sce na ziemi, i to mu wystar­cza do szczę­ścia.

Wdra­pują się po zbo­czu pro­wa­dzą­cym do świą­tyni Karato Hachi­man, po czym, zgod­nie ze wska­zów­kami na mapie, skrę­cają w prawo; rękami odgar­niają gałę­zie. Po lewej stro­nie widać morze.

Dźwięk biją­cych serc wzmaga się stop­niowo, w miarę jak zbli­żają się do Archi­wum.

Męż­czy­zna i dziecko sta­wiają kroki ostroż­nie, jakby prze­mie­rzali pole minowe: obu zdaje się, że stą­pają po tyka­ją­cej bom­bie.

– Tam! – woła męż­czy­zna, gdy tylko mię­dzy tur­ku­so­wym błę­ki­tem nieba a surową bielą pia­sku dostrzega niski, kwa­dra­towy budy­nek z czar­nego cedru. Wygląda jak zapo­mniany na plaży klo­cek Lego.

Wła­śnie wtedy rytm drże­nia powie­trza zmie­nia się ponow­nie, zaczyna wibro­wać w tem­pie, któ­rego męż­czy­zna nie roz­po­znaje.

Kiedy otwie­rają drzwi Archi­wum, doro­sły nie może oprzeć się wra­że­niu, że cała ta droga, którą prze­byli, cały ten czas, te trzy­sta trzy­dzie­ści trzy wspól­nie spę­dzone dni i wszyst­kie poprze­dza­jące je lata, które upły­nęły im na wza­jem­nym uni­ka­niu się, dopro­wa­dziły go wła­śnie tu.

Ni­gdy się o tym nie dowie, ale dokład­nie w chwili, gdy lekko kła­nia się wita­ją­cemu ich przy wej­ściu mło­demu męż­czyź­nie w bia­łym far­tu­chu, w powie­trzu roz­brzmiewa bicie serca, które kie­dyś znał dosko­nale.

1

Bez zna­cze­nia było to, że miał zale­d­wie pięć lat.

Shūichi zaci­skał dło­nie na kie­row­nicy pewien, że rusza wła­śnie ku wiel­kiej przy­go­dzie. Ucieczkę spod nad­zoru matki zapla­no­wał z pre­cy­zją, która – jeśli tylko kobieta wie­dzia­łaby, jak to zro­bił – byłaby nie­zbi­tym dowo­dem na jego ponad­prze­ciętną inte­li­gen­cję, a już na pewno mówi­łaby wiele o tym, jak uważ­nie ją obser­wo­wał.

Pięć lat Shūichiego naci­skało na sio­dełko czer­wo­nego rowerka bez peda­łów. A on miał tylko jeden cel: spra­wić, by jego serce pękło.

Miesz­kali w Kama­ku­rze, na szczy­cie wzgó­rza, gdzie nie­wia­do­mego pocho­dze­nia tunel łączył dziel­nice Ōmachi i Koma­chi. Przez nie­któ­rych nazy­wany był Tune­lem Kon­ku­biny, ponie­waż według jed­nej z legend pewien wła­ści­ciel ziem­ski kazał go wydrą­żyć, aby móc spo­ty­kać się po dru­giej stro­nie góry ze swoją nałoż­nicą; inne teo­rie suge­ro­wały, że był to schron prze­ciw­lot­ni­czy wyko­rzy­sty­wany przez japoń­ską armię do prze­cho­wy­wa­nia sprzętu komu­ni­ka­cyj­nego pod­czas II wojny świa­to­wej.

Zbo­cze pro­wa­dzące do tunelu było po obu stro­nach bar­dzo strome, nachy­le­nie było tak ostre, że jeśli ktoś zapu­ścił się tam przez przy­pa­dek, w poło­wie drogi mogło zabrak­nąć mu tchu. Doje­cha­nie na górę na rowe­rze innym niż elek­tryczny było nie­wy­ko­nalne, a dzie­ciaki z oko­licy czę­sto zakła­dały się o to, czyja man­da­rynka albo kulka doturla się na dół pierw­sza. Pewien lice­ali­sta, który bawił się tam w dzie­ciń­stwie, spró­bo­wał nawet obli­czyć ener­gię gra­wi­ta­cyjną, zasięg, waha­nia pręd­ko­ści w zależ­no­ści od gaba­ry­tów przed­miotu, tego, czy w momen­cie startu znaj­do­wał się on na ziemi, czy też był rzu­cany z ręki (w tym przy­padku docho­dziła wyso­kość zwol­nie­nia): osta­tecz­nie uznał, że naj­le­piej zapo­mnieć o tym wszyst­kim i po pro­stu grać.

Wyścigi orga­ni­zo­wane przez dzie­ciaki roz­gry­wały się jed­nak wyłącz­nie po jed­nej stro­nie tunelu; gra po dru­giej była zaka­zana, zarówno dla­tego, że ścieżka zakrę­cała tam od razu naj­pierw w lewo, a potem w prawo, ale także dla­tego, że już z samej góry widać było groby nie­wiel­kiego cmen­ta­rza wyku­tego w żło­bie­niach na zbo­czu wzgó­rza.

Mawiano, że w let­nie noce duchy zmar­łych prze­ista­czały się w pło­mie­nie, a w dzień przy­bie­rały postać kalej­do­sko­pów motyli.

Shūichi był już wystar­cza­jąco duży, by bać się duchów, nie odczu­wał jed­nak stra­chu. Był owład­nięty tylko jed­nym lękiem, tym o wła­sne serce i o to, że w każ­dej chwili może ono pęk­nąć.

Zaraz po uro­dze­niu stwier­dzono u niego szmery w sercu, łagodną aryt­mię. Draż­niła go ta muzyka, któ­rej matka słu­chała w sku­pie­niu każ­dego ranka i każ­dego wie­czoru, jakby z jego maleń­kiej klatki pier­sio­wej, przez meta­lowy krą­żek i dwie małe oliwki, pły­nęły nie wia­domo jakie pro­roc­twa.

Nie wolno było mu ści­gać się z pocią­gami ani jeź­dzić na karu­ze­lach w Joko­ha­mie. Nie uczest­ni­czył nawet w let­nich festy­nach, aby uni­kać atmos­fery ogól­nego pod­nie­ce­nia i huku wiel­kich bęb­nów.

– Tak wygląda twoje serce – tłu­ma­czyła mu dzie­siątki razy matka, rysu­jąc jego kształt ołów­kiem – a tutaj jest ta dziurka, która – gdy za dużo bie­gasz albo się męczysz – roz­sze­rza się i roz­szar­puje tkanki.

Za każ­dym razem, gdy mu to wyja­śniała, kobieta się­gała do biurka po nowy arkusz papieru. To wspólne drą­że­nie genezy pro­blemu wyda­wało się nie­zbędne, aby wzbu­dzić w nim strach.

I wła­śnie tak Shūichi zna­lazł się na szczy­cie tego stro­mego zbo­cza z dłońmi zaci­śnię­tymi na kie­row­nicy.

Posta­no­wił zro­bić naj­nie­bez­piecz­niej­szą rzecz na świe­cie i zoba­czyć, co się sta­nie.

Wystar­czyło mu, że usły­szał odgłos mat­czy­nych kro­ków, głos, który go wołał.

Krzyk, który wyrwał się jej, gdy tylko dostrze­gła syl­wetkę syna na rowe­rze, zadzia­łał jak gwiz­dek star­towy.

– Shūichi!!!

Chło­piec ode­pchnął się mocno nogami, po czym uniósł je w górę, roz­kła­da­jąc w literę V. Niebo zda­wało mu się na wycią­gnię­cie ręki.

Pędząc w dół z nie­znaną mu dotąd pręd­ko­ścią, wyobra­żał sobie, że zamie­nia się w strzałę, olbrzy­mią, jak ta, którą widział wiszącą pod dachem świą­tyni Tsu­ru­ga­oka Hachi­man-gū w Nowy Rok. Jej dłu­gość prze­kra­czała co naj­mniej pię­cio­krot­nie wzrost jego matki.

– Shūichi, stój! Shūichiii!

Trzy­dzie­ści pięć lat póź­niej wspo­mnie­nie tego dnia było na­dal żywe. Naj­do­kład­niej zapi­sało mu się w pamięci ogłu­sza­jące dud­nie­nie jego serca.

I cho­ciaż dosko­nale pamię­tał, jak pędził w dół, mając wra­że­nie, że prze­cina powie­trze, swoje drobne dło­nie zaci­śnięte na kie­row­nicy, maskę bia­łego samo­chodu, który o mały włos go nie potrą­cił, przej­mu­jący ból barku i ramie­nia, które, ude­rza­jąc o niski murek, zła­mał niczym ptak, chcący nauczyć się latać zbyt szybko, skrzy­dło, a potem zakrwa­wione kolana i wybity ząb, któ­rego brak przez dwa lata oszpe­cał jego uśmiech, mimo że potra­fił odtwo­rzyć wyda­rze­nia tego dnia sekunda po sekun­dzie, jego matka upar­cie zaprze­czała, jakoby coś podob­nego miało kie­dy­kol­wiek miej­sce.

– To naj­pew­niej wytwór two­jej wyobraźni.

Taką samą odpo­wiedź Shūichi usły­szał, gdy jego uko­chany blok rysun­kowy wpadł do rzeki Nameri, gdy ojciec w przy­pły­wie zło­ści poła­mał jego łuk, gdy w wyniku trzę­sie­nia ziemi jego kot zgi­nął przy­gnie­ciony stertą narzę­dzi, a nawet pod­czas tej feral­nej podróży do Kago­shimy, gdy zosta­wili w pociągu misia Loretta.

Shūichi opo­wia­dał matce o tych bole­snych wspo­mnie­niach, o wypad­kach, godzi­nach pła­czu, dzięki któ­rym pamię­tał o dzie­cię­cych tra­ge­diach, ale ona nie­zmien­nie im zaprze­czała. Prze­cież pod­czas tam­tej podróży miś został w domu i rze­czy­wi­ście, gdy wró­cili do domu, zna­leźli go na łóżku, gdzie cze­kał na nich spo­kojny i jakby tro­chę czyst­szy; blok rysun­kowy na pewno też znaj­dzie się gdzieś w jego pokoju, a łuk – leży na weran­dzie, nie­tknięty.

– Po pro­stu odku­pi­łaś te rze­czy kilka dni póź­niej – oskar­żał ją Shūichi, i fak­tycz­nie, kota już ni­gdy wię­cej nie zoba­czył.

– Musiał prze­stra­szyć się trzę­sie­nia ziemi. Wiesz, że uwiel­biał się włó­czyć. Na pewno zamiesz­kał u kogoś innego.

Shūichi mógł jed­nak przy­siąc, że widział pod stertą narzę­dzi w komórce zma­sa­kro­wane zwłoki, pamięta, jak zapła­kana matka wzięła go wtedy na ręce i zanio­sła do kuchni, włą­czyła tele­wi­zor, przy­tu­liła go, a póź­niej, po kry­jomu, wymknęła się, żeby posprzą­tać.

– Prze­cież widzia­łem – gorącz­ko­wał się – widzia­łem, jak zako­pa­łaś go w ogro­dzie!

– Shūichi, ty zawsze mia­łeś bujną wyobraź­nię, to wła­śnie dzięki niej sta­łeś się tym, kim dziś jesteś.

Zaprze­czała wszyst­kiemu z takim spo­ko­jem, że sam nie wie­dział, co o tym myśleć. Jak to moż­liwe, że Shūichi ni­gdy nie pła­kał, a jego miłość była zawsze odwza­jem­niana? Zda­wało się, że dzie­ciń­stwo spę­dził w świe­cie z bajki.

– A co z tymi wszyst­kimi bli­znami na ramie­niu i kola­nach?

– Już ci mówi­łam, że moim zda­niem doro­bi­łeś się ich w doro­słym życiu. Ale jak i kiedy, tego nie wiem. Nie miesz­ka­łeś już wtedy z nami.

– Ale ja pamię­tam dosko­nale, jak pędzi­łem na rowe­rze i jak ude­rzy­łem w mur, pamię­tam ten samo­chód, który o mały włos…

– Musiało ci się to przy­śnić. W dzie­ciń­stwie kocha­łeś rośliny, słone oni­giri i książki obraz­kowe. Godzi­nami ryso­wa­łeś, głów­nie pej­zaże i okna.

Przy trze­cim nie­uda­nym podej­ściu Shūichi zwy­kle ustę­po­wał. Jed­nak co jakiś czas podej­mo­wał kolejne próby, bo w głębi ducha nie potra­fił odpu­ścić. Ostatni raz zapy­tał matkę o wypa­dek na rowe­rze, gdy miał trzy­dzie­ści osiem lat, a ona sie­dem­dzie­siąt pięć. I tym razem nic z tego. Podob­nie jak w prze­szło­ści, obda­rzyła go cier­pli­wym uśmie­chem:

– Daj sobie spo­kój, Shūichi, mia­łeś cudowne dzie­ciń­stwo. Nagro­ma­dzi­łeś tyle szczę­ścia, że wystar­czy ci na całe doro­słe życie.

Potem wyda­rzyło się to, co się wyda­rzyło, i dla wszyst­kich stało się jasne, że nie­prędko będzie można wró­cić do mówie­nia o szczę­ściu.

Pręd­kość, z jaką biło serce Shūichiego, gdy pędził (lub wyobra­żał sobie, że pędzi) na rowe­rze w dół zbo­cza

Serce pię­cio­latka bije z pręd­ko­ścią od sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu do stu pięt­na­stu ude­rzeń na minutę. U osób star­szych spo­wal­nia do sześć­dzie­się­ciu. Jeśli żyjemy wystar­cza­jąco długo, nasze serce prze­mie­rza trasę cią­gnącą się na trzy miliardy ude­rzeń.

Kiedy się zatrzyma, będzie miało za sobą sie­dem­dzie­siąt czy osiem­dzie­siąt lat nie­prze­rwa­nej muzyki, któ­rej nikt uważ­nie nie słu­chał. Chyba że w wyjąt­ko­wych sytu­acjach, jak wizyta lekar­ska, po biegu, czy po miło­snym akcie. Ewen­tu­al­nie w tych rzadko przy­da­rza­ją­cych się chwi­lach, gdy czu­jemy nagłą, irra­cjo­nalną potrzebę upew­nie­nia się, że wszystko jest w porządku, i przy­kła­damy dłoń do wła­snej piersi.

W momen­cie naj­in­ten­syw­niej­szego wysiłku pod­czas tego zjazdu, serce Shūichiego docho­dziło do stu osiem­dzie­się­ciu ude­rzeń na minutę. Cho­ciaż, nawet jeśli tam­tego dnia chło­piec zostałby w swoim pokoju i obej­mu­jąc misia Loretta, jedy­nie wyobra­ził sobie bar­dzo reali­stycz­nie ten wyczyn, jego tętno mogłoby osią­gnąć tę samą war­tość.

Chło­piec, który tam­tego dnia być może cudem unik­nął zde­rze­nia się z samo­cho­dem i który przy­pusz­czal­nie wylą­do­wał na murze nie­wiel­kiej willi, miał teraz czter­dzie­ści lat i poko­ny­wał tę drogę w prze­ciw­nym kie­runku.

Była jesień i wzdłuż Tunelu Kon­ku­biny usy­pały się stosy liści.

W opar­ciu o dowolną z dwóch teo­rii, któ­rych punk­tem wyj­ścia był jeden pew­nik, a mia­no­wi­cie fakt, że miał kie­dyś pięć lat i posia­dał serce oraz rower, wykształ­ciła się jego począt­kowo spo­kojna egzy­sten­cja, która po trzy­dzie­stce znacz­nie się skom­pli­ko­wała. Shūichi dopa­try­wał się przy­czyn zawi­ło­ści swo­jego doro­słego życia w ule­gło­ści. Osta­tecz­nie, to on dopu­ścił do sie­bie świat, zako­chał się w kobie­cie, wie­lo­krot­nie mówił „tak” i robił to z zaska­ku­jącą lek­ko­ścią.

W wieku czter­dzie­stu lat wciąż nie był pewien, czy powi­nien uznać tamte czasy za pomyłkę, czy też za praw­dziwe szczę­ście, takie, które zda­rza się tylko raz.

Dotarł do rodzin­nego domu zdy­szany, a jego serce biło mocno w piersi. Zauwa­żył, że furtka była nie­do­mknięta, i pomy­ślał, że może jakieś dzi­kie zwie­rzę zado­mo­wiło się w ogro­dzie w ciągu tych trzech tygo­dni, gdy nikogo tu nie było.

Poczuł ukłu­cie smutku, gdy przy­po­mniał sobie, jak matka zawsze wycho­dziła, aby go powi­tać, zanim jesz­cze zdą­żył dotrzeć do drzwi.

Dopiero gdy oka­zało się, że nie może wło­żyć klu­cza do zamka, porzu­cił teo­rię o dzi­kich zwie­rzę­tach. Ktoś ewi­dent­nie pró­bo­wał się wła­mać i zła­many frag­ment klu­cza pozo­stał wewnątrz.

Kwe­stię zamka udało się roz­wią­zać w ciągu jed­nego dnia. Shūichi zadzwo­nił na poli­cję i zgło­sił incy­dent.

Jed­nakże myśl o pró­bie wła­ma­nia nie dawała mu spo­koju. Kto mógł chcieć się wła­mać do tego domu? A przede wszyst­kim, kto miał klucz? Z tego, co wie­dział, ist­niały tylko dwie kopie – ta, którą dał sąsia­dowi, i jego wła­sna.

Od pogrzebu matki minęły trzy tygo­dnie. Shūichi poświę­cił ten czas na szyb­kie prze­or­ga­ni­zo­wa­nie mapy swo­ich uczuć, przy­zwy­cza­jeń i obo­wiąz­ków zawo­do­wych, po czym, po dwu­na­stu latach spę­dzo­nych w Tokio, powró­cił do Kama­kury. Pla­no­wał wyre­mon­to­wać dom rodzinny, a następ­nie sprze­dać go lub wyna­jąć.

Wie­dział, że jedy­nym spo­so­bem na pozby­cie się rze­czy jest wczu­cie się w rolę kogoś, kto nie zna domu. Bez wspo­mnień jeste­śmy bar­dziej sku­teczni i zde­ter­mi­no­wani.

Zatrud­nił pomoc­nika, nie dla­tego, że sam nie dałby sobie rady, ale raczej ze względu na to, że obec­ność kogoś nie­zna­jo­mego poma­gała mu zacho­wać dystans pod­czas uprzą­ta­nia domu.

Było to wyczer­pu­jące zaję­cie. Wszyst­kie pomiesz­cze­nia były wypeł­nione tysią­cami, dzie­siąt­kami tysięcy naj­roz­ma­it­szych przed­mio­tów. Zadzi­wiało go, jak wielką czcią darzyła je jego matka. Miał wra­że­nie, że ślepo wie­rzyła, że dzięki nim ich życie będzie wyda­wać się lep­sze.

Shūichi zaczął od pozby­wa­nia się wszyst­kiego, co w jakiś spo­sób nawią­zy­wało do codzien­nego życia: zapa­sów jedze­nia, środ­ków czy­sto­ści, ręcz­ni­ków, leków. Wyzbył się nawet arty­ku­łów pierw­szej potrzeby, prze­ko­nany, że jeśli zacznie robić wyjątki, nie będzie już w sta­nie niczego wyrzu­cić. Zebrał rze­czy matki i zapa­ko­wał je w duże, ponu­me­ro­wane pudła. Usta­wił je w garażu; samo­chód, któ­rego od lat nikt nie uży­wał, sprze­dał.

W dwa dni, z pomocą pra­cow­nika, usu­nął tapety ze wszyst­kich pokoi: zapach doj­rza­łych jabłek, który był nie­od­łączną czę­ścią jego wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, znik­nął. Następ­nie zajął się odna­wia­niem kuchni i łazienki. Usu­nął z pod­łogi maty tatami, zle­cił poło­że­nie par­kietu i zamon­to­wał nowe rolety.

Każ­dego dnia miał wra­że­nie, że to wła­śnie ten decy­du­jący moment, który odmieni dom, że w końcu pozbę­dzie się wszyst­kich nie­po­trzeb­nych rze­czy i wspo­mnień. Dni jed­nak mijały, jeden po dru­gim, a praca zda­wała się nie mieć końca.

Cza­sami wyda­wało mu się, że widzi matkę. Pew­nego popo­łu­dnia zastał ją w kuchni, była nieco po pięć­dzie­siątce, cho­wała do szafki gar­nek, w któ­rym co roku mary­no­wała ume­bo­shi; innego razu, wie­czo­rem, już jako sta­ruszka, trzy­mała się ściany kory­ta­rza, zmie­rza­jąc do łazienki; wresz­cie w ogro­dzie, bar­dzo młoda, jak tam­tego lata, gdy popy­chała go na huś­tawce, którą sama skon­stru­owała z lin i drew­nia­nej deski, a potem zawie­siła na gałęzi dębu.

Kiedy ogar­niała go nostal­gia, Shūichi się­gał po swój szki­cow­nik, sia­dał na weran­dzie i ryso­wał swoją matkę dokład­nie taką, jaką ją widział. Uśmiech­niętą, zawsze nie­wy­tłu­ma­czal­nie spo­kojną.

W sytu­acjach, w któ­rych inni zro­bi­liby zdję­cie, on od zawsze zda­wał się na ołó­wek, a przede wszyst­kim na swoją zdol­ność dostrze­ga­nia tego, co było kie­dyś, a czego już nie ma.

Codzien­nie, gdy prze­mie­rzał drogę do Tunelu Kon­ku­biny i z powro­tem, Shūichi miał wra­że­nie, że ktoś go obser­wuje. Kilka razy obej­rzał się, ale nikogo nie zoba­czył.

Pew­nej nie­dzieli, dwa tygo­dnie od jego przy­jazdu do Kama­kury, minął cmen­tarz i popa­trzył z daleka na swój dom. Przy­glą­dał się mu, jakby widział go po raz pierw­szy w życiu, i stwier­dził, że pre­zen­tuje się cał­kiem nie­źle, ale wciąż wzbu­dza zbyt wiele wspo­mnień. Uznał, że powi­nien prze­ma­lo­wać ele­wa­cję. Dopiero wów­czas zdał sobie sprawę z tego, co tak naprawdę pró­bo­wał zro­bić: odmie­nić go, odda­lić od sie­bie na tyle, by być w sta­nie się z nim roz­stać.

Wła­śnie wtedy zauwa­żył cień przy fron­to­wych drzwiach.

Zatrzy­mał się. Wzro­kiem śle­dził postać, która krą­żyła wokół domu. Zaglą­dała przez okna z nie­wła­ści­wej strony i zda­wała się szu­kać spo­sobu, aby dostać się do środka.

Shūichi nie reago­wał. Zbli­żył się jedy­nie na tyle, by zorien­to­wać się, że cień nale­żał do dziecka i że znało ono dosko­nale ten dom.

Dopiero gdy zoba­czył, jak wycho­dzi z garażu ze starą konewką jego matki i raź­nym kro­kiem prze­mie­rza tunel z torbą pełną ksią­żek i innych szpar­ga­łów, ruszył ponow­nie pod górę.

Męż­czy­zna zbli­żył się do tunelu i spoj­rzał w głąb, ale po chłopcu nie było już śladu.

Gdy był nasto­lat­kiem, Shūichi wyru­szał nad ocean o świ­cie, z deską sur­fin­gową przy­mo­co­waną do roweru, z cie­niem Fudżi wyła­nia­ją­cym się po pra­wej stro­nie zza przy­lądka Ina­mu­ra­ga­saki. Miał wra­że­nie, że morze każ­dego ranka rodzi tę górę na nowo. Uczu­cie, które towa­rzy­szyło mu, gdy wcho­dził z deską do wody, mając przed sobą ten olbrzymi masyw, potra­fił wyra­zić, jedy­nie przy­zna­jąc, że nie jest w sta­nie opi­sać go sło­wami.

Już w doro­słym życiu, po prze­pro­wadzce do Tokio, jeśli w week­end nie miał innych pla­nów, wra­cał do Kama­kury i spę­dzał całą sobotę i nie­dzielę, spa­ce­ru­jąc wokół świą­tyń, odpo­czy­wa­jąc na plaży i rysu­jąc. Cza­sami wsia­dał na rower i peda­ło­wał aż na wyspę Eno­shima, wspi­nał się na sam jej szczyt, gdzie zata­piał się w cha­otycz­nym zgiełku tury­stów, wpa­trzony w roz­cią­ga­jącą się przed nim pano­ramę.

Gdy wra­cał, matka cze­kała na niego w ogro­dzie, zatro­skana tak samo jak wtedy, gdy w dzie­ciń­stwie przy­słu­chi­wała się biciu jego serca.

– Jak było dziś nad morzem? – pytała, po czym badała mu puls i upew­niała się, czy nie ma zadyszki.

– To tylko od jazdy pod górę – odpo­wia­dał za każ­dym razem, a ona kon­se­kwent­nie zda­wała się nie do końca prze­ko­nana.

W wieku osiem­na­stu lat Shūichi pod­jął naukę na Tokij­skim Uni­wer­sy­te­cie Sztuki. Nie chcąc pła­cić za wyna­jem miesz­ka­nia, codzien­nie poko­ny­wał trasę z Kama­kury i z powro­tem, ale godzinna podróż pocią­giem wcale mu nie cią­żyła. Błę­kit gór, które uka­zy­wały mu się przed oczami za każ­dym razem, gdy wysia­dał na doce­lo­wej sta­cji, wyna­gra­dzał mu prze­bytą drogę.

Cho­ciaż na­dal miesz­kali pod jed­nym dachem, ich odmienny rytm dnia spra­wiał, że Shūichi i jego matka rzadko się widy­wali. Sta­rali się jed­nak, co jakiś czas, wra­cać do wspól­nych rytu­ałów: śnia­dań, które przy­po­mi­nały bar­dziej obiady, noc­nych poga­wę­dek przy kotatsu, popi­ja­nia her­baty z yuzu na wyima­gi­no­wany ból gar­dła. Uczu­cie, zasiane na samym początku z pie­czo­ło­witą tro­ską, uro­sło i z bie­giem lat obro­dziło taką obfi­to­ścią kwia­tów i owo­ców, że jego pod­trzy­ma­nie nie wyma­gało już więk­szego wysiłku.

Shūichi wiele jej zawdzię­czał. Przede wszyst­kim swój zawód – pracę, która wypeł­niała jego dni kolo­rami, karierę ilu­stra­tora. Matka wie­działa, jak doce­nić prze­ni­kli­wość jego spoj­rze­nia, dzięki któ­remu Shūichi, już jako dziecko, zaczął zamie­niać koty w sekret­nych posłań­ców, okna w magiczne por­tale, a owady rado­śnie wycho­dzące na świat latem w przy­by­szów z innych pla­net. Wie­rzyła w niego, nawet wtedy, gdy nic nie wska­zy­wało, że na to zasłu­guje.

Odkąd ode­szła, jakaś cząstka jego też jakby zga­sła. Nie potra­fił opi­sać tego sło­wami, ale czuł, że nić, która wią­zała go ze świa­tem, kolejny raz się poluź­niła.

Jego matka była pogodną kobietą. Trudno mu było przy­po­mnieć sobie, by się zło­ściła. Jej gniew roz­my­wał się w nie­usta­ją­cej oba­wie, że Shūichiemu może się coś stać. Jed­nak gdy cier­piała, popa­dała w zobo­jęt­nie­nie. Kiedy pięt­na­ście lat wcze­śniej zmarł nagle jej mąż, przez tydzień cho­dziła w tym samym żałob­nym kimo­nie i nie wynio­sła nawet śmieci. Gdy Shūichi odwie­dził ją kilka dni póź­niej, smród czuć było już od progu. Banany i mleko: matka żywiła się tylko tym od dnia pogrzebu.

Ze wszyst­kich jej cech tą, która zapi­sała się naj­sil­niej w jego pamięci, była bez­tro­ska, z jaką obda­rzała wszyst­kich niczym nie­za­słu­żo­nym zaufa­niem. Jeśli nie znaj­do­wała w kimś zalet, sama je sobie wymy­ślała. Już od naj­młod­szych lat uczyła Shūichiego, że na swój spo­sób da się kochać każ­dego. Nie cho­dziło o to, że nie dostrze­gała w ludziach wad, po pro­stu nie obcią­żała ich dodat­kowo nega­tyw­nymi okre­śle­niami. „Pomyśl, jak musi być im źle z samymi sobą”. Nawet komen­tu­jąc naj­bar­dziej maka­bryczne wyda­rze­nia, matka tłu­ma­czyła mu, że fakt koniecz­no­ści osa­dze­nia kogoś w wię­zie­niu, wcale nie ozna­cza, że trzeba do tej osoby żywić nie­chęć. Świa­do­mość, że sza­cu­nek należy się nawet tym, któ­rzy zbłą­dzili, przy­no­siła Shūichiemu poczu­cie ulgi.

Ta wła­śnie nauka, jak żadna inna, do głębi go zmie­niła.

Dla­tego też teraz, roz­my­śla­jąc o tym małym zło­dzie­jaszku, nie był zły, lecz raczej zacie­ka­wiony. Zasta­na­wiał się, na co mu, do dia­ska, ta stara konewka, popla­miony far­tuch matki czy wyszczer­biona szklanka.

Szybko zorien­to­wał się, że pro­ce­der ten powta­rzał się codzien­nie. Po połu­dniu, gdy tylko Shūichi wycho­dził, chło­piec, w dro­dze ze szkoły, regu­lar­nie zakra­dał się do domu.

doki doki

– Tutaj chcę umrzeć – szep­nął star­szy chło­piec.

– Dla­czego aku­rat tutaj? – zapy­tało młod­sze dziecko. Sie­dzieli obok sie­bie nad brze­giem rzeki.

– Bo tutaj umiem nazwać wszyst­kie rze­czy.

– Wszyst­kie?

– Tak, wszyst­kie. Gdy pytam bab­cię o nazwę jakie­goś owada, ona zawsze ją zna. Wie też, jak się lepi jaskół­cze gniazdo i skąd biorą się dziury w żołę­dziach.

– A skąd się biorą?

– Powstają, bo żyją w nich robaki. Nazy­wają się zō-mushi, chrząsz­cze-sło­nie. Tak się na nie mówi, bo mają długi ryjek przy­po­mi­na­jący trąbę.

Star­sze dziecko wstało i wycią­gnęło z kie­szeni garść żołę­dzi.

– Wiem też, gdzie w oko­licy naj­le­piej ich szu­kać. – Podało kole­dze jeden, cały podziu­ra­wiony, po czym ponow­nie ści­szyło głos: – Tak, wła­śnie tu chciał­bym umrzeć.

Młod­szy chło­piec w ciszy przy­glą­dał się żołę­dziowi.

– W ten spo­sób, gdy pew­nego dnia odro­dzę się tak, jak Budda, jako kamień, żołądź czy larwa, będę wie­dział, gdzie jestem. Tutaj zawsze odnajdę drogę do domu, bo tu znam imiona wszyst­kich rze­czy.

Tak wła­śnie powie­dział – znajdę drogę, odro­dzę się jako żołądź albo robak. A może to był liść lub wie­wiórka? Młod­szy chło­piec chciał powie­dzieć, że się nie zga­dza, że jeśli naprawdę musi się w coś prze­isto­czyć, to czy nie lepiej zostać super­bo­ha­te­rem, dino­zau­rem albo przy­naj­mniej więk­szym owa­dem? Jeżeli już koniecz­nie trzeba było się gdzieś wci­snąć, to naj­chęt­niej odro­dziłby się w tej malut­kiej dziurce obok klamki w drzwiach jego pokoju, którą sam po kry­jomu wydłu­bał zębami widelca.

Życie jest nie­koń­czą­cym się pasmem mor­skich kata­strof.

Wyspa, do któ­rej przy­bi­jamy, stan naszego statku, zaim­pro­wi­zo­wana tra­twa, nasze ramiona, jedyny przed­miot, który pozo­stał nam po prze­szłym życiu: wszystko nabiera zna­cze­nia. Ponie­waż w momen­cie, gdy docie­ramy na plażę, nasze poprzed­nie życie staje się jedy­nie wspo­mnie­niem.

Bez względu na to, ile bólu zdo­ła­li­śmy nagro­ma­dzić, roz­po­czy­namy na nowo.

– Roz­bi­tek?

Okno wycho­dziło na węzeł kole­jowy linii Chūo, a tuż obok po pasach dla pie­szych na pobli­skim skrzy­żo­wa­niu mknęły tabuny malut­kich głó­wek. Świa­tło zmie­niło się na czer­wone i wszyst­kie te łebki od szpi­lek zatrzy­mały się przy kra­węż­niku.

Shūichi ski­nął głową. – Tak, roz­bi­tek – mruk­nął, nie odry­wa­jąc wzroku od skrzy­żo­wa­nia.

– Ale zakła­dam, że potem główny boha­ter kogoś spo­tyka…

– Nie, po pro­stu morze wyrzuca go na brzeg.

Shūichi odwró­cił się do męż­czy­zny, który sie­dział przy biurku w głębi pokoju. Od razu poznał cha­rak­te­ry­styczny wyraz zakło­po­ta­nia na jego twa­rzy i to spo­wol­nione wypo­wia­da­nie każ­dego słowa, które redak­tor sto­so­wał za każ­dym razem, gdy zaczy­nali roz­ma­wiać o nowej książce. Jakby oba­wiał się, że nie zro­zu­mie.

– Czyli to histo­ria o prze­trwa­niu?

– Można tak powie­dzieć.

– Rozu­miem…

Przed nim, jak okiem się­gnąć, Tokio. To był pogodny pora­nek, a u jego stóp tonęło całe mia­sto. Kto wie, jak wielu oca­la­łych na­dal wal­czyło, by utrzy­mać się na powierzchni. Tym­cza­sem błę­kit nieba utrzy­my­wał ilu­zję cał­ko­wi­tego spo­koju.

– Ale co się dzieje na tej wyspie?

– Nic – odpo­wie­dział Shūichi, zbli­ża­jąc się do biurka. Odsu­nął krze­sło i usiadł, opie­ra­jąc łok­cie na sko­ro­szy­cie. Redak­tor odru­chowo odchy­lił się do tyłu, prze­no­sząc cały cię­żar ciała na opar­cie fotela.

– Nic, zupeł­nie nic się nie dzieje?

– Nic. Po pro­stu poznaje wyspę. Zwie­rzęta, rośliny. Powie­dział­bym, że zmaga się z samot­no­ścią, jeśli już musimy się doszu­ki­wać jakie­goś głęb­szego sensu.

– Tak, zna­cze­nie…

– Bo doro­śli odczu­wają potrzebę, żeby nada­wać wszyst­kiemu sens.

– Tak przy­pusz­czam.

– No wła­śnie, ale dzieci tego nie robią. One znaj­dują sens w dzia­ła­niu, nie przed czy po nim.

Męż­czy­zna wes­tchnął.

Shūichi wstał i pod­szedł z powro­tem do okna dokład­nie w momen­cie, gdy poma­rań­czowy pociąg linii Chūo prze­jeż­dżał przez sta­cję Kanda i ruszał w kie­runku Tōkyō-eki. Wyobra­ził sobie, że prze­cina on nie powie­trze, lecz wodę, a ogromne fale w kolo­rze oran­żady zale­wają mia­sto po pra­wej i lewej stro­nie torów. Zapach cytru­sów wypeł­nił noz­drza Shūichiego. Zamknął oczy.

– Czyli histo­ria roz­bitka…

– Tak, Ishii-san, roz­bitka.

Po wyj­ściu z biura wydaw­nic­twa Shūichi posta­no­wił, że zamiast korzy­stać z windy, zej­dzie po scho­dach. Przez okna mógł obser­wo­wać prze­jeż­dża­jące pociągi i prze­la­tu­jące wysoko wrony.

Poko­nu­jąc trzy­dzie­ści dwa pię­tra, myślał o chłopcu, który codzien­nie pod­kra­dał coś z jego domu. Zasta­na­wiał się, jaki przed­miot zabie­rze z garażu tego popo­łu­dnia. Patel­nię, książkę obraz­kową czy może jakieś narzę­dzia do pracy w ogro­dzie.

Uśmiech­nął się na myśl o tym, jaką minę zrobi chło­piec, gdy znaj­dzie przy­go­to­wany dla niego pre­zent.

2

Aby zło­wić rybę księ­ży­cową, potrzeba głę­bin ciem­nych jak atra­ment i gar­ści roz­gwiazd.

Aby zła­pać rybę-miecz, nie­zbędna jest gruba sieć i mocna linka.

Na rekinka psiego należy zaczaić się ze smy­czą i mieć w zana­drzu dużo piesz­czot.

Ale jak zło­wić wodne dziecko? Co zro­bić, aby porwać jego serce (a przy tym go nie zra­nić)?

Tydzień wcze­śniej Shūichi obu­dził się w środku nocy zdy­szany. Oddy­chał tak ciężko, jakby wła­śnie, zamiast iść powoli, poko­nał bie­giem drogę na górę. Śniło mu się, że ma znów sześć lat i musi wystą­pić raz jesz­cze w przed­sta­wie­niu na zakoń­cze­nie przed­szkola.

Wszyst­kie dzieci wokół niego były ubrane na czer­wono, miały na sobie stroje, które przy­go­to­wały wspól­nie z nauczy­ciel­kami. Salę zdo­biły okrą­głe wykle­janki, na któ­rych wypi­sano słowa podzię­ko­wa­nia. Na gło­wach cza­peczki wyko­nane z kawał­ków kolo­ro­wego papieru połą­czo­nych gumką. Na pod­ło­dze i pod sto­pami pełno bro­katu i skrawki taśmy kle­ją­cej.

Przez wiele dni ćwi­czyli kroki; muzyka zaczerp­nięta ze zna­nej pio­senki stała się spo­so­bem na wyśpie­wa­nie wdzięcz­no­ści, cele­bra­cję przy­jaźni, którą budo­wali przez te sześć wspól­nie spę­dzo­nych lat, rado­ści na myśl o nowych zna­jo­mo­ściach, które już wkrótce miały odmie­nić ich świat. I fak­tycz­nie ten dzień zapo­cząt­ko­wał roz­łam; dzie­ciaki, w zależ­no­ści od miej­sca zamiesz­ka­nia, były przy­pi­sy­wane do jed­nej z trzech szkół pod­sta­wo­wych roz­miesz­czo­nych w pro­mie­niu dzie­się­ciu kilo­me­trów od sta­cji Kama­kura. Wszystko to działo się w kwiet­niu, pośród kwit­ną­cych wiśni.

Shūichi cze­kał na matkę. Tym­cza­sem poja­wiali się kolejni rodzice jego kole­gów i kole­ża­nek, któ­rzy z onie­śmie­le­niem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla kogoś, kto wkra­cza do świata stwo­rzo­nego z myślą o dzie­ciach, sia­dali na pod­ło­dze i roz­ma­wiali ści­szo­nym gło­sem. Jego matka, która zawsze zja­wiała się przed cza­sem, tym razem się spóź­niała. Kiedy w końcu wypa­trzył ją, wyglą­da­jąc zza kotary, z torebką ści­skaną w dłoni, ubraną w kimono, które cia­sno opi­nało jej drobne ciało, z zaczer­wie­nio­nymi oczami, grubą war­stwą maki­jażu i nabrzmia­łymi ustami, Shūichi od razu wie­dział, że musiało wyda­rzyć się coś złego.

Przez całe przed­sta­wie­nie matka nie prze­sta­wała się uśmie­chać. Sie­działa na klęcz­kach, a Shūichi sta­rał się ze wszyst­kich sił nie myśleć o tym, co mogło się stać.

Jed­nak tym, co wstrzą­snęło nim do tego stop­nia, że w doro­słym życiu na­dal co jakiś czas nawie­dzało go w snach, nie było samo przed­sta­wie­nie, a droga powrotna do domu. Lekko chwiejny krok, któ­rym matka prze­mie­rzała pogrą­żone w mroku ulice Kama­kury, ale przede wszyst­kim noc, któ­rej to Shūichi udał, że idzie spać, a zamiast tego, sto­jąc nie­ru­chomo za drzwiami, przy­glą­dał się, jak zmywa maki­jaż przed lustrem. Ni­gdy nie zapo­mni powol­nych gestów, któ­rymi wsma­ro­wy­wała krem, i tego, jak – jakby za sprawą cza­rów – jej skóra, zamiast sta­wać się na powrót biała, zda­wała się bar­wić pod dotknię­ciem wacika. Gra­nat nocy z domieszką goź­dzi­ko­wej czer­wieni.

We śnie obraz się ury­wał, ale prze­ra­że­nie Shūichiego nara­stało lawi­nowo, przy­bie­ra­jąc formę ole­istego tsu­nami, które pochła­niało jej twarz, spły­wało po szyi, skrę­cało na ramiona, pod posta­cią ciem­nej mazi ście­kało na klatkę pier­siową, aż w końcu cał­ko­wi­cie roz­pusz­czało jego matkę.

Tak naprawdę Shūichi nie był pewien, czy ten dzień w ogóle miał miej­sce, czy może wymy­ślił go sobie po obej­rze­niu w tele­wi­zji jakie­goś filmu doku­men­tal­nego albo na pod­sta­wie plo­tek krą­żą­cych o Koda-san, kobie­cie z sąsiedz­twa, która po latach prze­mocy w końcu zło­żyła donos na swo­jego męża. Shūichi ni­gdy nie zapy­tał matki, czy to się naprawdę wyda­rzyło. Nie dla­tego, że bał się, że zaprze­czy, wręcz prze­ciw­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki