Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na przedmieściach Tokio stoi rodzinny dom Shūichiego. Shūichi ma czterdzieści lat, bliznę na klatce piersiowej i obsesję na punkcie własnego serca. Jego zmarła właśnie matka manipulowała wspomnieniami z dzieciństwa, zawsze przedstawiając łagodniejszą wersję dziecięcych dramatów. Skąd Shūichi ma zatem czerpać odwagę do życia, skoro nie wie, czy kiedykolwiek udało mu się przezwyciężyć trudności?
To wtedy mężczyzna zauważa tajemnicze dziecko, które kręci się wokół jego domu. Ta dziwna obecność wywołuje u Shūichiego wiele pytań: kim jest to dziecko i dlaczego wybrało jego dom? Spotkanie dorosłego i ośmiolatka zmienia na zawsze ich życie. Doprowadza ich do miejsca, które bije rytmem serca, wypowiadanym we wszystkich językach świata. Do Archiwum Bijących Serc.
Oryginalna, głęboka i nieoczywista opowieść o pamięci i tożsamości, o wyobraźni i fantazji.
„Na południowym zachodzie Japonii, ze skrawka morza należącego do dwóch prowincji, Kagawy i Okayamy, wynurza się jedyna w swoim rodzaju wysepka: Teshima. Na wschodnim krańcu wyspy, w ustronnym miejscu stoi nieduży budynek z wielkim oknem wychodzącym na morze. Właśnie tam skatalogowane są bijące serca dziesiątek tysięcy ludzi, pochodzących z najodleglejszych miejsc na planecie – niektóre nadal żywe, inne będące już tylko pozostawionym przez kogoś cieniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Terminy japońskie zostały zapisane zgodnie z systemem transkrypcji Hepburna, a wymowa wszystkich głosek, poza wyjątkami wymienionymi poniżej, jest tożsama z wymową w języku polskim.
Należy zwrócić uwagę na to, że:
ch – jest bezdźwięczną afrykatą wymawianą jak polskie ć
j – afrykata dźwięczna, wymawia się jak polskie dź
s – bezdźwięczna, wymawia się jak polskie s
sh – wymawia się jak ś
w – wymawia się jak u niezgłoskotwórcze w dźwięku zbliżone do polskiego ł
y – wymawia się jak polskie j
z – wymawia się jak polskie dz.
Do oznaczenia długich samogłosek użyto znaku diakrytycznego. Nazwiska zostały zapisane zgodnie z tradycją japońską, według której nazwisko zawsze poprzedza imię.
Na południowym zachodzie Japonii, ze skrawka morza należącego do dwóch prowincji, Kagawy i Okayamy, wynurza się jedyna w swoim rodzaju wysepka: Teshima.
Jeśli wyruszamy ze stolicy, aby się tam dostać, musimy najpierw wsiąść do samolotu, następnie przepłynąć promem, przejechać kawałek autobusem, a żeby właściwie połączyć wszystkie te przesiadki, przyjdzie się nam również sporo nachodzić.
Na wschodnim krańcu wyspy, w ustronnym miejscu stoi nieduży budynek z wielkim oknem wychodzącym na morze. Właśnie tam skatalogowane są bijące serca dziesiątek tysięcy ludzi, pochodzących z najodleglejszych miejsc na planecie – niektóre nadal żywe, inne będące już tylko pozostawionym przez kogoś cieniem.
Miejsce to nazywa się Shinzō-on no Ākaibu, Archiwum Bijących Serc.
Część pierwsza
ばくばくbaku baku
Kłamstwa korygują i upiększają życie, i tak długo, jak nikt nie zna prawdy, nie ma to większego znaczenia.
Christian Boltanski
– Słyszysz to? – pyta dziecko, odwracając się w stronę dorosłego. W chwili, gdy pada to pytanie, mężczyzna ma czterdzieści lat, a zastawki jego serca do tej pory otworzyły się i zamknęły jakieś miliard czterysta siedemdziesiąt milionów razy. Trzysta trzydzieści trzy dni temu znów zaczął nazywać rzeczy po imieniu, znów obchodzą go przyszłe losy świata, kto wygra w Japonii wybory i ile czasu zajmie ludziom zapełnienie morza plastikiem. Znów boi się śmierci.
– Słyszysz? – powtarza dziecko. Te słowa są niczym modlitwa, bo jeśli coś słyszy również dorosły, musi być prawdziwe.
– Jeszcze nie.
Między małymi domkami z drewna i blachy, tam, gdzie schodzą ze ścieżki i gdzie krajobraz Teshimy dzieli się na pół, a na prawo i lewo rozciągają się zielone pola ryżowe, tam właśnie powietrze zaczyna silniej drżeć.
Dziecko nie powtarza pytania, za to przygląda się uważnie dorosłemu.
Mężczyzna tym razem przytakuje. Teraz już słyszy.
Chcąc zapanować nad własnymi emocjami, przykuca, żeby znaleźć się na wysokości maleńkiego człowieka, którego ma przed sobą, niewzruszony niczym Mojżesz przed rozstępującymi się morskimi wodami.
O ile wcześniej nie słyszeli niczego, teraz dźwięk ten jest wszechobecny. Pam-pam, bam-bam, doki doki, thump thump. Wzgórze zdaje się nie przestawać drżeć.
Dziecko przykłada dłoń do piersi, zamyka oczy.
Doef doef, boum boum, tu tump.
– Jesteśmy już blisko.
Ta wyspa jest sercem. Kurczy się wraz z nieregularnym rytmem fal. Przypływy i odpływy spowalniają puls, czasem sprawiają, że przeskakuje o jedno lub dwa uderzenia, ale potem zawsze podejmują przerwany wcześniej cykl.
W miesiącach poprzedzających ten dzień zarówno dorosły, jak i dziecko nauczyli się, że rzeczy, które są nam najdroższe, jak konkretna melodia, montaż danego filmu, jakiś określony dźwięk, współbrzmią z wewnętrznym rytmem naszych umysłów. Zasada ta nazywana jest fluktuacją 1/f i to właśnie ona odpowiada również za regulację bicia ludzkiego serca. Coś pozornie jednostajnego, a w rzeczywistości nieznacznie niestabilnego.
Dziecko pochyla się, przyciska ucho do ścieżki biegnącej między ryżowymi polami.
Mężczyzna się nie sprzeciwia: nagle przypomina sobie, że kiedy miał sześć lat, położył się na ulicy, żeby zobaczyć świat z punktu widzenia mrówek. To pozorne wrażenie niepozostawiania śladów. Wszystko musiało zacząć się, pomyślał, od tego patrzenia na rzeczy z dołu. Jego matka, która była wtedy przy nim, pozwoliła mu na to. „Aby zrozumieć siebie, trzeba najpierw poznać jak najwięcej stworzeń, nawet tych, które w niczym nas nie przypominają” – zwykła mówić, a on, pragnąc zakwestionować słuszność tego twierdzenia, usprawiedliwiał każde swoje dziwaczne zachowanie tym, że chce zrozumieć. Dorosły przypomina sobie teraz, jak tam, w samym środku miasta, poczuł po raz pierwszy silne zawroty głowy, niemalże dowód nieprzerwanego obracania się Ziemi, która dotychczas zdawała mu się nieruchoma.
To samo odczuwa teraz chłopiec, z tym że w jego przypadku to pulsacja powietrza.
Mały wstaje.
– Jestem głodny. Mamy coś do jedzenia?
– Tak, jasne. – Dorosły wyciąga z plecaka dwa onigiri. Siadają na skraju pola ryżowego.
Po bliżej nieokreślonej liczbie drżeń powietrza rytm ustaje.
Na dłuższą chwilę zapada cisza, a wkrótce potem wszystko zaczyna się od nowa.
To sztafeta: jedno serce przekazuje pałeczkę następnemu.
Jest październik. Pola wybrzmiewają pełnią lata, które – jak można by sądzić po tych dwóch dniach niespodziewanych jesiennych upałów – postanowiło wrócić na południowy zachód Japonii. Udało mu się nabrać ważki, które znów wzniosły się do lotu; na wyspie Teshima, mamione wysokimi temperaturami, wypełzły spod ziemi nawet cykady.
Chłopiec klęka co raz, żeby zbadać opuszką palca pozostawione przez nie otwory.
– Jesteśmy już blisko. Według mapy mamy przed sobą jeszcze tylko kilkaset metrów.
– To tam? – pyta dziecko, wskazując palcem.
– Tak, chodźmy.
Dorosły nie wie jeszcze, co tak naprawdę znajdzie za wzgórzem. Coś przeczuwa, ale w rzeczywistości nic jeszcze nie wie. Podobnie jak nie pojmuje się czasu, jednocześnie w nim żyjąc. Również dziecko niczego nie wie, ale przywykło do tego, że nie rozumie. W konsekwencji z łatwością zakochuje się w tej niespodziewanej podróży, w uczuciu, jakim darzy go dorosły, w myśli o tym, że dźwięk ludzkich serc ma swoje własne miejsce na ziemi, i to mu wystarcza do szczęścia.
Wdrapują się po zboczu prowadzącym do świątyni Karato Hachiman, po czym, zgodnie ze wskazówkami na mapie, skręcają w prawo; rękami odgarniają gałęzie. Po lewej stronie widać morze.
Dźwięk bijących serc wzmaga się stopniowo, w miarę jak zbliżają się do Archiwum.
Mężczyzna i dziecko stawiają kroki ostrożnie, jakby przemierzali pole minowe: obu zdaje się, że stąpają po tykającej bombie.
– Tam! – woła mężczyzna, gdy tylko między turkusowym błękitem nieba a surową bielą piasku dostrzega niski, kwadratowy budynek z czarnego cedru. Wygląda jak zapomniany na plaży klocek Lego.
Właśnie wtedy rytm drżenia powietrza zmienia się ponownie, zaczyna wibrować w tempie, którego mężczyzna nie rozpoznaje.
Kiedy otwierają drzwi Archiwum, dorosły nie może oprzeć się wrażeniu, że cała ta droga, którą przebyli, cały ten czas, te trzysta trzydzieści trzy wspólnie spędzone dni i wszystkie poprzedzające je lata, które upłynęły im na wzajemnym unikaniu się, doprowadziły go właśnie tu.
Nigdy się o tym nie dowie, ale dokładnie w chwili, gdy lekko kłania się witającemu ich przy wejściu młodemu mężczyźnie w białym fartuchu, w powietrzu rozbrzmiewa bicie serca, które kiedyś znał doskonale.
Bez znaczenia było to, że miał zaledwie pięć lat.
Shūichi zaciskał dłonie na kierownicy pewien, że rusza właśnie ku wielkiej przygodzie. Ucieczkę spod nadzoru matki zaplanował z precyzją, która – jeśli tylko kobieta wiedziałaby, jak to zrobił – byłaby niezbitym dowodem na jego ponadprzeciętną inteligencję, a już na pewno mówiłaby wiele o tym, jak uważnie ją obserwował.
Pięć lat Shūichiego naciskało na siodełko czerwonego rowerka bez pedałów. A on miał tylko jeden cel: sprawić, by jego serce pękło.
Mieszkali w Kamakurze, na szczycie wzgórza, gdzie niewiadomego pochodzenia tunel łączył dzielnice Ōmachi i Komachi. Przez niektórych nazywany był Tunelem Konkubiny, ponieważ według jednej z legend pewien właściciel ziemski kazał go wydrążyć, aby móc spotykać się po drugiej stronie góry ze swoją nałożnicą; inne teorie sugerowały, że był to schron przeciwlotniczy wykorzystywany przez japońską armię do przechowywania sprzętu komunikacyjnego podczas II wojny światowej.
Zbocze prowadzące do tunelu było po obu stronach bardzo strome, nachylenie było tak ostre, że jeśli ktoś zapuścił się tam przez przypadek, w połowie drogi mogło zabraknąć mu tchu. Dojechanie na górę na rowerze innym niż elektryczny było niewykonalne, a dzieciaki z okolicy często zakładały się o to, czyja mandarynka albo kulka doturla się na dół pierwsza. Pewien licealista, który bawił się tam w dzieciństwie, spróbował nawet obliczyć energię grawitacyjną, zasięg, wahania prędkości w zależności od gabarytów przedmiotu, tego, czy w momencie startu znajdował się on na ziemi, czy też był rzucany z ręki (w tym przypadku dochodziła wysokość zwolnienia): ostatecznie uznał, że najlepiej zapomnieć o tym wszystkim i po prostu grać.
Wyścigi organizowane przez dzieciaki rozgrywały się jednak wyłącznie po jednej stronie tunelu; gra po drugiej była zakazana, zarówno dlatego, że ścieżka zakręcała tam od razu najpierw w lewo, a potem w prawo, ale także dlatego, że już z samej góry widać było groby niewielkiego cmentarza wykutego w żłobieniach na zboczu wzgórza.
Mawiano, że w letnie noce duchy zmarłych przeistaczały się w płomienie, a w dzień przybierały postać kalejdoskopów motyli.
Shūichi był już wystarczająco duży, by bać się duchów, nie odczuwał jednak strachu. Był owładnięty tylko jednym lękiem, tym o własne serce i o to, że w każdej chwili może ono pęknąć.
Zaraz po urodzeniu stwierdzono u niego szmery w sercu, łagodną arytmię. Drażniła go ta muzyka, której matka słuchała w skupieniu każdego ranka i każdego wieczoru, jakby z jego maleńkiej klatki piersiowej, przez metalowy krążek i dwie małe oliwki, płynęły nie wiadomo jakie proroctwa.
Nie wolno było mu ścigać się z pociągami ani jeździć na karuzelach w Jokohamie. Nie uczestniczył nawet w letnich festynach, aby unikać atmosfery ogólnego podniecenia i huku wielkich bębnów.
– Tak wygląda twoje serce – tłumaczyła mu dziesiątki razy matka, rysując jego kształt ołówkiem – a tutaj jest ta dziurka, która – gdy za dużo biegasz albo się męczysz – rozszerza się i rozszarpuje tkanki.
Za każdym razem, gdy mu to wyjaśniała, kobieta sięgała do biurka po nowy arkusz papieru. To wspólne drążenie genezy problemu wydawało się niezbędne, aby wzbudzić w nim strach.
I właśnie tak Shūichi znalazł się na szczycie tego stromego zbocza z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy.
Postanowił zrobić najniebezpieczniejszą rzecz na świecie i zobaczyć, co się stanie.
Wystarczyło mu, że usłyszał odgłos matczynych kroków, głos, który go wołał.
Krzyk, który wyrwał się jej, gdy tylko dostrzegła sylwetkę syna na rowerze, zadziałał jak gwizdek startowy.
– Shūichi!!!
Chłopiec odepchnął się mocno nogami, po czym uniósł je w górę, rozkładając w literę V. Niebo zdawało mu się na wyciągnięcie ręki.
Pędząc w dół z nieznaną mu dotąd prędkością, wyobrażał sobie, że zamienia się w strzałę, olbrzymią, jak ta, którą widział wiszącą pod dachem świątyni Tsurugaoka Hachiman-gū w Nowy Rok. Jej długość przekraczała co najmniej pięciokrotnie wzrost jego matki.
– Shūichi, stój! Shūichiii!
Trzydzieści pięć lat później wspomnienie tego dnia było nadal żywe. Najdokładniej zapisało mu się w pamięci ogłuszające dudnienie jego serca.
I chociaż doskonale pamiętał, jak pędził w dół, mając wrażenie, że przecina powietrze, swoje drobne dłonie zaciśnięte na kierownicy, maskę białego samochodu, który o mały włos go nie potrącił, przejmujący ból barku i ramienia, które, uderzając o niski murek, złamał niczym ptak, chcący nauczyć się latać zbyt szybko, skrzydło, a potem zakrwawione kolana i wybity ząb, którego brak przez dwa lata oszpecał jego uśmiech, mimo że potrafił odtworzyć wydarzenia tego dnia sekunda po sekundzie, jego matka uparcie zaprzeczała, jakoby coś podobnego miało kiedykolwiek miejsce.
– To najpewniej wytwór twojej wyobraźni.
Taką samą odpowiedź Shūichi usłyszał, gdy jego ukochany blok rysunkowy wpadł do rzeki Nameri, gdy ojciec w przypływie złości połamał jego łuk, gdy w wyniku trzęsienia ziemi jego kot zginął przygnieciony stertą narzędzi, a nawet podczas tej feralnej podróży do Kagoshimy, gdy zostawili w pociągu misia Loretta.
Shūichi opowiadał matce o tych bolesnych wspomnieniach, o wypadkach, godzinach płaczu, dzięki którym pamiętał o dziecięcych tragediach, ale ona niezmiennie im zaprzeczała. Przecież podczas tamtej podróży miś został w domu i rzeczywiście, gdy wrócili do domu, znaleźli go na łóżku, gdzie czekał na nich spokojny i jakby trochę czystszy; blok rysunkowy na pewno też znajdzie się gdzieś w jego pokoju, a łuk – leży na werandzie, nietknięty.
– Po prostu odkupiłaś te rzeczy kilka dni później – oskarżał ją Shūichi, i faktycznie, kota już nigdy więcej nie zobaczył.
– Musiał przestraszyć się trzęsienia ziemi. Wiesz, że uwielbiał się włóczyć. Na pewno zamieszkał u kogoś innego.
Shūichi mógł jednak przysiąc, że widział pod stertą narzędzi w komórce zmasakrowane zwłoki, pamięta, jak zapłakana matka wzięła go wtedy na ręce i zaniosła do kuchni, włączyła telewizor, przytuliła go, a później, po kryjomu, wymknęła się, żeby posprzątać.
– Przecież widziałem – gorączkował się – widziałem, jak zakopałaś go w ogrodzie!
– Shūichi, ty zawsze miałeś bujną wyobraźnię, to właśnie dzięki niej stałeś się tym, kim dziś jesteś.
Zaprzeczała wszystkiemu z takim spokojem, że sam nie wiedział, co o tym myśleć. Jak to możliwe, że Shūichi nigdy nie płakał, a jego miłość była zawsze odwzajemniana? Zdawało się, że dzieciństwo spędził w świecie z bajki.
– A co z tymi wszystkimi bliznami na ramieniu i kolanach?
– Już ci mówiłam, że moim zdaniem dorobiłeś się ich w dorosłym życiu. Ale jak i kiedy, tego nie wiem. Nie mieszkałeś już wtedy z nami.
– Ale ja pamiętam doskonale, jak pędziłem na rowerze i jak uderzyłem w mur, pamiętam ten samochód, który o mały włos…
– Musiało ci się to przyśnić. W dzieciństwie kochałeś rośliny, słone onigiri i książki obrazkowe. Godzinami rysowałeś, głównie pejzaże i okna.
Przy trzecim nieudanym podejściu Shūichi zwykle ustępował. Jednak co jakiś czas podejmował kolejne próby, bo w głębi ducha nie potrafił odpuścić. Ostatni raz zapytał matkę o wypadek na rowerze, gdy miał trzydzieści osiem lat, a ona siedemdziesiąt pięć. I tym razem nic z tego. Podobnie jak w przeszłości, obdarzyła go cierpliwym uśmiechem:
– Daj sobie spokój, Shūichi, miałeś cudowne dzieciństwo. Nagromadziłeś tyle szczęścia, że wystarczy ci na całe dorosłe życie.
Potem wydarzyło się to, co się wydarzyło, i dla wszystkich stało się jasne, że nieprędko będzie można wrócić do mówienia o szczęściu.
Prędkość, z jaką biło serce Shūichiego, gdy pędził (lub wyobrażał sobie, że pędzi) na rowerze w dół zbocza
Serce pięciolatka bije z prędkością od siedemdziesięciu pięciu do stu piętnastu uderzeń na minutę. U osób starszych spowalnia do sześćdziesięciu. Jeśli żyjemy wystarczająco długo, nasze serce przemierza trasę ciągnącą się na trzy miliardy uderzeń.
Kiedy się zatrzyma, będzie miało za sobą siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat nieprzerwanej muzyki, której nikt uważnie nie słuchał. Chyba że w wyjątkowych sytuacjach, jak wizyta lekarska, po biegu, czy po miłosnym akcie. Ewentualnie w tych rzadko przydarzających się chwilach, gdy czujemy nagłą, irracjonalną potrzebę upewnienia się, że wszystko jest w porządku, i przykładamy dłoń do własnej piersi.
W momencie najintensywniejszego wysiłku podczas tego zjazdu, serce Shūichiego dochodziło do stu osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Chociaż, nawet jeśli tamtego dnia chłopiec zostałby w swoim pokoju i obejmując misia Loretta, jedynie wyobraził sobie bardzo realistycznie ten wyczyn, jego tętno mogłoby osiągnąć tę samą wartość.
Chłopiec, który tamtego dnia być może cudem uniknął zderzenia się z samochodem i który przypuszczalnie wylądował na murze niewielkiej willi, miał teraz czterdzieści lat i pokonywał tę drogę w przeciwnym kierunku.
Była jesień i wzdłuż Tunelu Konkubiny usypały się stosy liści.
W oparciu o dowolną z dwóch teorii, których punktem wyjścia był jeden pewnik, a mianowicie fakt, że miał kiedyś pięć lat i posiadał serce oraz rower, wykształciła się jego początkowo spokojna egzystencja, która po trzydziestce znacznie się skomplikowała. Shūichi dopatrywał się przyczyn zawiłości swojego dorosłego życia w uległości. Ostatecznie, to on dopuścił do siebie świat, zakochał się w kobiecie, wielokrotnie mówił „tak” i robił to z zaskakującą lekkością.
W wieku czterdziestu lat wciąż nie był pewien, czy powinien uznać tamte czasy za pomyłkę, czy też za prawdziwe szczęście, takie, które zdarza się tylko raz.
Dotarł do rodzinnego domu zdyszany, a jego serce biło mocno w piersi. Zauważył, że furtka była niedomknięta, i pomyślał, że może jakieś dzikie zwierzę zadomowiło się w ogrodzie w ciągu tych trzech tygodni, gdy nikogo tu nie było.
Poczuł ukłucie smutku, gdy przypomniał sobie, jak matka zawsze wychodziła, aby go powitać, zanim jeszcze zdążył dotrzeć do drzwi.
Dopiero gdy okazało się, że nie może włożyć klucza do zamka, porzucił teorię o dzikich zwierzętach. Ktoś ewidentnie próbował się włamać i złamany fragment klucza pozostał wewnątrz.
Kwestię zamka udało się rozwiązać w ciągu jednego dnia. Shūichi zadzwonił na policję i zgłosił incydent.
Jednakże myśl o próbie włamania nie dawała mu spokoju. Kto mógł chcieć się włamać do tego domu? A przede wszystkim, kto miał klucz? Z tego, co wiedział, istniały tylko dwie kopie – ta, którą dał sąsiadowi, i jego własna.
Od pogrzebu matki minęły trzy tygodnie. Shūichi poświęcił ten czas na szybkie przeorganizowanie mapy swoich uczuć, przyzwyczajeń i obowiązków zawodowych, po czym, po dwunastu latach spędzonych w Tokio, powrócił do Kamakury. Planował wyremontować dom rodzinny, a następnie sprzedać go lub wynająć.
Wiedział, że jedynym sposobem na pozbycie się rzeczy jest wczucie się w rolę kogoś, kto nie zna domu. Bez wspomnień jesteśmy bardziej skuteczni i zdeterminowani.
Zatrudnił pomocnika, nie dlatego, że sam nie dałby sobie rady, ale raczej ze względu na to, że obecność kogoś nieznajomego pomagała mu zachować dystans podczas uprzątania domu.
Było to wyczerpujące zajęcie. Wszystkie pomieszczenia były wypełnione tysiącami, dziesiątkami tysięcy najrozmaitszych przedmiotów. Zadziwiało go, jak wielką czcią darzyła je jego matka. Miał wrażenie, że ślepo wierzyła, że dzięki nim ich życie będzie wydawać się lepsze.
Shūichi zaczął od pozbywania się wszystkiego, co w jakiś sposób nawiązywało do codziennego życia: zapasów jedzenia, środków czystości, ręczników, leków. Wyzbył się nawet artykułów pierwszej potrzeby, przekonany, że jeśli zacznie robić wyjątki, nie będzie już w stanie niczego wyrzucić. Zebrał rzeczy matki i zapakował je w duże, ponumerowane pudła. Ustawił je w garażu; samochód, którego od lat nikt nie używał, sprzedał.
W dwa dni, z pomocą pracownika, usunął tapety ze wszystkich pokoi: zapach dojrzałych jabłek, który był nieodłączną częścią jego wspomnień z dzieciństwa, zniknął. Następnie zajął się odnawianiem kuchni i łazienki. Usunął z podłogi maty tatami, zlecił położenie parkietu i zamontował nowe rolety.
Każdego dnia miał wrażenie, że to właśnie ten decydujący moment, który odmieni dom, że w końcu pozbędzie się wszystkich niepotrzebnych rzeczy i wspomnień. Dni jednak mijały, jeden po drugim, a praca zdawała się nie mieć końca.
Czasami wydawało mu się, że widzi matkę. Pewnego popołudnia zastał ją w kuchni, była nieco po pięćdziesiątce, chowała do szafki garnek, w którym co roku marynowała umeboshi; innego razu, wieczorem, już jako staruszka, trzymała się ściany korytarza, zmierzając do łazienki; wreszcie w ogrodzie, bardzo młoda, jak tamtego lata, gdy popychała go na huśtawce, którą sama skonstruowała z lin i drewnianej deski, a potem zawiesiła na gałęzi dębu.
Kiedy ogarniała go nostalgia, Shūichi sięgał po swój szkicownik, siadał na werandzie i rysował swoją matkę dokładnie taką, jaką ją widział. Uśmiechniętą, zawsze niewytłumaczalnie spokojną.
W sytuacjach, w których inni zrobiliby zdjęcie, on od zawsze zdawał się na ołówek, a przede wszystkim na swoją zdolność dostrzegania tego, co było kiedyś, a czego już nie ma.
Codziennie, gdy przemierzał drogę do Tunelu Konkubiny i z powrotem, Shūichi miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Kilka razy obejrzał się, ale nikogo nie zobaczył.
Pewnej niedzieli, dwa tygodnie od jego przyjazdu do Kamakury, minął cmentarz i popatrzył z daleka na swój dom. Przyglądał się mu, jakby widział go po raz pierwszy w życiu, i stwierdził, że prezentuje się całkiem nieźle, ale wciąż wzbudza zbyt wiele wspomnień. Uznał, że powinien przemalować elewację. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę z tego, co tak naprawdę próbował zrobić: odmienić go, oddalić od siebie na tyle, by być w stanie się z nim rozstać.
Właśnie wtedy zauważył cień przy frontowych drzwiach.
Zatrzymał się. Wzrokiem śledził postać, która krążyła wokół domu. Zaglądała przez okna z niewłaściwej strony i zdawała się szukać sposobu, aby dostać się do środka.
Shūichi nie reagował. Zbliżył się jedynie na tyle, by zorientować się, że cień należał do dziecka i że znało ono doskonale ten dom.
Dopiero gdy zobaczył, jak wychodzi z garażu ze starą konewką jego matki i raźnym krokiem przemierza tunel z torbą pełną książek i innych szpargałów, ruszył ponownie pod górę.
Mężczyzna zbliżył się do tunelu i spojrzał w głąb, ale po chłopcu nie było już śladu.
Gdy był nastolatkiem, Shūichi wyruszał nad ocean o świcie, z deską surfingową przymocowaną do roweru, z cieniem Fudżi wyłaniającym się po prawej stronie zza przylądka Inamuragasaki. Miał wrażenie, że morze każdego ranka rodzi tę górę na nowo. Uczucie, które towarzyszyło mu, gdy wchodził z deską do wody, mając przed sobą ten olbrzymi masyw, potrafił wyrazić, jedynie przyznając, że nie jest w stanie opisać go słowami.
Już w dorosłym życiu, po przeprowadzce do Tokio, jeśli w weekend nie miał innych planów, wracał do Kamakury i spędzał całą sobotę i niedzielę, spacerując wokół świątyń, odpoczywając na plaży i rysując. Czasami wsiadał na rower i pedałował aż na wyspę Enoshima, wspinał się na sam jej szczyt, gdzie zatapiał się w chaotycznym zgiełku turystów, wpatrzony w rozciągającą się przed nim panoramę.
Gdy wracał, matka czekała na niego w ogrodzie, zatroskana tak samo jak wtedy, gdy w dzieciństwie przysłuchiwała się biciu jego serca.
– Jak było dziś nad morzem? – pytała, po czym badała mu puls i upewniała się, czy nie ma zadyszki.
– To tylko od jazdy pod górę – odpowiadał za każdym razem, a ona konsekwentnie zdawała się nie do końca przekonana.
W wieku osiemnastu lat Shūichi podjął naukę na Tokijskim Uniwersytecie Sztuki. Nie chcąc płacić za wynajem mieszkania, codziennie pokonywał trasę z Kamakury i z powrotem, ale godzinna podróż pociągiem wcale mu nie ciążyła. Błękit gór, które ukazywały mu się przed oczami za każdym razem, gdy wysiadał na docelowej stacji, wynagradzał mu przebytą drogę.
Chociaż nadal mieszkali pod jednym dachem, ich odmienny rytm dnia sprawiał, że Shūichi i jego matka rzadko się widywali. Starali się jednak, co jakiś czas, wracać do wspólnych rytuałów: śniadań, które przypominały bardziej obiady, nocnych pogawędek przy kotatsu, popijania herbaty z yuzu na wyimaginowany ból gardła. Uczucie, zasiane na samym początku z pieczołowitą troską, urosło i z biegiem lat obrodziło taką obfitością kwiatów i owoców, że jego podtrzymanie nie wymagało już większego wysiłku.
Shūichi wiele jej zawdzięczał. Przede wszystkim swój zawód – pracę, która wypełniała jego dni kolorami, karierę ilustratora. Matka wiedziała, jak docenić przenikliwość jego spojrzenia, dzięki któremu Shūichi, już jako dziecko, zaczął zamieniać koty w sekretnych posłańców, okna w magiczne portale, a owady radośnie wychodzące na świat latem w przybyszów z innych planet. Wierzyła w niego, nawet wtedy, gdy nic nie wskazywało, że na to zasługuje.
Odkąd odeszła, jakaś cząstka jego też jakby zgasła. Nie potrafił opisać tego słowami, ale czuł, że nić, która wiązała go ze światem, kolejny raz się poluźniła.
Jego matka była pogodną kobietą. Trudno mu było przypomnieć sobie, by się złościła. Jej gniew rozmywał się w nieustającej obawie, że Shūichiemu może się coś stać. Jednak gdy cierpiała, popadała w zobojętnienie. Kiedy piętnaście lat wcześniej zmarł nagle jej mąż, przez tydzień chodziła w tym samym żałobnym kimonie i nie wyniosła nawet śmieci. Gdy Shūichi odwiedził ją kilka dni później, smród czuć było już od progu. Banany i mleko: matka żywiła się tylko tym od dnia pogrzebu.
Ze wszystkich jej cech tą, która zapisała się najsilniej w jego pamięci, była beztroska, z jaką obdarzała wszystkich niczym niezasłużonym zaufaniem. Jeśli nie znajdowała w kimś zalet, sama je sobie wymyślała. Już od najmłodszych lat uczyła Shūichiego, że na swój sposób da się kochać każdego. Nie chodziło o to, że nie dostrzegała w ludziach wad, po prostu nie obciążała ich dodatkowo negatywnymi określeniami. „Pomyśl, jak musi być im źle z samymi sobą”. Nawet komentując najbardziej makabryczne wydarzenia, matka tłumaczyła mu, że fakt konieczności osadzenia kogoś w więzieniu, wcale nie oznacza, że trzeba do tej osoby żywić niechęć. Świadomość, że szacunek należy się nawet tym, którzy zbłądzili, przynosiła Shūichiemu poczucie ulgi.
Ta właśnie nauka, jak żadna inna, do głębi go zmieniła.
Dlatego też teraz, rozmyślając o tym małym złodziejaszku, nie był zły, lecz raczej zaciekawiony. Zastanawiał się, na co mu, do diaska, ta stara konewka, poplamiony fartuch matki czy wyszczerbiona szklanka.
Szybko zorientował się, że proceder ten powtarzał się codziennie. Po południu, gdy tylko Shūichi wychodził, chłopiec, w drodze ze szkoły, regularnie zakradał się do domu.
– Tutaj chcę umrzeć – szepnął starszy chłopiec.
– Dlaczego akurat tutaj? – zapytało młodsze dziecko. Siedzieli obok siebie nad brzegiem rzeki.
– Bo tutaj umiem nazwać wszystkie rzeczy.
– Wszystkie?
– Tak, wszystkie. Gdy pytam babcię o nazwę jakiegoś owada, ona zawsze ją zna. Wie też, jak się lepi jaskółcze gniazdo i skąd biorą się dziury w żołędziach.
– A skąd się biorą?
– Powstają, bo żyją w nich robaki. Nazywają się zō-mushi, chrząszcze-słonie. Tak się na nie mówi, bo mają długi ryjek przypominający trąbę.
Starsze dziecko wstało i wyciągnęło z kieszeni garść żołędzi.
– Wiem też, gdzie w okolicy najlepiej ich szukać. – Podało koledze jeden, cały podziurawiony, po czym ponownie ściszyło głos: – Tak, właśnie tu chciałbym umrzeć.
Młodszy chłopiec w ciszy przyglądał się żołędziowi.
– W ten sposób, gdy pewnego dnia odrodzę się tak, jak Budda, jako kamień, żołądź czy larwa, będę wiedział, gdzie jestem. Tutaj zawsze odnajdę drogę do domu, bo tu znam imiona wszystkich rzeczy.
Tak właśnie powiedział – znajdę drogę, odrodzę się jako żołądź albo robak. A może to był liść lub wiewiórka? Młodszy chłopiec chciał powiedzieć, że się nie zgadza, że jeśli naprawdę musi się w coś przeistoczyć, to czy nie lepiej zostać superbohaterem, dinozaurem albo przynajmniej większym owadem? Jeżeli już koniecznie trzeba było się gdzieś wcisnąć, to najchętniej odrodziłby się w tej malutkiej dziurce obok klamki w drzwiach jego pokoju, którą sam po kryjomu wydłubał zębami widelca.
Życie jest niekończącym się pasmem morskich katastrof.
Wyspa, do której przybijamy, stan naszego statku, zaimprowizowana tratwa, nasze ramiona, jedyny przedmiot, który pozostał nam po przeszłym życiu: wszystko nabiera znaczenia. Ponieważ w momencie, gdy docieramy na plażę, nasze poprzednie życie staje się jedynie wspomnieniem.
Bez względu na to, ile bólu zdołaliśmy nagromadzić, rozpoczynamy na nowo.
– Rozbitek?
Okno wychodziło na węzeł kolejowy linii Chūo, a tuż obok po pasach dla pieszych na pobliskim skrzyżowaniu mknęły tabuny malutkich główek. Światło zmieniło się na czerwone i wszystkie te łebki od szpilek zatrzymały się przy krawężniku.
Shūichi skinął głową. – Tak, rozbitek – mruknął, nie odrywając wzroku od skrzyżowania.
– Ale zakładam, że potem główny bohater kogoś spotyka…
– Nie, po prostu morze wyrzuca go na brzeg.
Shūichi odwrócił się do mężczyzny, który siedział przy biurku w głębi pokoju. Od razu poznał charakterystyczny wyraz zakłopotania na jego twarzy i to spowolnione wypowiadanie każdego słowa, które redaktor stosował za każdym razem, gdy zaczynali rozmawiać o nowej książce. Jakby obawiał się, że nie zrozumie.
– Czyli to historia o przetrwaniu?
– Można tak powiedzieć.
– Rozumiem…
Przed nim, jak okiem sięgnąć, Tokio. To był pogodny poranek, a u jego stóp tonęło całe miasto. Kto wie, jak wielu ocalałych nadal walczyło, by utrzymać się na powierzchni. Tymczasem błękit nieba utrzymywał iluzję całkowitego spokoju.
– Ale co się dzieje na tej wyspie?
– Nic – odpowiedział Shūichi, zbliżając się do biurka. Odsunął krzesło i usiadł, opierając łokcie na skoroszycie. Redaktor odruchowo odchylił się do tyłu, przenosząc cały ciężar ciała na oparcie fotela.
– Nic, zupełnie nic się nie dzieje?
– Nic. Po prostu poznaje wyspę. Zwierzęta, rośliny. Powiedziałbym, że zmaga się z samotnością, jeśli już musimy się doszukiwać jakiegoś głębszego sensu.
– Tak, znaczenie…
– Bo dorośli odczuwają potrzebę, żeby nadawać wszystkiemu sens.
– Tak przypuszczam.
– No właśnie, ale dzieci tego nie robią. One znajdują sens w działaniu, nie przed czy po nim.
Mężczyzna westchnął.
Shūichi wstał i podszedł z powrotem do okna dokładnie w momencie, gdy pomarańczowy pociąg linii Chūo przejeżdżał przez stację Kanda i ruszał w kierunku Tōkyō-eki. Wyobraził sobie, że przecina on nie powietrze, lecz wodę, a ogromne fale w kolorze oranżady zalewają miasto po prawej i lewej stronie torów. Zapach cytrusów wypełnił nozdrza Shūichiego. Zamknął oczy.
– Czyli historia rozbitka…
– Tak, Ishii-san, rozbitka.
Po wyjściu z biura wydawnictwa Shūichi postanowił, że zamiast korzystać z windy, zejdzie po schodach. Przez okna mógł obserwować przejeżdżające pociągi i przelatujące wysoko wrony.
Pokonując trzydzieści dwa piętra, myślał o chłopcu, który codziennie podkradał coś z jego domu. Zastanawiał się, jaki przedmiot zabierze z garażu tego popołudnia. Patelnię, książkę obrazkową czy może jakieś narzędzia do pracy w ogrodzie.
Uśmiechnął się na myśl o tym, jaką minę zrobi chłopiec, gdy znajdzie przygotowany dla niego prezent.
Aby złowić rybę księżycową, potrzeba głębin ciemnych jak atrament i garści rozgwiazd.
Aby złapać rybę-miecz, niezbędna jest gruba sieć i mocna linka.
Na rekinka psiego należy zaczaić się ze smyczą i mieć w zanadrzu dużo pieszczot.
Ale jak złowić wodne dziecko? Co zrobić, aby porwać jego serce (a przy tym go nie zranić)?
Tydzień wcześniej Shūichi obudził się w środku nocy zdyszany. Oddychał tak ciężko, jakby właśnie, zamiast iść powoli, pokonał biegiem drogę na górę. Śniło mu się, że ma znów sześć lat i musi wystąpić raz jeszcze w przedstawieniu na zakończenie przedszkola.
Wszystkie dzieci wokół niego były ubrane na czerwono, miały na sobie stroje, które przygotowały wspólnie z nauczycielkami. Salę zdobiły okrągłe wyklejanki, na których wypisano słowa podziękowania. Na głowach czapeczki wykonane z kawałków kolorowego papieru połączonych gumką. Na podłodze i pod stopami pełno brokatu i skrawki taśmy klejącej.
Przez wiele dni ćwiczyli kroki; muzyka zaczerpnięta ze znanej piosenki stała się sposobem na wyśpiewanie wdzięczności, celebrację przyjaźni, którą budowali przez te sześć wspólnie spędzonych lat, radości na myśl o nowych znajomościach, które już wkrótce miały odmienić ich świat. I faktycznie ten dzień zapoczątkował rozłam; dzieciaki, w zależności od miejsca zamieszkania, były przypisywane do jednej z trzech szkół podstawowych rozmieszczonych w promieniu dziesięciu kilometrów od stacji Kamakura. Wszystko to działo się w kwietniu, pośród kwitnących wiśni.
Shūichi czekał na matkę. Tymczasem pojawiali się kolejni rodzice jego kolegów i koleżanek, którzy z onieśmieleniem charakterystycznym dla kogoś, kto wkracza do świata stworzonego z myślą o dzieciach, siadali na podłodze i rozmawiali ściszonym głosem. Jego matka, która zawsze zjawiała się przed czasem, tym razem się spóźniała. Kiedy w końcu wypatrzył ją, wyglądając zza kotary, z torebką ściskaną w dłoni, ubraną w kimono, które ciasno opinało jej drobne ciało, z zaczerwienionymi oczami, grubą warstwą makijażu i nabrzmiałymi ustami, Shūichi od razu wiedział, że musiało wydarzyć się coś złego.
Przez całe przedstawienie matka nie przestawała się uśmiechać. Siedziała na klęczkach, a Shūichi starał się ze wszystkich sił nie myśleć o tym, co mogło się stać.
Jednak tym, co wstrząsnęło nim do tego stopnia, że w dorosłym życiu nadal co jakiś czas nawiedzało go w snach, nie było samo przedstawienie, a droga powrotna do domu. Lekko chwiejny krok, którym matka przemierzała pogrążone w mroku ulice Kamakury, ale przede wszystkim noc, której to Shūichi udał, że idzie spać, a zamiast tego, stojąc nieruchomo za drzwiami, przyglądał się, jak zmywa makijaż przed lustrem. Nigdy nie zapomni powolnych gestów, którymi wsmarowywała krem, i tego, jak – jakby za sprawą czarów – jej skóra, zamiast stawać się na powrót biała, zdawała się barwić pod dotknięciem wacika. Granat nocy z domieszką goździkowej czerwieni.
We śnie obraz się urywał, ale przerażenie Shūichiego narastało lawinowo, przybierając formę oleistego tsunami, które pochłaniało jej twarz, spływało po szyi, skręcało na ramiona, pod postacią ciemnej mazi ściekało na klatkę piersiową, aż w końcu całkowicie rozpuszczało jego matkę.
Tak naprawdę Shūichi nie był pewien, czy ten dzień w ogóle miał miejsce, czy może wymyślił go sobie po obejrzeniu w telewizji jakiegoś filmu dokumentalnego albo na podstawie plotek krążących o Koda-san, kobiecie z sąsiedztwa, która po latach przemocy w końcu złożyła donos na swojego męża. Shūichi nigdy nie zapytał matki, czy to się naprawdę wydarzyło. Nie dlatego, że bał się, że zaprzeczy, wręcz przeciwnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki