Wyspa snów - Heikki Kännö - ebook
NOWOŚĆ

Wyspa snów ebook

Heikki Kännö

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Heikki Kännö – uznawany za jednego z najznakomitszych współczesnych pisarzy fińskich, z wykształcenia artysta malarz – stworzył w „Wyspie Snów” niepokojącą, na poły magiczną opowieść o demonach cudzej przeszłości, egzorcyzmowanych dziełem pisania. Potężne dzieło wyobraźni zasilają tu autentyczne postacie i wydarzenia, lecz nad wszystkim unosi się duch realizmu magicznego. Oto pisarz, Izaak Severin, jest owładnięty potrzebą spisania dziejów rodziny Bergerów – rodziny niezwykłej, pełnej artystów, łowców lwów, poetów, członków tajnych stowarzyszeń, konfabulantów…Lecz czy na pewno? Rekonstrukcja losów rodu Bergerów wymaga od bohatera zanurzenia się w wydarzenia mistyczne i tragiczne, porywające i przerażające, prowadzi go w mrok Konga, do Niemiec, Austrii, Szwecji i oczywiście na wysepkę Sömnö, gdzie niepojęte staje się rzeczywiste i na odwrót. Ustalenie granicy między tym, co prawdziwe, a co wyobrażone, tym, co historyczne i tym, co magiczne okazuje się niemożliwe, tu zwycięzca jest jeden i jest nią wyobraźnia. I to jej zawdzięczamy tę wyjątkową ucztę literacką, uhonorowaną Nagrodą Runeberga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 567

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Sömnö

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Olga Czernikow

Korekta

Bernadeta Lekacz

Projekt okładki i stron tytułowych

AKC / Ewa Majewska

Na okładce wykorzystano pracę Arnolda Böcklina Wyspa umarłych.

© Copyright by

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

© Copyright for the Polish translation by Artur Bobotek

Przekład dofinansowany przez FILI – Finnish Literature Exchange

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN: 978-83-8196-633-7

UwerturaIZBA HUNDINGA

1

Zbudowany z bali i głazów dom znajduje się u podnóża skalistego urwiska, w środku sosnowego starodrzewu, u samego nieba. Podwórze wykarczowane pod pastwisko mocno pachnie gnojem. W kominku trzaskają grube sosnowe gałęzie, porywisty wicher wciska się w kąty.

Z zewnątrz dociera odgłos szybkich kroków, a potem łoskot – jakby ktoś, przebiegłszy przez podwórze, potknął się o stopień i wyłamał deski w balustradzie – i niemal natychmiast po tym rumorze drzwi się otwierają i chyboczą w zawiasach. Potężny podmuch zimnego wiatru wtłacza do wnętrza odłamane od drzew gałęzie, a razem z nimi do izby wpada z impetem olbrzymi mężczyzna, rygluje za sobą źle spasowane drzwi, słaniając się, mija rosnący pośrodku izby wielki jesion, dopada do paleniska, klęka, by ogrzać się w jego cieple, zamiera na chwilę bez sił, po czym układa się na rozłożonej przy ogniu niedźwiedziej skórze. Unosi jeszcze kudłatą głowę ze zmierzwioną brodą i śpiewa:

Czyjkolwiek ten dom,

Tu spocząć muszę!

Piękny tenor mężczyzny budzi kobietę, ta wpada do izby i wtedy między obojgiem, zanim jeszcze zdążą spojrzeć na siebie, rodzi się płomień bliskości.

*

Rozmawiają stłumionym głosem, są tak blisko siebie, że szepczą sobie nawzajem słowa do ust. Kobieta mówi, że ma na imię Zyglinda. Mężczyzna swoje imię zataja, twierdząc, że sam nie wie, jak winno się go nazywać. Nie zgadza się na imię Friedmund, Spokojny, ale przystaje na miano Friedlosa, Niespokojnego, co zarazem oznacza wykluczonego ze społeczeństwa banitę, którego zgodnie z germańskim prawem może zabić, kto tylko zechce. Takiemu znaczeniu mężczyzna nie przeczy, za to kręci głową na imię Frohwalt, Radosny, które niestety – jak mówi – nie pasuje do niego w ogóle, musi więc nazwać się Wehwalt, Smętny. „Niech to będzie me imię”, szepcze, „z braku lepszego”.

– Mój ojciec nosił imię Wolfe. Więcej miał w sobie z wilka niźli z człowieka. Matkę i siostrę straciłem podczas napadu bandy zbójów, którzy i dom mój obrócili w perzynę. Dorastałem pośród lasów pod opieką ojca i wrogowie znają mnie jako Wölfinga, Wilcze Szczenię.

Ledwo ten, co pogodził się z imieniem Wehwalt, wypowiada te słowa, na dworze rozlega się rżenie konia, buty podbite żelazem dudnią na schodach i do środka wkracza Hunding. Jest rosłym mężczyzną o wielkim brzuchu, ramionach grubości uda i niedźwiedzich łapskach zdolnych zmiażdżyć czaszkę. Jego spojrzenie pada natychmiast na pokrwawionego wojownika i na Zyglindę; odrzuca wtedy wszystko, co niósł, i chwyta za rękojeść miecza.

Następują mętne wyjaśnienia, podczas których nieznajomy zapewnia, że nie ma broni i że pod dachem Hundinga szukał jedynie schronienia, przybył w pokojowych zamiarach i w dobrej wierze. Hunding łagodnieje i udziela mu gościny. W trakcie rozmowy okazuje się jednak, że nieznajomy jest właśnie tym, za którym Hunding, opłacony najemnik, został wysłany w pościg, a wtedy czas schronienia kurczy się do tej jednej nocy i Hunding, bas, śpiewa:

Do walki staw mi się jutro! – za dnia,

Słyszysz mnie: – pomnij com rzekł!

Hunding znika w swoim pokoju, a Zyglinda szepcze:

– Podam mu wieczerzę i dodam do niej takiej mikstury, że aż do rana będziemy mieć spokój od tych awantur.

Krząta się przez chwilę nad kuchnią, po czym z pełną tacą w rękach śpiesznie podąża za Hundingiem. Wróciwszy, wyślizguje się z bawełnianej sukni. Blask płomieni tańczy na miękkiej skórze. Wehwalt przełyka ślinę i luzuje rzemienie swojej szaty.

Zyglinda kreśli palcem runy na unoszonej spokojnym oddechem piersi Wehwalta i opowiada:

– Gdy sprowadzili mnie do tego domu, odbyło się huczne wesele, na którym nie brakowało gości, wina i dziczyzny. Siedziałam pośrodku, przyozdobiona kwiatami, ale to Hunding był bohaterem, a ja tylko rekwizytem; wśród biesiadników nie znałam nikogo. Hunding mi się nie oświadczył. Nie prosił mego ojca ani brata o moją rękę, nie całował mnie w świetle księżyca ani nie wymknął się ze mną na strych, tylko za nędzne grosze najął zbójów, którzy zrównali z ziemią mój dom i rozdzielili mnie z rodziną. To właśnie świętowali! Smakowali radość z porwania! Około północy w drzwiach pojawił się odziany na szaro starzec z jednym okiem przesłoniętym rondem kapelusza. Obrzucił wzrokiem podpitych weselników, wyszarpnął zza pasa najpiękniejszy i najjaśniej połyskujący miecz, jaki kiedykolwiek widziałam, przecisnął się między hałasującymi pijakami, podszedł do jesionu i wbił w niego ostrze aż po rękojeść. Biesiadnicy umilkli, a starzec jął wpatrywać się we mnie z gwiezdnym błyskiem w swym jedynym oku i wiedziałam już, że ten cudowny miecz i moje należące doń serce są pisane bohaterowi, który wyzwoli mnie ze szponów Hundinga.

Wehwalt zrywa się na równe nogi i podbiega do jesionu, by zobaczyć rękojeść wystającą z rany w gruzłowatej korze.

– Potrzebuję broni do pojedynku, na który wyzwał mnie Hunding, więc doprawdy chciałbym okazać się bohaterem, o którym mówisz.

Zyglinda podbiega do Wehwalta i przywiera do jego ramienia.

– Wszyscy goście weselni usiłowali wyciągnąć z drzewa ten miecz, ale żaden nie zdołał go nawet poruszyć. Potem każdy mąż, który tu zawitał, próbował swych sił, a i Hunding wiele razy plecy swe nadwerężył. Ale mojry szeptały mi do ucha, że synowi Wolfego może się powieść.

Wehwalt wykrzykuje:

– Tylko wśród tchórzy zwano mego ojca Wolfe! Jego prawdziwym imieniem było Wälse!

Zyglinda mówi:

– Jeśli Wälse był twoim ojcem, to ty musisz być Wälsung, i w takim przypadku twój ojciec wbił miecz dla ciebie. Nie można zatem nazywać cię Smętnym. Nadaję ci imię, które odbiciem jest mej miłości: Zygmunt, Zwycięski! Niech znają cię jako Zygmunta!

Zygmunt chwyta rękojeść miecza.

– Niech tak będzie! Jam jest Zygmunt, Zwycięski, a to miecz mego ojca. Musi więc z drzewa trafić do mej dłoni, a gdy tak się stanie, jego imię brzmieć będzie Notung! Notung, pomocny w niebezpieczeństwie, wybawiciel ukochanej Zyglindy i mój.

Gwałtownym szarpnięciem wyciąga miecz z jesionu i unosi go nad głowę. Zyglinda otacza mężczyznę ramieniem.

– Zygmuncie, mój utracony bracie, mój kochanku, skarbie mojego życia!

Zygmunt opuszcza Notunga i obejmuje siostrę.

– Zyglindo, moja utracona siostro, moja ukochana, moja oblubienico, światło moich dni!

2

Urodziny wielkiego kompozytora, Ferenca Liszta, Zurych, 22 października 1856.

W programie przedpołudniowej uroczystości zorganizowanej przez Richarda Wagnera zaplanowano wykonanie fragmentów Walkirii, śpiewanych przez panią Heim i samego Wagnera przy akompaniamencie Liszta, a także poematów symfonicznych Liszta, granych na dwóch fortepianach, i ponadto głośne czytanie dopiero co ukończonych przez Wagnera tekstów Tristana i Izoldy oraz Zwycięzców. Obecni: poeta Georg Herwegh, pani Emilie Heim, pisarka Mathilde Wesendonck, księżna Karolina von Sayn-Wittgenstein, jej córka Marie, siostra Wagnera Clara, muzyk Alexander Winterberg, kompozytor Theodor Kirchner, polityk Johann Jakob Sulzer i oczywiście bohater dnia, kompozytor Ferenc Liszt.

Po tych artystycznych uniesieniach towarzystwo musi posilić się i odpocząć, więc w radosnych nastrojach przenosi się do stołu, na który podano wszelkiego rodzaju specjały, z winem i likierami włącznie. W ożywionej dyskusji tematy nieustannie się zmieniają, a ponieważ na miejscu jest tak wielu artystów, przyjaciół sztuki i również znany polityk, doprowadza to nieuchronnie do szermierki słownej w stylu phrases d’armes, czyli jedni pytają, inni odpowiadają, odpowiedzi są przedmiotem ataków, tak jak i same pytania, i ostatecznie wymiana zdań toczy się przyjemnie i hałaśliwie.

Z Weimaru przychodzi telegram – wiersz Hoffmanna von Fallerslebena, który Georg Herwegh odczytuje, akcentując patetycznie. I kiedy w ten sposób znaleziono się już w kręgu poezji, dochodzi do niewielkiej debaty o Heinrichu Heinem, do którego wierszy wiele swych najważniejszych pieśni skomponował Robert Schumann i którego Theodor Kirchner, znany jako zagorzały wielbiciel Schumanna, chce z tego powodu bronić, a którego Liszt ze swojej strony krytykuje, na co Mathilde Wesendonck pyta, czy Heinrich zdaniem Liszta nie zasłużył jednak na to, by jego „literacki pseudonim wypisano w świątyni nieśmiertelności”, co Liszt kwituje krótkim: „Tak, ale błotem”.

Kiedy towarzystwo posiliło się i narozmawiało do woli, przenosi się z powrotem do sali muzycznej. Liszt zasiada do fortepianu, rozkłada przed sobą partyturę pełną notatek, a Wagner prosi o pozwolenie wykonania przed „najlepszą możliwą publicznością” swego najnowszego dzieła, Zygfryda, nad którego nieukończeniem ubolewa.

– W innej sytuacji nie prezentowałbym tak niegotowej kompozycji, ale Tristan i Izolda w dającej się przewidzieć przyszłości zabierze mi z pewnością cały czas, więc Zygfryd będzie musiał poczekać na dokończenie.

Wagner i Emilie Heim stają za pulpitami nutowymi, a spod czarodziejskich palców Ferenca Liszta uwalniają się dźwięki uwertury.

W przerwie zebrani siadają ponownie do stołu.

Wagner zdradza, że pisze Pierścień Nibelunga od końca do początku, pomimo że zabierając się za komponowanie, miał już gotowy pomysł na budowę całego dzieła. I chociaż wielu zna tę opowieść, niektórzy z obecnych chcą wiedzieć więcej.

– Sprawa jako taka nie jest osobliwa – śmieje się Wagner. – Początkowo chodziło o rozbudowanie jednej długiej opery do formy trylogii w rodzaju Orestei, ale potem stwierdziłem, że potrzebuję jeszcze prologu. Moim zamysłem było stworzenie tragedii w stylu greckim, zatytułowanej Śmierć Zygfryda, ale ostatecznie miałem w ręku libretta czterech dramatów muzycznych. Komponowanie zacząłem w 1853 roku od uwertury do Złota Renu, która objawiła mi się we śnie, gdy byłem w La Spezii.

Wagner się uśmiecha.

– Czyli tak naprawdę złoto pochodzi z głębin Morza Liguryjskiego, a nie Renu.

Wznosi kieliszek amaretto, wciąga w nozdrza mdławy zapach migdałów i odstawia kieliszek na stół.

– Sen jest szczególnie ważny w pracy artystycznej, bo ta odbywa się zawsze na pograniczu jawy i snu. Cała sztuka ze swej natury jest jak sen. Zauważyliście to? Sen jest mimowolną formą ekspresji poetyckich i religijnych obszarów ludzkiego umysłu, sztuka zaś świadomą. Czy ktoś chce się spierać? Jeśli nie, jestem gotowy do następnego aktu.

Prolog

1

Premiera mojej książki, zatytułowanej Werner H. Berger – Sztuka i życie, sprawiła, że poczułem w sobie nagłą pustkę i zmieszany opuściłem panel dyskusyjny zorganizowany przez wydawcę. Wcześniej wyobrażałem sobie, że po skończeniu pracy będę mógł się cieszyć poczuciem spełnienia; odsunąłem od siebie pokaźny stos papierów zawierających wyniki szczegółowej pracy badawczej, ale zauważyłem, że znów siedzę nad czystą kartką i nie wiem, co z nią zrobić. Nie byłem na to przygotowany. Kiedy maszyna drukarska ruszyła, sądziłem, że jestem wyczerpany do cna i że pozbycie się z głowy myśli o Bergerze i jego rodzinie będzie powodem do świętowania, musiałem jednak przyznać, że na żadnym etapie pisania nie wierzyłem tak naprawdę w urzeczywistnienie tej wizji.

Powinienem promienieć zadowoleniem, a zamiast tego uświadomiłem sobie, że właściwej pracy nie wykonałem. Czułem się jak nadworny pisarczyk. I jak głupiec. A co najgorsze – czułem się jak oszust.

Kiedy rano się ubierałem i pastowałem buty, nie spodziewałem się takich refleksji. Sądziłem, że to będzie uroczysty dzień, w którym skupię się na swojej publikacji i nie znajdę nawet czasu na inną aktywność umysłową. W drodze do Kungsträdgården obiecałem sobie nie wracać już do podobnych rozmyślań, przynajmniej nie tego wieczoru.

Usiadłem w parkowej kawiarni od strony ulicy Hamngatan i uczciłem swoją książkę filiżanką robusty z pianką, czyli cappuccino zaparzonego z kongijskiej kawy. Jednak pomimo danej sobie obietnicy, podnosząc do ust napój w kolorze habitów Frati Minori Cappuccini, zdałem sobie jasno sprawę, że pachnąca świeżą farbą drukarską biografia, którą położyłem na stole, była tylko przystankiem w podróży i że właściwa opowieść wciąż czeka, by przenieść ją na papier. Wiedziałem, że muszę zająć się tematem ponownie i że jednak Bergerowie nie zostawią mnie w spokoju.

Tak więc już tego wieczoru zacząłem rozmyślać nad tą nieopowiedzianą częścią książki, która nie zdążyła nawet jeszcze trafić do księgarń. Wydobyłem z kieszeni notatnik, ściągnąłem z niego gumową opaskę, pstryknąłem długopisem, wysuwając wkład, i napisałem na pierwszej wolnej stronie słowa „Wyspa Snów”, po czym zamaszyście otoczyłem je ramką. Tematyka była oczywista. Wszystko to, o czym nie pozwoliły mi napisać moje zobowiązania, ale też czysty, podszyty tchórzem szacunek i wynikająca z niego wewnętrzna potrzeba chronienia samego siebie. Pomyślałem o wuju Wernera, nieżyjącym prawniku rodzinnej firmy, i toczonych z nim zażartych dyskusjach. Myśli ułożyły mi się w słowa: „Fortunio, to będzie moja książka dla ciebie. Zobaczymy, co sądzą twoi następcy, czyli grono prawników zatrudnionych po tobie w rodzinnym przedsiębiorstwie; czy dojdzie do obiecanego przez ciebie procesu i linczu, czy sporządziłeś testament, w którym wymieniono moje nazwisko; czy spisałeś szczegółową listę spraw poufnych oraz konsekwencji ich ujawnienia”. Zamówiłem czterdziestkę calvadosu, delektowałem się z przymkniętymi oczami głębokim smakiem trunku dojrzewającego w dębowych beczkach i myślałem: „Werner, nie rozumiem, dlaczego chciałeś cokolwiek ukrywać. Czyżbyś nie wierzył w trwałość swojej sztuki? Ona powinna być przecież czymś, co zachowuje swoją istotę i wartość niezależnie od opinii otoczenia. A może i ty przestraszyłeś się myśli o naruszeniu swojej prywatności? A co z twoją mową o tym, że ludzie powinni ukazywać swoje życie, tak jak twoim zdaniem robią to artyści? Miałeś mnie za zamkniętą szafę, w której możesz przechowywać swoje myśli i czyny poza zasięgiem wzroku? Wygląda na to, że się myliłeś. Ale wiesz co? Znaczenie twojej sztuki może osiągnąć właściwe jej rozmiary dopiero wtedy, gdy poradzisz sobie z presją, którą dla ciebie zaplanowałem”.

Myślałem też o żonie i synu Wernera: „Przepraszam was, Mio i Jonathanie, ale muszę to zrobić. Innej możliwości po prostu nie ma”.

Potem zacząłem układać plan książki.

Nieupiększona prawda o podróży Wernera do Afryki, wyspa Robinsona Crusoe, Pierścień Nibelunga, mistyka G.I. Gurdżijewa, Leonarda Césaire’a i poety Friedricha Tiecka, Per Erik Sten i wydarzenia na Sömnö…

Ręce mi się trzęsły z podniecenia, kiedy zapisywałem sobie ogólny plan książki, słowa kluczowe i harmonogram pracy. Przerwałem, żeby wziąć głęboki oddech, bo na tym etapie nie rozumiałem już, jak udało mi się stworzyć tę biografię, tak beztrosko omijając najistotniejsze postaci i elementy. Zamknąłem notatnik, wsunąłem weń długopis i wyszedłem z kawiarni ze świadomością, że od nowa zanurzam się w oszałamiającym świecie Bergerów i że czas milczenia wreszcie się skończył.

2

Pera Erika Stena poznałem w Sztokholmie na początku lat dziewięćdziesiątych, na zebraniu Szwedzkiego Towarzystwa Teozoficznego odbywającym się w domu L., w którym dekoracje zdobiące klatki schodowe, pokoje, sale, a nawet kuchnię wyglądają, jakby były specjalnie wykonane na spotkania poświęcone tematyce teozoficznej. Wejście otaczają poroża i podobizny satyrów. Sufit luksusowej sali wsparty jest na rzędach kolumn pokrytych ornamentami. W pozłacanych gipsowych ramach pozuje grupa mężczyzn o posępnych obliczach – klasa wyższa, członkowie zarządzającej domem rodziny, biskupi, lichwiarze, urzędnicy rządowi, wolnomularze.

Tego wieczoru, gdy sekrety teozofii wciągały w swoje sidła naszą niewielką grupę, chłonącą tajemną wiedzę, moją uwagę zwrócił ciemnowłosy, jakoś dziwnie leniwie przystojny młodzieniec, który skrył się w mroku z tyłu pomieszczenia. Zauważyłem, że rozgląda się ciekawie wokół, i nie umiałem oprzeć się urokowi wyraźnie widocznej twarzy, która zdradzała, że za pięknem regularnych rysów kryje się człowiek okrutny i nieuczciwy. Miałem wrażenie, że patrzę na portret Doriana Graya, na którym zaczęły się dopiero pojawiać pierwsze zmiany obnażające zepsucie. To spostrzeżenie rozbudziło moją ciekawość do tego stopnia, że po zakończeniu spotkania ruszyłem ku młodemu człowiekowi, aby zaprosić go na późny obiad. Okazało się, że z powodu niespodziewanych kłopotów finansowych Per Erik nie jadł porządnie od kilku dni, i tak oto moim zwyczajem stało się karmienie go i pojenie aż do czasu, kiedy po kilku miesiącach dzięki otrzymanemu spadkowi udał się w podróż na Daleki Wschód, by w życiu klasztornym szukać prawdy, której teozofia nie pomogła mu odkryć.

Per Erik Sten zaangażował się w dyskusję, ufny we własne siły i styl; jednym rzutem oka ocenił wartość mojego garnituru, oszacował klasę restauracji i butelkę drogiego wina, które bez mrugnięcia okiem zamówiłem, i postanowił snuć opowieść ukazującą go jako mistyka równego samej madame Bławatskiej. Najwyraźniej w jego mniemaniu był to sposób, by zrobić wrażenie na osobie, której zainteresowania odgadł jedynie na podstawie faktu, że spotkał ją na zebraniu teozoficznym. Uśmiechnąłem się i pozwoliłem mu mówić.

Człowiek pokroju Pera Erika musi kłamać nawet wtedy, kiedy prawda jest ciekawsza od wymysłów. Kłamie, jakby testował sam siebie: w jaki labirynt potrafi się wplątać i jak z niego znaleźć drogę do wyjścia. Szybko zauważyłem, że nie mogę rozpoznać, co jest prawdą, a co fikcją. Zrozumiałem jednak, że jego podejście do naprawdę interesujących tematów jest miałkie i nic nie wnosi.

Per Erik opowiedział mi o swojej włóczędze z przyjacielem po pustyni Gobi i oddawaniu się praktykom magii seksualnej w duchu Aleistera Crowleya.

– One oczywiście nie działały. Mam na myśli to, że nic się nie ukazało, ciemność pozostała ciemnością, a kilka pochodni, które zapaliliśmy, oświetlało tylko narysowany na piasku krąg, a nie oblicze Boga, no, ale było to rzeczywiście przeżycie. Powiedziałbym, że po czymś takim wraca się już jako inna osoba. Może jest tak, że przywoływany duch rysuje się w samym człowieku; ta zmiana, która zachodzi w duszy, jest może właśnie  t y m,  co można uznać za objawienie Aiwassa.

Pomimo tego, że Per Erik wolał płeć przeciwną, zdołałem w ciągu następnych tygodni wciągnąć go w związek miłosny, zaoferowawszy mu możliwość mieszkania u mnie. Na nasze nieco wymuszone bycie razem składały się długie kolacje i wszystko to, czym zakochani zajmują się ukryci przed wzrokiem innych, ale też wzajemne uniki, jak to często przydarza się w związkach opartych na obustronnym wykorzystywaniu się. Przyznaję więc, że użyłem tu słowa „miłosny” w niewłaściwym znaczeniu. Miałem raczej na myśli z trudem kontrolowaną symbiozę, w której partnerzy usiłują zwracać jak najmniej uwagi na nieprzyjemne szczegóły. Potwierdziła się też nieuczciwość Pera Erika, kiedy któregoś wieczoru, wróciwszy do domu, stwierdziłem, że młodzieniec przepadł razem z pewną częścią mojego majątku. Nie na tyle dużą, żebym chciał ściągnąć mu na kark policję, ale wystarczającą, by żyć wygodnie przez parę miesięcy. Później dostał swój spadek i całe lata o nim nie słyszałem.

Nie można Pera Erika opisać słowami „uroczy łajdak”, bo chociaż w młodości był uroczy i był łajdakiem, to przypominał raczej robaka żerującego na ludziach, którzy nie mogli się odnaleźć w życiu. Robotę pijawki można wykonywać z klasą, ale wokół Pera Erika unosiła się oblepiająca aura ofiary i nieudacznika, a w jego intrygach nie było niczego szlachetnego. Wykorzystywał ludzi, bo taką miał naturę; dopadał ich w niebezpieczeństwie, opróżniał im kieszenie, gdy odwracali głowy, a potem wymyślał niekończące się kłamstwa, by uniknąć konsekwencji.

Kiedy próbujemy kogoś opisać, chcąc nie chcąc mówimy też więcej o nas samych, a ponieważ czytelnik może być zdezorientowany z powodu przeplatania się informacji o piszącym i opisywanym, niewykluczone, że powstały obraz w jakimś stopniu wprowadza w błąd. Obawiam się więc, że zabrzmiałem tak, jakbym czuł się rozgoryczony po utracie swoich kosztowności, ale o niczym takim nie ma mowy. Nie zostawiłbym oczywiście Pera Erika w swoim mieszkaniu samego, gdybym nie sądził, że należy mu się mała odprawa, jeśli – pomimo spodziewanych przywilejów – postanowi porzucić moje towarzystwo.

Po powrocie z Tybetu Per Erik poczynił zaskakująco dalekosiężne plany. Skontaktował się ze mną, jakby nigdy nic się nie stało ani nigdy nic mi nie zginęło, i z moją pomocą założył na Kungsholmen mały piwniczny sklepik o nazwie „Lilla mystiska bokhandeln”. Księgarnia mogłaby zapewnić przyzwoite utrzymanie, ale i na tej pracy Per Erik nie potrafił skoncentrować się z takim oddaniem, jakiego wymaga pomyślne prowadzenie interesów. Godziny otwarcia były nieregularne, sprzedaż wysyłkowa nie działała i tylko z rzadka jakiś przechodzień mógł za szybami małych okienek w przyziemiu dostrzec książki, których tytuły i tak przyciągały jedynie wąskie grono klientów. Resztę pieniędzy pochłonęło odnowienie szkunera wchodzącego w skład spadku. Zakotwiczony na przystani na Östermalm żaglowiec Per Erik ochrzcił imieniem Dhjana i przysposobił do zamieszkania; co do morskiej przydatności szkunera, gwarancji nie było, ale takie rozwiązanie odpowiadało Perowi Erikowi. Mógł on teraz mieszkać w centrum Sztokholmu, a nie wydawał pieniędzy na nic poza prądem i opłatami portowymi. Ponadto w zamian za świadczenie usług, w których się specjalizował, udało mu się też wynegocjować niski czynsz za sklep. Raz w miesiącu wróżył z kart tarota właścicielce lokalu i jej bliskim i stał się tak zręcznym pochlebcą, że wymówienia nie musiał się obawiać.

3

Artystę Wernera H. Bergera poznałem za pośrednictwem Pera Erika Stena. Niedługo po otwarciu swojej księgarni Per Erik spotkał Anitę Larsson, młodą kobietę szukającą swojego miejsca w życiu, a ta wciągnęła go do parającej się mistycyzmem smalandzkiej społeczności, w której jedną z wpływowych osób był Werner H. Berger. Wygłaszając wykład, o który go poproszono, Werner zwrócił uwagę na nową parę, z pewnością głównie na jej uwodzicielską żeńską połowę, ale podszedł nie do kobiety, tylko do jej przyjaciela, i powiedział, że potrzebuje asystenta do pracy w atelier. Per Erik, znużony surowymi zasadami społeczności, zgodził się natychmiast, Anita również, choć dopiero po naradzie ze swoimi ezoterycznymi przewodnikami. W wyniku tego spotkania Per Erik i Anita na jakiś czas przeprowadzili się do Wernera. Jako gorący wielbiciel sztuki Bergera, noszącej znamiona okultyzmu, bezzwłocznie załatwiłem sobie do nich zaproszenie.

Pamiętam toczącą się przed laty żywiołową dyskusję.

Siedziałem w powycieranym fotelu w kabinie szkunera Dhjana, pełnej materiałów budowlanych, pyłu i nierozpakowanych pudeł z przeprowadzki, a Per Erik pociągał fińską wódkę prosto z butelki i maszerował teatralnie w tę i z powrotem, obijając się o różne przedmioty. Stracił swoją ukochaną, a jego duchowy ojciec okazał się „knującym wężem”, jak wyraził się Per Erik; jego rozczarowanie było ogromne. Chociaż bardzo chciałem spojrzeć na sprawę z wielu różnych stron – wziąć pod uwagę pogląd Pera Erika, pogląd Wernera H. Bergera, pogląd Anity Larsson i wreszcie swój własny – nie mogłem zaprzeczyć, że Per Erik miał powody do gniewu.

Przy tej okazji opisał sytuację, kiedy to widział, jak Werner pokazuje Anicie kolekcję drogocennych kamieni. W szkatułce znajdowały się między innymi trzy diamenty wielkości małego ziarnka grochu, które kobieta podnosiła po kolei na dłoni, by przyjrzeć się im w świetle padającym ze stojącego na stole świecznika. Werner powiedział, że diamenty są pokłosiem przygód jego dziadka w Afryce.

Per Erik odepchnął na bok opartą o ścianę kabiny płytę gipsową, popatrzył przez odsłonięte okrągłe okienko na pogrążającą się w mroku wyspę Djurgården i wykrzyczał:

– Berger wiedział, że Anita lubi kamienie, bo pokazywała mu onyksy i jaspisy w swoim naszyjniku!

Dostrzegłem w tym wzburzeniu znaną mi już wcześniej chciwość. Wykorzystał kiedyś moją słabość, by zyskać pozorne usprawiedliwienie dla kradzieży kosztowności i w podobny sposób starał się wykorzystać zainteresowanie Wernera Anitą. W naszych rozmowach na osobności Werner wspomniał, że odkąd para zamieszkała u niego w willi, zaczęły mu znikać drobne sumy pieniędzy. Poprosił mnie, żebym coś w tej sprawie zrobił – uważał, że już wcześniej znałem dobrze Pera Erika, więc zaproponował, bym to ja ukrócił podkradanie, ale na tę propozycję jedynie się żachnąłem. Zachęcałem go, by sam wziął Pera Erika na rozmowę, zakładam jednak, że tak nie zrobił, a mogę tak sądzić dlatego, że Per Erik osiągnął swój cel: Werner był gotów płacić asystentowi, by móc dalej uwodzić jego dziewczynę. Powodzenie tego przypominającego sutenerstwo planu wyjaśnia w pewnym stopniu działania, których podjął się Per Erik, kiedy Werner zachorował, a o których później opowiem więcej.

Werner zaprezentował Anicie diamenty w dniu, kiedy dziewczyna przybyła z Perem Erikiem do willi artysty, noszącej nazwę Notung i mieszczącej również atelier zwane Izbą Hundinga. Prawdopodobnie nikt nie widział obrazów, do których Anita pozowała Bergerowi, jeśli takie w ogóle istniały, ale pamiętam, że Werner mówił o serii Afrykańska królowa, nad którą pracował „dla własnej przyjemności”. Bo Anita z wyglądu była skandynawską wersją Katharine Hepburn ze złotych czasów Hollywoodu.

Sam Berger przypominał starzejącego się Marcella Mastroianniego i to porównanie w ogóle nie sprawiało mu przyjemności. Irytowało go dlatego, że kiedy był młodszy, takie podobieństwo nie przyszłoby nikomu do głowy, ale z czasem, kiedy włosy mu posiwiały, a rysy twarzy zamieniły się w głębsze bruzdy, słyszał o tym często. Pojawienie się Mastroianniego w lustrzanym odbiciu stanowiło więc zdaniem Wernera wyraźną oznakę nieuchronnie postępującego rozkładu i ruiny i kiedy na początku naszej znajomości wyraziłem podziw, dostrzegłszy to podobieństwo, odwrócił się, przejrzał w wiszącym na ścianie lustrze i wymamrotał:

– Niech się wali, makaroniarz jeden!

Wierzę, że Perowi Erikowi naprawdę zależało na Anicie, może nawet w głębi duszy ją kochał, ale nie przeszkadzało mu to w próbach wykorzystywania jej urody gwiazdy filmowej. Uczestniczyli razem w różnych wydarzeniach, na które Per Erik nie byłby z pewnością zaproszony, gdyby nie Anita, i na których nawiązywał wiele kontaktów przydatnych w staraniach o lepszą pozycję w ważnych dla niego organizacjach. Dramat rozgrywający się pomiędzy Anitą, Bergerem i Perem Erikiem wpisywał się więc w znany schemat i nie powinno to – w świetle wcześniejszego zachowania Pera Erika – mieć żadnego znaczenia, tymczasem niespodziewanie okazało się, że owszem, ma.

Ubrany w czarny garnitur z krawatem, Per Erik zdjął z przeprowadzkowego pudła wiertarkę z umocowanym w niej mieszadłem do farb, usiadł w gipsowym pyle i krzyknął:

– Berger uwiódł Anitę!

Mógłbym go oświecić słowami: „Sam mu ją wciskałeś!”.

Popełniłbym jednak błąd, ponieważ między Perem Erikiem a Wernerem istniała duchowa relacja uczeń–mentor i musiałem przecież wziąć też pod uwagę mało prawdopodobną możliwość, że wyjątkowa wartość takiej więzi mogła dotyczyć również Pera Erika Stena.

4

Listopad 2007.

Werner Berger już od kilku dni odczuwał w stopie ból przypominający kurcz i leczył go armaniakiem, a także medytacją, która – co potwierdzone również naukowo – uśmierzała ból skuteczniej niż leki morfinopochodne. Dolegliwość była jednak uporczywa i Werner utykał tak mocno, że nie chciał widzieć swego odbicia w lustrach. Na tym największym, w salonie, zawiesił nawet zasłonę – i sam siebie tym posunięciem rozbawił, bo przecież tak często czytał Doriana Graya, a teraz reagował wstrętem na swoje odbicie, zupełnie jak Dorian na swój portret.

W nocy żonę obudził krzyk bólu.

To kot wskoczył na nogę Wernera śpiącego w sąsiedniej sypialni.

Werner i Mia wpatrywali się w kończynę, której teraz nie można było dotknąć nawet prześcieradłem.

– Chcesz na nią lodu? – zapytała Mia ostrożnie, bo spocony i zagryzający zęby artysta nie wyglądał na chętnego do rozmów.

– Przynieś mi ten cholerny lód! – wrzasnął Werner, a kiedy już wychodziła z pokoju, rzucił:

– I do tego tę zaczętą butelkę ze stołu w bibliotece.

Z pomocą armaniaku, kruszonego lodu i półgodzinnej intensywnej medytacji Werner zdołał przespać część nocy, ale już wczesnym rankiem obudził się, jęcząc i przeklinając. Udało mu się z trudem przemieścić na dół, gdzie natychmiast zaczął kurować się szklanką wodoru nr 384. Werner zaczytywał się Uspienskim i bardzo dokładnie przyswoił sobie nauki urodzonego w drugiej połowie dziewiętnastego wieku ormiańsko-greckiego mistyka, G.I. Gurdżijewa.

Mówimy zatem o wodzie z kranu.

Jednocześnie płukał gardło różnymi preparatami homeopatycznymi. Jego stosunek do medycyny konwencjonalnej był zdecydowanie negatywny.

Jednym z celów ćwiczeń Wernera na koncentrację było pozbycie się skutków szczepienia przeciw gruźlicy, które jego zdaniem powodowało chroniczny kaszel i uniemożliwiało mu normalne oddychanie. Werner wierzył też mocno, że kuracja antybiotykowa na zapalenie ucha, którą przyjął w dzieciństwie, wytrąciła jego organizm z równowagi i że gdyby nie ten spowodowany przez matkę wypadek, niemal całe jego zdrowie wyglądałoby inaczej. „Inonotus obliquus” – rzucił kiedyś w naszej rozmowie, po czym, odchrząknąwszy, wyjaśnił: „Błyskoporek podkorowy. Grzyb powszechnie występujący na drzewach liściastych, który odpowiednio stosowany zapobiega większości chorób lub je leczy. Na te same choroby rzesze doszczętnie skorumpowanych lekarzy nie znają żadnych innych sposobów leczenia niż te, które wciskają im handlarze śmiercią z firm farmaceutycznych”.

Pamiętam, jak Werner po zachorowaniu na grypę najpierw zwymyślał matkę, a potem zaczął rozprawiać, trzymając między palcami homeopatyczną granulkę:

– Jest oczywiste, że po niekończącym się procesie rozcierania i rozcieńczania ta cukrowa kuleczka nie zawiera już nawet jednej molekuły  a r c a n y,  czyli aktywnego składnika, i równie pewne jest to, że mówienie w związku z lekami homeopatycznymi o  p a m i ę c i   w o d y  może jedynie śmieszyć, bo woda z tego cholernego kawałka cukru została odparowana. Tu chodzi o  p a m i ę ć   k o s m o s u.  Kiedy arcanę rozciera się w moździerzu zgodnie ze schematem opartym na położeniu określonych gwiazd, na przemian raz w prawą, raz w lewą stronę, zawsze licząc skrupulatnie, rodzi się połączenie z kosmosem przez miliardy lat przyjmującym promieniowanie swojego nasiennego magazynu.

Gdy zakwestionowałem wartość tego wywodu z naukowego punktu widzenia, Werner odparł naturalnie, że wielokrotnie potwierdzał swoje poglądy za pomocą obliczeń i pomiarów.

Roześmiałem się.

On na to parsknął – drwiąco.

– Wiedziałem, że i w tej sprawie nie będziesz zdolny do samodzielnego myślenia! Mówimy tu o  c i e m n e j   m a t e r i i.  Współczesna nauka potwierdza, że ciemnej materii jest wielokrotnie więcej niż materii widzialnej i że jej istnienie daje się już od dziesięcioleci obliczyć, a także konkretnie zaobserwować. Ale nauka nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, czym jest ciemna materia ani co się za nią kryje. A to dlatego, że jeśli nauka poruszyłaby się choćby o milimetr na drodze ku zrozumieniu i poznaniu, musiałaby dopuścić możliwość istnienia absolutu, istnienia duszy, a także możliwość istnienia życia po śmierci.

Werner H. Berger usłyszał diagnozę w styczniu 2008 roku, podczas trzeciego ataku choroby, którą, jak się okazało, była dna moczanowa. Lekarz wprowadził igłę punkcyjną do obolałego stawu i wynik badania pod mikroskopem był jednoznaczny. W płynie tkankowym wyraźnie odróżniały się kryształki kwasu moczowego.

Badając przyczyny, które doprowadziły do choroby, młody lekarz pochodzenia arabskiego najpierw zapytał o spożycie alkoholu. Werner nie odwiedzał właściwie gabinetów lekarskich, bo chciał leczyć swoje choroby i dolegliwości własnymi metodami, i dlatego pytanie tego całkiem obcego młodzieńca wydało mu się nietaktowne. A ponieważ ogólnie rzecz biorąc, nie koncentrował się na ilościach wypijanych płynów, przez chwilę aż sapał z wysiłkiem, zanim zdołał wykrztusić z siebie odpowiedź przynajmniej w przybliżeniu brzmiącą uczciwie.

Podążając drogą wskazywaną przez taoizm i buddyzm, Werner przez całe lata i etapy życia trwał w różnych rodzajach ascezy, której istotnym elementem była abstynencja, ale – zwłaszcza po zapoznaniu się z naukami G.I. Gurdżijewa – w tych kwestiach zwrócił się ku bardziej hedonistycznej odmianie taoizmu i ku poglądowi, że wszystko, co przyjemne dla ducha, jest dobre również dla ciała. Werner szybko zauważył, że parę szklaneczek przed chwyceniem za pędzel otwiera kanały, które uwalniają kreatywność i pobudzają go do bardziej impulsywnej pracy, i chociaż osiągał praktycznie taki sam stan za pomocą medytacji i ćwiczeń oddechowych, nie widział powodu, żeby wyraźnie najskuteczniejszy ze wszystkich sposobów należało odrzucić.

Kiedy Werner dokonał już wszystkich potrzebnych kalkulacji, odpowiedział:

– Może butelka dziennie, na pewno nie więcej.

– Butelka czego? – zapytał lekarz.

– Głównie armaniaku.

– To za dużo – stwierdził doktor. – Armaniak to mocny alkohol. Musi pan zdecydowanie mniej pić, jeśli chce pan uniknąć chorowania w przyszłości.

Kierunek, w którym potoczyła się dyskusja, nie zachwycił artysty oddającego się mistycznym praktykom. Chociaż w sensie technicznym zaakceptował on to, co usłyszał, i rozumiał kruchość swojego organizmu, jak również jego podatność na mechanizmy, które regulują funkcje ciała każdej żyjącej istoty, to w świetle jego życiowych doświadczeń podejście prezentowane przez lekarza było pod każdym względem błędne. Uzewnętrzniło się to bardzo wyraźnie, kiedy młody doktor chciał także zakazać Wernerowi spożywania czerwonego mięsa.

– Tylko sto gramów dziennie. I najlepiej nie każdego dnia – poinstruował i w odpowiedzi spotkał się natychmiast ze wściekłym spojrzeniem.

Plan rekonwalescencji Wernera H. Bergera był śmiały i bogaty w szczegóły. Pacjent nie tknął leków zapisanych przez lekarza i nie zrezygnował z zabronionych produktów, a wręcz zwiększył ich spożycie, żeby pobudzać odporność organizmu. Poza naukami G.I. Gurdżijewa kierował się także taoistyczną maksymą: „Gdy chce się coś osłabić, trzeba najpierw temu pozwolić się wzmocnić”. Zdobył tuszę baranią, pochłonął ją całą wraz z kośćmi i cierpiał w łóżku przez trzy tygodnie.

Skonsultował się ze specjalizującym się w homeopatii znajomym ortopedą, który w szeregach smalandzkiej społeczności został wtajemniczony w tajniki czwartej drogi Gurdżijewa, ten zaś ortopeda wypisał mu receptę na ekstremalnie silne, czyli w proporcjach możliwie najsłabsze naturalne specyfiki, składające się niekiedy w stu procentach z cukru, a żeby wzmocnić tę radykalną kurację, Werner sięgał po liczne znajdywane przez siebie alternatywne metody, które w połączeniu z intensywną medytacją łagodziły – z różnym skutkiem – nawracające z dużą częstotliwością ataki. Próbował okładów z mieszanki aktywnego węgla i siemienia lnianego, pił wodę zlaną po gotowaniu ziemniaków i filtrowaną zupę z cebuli, smarował chore miejsce miksturą z jodu i kwasu acetylosalicylowego, a także dodawał sobie jod, rumianek i sól morską do kąpieli. Uważał, że jedyną korzyścią z wizyty u lekarza w przychodni było wyjaśnienie, o jaką chorobę chodzi, a ponieważ problem był natury genetycznej, nie istniało inne rozwiązanie niż działania naprawcze na poziomie genów. Uciekł się do  h o r m e z y. 

Teoria hormezy opiera się na przeprowadzonym w 1888 roku przez niemieckiego farmaceutę Hugona Schultza badaniu nad komórkami drożdży, z którego wynika, że mała dawka chemicznej trucizny lub promieniowania radioaktywnego pobudza komórki, natomiast duża dawka je zabija. Według tej teorii wystarczająco rozcieńczona trucizna wyzwala w komórkach reakcję stresową, która pobudza je do naprawy uszkodzeń powstałych w DNA. Werner Berger zamówił zastrzyki u zaprzyjaźnionego chemika. Raz w tygodniu wkłuwał sobie do żyły zatruty radonem roztwór soli fizjologicznej, po czym koncentrował się na przełykaniu śliny i kierowaniu qi do każdego meridianu swojego ciała. Wyjaśniał:

– Hormeza wprawia geny w ruch, a medytacja ustawia je w korzystniejszym dla zdrowia położeniu. Czuję w komórkach, jak to działa, ale muszę się jeszcze wiele nauczyć.

5

Werner H. Berger był dalekim kuzynem sławnego socjologa Petera L. Bergera; będąc pod wrażeniem jego badań z zakresu socjologii wiedzy i teologii, postanowił uzupełnić swój pseudonim artystyczny literą H. Podobno inicjał drugiego imienia oznaczał Herkulesa, a tak z kolei brzmiała nadana przez dawną dziewczynę pieszczotliwa nazwa narządu płciowego Wernera. Tego nie można było w żaden sposób sprawdzić, bo chociaż on sam chętnie potwierdzał prawdziwość tej historii, należy pamiętać, że mógł jedynie chcieć, żeby była ona prawdziwa, ponieważ taka wersja mu po prostu schlebiała.

Socjolog wiedzy i artysta byli ze sobą spokrewnieni ze strony matki, ale nazwisko Werner otrzymał po ojcu, który z korzeniami Petera L. Bergera nie miał nic wspólnego. Na samym początku drugiej wojny światowej dziadek Wernera popadł w konflikt z okupującymi Austrię nazistami, w wyniku czego – a także po to, żeby uciec z kraju wraz z rodziną i diamentami – potrzebował nowej tożsamości. Nazwisko Berger brzmiało dobrze; znaleziony w Salzburgu fałszerz w ciągu kilku szarpiących nerwy dni przygotował nowe papiery dla całej rodziny.

Dziesięć lat później, w roku 1948, pewnej młodej kobiecie zakłóciło spokój towarzystwo hałasujące przy stole na tarasie sztokholmskiej kawiarni, a z jego centralnego, najgłośniejszego miejsca dotarło do jej uszu wykrzykiwane przez innych nazwisko Berger, co nasunęło jej myśl, że może być z tym kimś spokrewniona. Tak więc spotkanie rodziców Wernera zaczęło się od wygłoszonej przez zirytowaną kobietę prośby, żeby młodzi panowie nie krzyczeli tak głośno i pozwolili jej skupić się na czytaniu książki, z której – jak powiedziała mężczyznom – będzie już następnego dnia egzaminowana na uniwersytecie, na kursie literatury szwedzkiej. W ten sposób zwróciła na siebie uwagę Maksymiliana Bergera i z jej nauki nic nie wyszło, ponieważ mówiący po szwedzku z niemieckim akcentem zuchwały mężczyzna przysiadł się do jej stolika i zaczął rozmowę, z której wynikło, że nie są połączeni żadnymi więzami pokrewieństwa, mogli więc nawiązać bliższą znajomość, co doprowadziło do małżeństwa i narodzin Wernera w roku 1949.

Pewnego wieczoru, z rodzaju tych, kiedy deszcz zalewający ziemię wydaje się żyjącą istotą, która postanowiła pochłonąć cały świat, Werner dorzucił do kominka w salonie brzozowe polano i powiedział:

– Jeśli połączymy perspektywę socjologa wiedzy, którą reprezentował Peter Berger, z antropozofią, otrzymamy całkiem wyczerpujący opis formowania się rzeczywistości. To może wydawać się skomplikowane, ale spróbujmy. Na początku jest duch, który chce zjednoczyć się z rzeczywistością fizyczną. Żeby to osiągnąć, musi zrodzić mózg. Mózg buduje społeczeństwo, kulturę i filozofię, a te z kolei budują jednostkę. W tym błędnym kole mózg przystosowany do praw rządzących światem fizycznym traci łączność z duchowością, a wtedy jego najważniejszym celem staje się potrzeba powrotu do niej.

Werner pociągnął koniaku z kieliszka rozgrzanego w dłoni i wstał z krzesła, żeby sięgnąć po jedną z książek ze wznoszącej się wysoko biblioteki.

Patrzyłem na jego smukłą postać i porównywałem ją w myślach z fotografiami ojca Wernera, które wcześniej widziałem. Byli jak ulepieni z tej samej gliny, melodia ich ciał i koordynaty komórek wydawały się identyczne. Dziadek, Samuel Berger, wysoki i szczupły, wyglądał prawie jak olbrzym, Maksymilian i Werner byli zaś dobrze umięśnieni i średniego wzrostu.

Werner wrócił na krzesło.

– Chcę ci przeczytać na głos fragment, w którym Peter Berger i Thomas Luckmann szkicują sylwetkę człowieka społecznego, homo socius.

Wyciągnął z kieszeni piersiowej swojej bonżurki podniszczone okulary do czytania, umieścił je starannie na nosie, potem poprawił palcem i zaczął przerzucać miękkie kartki pożółkłej książki. Potem przyjemnym, spokojnym głosem powtórzył słowa socjologów wiedzy o tym, że człowiek stwarza sam siebie w społecznej interakcji, że człowiek wyizolowany nieuchronnie stacza się do poziomu zwierzęcia i że doświadcza jednocześnie bycia ciałem i panowania nad nim. Przeczytawszy to, położył książkę na tekowym blacie stołu obok pustego kieliszka po koniaku.

– Zawsze czułem się istotą odizolowaną od świata, ale nie zwierzęciem, tylko bytem duchowym, który ma do dyspozycji materialne ciało. To jest przecież także pogląd antropozoficzny, na którym Rudolf Steiner opiera pojmowanie reinkarnacji, a i ja opieram na nim swoją ideę, że nieśmiertelność jest możliwa.

Werner włożył okulary do kieszeni i wysiąkał zatkany nos, używając do tego samych palców.

– Ale teraz z pewnością cię zanudzam, bo przecież czytałeś to samo co ja.

Werner się mylił.

Mogłem słuchać go bez końca, w ogóle się nie nudząc.

Miałem w zwyczaju prowadzić z nim długie, kończące się nad ranem dyskusje, wdrapywać się potem po schodach do swojego pokoju i robić notatki z pojawiających się w rozmowie przemyśleń, bo wtedy jeszcze świat jego myśli interesował mnie bardziej niż jego życie.

Pamiętam, że gdy rozpętała się wspomniana przeze mnie, przyniesiona przez wichurę ulewa, Werner miał trochę ponad pięćdziesiąt lat, więc byliśmy u progu nowego tysiąclecia. Duch Marcella Mastroianniego zaczął już go prześladować, skupienie na czytaniu wymagało okularów, uszy nie wychwytywały cykania wszystkich gatunków świerszczy i artystę coraz częściej pochłaniały rozmyślania nad zatrzymaniem tego procesu, uznanego powszechnie za nieunikniony.

Zapisałem sobie w dzienniku słowa Bergera: „Ja po prostu mówię śmierci «nie». Nie zabierze mnie ze sobą, bo będzie tak, że ja nie odejdę!”. Kilka kartek dalej znajduję taką konstatację: „Gdybym miał duszę nadającą się na sprzedaż, już wieki temu dałbym ogłoszenie”. Tego rodzaju wypowiedzi można by uznać za prowokacje wygadywane po alkoholu, ale ja wiedziałem, że są czymś innym.

Podczas gdy sam przez całe życie po omacku poszukiwałem holistycznej wiedzy, bez sprecyzowanego celu, tak samo jak P.D. Uspienski, który wyruszając w swoją podróż ku nadprzyrodzonemu, nie wiedział, gdzie ostatecznie odnajdzie siebie, Werner H. Berger, a także Per Erik Sten mieli swoje cele wyznaczone od samego początku. Jeden polował na pieniądze i władzę, a ten, któremu ich nie brakowało, pragnął uchronić duszę przed śmiercią.

Zacząłem pisać Wyspę Snów nad brzegiem zatoki Kyrkviken 13 lutego 2016 roku, w szopie koło domu letniskowego z czasów mego dzieciństwa, w moim wakacyjnym pokoju, który jeszcze w młodości urządziłem na gabinet badacza. Ten budynek już nie istnieje. Dramat, który dotknął Wernera H. Bergera i całą rodzinę artysty, nie ominął również jego kronikarza i ledwie kilka miesięcy po tym, kiedy zabrałem się za pisanie, moja pracownia spłonęła w gwałtownym pożarze.

Zabudowania nad Kyrkviken pochodziły z lat trzydziestych dwudziestego wieku, a moi rodzice nabyli je w 1962 roku, wkrótce po moich narodzinach. Piękny, jasnożółty, drewniany, piętrowy dom, kamienna obora odrestaurowana na pomieszczenia gospodarcze i szopa o czerwonych ścianach – to w niej na piętrze znajdował się mój maleńki, ocieplony na zimowe chłody gabinet, który nie tylko był dla mnie miejscem koncentracji i odosobnienia, ale przywodził też na myśl wszystko, co dotąd opublikowałem, czyli stanowił kwintesencję całej mojej kariery pisarza i badacza. Każdy detal tego pokoju wrył mi się nieusuwalnie w pamięć, przez co kiedy gdziekolwiek na świecie zagłębiam się w pisanie, otoczenie znika, a w jego miejsce pojawia się wnętrze mojej utraconej dziupli ze wszystkimi szczegółami. Czuję zapach drewnianych ścian, wyobrażam sobie, że za monitorem jest okno, z którego rozciąga się widok na pola, łąki i rosnący za nimi lasek, a nad sobą widzę pęknięty klosz lampy zdobiony niebieskimi fiołkami. Pamiętam drzwi, które trzeba było zimą dopchnąć ramieniem do futryny, żeby nie ciągnęło chłodem po karku, i przez które trudno było przejść bez specjalnych umiejętności, siły i szczęścia, bo mosiężna klamka za każdym pociągnięciem wyginała się tak bardzo, że było tylko kwestią czasu, kiedy zostanie mi w ręku. Bałem się tego momentu. Czy wtedy próbowałbym wyjść przez okno, jeśli nikt nie usłyszałby mojego wołania o pomoc?

Będąc sam nad Kyrkviken, nie czułem się dobrze. Przyzwyczaiłem się do głosów rodziców i sióstr, bez których miejsce wydawało się złowieszczo puste, tak że kiedy matka z ojcem przenieśli się do ośrodka dla seniorów, a siostry uciekły w świat, wynajmowałem pokoje znajomym poetom i malarzom. Zimą 2016 roku przyjąłem u siebie grupę uciekających przed wojną syryjskich archeologów, po których na zakurzonym parapecie pozostały narysowane chudym palcem arabskie litery; pozdrowienie dla mojego przygotowującego się do pracy umysłu i podziękowanie za długotrwałą przyjaźń. Litery nawiązywały do ruin Palmyry i do wydarzeń w czeluściach aramejskiego grobowca. O tym też później opowiem więcej.

Jednak najważniejszym szczegółem w moim gabinecie były fotografie, wycinki z gazet i notatki, które pokrywały całą zrobioną z belek ścianę. Na tej pożółkłej, pomarszczonej, kruszącej się, stale rosnącej i zmieniającej swoją formę łuskowatej powierzchni znaleźć można było wszystkie tematy, którymi interesowałem się w dorosłym życiu; tworzyła ona mój wierny portret pisarski. Duża część, pewnie blisko jedna trzecia zbieranych przeze mnie materiałów, dotyczyła Wernera H. Bergera. Zamówiłem powiększenie zdjęcia, na którym Mia uchwyciła męża w ostatnim tygodniu jego życia w ich letniej posiadłości na Sömnö, i chociaż był to najświeższy dodatek do mojej kolekcji, wydawało się, że wszystko inne jest gromadzonym wokół niego uzupełnieniem obrazu. Na tej czarno-białej fotografii Werner wspierał się na kulach, eterycznie wychudzony i blady. Z jego mizernego ramienia zwisała torba z akwarelami i akcesoriami; stał w znoszonym, poplamionym farbami ubraniu roboczym na skalistym pagórku, w którym rozpoznałem część wyspy zwaną Miednicą. Na głowie miał postrzępiony słomkowy kapelusz. Wyraz jego twarzy świadczył o entuzjazmie, który musiał obudzić się w nim już po naszym ostatnim, jak się okazało, spotkaniu, ponieważ wtedy wydawał się kompletnie przygnębiony i chory, nie wierzył, żeby mógł jeszcze kiedykolwiek namalować coś ważnego, i stwierdził, że swoją ścieżką szedł w złym kierunku i zabłądził w miejsce, z którego gorączkowo pragnie się wydostać. Jesienią 2009 roku Werner i Mia przypłynęli na Sömnö, ponieważ Werner wierzył, że wyzdrowieje pośród morskiego wiatru i najukochańszych wspomnień, i dla mnie to zdjęcie oznaczało spełnienie jego marzeń, chociaż ostatecznie oznaczało też wiele więcej. Obok zdjęcia przymocowałem artykuły opublikowane w gazetach po wydarzeniach na Sömnö. Wizyty dziennikarzy na wyspie, obszerne reportaże fotograficzne, węszenie skandalu i spekulacje na ten temat, wywiady z goszczącymi na wyspie artystami i innymi znajomymi Bergerów. Nad zdjęciem, częściowo zasłaniając lewy róg szklanej oprawy, wisiał wycinek z sensacyjną wiadomością z pierwszej strony popołudniowej gazety; drugi nagłówek artykułu pytał: „CONAPRAWDĘSTAŁOSIĘNASÖMNÖ?”.

W tej książce postaram się na to pytanie odpowiedzieć.

To bardzo dobre pytanie.

Być może najistotniejsze ze wszystkich.

Ale żeby na nie odpowiedzieć, muszę udać się daleko, aż do źródeł formowania się obrazu świata Wernera. Opowieść trzeba zacząć od dziadka Wernera, Samuela Bergera, który mówił, że urodził się w Austro-Węgrzech, w Wiedniu, w 1877 roku, co wydaje się niemożliwe, ponieważ zmarł jesienią 2004 roku, a w takim przypadku jego trwające sto dwadzieścia siedem lat życie czyniłoby go najdłużej żyjącym człowiekiem. Jednak historię Samuela Bergera należy zacząć od tego zmyślonego, efektownego punktu wyjścia, bo jego pominięcie spowodowałoby kolejne sprzeczności, a wtedy różnica pomiędzy prawdą a wymysłem byłaby nadal dla badacza i czytelnika nieuchwytna.

KSIĘGA RODUCzęść I

ROZDZIAŁPIERWSZY

1

Samuel miał siedem lat, kiedy jego matka zmarła przy porodzie drugiego dziecka, i odtąd był wychowywany przez wiekowego ojca, liczącego sobie już ponad pięćdziesiąt lat Karla-Ludwiga Schmala, utrzymującego surową dyscyplinę, która praktycznie pozbawiła Samuela dzieciństwa.

Kilkuletni chłopak przyjął na siebie niewspółmierny do wieku ciężar obowiązków i odpowiedzialności, za niepowodzenia był nagradzany kijem i choć próbował okazywać ojcu uczucia, bardzo szybko te próby porzucił. Żadnych uśmiechów ani radości, a już na pewno żadnego gniewu lub płaczu, bo na takie wybuchy znany z pedanterii i pragmatyzmu krawiec był uczulony. Po śmierci matki mieszkali na wiedeńskiej starówce, na zapleczu pracowni krawieckiej, w skromnym pomieszczeniu, w którym poza ciasnym łóżkiem, kuchnią i stołem mieściła się jedynie masywna drewniana szafa – po wieczornym posiłku ojciec wyjmował z niej grubo oprawioną Biblię, by przy świetle lampy naftowej odczytać fragment i przeprowadzić surowy egzamin. Samuel nie chodził do szkoły. Krawiec był zdania, że wiedza religijna i umiejętność posługiwania się opatentowaną parę dziesiątków lat wcześniej maszyną do szycia Isaaka Merritta Singera wystarczały na start w dorosłość, i nie uważał za celowe uczyć syna czytania; zadaniem chłopca stało się opanowanie Pisma Świętego, tej – jak wiadomo – jedynej ważnej księgi, na pamięć. Ojciec sądził, że w ten sposób uniemożliwi synowi dostęp do źródeł innej wiedzy, dzięki czemu nie zatrują go herezje odbierające mu szansę na proste i zdyscyplinowane życie.

Krawiec bardzo wierzył w działanie kija, którym regularnie łoił tyłek upartemu chłopcu, ale ten pedagogiczny niuans ostatecznie zniweczył jego plan. Ponieważ Samuel wiedział, że dostanie w skórę, jeśli nie zapamięta wbijanych do głowy słów, zaczął, unikając wzroku ojca, regularnie wymykać się do pokoju na tyłach, gdzie rozkładał na stole ciężką księgę i rozszyfrowywał jej ozdobne litery tak długo, aż rozwiązał ich zagadkę; od tej pory ojciec widział, że pamięć syna się poprawiła, przez co musiał ku swemu rozczarowaniu ograniczyć użycie kija.

Niedaleko pracowni krawca znajdował się kościół ojców kapucynów, którego ozdobiona krzyżem fasada była otynkowana na czerwono-brązowe kolory, nawiązujące do szat franciszkanów. Samuel przechodził często z gotowymi lub przeznaczonymi dopiero do przymiarki ubraniami koło świątyni i czasami zatrzymywał go wtedy chudy zakonnik o garbatym nosie, pytając żartobliwym tonem o powód pośpiesznych kroków czy chociażby o to, co słychać u ojca. Później mężczyzna zaczął zabiegać o sympatię chłopca, częstując go kawałkami chleba chowanego pod habitem, a ponadto nabrał zwyczaju proszenia go o pomoc w drobnych sprawach, jak rozładunek towarów z wozu i noszenie ich do kościelnego magazynu. Wkrótce na bladych, trzymających pudła ramionach dostrzegł siniaki i nie było mu trudno zgadnąć, że biorą się z ostrego traktowania, które chłopiec musi znosić w domu.

Zakonnik chciał zaproponować krawcowi, że on sam może zająć się edukacją religijną Samuela, a wtedy można by uniknąć związanej z nią surowej dyscypliny, ale chłopca ten pomysł przeraził. Ojciec z pewnością sprawiłby mu tęgie lanie, gdyby dowiedział się, że rozmawia o domowych sprawach z kimś obcym.

*

Niecałe pół roku później, kiedy krawiec słabo się poczuł i postanowił wbrew swoim zwyczajom wyciągnąć się na chwilę na łóżku, przyłapał syna na przeglądaniu Pisma Świętego. W ten sposób dowiedział się nie tylko o opanowanej przez chłopca umiejętności czytania, ale też o czymś, co uznał od razu za najstraszniejszą zdradę. Mianowicie o tym, że Samuel nie uczył się wersetów z Biblii dzięki jego, ojca, czytaniu, tylko poprzez samodzielną lekturę. Krawiec wytłumaczył więc sobie, że syn nie miał wcale takiej dobrej pamięci, jak przekonywał, przeciwnie – był wciąż równie niepojętnym łobuzem co przedtem.

Słabość opuściła krawca, gdy z wściekłością wymierzał karę – powodowany wychowawczym zapałem, z płonącymi oczami i śliną w kącikach ust, bił skulonego w kącie chłopca, aż zakrwawiony kij, natrafiwszy na czaszkę, złamał się z trzaskiem. Paczki z materiałem pozostawały długo nieodebrane, a marynarki niedostarczone, bo Samuel na wiele dni trafił do łóżka, a ojciec musiał przekładać drogocenne monety z własnej kieszeni do kieszeni doktora i chociaż gorączka w końcu spadła, a złamane żebro i wszystkie rany się zagoiły, słuch w lewym uchu chłopca już nie wrócił.

Krawiec obwieścił:

– Niech twoja głuchota będzie dla ciebie znakiem Bożego miłosierdzia, bo teraz na pewno nie zapomnisz, do czego prowadzi pogrążanie się w grzechu.

Samuel miał trzynaście lat bez dwóch tygodni, kiedy postanowił uciec od swego prześladowcy.

Z pomocą przyszedł Samuelowi kapucyn, który zaproponował, że pomoże mu dostać się do Altötting, miasta w Cesarstwie Niemieckim blisko granicy z Austro-Węgrami, gdzie chłopiec mógłby wstąpić do klasztoru kapucynów, by odebrać u zakonników poważną, ale łagodniejszą edukację. Samuel zrozumiał, że stanął przed szansą, której nie może odrzucić.

Mnich ukrył go w wozie jadącym do Bawarii, a chłopak uciekł z niego kilka kilometrów po przekroczeniu granicy. Dość miał Bożego miłosierdzia i nie zamierzał już tracić ani jednej chwili swego życia na biblijne wersety.

Uważał, że ma wobec kapucyna dług wdzięczności, i czuł wyrzuty sumienia z powodu swojego postępku, ale po latach usłyszał o austriackim zakonniku, który za przyzwoleniem kościelnych zwierzchników zwrócił się przeciw własnym ślubom; cieszył się życiem pełnym rozkoszy, a mógł sobie pozwolić na rozpustę, ponieważ porywał dzieci i sprzedawał je do służby arystokratom w całej Europie. Mówiono, że był chudy, miał garbaty nos i powierzchowność rozpustnika i że zdobywał duchową władzę nad dziećmi żyjącymi w biedzie i zbliżał się do nich z kawałkiem chleba w ręku.

2

Chociaż uważałem rzekomy rok urodzenia Samuela Bergera za nierealny przy zwykłym cyklu życia człowieka z tamtej epoki, wierzyłem, że jednak na przełomie tysiącleci osiągnął on wiek stu lat, i nie mogłem się nadziwić elastyczności, z jaką podwijał pod siebie swoje długie nogi, które przypominały twardą cumę okrętową i które nie widziały butów od 1938 roku. Samuel, odziany zawsze w zielone, wypłowiałe ubranie, którego nogawki sięgały trochę za kolana, a rękawy odpowiednio do połowy przedramienia, był wysoki i szczupły – jakby duch skondensowany w ciele. Nie umiem opisać go inaczej, bo nie mogłem powiedzieć, że jest stary ani że młody; „wieczny” jest być może właściwym słowem – albo gdyby wiatr można nazwać szalonym, może taki zdołałby utworzyć wir z piaskowego pyłu i wtedy ten prawdziwie egzotyczny podmuch byłby Samuelem Bergerem.

Zadałem mu pytanie. Odpowiedział: „Ucieczka z wozu była łatwa. Zatrzymali się przed gospodą, żeby jadący do Altötting postulanci mogli wysiąść za potrzebą i wtedy zakonnik, który mnie ukrył, otworzył wieko kufra i zapytał, czy i ja nie powinienem sobie ulżyć. Umówiliśmy się, że pobiegnę szybko za najbliższy krzak, ale kiedy tylko do niego dotarłem, pognałem dalej, wślizgnąłem się przez otwarte drzwi do stajni i schowałem na sianie pod dachem, czekając aż wóz odjedzie”. Nie byłby Samuelem Bergerem, gdyby wcześniej nie przedstawił tej samej historii w taki sposób: „Wóz się zatrzymał i ludzie zeszli, żeby opróżnić pęcherze. W czasie podróży zauważyłem, że kufer, w którym byłem ukryty, nie był najsolidniej wykonany, i kiedy zrobiło się cicho, udało mi się kopniakami wypchnąć boczne deszczułki, wyślizgnąłem się i pognałem do lasu”. A Werner ze swojej strony powiedział: „Dziadek poczekał, aż zakonnik otworzy kufer. Wtedy rzucił się do ucieczki”.

Jeśli chodzi o moje wywiady, to styl odpowiedzi Samuela Bergera był katastrofą. Przebiegając palcami po wentylach mosiężnego instrumentu, który odłożył na kolana, powtórzył moje pytanie, gdy domagałem się uściślenia, jakby chciał się upewnić, że dobrze zrozumiał: „Jaka jest prawda?”. Ściągnął skórę na czole w głębokie zmarszczki. Powtórzył pytanie jeszcze raz: „Jaka jest prawda?” i odpowiedział: „Prawdę zna tylko Bóg”.

Przeprowadziliśmy długą dyskusję o tym, jak ograniczenia kognitywne człowieka wpływają na obraz wydarzeń, przede wszystkim tych, od których upłynęło dużo czasu, ponieważ wówczas umysł okazuje się zbyt kruchym narzędziem, by odróżnić jedną prawdę od całej masy pozostałych. „Jeśli więc pamięć lub bezpośrednie obserwacje mówią nam, że zrobiliśmy jedno, a sny lub wyobraźnia podpowiadają, że drugie, to czymże jesteśmy, żeby rozstrzygać o autentyczności wydarzeń?”. To powiedziawszy, Samuel podniósł do ust swoją starą trąbkę i zagrał pełną zadumy melodię, co zakończyło dyskusję, pozostawiając mnie w niepewności.

Z taką samą niepewnością miałem do czynienia, przeprowadzając wywiady z Perem Erikiem Stenem, ale jeśli chodzi o intencje, to te dwie postaci były swoimi przeciwieństwami. Per Erik Sten nie trzymał się prawdy, bo lepiej czuł się w kłamstwie, Samuel zaś wahał się między różnymi prawdami, próbując znaleźć najbardziej autentyczną z nich. Samuel i Per Erik nie mieli ze sobą wiele wspólnego. W Samuelu było coś takiego, czego Per Erik nie potrafił pojąć, z kolei Samuel należał do swojej wyspy jak rosnące tam drzewa; często wtapiał się w ich szeregi – może naprawdę myślał, że jest ich częścią, i uważał ludzi, którzy się do niego zbliżali, za nerwowe, pędzące za marnością istoty, niemające z nim właściwie nic wspólnego.

A jednak Samuel był w jakimś sensie jedną z tych osób, z którymi wywiady okazały się najłatwiejsze, bo chociaż praktycznie nigdy nie zaczynał rozmów, nie był im przeciwny. Różnił się też od innych w pewnej znaczącej kwestii. Tylko on nie miał nic do ukrycia.

3

Właściciel skromnej wiejskiej gospody pod Rosenheim zerknął na stojącego w kuchennych drzwiach chłopca, któremu głód przeświecał spod skóry ostrymi wypukłościami. Mężczyzna podrapał się po brzuchu i zapytał:

– Skąd jesteś? Nie ma nikogo, kto by cię nakarmił?

Chłopiec powiedział, że rodzice mu umarli, a on uciekł od okrutnego krawca, który biciem odebrał mu słuch w jednym uchu. Mężczyzna podszedł bliżej, ujął chłopca za szczękę i odwrócił jego oblezioną przez wszy głowę, by obejrzeć bliznę na policzku.

– Dobrze, dam ci jeść, jeśli umyjesz podłogę w jadalni i rano posprzątasz pokoje. Jeśli zrobisz to samo następnego dnia, będziesz dalej dostawał nocleg i jedzenie.

Nocleg okazał się wypełnionym słomą workiem jutowym w kącie składziku, ale i tak wydawał się królewskim posłaniem po nocach spędzonych pod gołym niebem, a chociaż obiecane jedzenie też smakowało tylko przez pierwsze dni, kiedy wygłodniały żołądek zadowoliłby się jakimkolwiek pokarmem, Samuel był szczęśliwy, że może najeść się do woli. Gospodarz postanowił jednak utuczyć się kosztem harówki chłopca i z dnia na dzień obowiązków przybywało, przy coraz mniejszych porcjach chleba i coraz cieńszej zupie.

Samuel zauważył, że pomimo ubogiej diety wciąż rośnie, a kiedy dostrzegł to również gospodarz, zirytowany wybuchnął:

– Przez twoje żarcie zbankrutuję!

Zarzut był bezpodstawny, bo wzrost chłopca nie zależał od ilości jedzenia, ale skąpiec nie umiał interpretować rachunków i widział jedynie znaki równości, zostawił więc pomocnika prawie bez pożywienia, po czym, wytrzymawszy jeszcze kilka tygodni, postanowił go sprzedać. Napisał do znajomego w Stuttgarcie: „Chłopak potrafi czytać, ale nie pisze. Przyzwoity & pracowity. Nie potrzebuje dużo jedzenia”.

Musiał jednak zaciskać zęby jeszcze przez jakiś czas, bo bilety na pociąg dla dwóch osób kosztowałyby zbyt dużo w stosunku do ceny, jakiej mógł żądać za Samuela, a nie chciał puścić chłopca w podróż samego, żeby ten nie wymknął się, zanim dotrze do celu. Samuel Berger nie wiedział, skąd ostatecznie wziął się mężczyzna, który towarzyszył mu w drodze do Stuttgartu. Miał jasne włosy i usiadł koło chłopaka zupełnie jak lalka, której zginają się nogi. Siedział potem cały czas bez ruchu i odwracania głowy, raz tylko, kiedy Samuel musiał wyjść do toalety, której bliskość rozpoznał węchem, podążył za chłopcem jak prawdziwy strażnik.

– Pociąg – powiedział siedzący naprzeciw mnie Samuel Berger – przywodził mi na myśl maszynę do szycia, napędzaną przez ojca stopami. Turkoczący łoskot i szyny biegnące pod otworem w sedesie. Właściwie to nadal nie lubię pociągów.

*

Na stacji w Stuttgarcie milczący towarzysz podróży przekazał chłopca mężczyźnie o zapadniętych policzkach, ubranemu w ciemny, zupełnie znoszony garnitur, kamizelkę i kapelusz. Jegomość z rozczarowaniem lustrował młodzieńca.

– Ależ z ciebie olbrzym. Pewnie jesz za dwóch.

Samuel mógłby oświecić wymizerowanego osobnika i powiedzieć mu, że taki wzrost można też osiągnąć na gotowanych obierkach z ziemniaków, ale się nie odezwał. Właściciel gospody mamił Samuela, mówiąc, że w Stuttgarcie czeka go łatwa, bardziej dopasowana do jego możliwości praca, a dodatkowo prawdziwe łóżko i dwa posiłki dziennie. W to Samuel nie wierzył ani przedtem, ani teraz, więc karczmarz słusznie zgadywał, że bez strażnika chłopak wyskoczyłby z pociągu już wiele stacji wcześniej.

4

Samuel uchował się przed planami zakonnika, ale w końcu i tak został przedmiotem transakcji handlowej, a nakłanianie go do nieodpłatnej pracy nie różniło się od metod stosowanych w handlu ludźmi dzisiaj. Właściciel drukarni powiedział mu, że zapłacił karczmarzowi zawrotną sumę za wydatki poniesione na utrzymanie Samuela i że teraz chłopak będzie musiał je odpracować, spłacając jednocześnie koszty, które nieuchronnie przyniesie jego życie w drukarni. W rok czy dwa nie da rady, ale pewnego dnia wypracuje sobie wolność. A wtedy podziękuje swojemu pracodawcy za gruntowne przygotowanie do zawodu uznanego za podstawę nowoczesnej cywilizacji – gdyby nie ten zawód, uczeni i artyści pisaliby na próżno, bo nikt nie mógłby czytać ich prac ani poezji.

Sercem drukarni Kühling & Engelhardt była napędzana parą rotacyjna maszyna drukarska projektu Friedricha Königa, która przy maksymalnej prędkości potrafiła wydrukować każdego dnia pięć tysięcy arkuszy papieru czerpanego. Działająca na skórzanych rolkach stara prasa miała kilkadziesiąt lat i do takiej zawrotnej wydajności była zdatna już tylko po starannych regulacjach i naprawach, więc zdarzały się dni, a nawet tygodnie, kiedy przez drzwi drukarni nie wyjeżdżało żadne nowe zamówienie. Była to główna przyczyna, dla której pan Engelhardt, cierpiący z powodu zaburzonej równowagi kwasowej żołądka i płynu zbierającego się w płucach, tak bardzo potrzebował darmowego młodego pomocnika.

Samuela umieszczono w malutkim pokoiku wyposażonym jedynie w biurko, krzesło i łóżko. W komórce nie było okna, ale młodzieńcowi przynoszono czasem świecę, w świetle której mógł sobie czytać książki wybrane ze zbiorów Engelhardta mieszkającego nad drukarnią. Pokój zamykano w nocy na klucz, czyli w praktyce Samuel był więźniem.

Engelhardt wyjaśniał:

– Rygluję drzwi dla twojego własnego dobra. Młoda krew jest niespokojna i będzie rodzić pokusy i trudności, a kto wie, może po jakimś czasie praca by cię znużyła i podszyta lenistwem chęć ucieczki wzięłaby górę, a wtedy trud szkolenia cię poszedłby na marne. Ponieważ przyjąłem na siebie rolę opiekuna i wychowawcy, a przy tym, przygnieciony ogromem obowiązków i okropnymi chorobami, nie dam rady zajmować się tobą tak, jak na ojca przystało, nie mam innego wyjścia.

I tak do Samuela dotarło, że zamienił ograniczaną uderzeniami kija wolność na ciemną jak noc, zamkniętą komórkę, w której leżał, słuchając skrobania gryzoni biegających po kamiennej podłodze drukarni i stłumionego kaszlu, kiedy gdzieś w odległym korytarzu, za zamkniętymi drzwiami, płuca Engelhardta usiłowały się wyrwać z piersi, wyniszczonej zapaleniem opłucnej i kłopotami finansowymi.

Jeśli uznać maszynę drukarską Königa za serce Kühlinga & Engelhardta, to całą anatomię firmy można było opisać następująco: kręgosłup drukarni stanowił bronchityczny Engelhardt, duszę – Wilhelm Kühling, który dał się poznać jako badacz podróżnik i który marzył o wolności na miarę ptaków niebieskich, zwinnymi palcami dysponował zaś srebrnowłosy Belg, Léon Paumier, na którego barki spadł ciężar wyuczenia Samuela na zecera równie sprawnego co on sam.

Szybkie sortowanie i układanie czcionek z kaszty do wierszownika nie było w żadnym razie zajęciem łatwym, takim, do którego można się zabrać, mając za sobą jedynie świeżo nabytą umiejętność czytania. Dobieranie ornamentów i zestawów czcionek dopasowanych do charakteru tekstu, a także niezbędnych justunków, interlinii i obsadników wymagało profesjonalnego oka – odstępy między słowami musiały być proporcjonalne, a arkusze przejrzyste przy czytaniu. Zadanie już od samego początku nie było więc dla nauczyciela ani ucznia łatwe, ale Paumier, zauważywszy z przerażeniem braki w wykształceniu najwyraźniej inteligentnego chłopca, zwiększył jeszcze stopień trudności i postanowił udzielać swoich nauk po francusku.

Samuel nie zdążył poznać Wilhelma Kühlinga, ale od Paumiera słyszał zabarwione podziwem i rozbawieniem opowieści o jego przygodach, a od Engelhardta – kipiące rozdrażnieniem tyrady. Ponadto dostał do przeczytania opublikowaną przez Kühlinga & Engelhardta książeczkę, na której okładce czterdziestoośmiopunktową frakturą pyszniło się nazwisko autora: Wilhelm Kühling, a pod spodem widniał pisany osiemnastopunktową frakturą tytuł: Der Fluss Kongo.

Trzeba powiedzieć, że to dzieło intelektu niemieckiego arystokraty było zacofane nawet jak na wytwór jego epoki, ale Samuel nie miał porównania, żeby dostrzec oczywiste etnograficzne braki, niezgodności lub zwykłe bzdury.

Kühling pisze:

Murzynka świetnie się nadaje na partnerkę do łóżka, ale żony i opiekunki dzieci z niej nie będzie z powodu nieobyczajności, i nawet przy dobrej woli nie można pomyśleć, że należy ona do jednego męża, bo z racji skąpego ubrania jest narażona na spojrzenia i zaloty wioskowych mężczyzn, a chociaż dobrze to pasuje do obowiązujących we wsi barbarzyńskich zwyczajów, to w żaden sposób nie zgadza się ze zwykłym rozumieniem przykładu wychowawczego dawanego dziecku albo matczynej troski o dom.

Tę przenikliwą analizę poprzedza scena przybycia do wioski, w czasie którego odkrywcy zabijają pewnych „groźnych mężczyzn” z plemienia, by ostrzec pozostałych, po czym przy ognisku zaczyna się świętowanie przy akompaniamencie bębnów i „nawiązywanie stosunków miłosnych”.

Dla młodego Samuela Schmala ta książeczka była pierwszym kontaktem z tajemniczą Afryką. Zdobiona dźwiękami dżungli i krwią kanibali egzotyka oczarowała go natychmiast.

– Rwałem się do tej Afryki, bo chciałem zobaczyć nagie piersi Murzynki, ale jeszcze bardziej ciągnęło mnie na pokład statku płynącego w górę rzeki Kongo. Krzyki małp i ptaków, ryk drapieżników, brzęczenie owadów, dudnienie bębnów… – Samuel kołysał się przede mną i dokładnie naśladował wszystkie wymieniane przez siebie dźwięki. – Wszystko to Kühling opisał tak pioruńsko dobrze, że czułem się, jakbym podróżował razem z nim.

Trzonem finansowym drukarni Kühling & Engelhardt był majątek rodziny Wilhelma Kühlinga, jednak fundusze te z powodu afrykańskich podróży Wilhelma i nietrafionych inwestycji rozchodziły się na wszystko inne, niżby Engelhardt sobie życzył.

Maszyneria drukarni wymagała modernizacji, a przynajmniej gruntownego remontu, jeśli konkurowanie z innymi firmami z branży miałoby nadal być możliwe. Wynagrodzenia niewielkiego zespołu wiecznie się spóźniały, Engelhardt zaś, żeby zyskać pieniądze na zakup materiałów, musiał czasem sprzedawać własne meble, a i tak realizowanie zamówień nie zawsze się udawało – z różnych zasadniczych powodów, takich na przykład jak brak tuszu lub papieru.

Z Afryki przychodziły listy, w których Wilhelm Kühling niekiedy pisał, że wybrał się na polowanie na słonie lub że trafił na żyłę złota, ale głównie można się było spodziewać po nim regularnych, dochodzących z wielomiesięcznym opóźnieniem powiadomień o odwołaniu planów z powodu poważnej choroby tropikalnej, zdrady towarzyszy lub napadu z bronią w ręku.

W jednym z listów Kühling oznajmiał:

Ponownie zatem nie mogę wam wysłać obiecanej pomocy, ale zamiast tego czy byłbyś, najdroższy przyjacielu, tak dobry i cierpliwy, żeby kolejny raz bezzwłocznie skontaktować się z moją siostrą i poprosić ją o sprzedaż kilku najmniej ważnych obrazów z naszych rodzinnych zbiorów i jak najszybsze dostarczenie mi zebranych w ten sposób funduszy? Jestem mianowicie w tarapatach z powodu żądań wierzycieli i boję się, że nie ujrzę jutra, jeśli ta skierowana do ciebie pokorna prośba nie zostanie spełniona.

A potem Léon Paumier zbuntował się przeciwko złemu traktowaniu Samuela.

Ze skrajną niechęcią, posyłając do spluwaczki gęste, śluzowate plwociny, a nawet roniąc kilka łez, Engelhardt zgodził się na umowę, zgodnie z którą miał wypłacać chłopcu za jego pracę symboliczne wynagrodzenie równe dziesiątej części płacy robotnika, zgodził się też nie zamykać drzwi do sypialni na klucz. Te okruchy miały swoje znaczenie – Samuel Schmal pierwszy raz czuł coś w rodzaju zadowolenia. Nie bito go, prawie każdego dnia wystarczało dla niego jedzenia, udawało mu się odkładać trochę oszczędności i dostrzegał też wartość kapitału, jaki dawały zdobywane umiejętności.

Był lojalny wobec Paumiera, który z powodu zaawansowanego wieku i reumatyzmu nabytego wskutek przeciągów w hali drukarskiej zwalniał stopniowo tempo wykonywania składu, współczuł także Engelhardtowi, który niemal nigdy nie udawał miłego, ale który starał się jak mógł, gdy niepokój trochę mu mijał. Okoliczności nie skłaniały więc Samuela do wymykania się gdziekolwiek, ale przez Wilhelma Kühlinga chłopiec oszalał na punkcie Afryki.