Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy skromny nauczyciel Pietro wplątuje się w romans ze swoją dawną uczennicą, nie spodziewa się, że wyznanie uczynione w chwili słabości Teresie może zaważyć na całym jego życiu. Śledzimy losy bohatera przez kolejne dekady, w trakcie których poznaje swoją przyszłą żonę, rodzą im się dzieci, a Pietro staje się znany w środowisku akademickim za sprawą napisanej przez siebie książki. Czy Teresa zdradzi jego tajemnicę?
„Powieść Starnonego można uznać za odpowiedź na powieści Ferrante, z tym że byłaby to Ferrante à rebours. W neapolitańskiej tetralogii Włoszka opisuje losy kobiet, które wydrapują swoją pozycję w zdominowanym przez mężczyzn świecie. (…) Czytając Wyznanie, miałam wrażenie, że Starnone przygląda się podobnym sytuacjom, ale przedstawia je z innej perspektywy. (…) W jakimś sensie te podobieństwa są zabawne, bo Włoch przez pewien czas był podejrzewany o autorstwo książek ukrywającej się pod pseudonimem Ferrante, jest też prywatnie mężem Anity Rai, tłumaczki, której niektórzy przypisują to samo. Ale Wyznanie to żadna podróbka. Tę dobrze skonstruowaną, trzymającą w napięciu historię czyta się może i lepiej niż ostatnią powieść Włoszki.”
– Natalia Szostak, „Książki. Magazyn do Czytania”
„Starnone znowu wchodzi w człowieka i rozkłada na czynniki pierwsze jeden z największych ciężarów, jakie nosimy w głowie – brak pewności siebie i lęk przed zdemaskowaniem. Niektórzy całe życie starają się być lepszą wersją siebie, w głębi duszy czując niepokój i ważąc każde słowo i gest. Jak widzą nas inni i co by się stało, gdyby nasi przyjaciele, mąż, żona, współpracownicy nagle się dowiedzieli, że tak naprawdę wcale nie jesteśmy tacy inteligentni, wspaniałomyślni, uczciwi, jak mogłoby się wydawać? I czy chwila nieuwagi, niewinna zabawa, moment, w którym odkryłeś się przed ukochaną osobą, może zaważyć na całym twoim życiu i roztrzaskać obraz, który z taką starannością wykreowałeś? Starnone pokazuje niszczycielską siłę, jaką ma w kwestii miłości, kariery i całego życia nasza wielka ludzka niepewność.”
– Dominika Gauza, @prosto_o_ksiazkach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 192
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Confidenza
Przekład Katarzyna Skórska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki nerosunero (Mario Sughi)
Projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
CONFIDENZA
Copyright © 2019 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Skórska, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2021
Zdjęcie autora na okładce Copyright © Graziano Arici/eyevine/EAST NEWS
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-960890-9-0 (EPUB); 978-83-960890-9-0 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2021
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151,
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Miłość, cóż rzec, dużo się o niej rozprawia, lecz nie sądzę, bym wiele razy użył tego słowa, a nawet mam wrażenie, że nie użyłem go nigdy, chociaż kochałem, oczywiście, że kochałem, kochałem do utraty rozumu i zmysłów. Miłość, jaką poznałem, jest bowiem jak lawa pierwotnego życia, która trawi życie wzniosłe, erupcja pochłaniająca zrozumienie i litość, rozsądek i wszelkie pobudki, geografię i historię, zdrowie i chorobę, bogactwo i ubóstwo, wyjątek i regułę. Pozostaje tylko mania, czysta udręka, nieuleczalna obsesja: gdzie ona jest, a gdzie jej nie ma, co myśli, co robi, co powiedziała, jakie było prawdziwe znaczenie tych słów, co przemilczała, czy było jej równie dobrze, jak mnie, i czy nadal jest jej dobrze teraz, gdy jestem daleko, czy może moja nieobecność odbiera jej siły, podobnie jak jej nieobecność odbiera siły mnie, unicestwia, pozbawia wszelkiej energii, którą z kolei daje mi jej obecność, czymże jestem bez niej, zegarem, który przestał wskazywać godziny na rogu zatłoczonej ulicy, ach, a jej głos, ach, bycie przy niej, skracanie dystansu, do zera, niwelowanie kilometrów, metrów, centymetrów, milimetrów, i to, jak się rozpływam i rozpraszam, przestaję być sobą, a nawet wydaje mi się, że byłem sobą, jedynie będąc w niej, w jej rozkoszy, co napawa mnie dumą, daje mi radość, a zarazem mnie przygnębia, zasmuca, i na nowo rozpala, elektryzuje, jakże mi na niej zależy, tak, jedyne, czego pragnę, to jej dobra, zawsze, cokolwiek się wydarzy, nawet jeśli odejdzie, nawet jeśli pokocha kogoś innego, nawet jeśli mnie upokorzy, wyzuje ze wszystkiego, nawet z umiejętności, by kochać ją dalej. Jakże absurdalne rzeczy mogą się dziać w głowie, skoro już nie kochając, można wciąż chcieć czyjegoś dobra czy też chcieć czyjegoś zła, choć nadal się kocha. Mnie się to przydarzyło, dlatego unikałem tego słowa, nie wiem, co począć z miłością platoniczną, z miłością powszednią, z miłością, przy której biją dzwony, z miłością oczyszczającą, z miłością melodramatyczną – to w związku z poczuciem obcości posługiwałem się nim tak rzadko w ciągu mojego długiego życia. Używałem natomiast wielu innych słów – obsesja, szał, tęsknota, zbłądzenie, potrzeba, konieczność, pożądanie – obawiam się, że nazbyt licznych, mógłbym szukać w pięciu tysiącach lat historii pisarstwa i znaleźć jeszcze mnóstwo określeń. Teraz jednak muszę przejść do Teresy, to ona nie chciała się zawrzeć w tej kombinacji sześciu liter, a tymczasem się jej domaga, podobnie jak wielu innych rzeczy.
W Teresie zadurzyłem się już wtedy, gdy siadywała w ławce pod oknem i była jedną z moich najbardziej nieokiełznanych uczennic. Zdałem sobie jednak z tego sprawę dopiero rok po jej maturze, kiedy zadzwoniła do mnie, przyszła pod szkołę, wybraliśmy się na spacer w ten piękny jesienny dzień i opowiedziała mi o swoim burzliwym uniwersyteckim życiu, po czym nagle mnie pocałowała. Ten pocałunek zainicjował formalnie nasz związek, który trwał łącznie około trzech lat wśród nigdy niespełnionych oczekiwań wzajemnego oddania i napięć skutkujących obelgami, rozlicznymi pretensjami i płaczem. Pamiętam wieczór u znajomych, spotkaliśmy się w siedem czy osiem osób. Siedziałem obok dziewczyny pochodzącej z Arles, która przebywała w Rzymie od kilku miesięcy i tak czarująco przeinaczała język włoski, że chciałem słuchać jedynie jej głosu. Tymczasem gadaliśmy wszyscy, zwłaszcza Teresa, która ze zwykłą u niej wylewnością snuła szalenie inteligentne, kwieciste opowieści. Muszę przyznać, że od kilku miesięcy drażniła mnie jej chęć ciągłego bycia w centrum uwagi, skutkująca podnoszeniem poziomu najbłahszych nawet rozmów, dlatego często zdarzało mi się jej przerwać jakimś kąśliwym komentarzem, ona jednak mroziła mnie wzrokiem i napominała: „Przepraszam, teraz ja mówię”. Przy wspomnianej okazji posunąłem się chyba za daleko, podobała mi się dziewczyna z Arles i ja też chciałem się jej podobać. Teresa zwróciła się do mnie z wściekłością, chwyciła nóż do chleba i krzyknęła: „Jeszcze raz utniesz moją wypowiedź, to ja utnę ci język lub coś innego!”. Doszło między nami do publicznej konfrontacji, jakbyśmy zostali zupełnie sami, i dziś myślę, że to prawda – tak bowiem byliśmy sobą pochłonięci na dobre i na złe. Byli tam, i owszem, nasi znajomi, jak również dziewczyna z Arles, to jednak nieistotne postaci, liczyło się tylko nasze bezustanne wzajemne przyciąganie i odpychanie. Jakbyśmy podobali się sobie bez umiaru po to tylko, by dojść do wniosku, że się nie znosimy. Czy vice versa.
Nie brakowało naturalnie chwil szczęśliwych, prowadziliśmy rozmowy o wszystkim, żartowaliśmy, łaskotałem ją do czasu, aż ona zaczynała mnie namiętnie całować, żeby mnie powstrzymać. Nie trwało to jednak długo, sami byliśmy wichrzycielami naszego wspólnego bycia. Wydawaliśmy się przekonani, że przemoc, z jaką bezustannie wszystko między sobą niszczyliśmy, przemieni nas ostatecznie w dobraną parę, cel ten jednak, zamiast się zbliżać, coraz bardziej się oddalał. Gdy się dowiedziałem, dzięki plotce zasłyszanej zresztą od dziewczyny z Arles, że Teresę połączyły nazbyt bliskie stosunki z pewnym znanym chuderlawym i garbatym wykładowcą o zepsutych zębach, chorych oczach i palcach jak odnóża pająka, którymi zwykł brzdąkać na pianinie dla wianuszka studentek, ogarnął mnie taki wstręt, że gdy wróciłem do domu, bez słowa złapałem ją za włosy, zaciągnąłem do łazienki, chciałem osobiście wymyć każdy milimetr jej ciała mydłem marsylskim. Nie krzyczałem, mówiłem ze zwykłą kąśliwością: „Jestem człowiekiem tolerancyjnym, rób sobie, co chcesz, ale nie z kimś tak odstręczającym”. Ona się wyrywała, kopała, biła mnie po twarzy i drapała, wrzeszczała: „Oto kim naprawdę jesteś, co za upadek!”.
Po tej kłótni wydawało się, że to koniec, nie można było wrócić do poprzedniej relacji po takich wyrzutach. Jednakże również tym razem zdołaliśmy się pogodzić. Trzymaliśmy się w objęciach aż do świtu, śmiejąc się z dziewczyny z Arles i z grającego na pianinie wykładowcy cytologii. Przerażała nas groźba, że mogliśmy utracić siebie nawzajem. I właśnie to przerażenie, jak sądzę, popchnęło nas wkrótce do znalezienia sposobu, żeby na zawsze utrwalić naszą wzajemną zależność.
Teresa ostrożnie wysunęła propozycję: „Wyjawię ci moją tajemnicę, tak okropną, że nawet w duchu nigdy nie próbowałam się do niej przyznać, a ty musisz mi wyznać w zaufaniu coś podobnego, co mogłoby cię zniszczyć na zawsze”. Uśmiechnęła się, jakby zapraszała mnie do zabawy, ale podskórnie wyczuwałem jej napięcie. Niepokój udzielił się również mnie, zdumiałem się i zmartwiłem, że w wieku dwudziestu trzech lat może mieć tak nieopisany sekret. Ja miałem trzydzieści trzy lata i też posiadałem tajemnicę, a była to tak krępująca historia, że zaledwie o niej pomyślałem, oblewałem się rumieńcem i wgapiałem się w czubki butów, czekając, aż przejdzie mi to poruszenie. Trochę zwlekaliśmy, sprzeczając się, kto pierwszy dokona wyznania.
– Ty pierwszy – powiedziała podszytym ironią władczym tonem, który przybierała w przypływach wzmożonej czułości.
– Nie, ty pierwsza, muszę ocenić, czy twój sekret jest równie okropny, jak mój.
– A dlaczego niby mam ci ufać, a ty mnie nie?
– Bo znam swój sekret i nie sądzę, żeby twój był równie wstydliwy.
W końcu, nie bez wahania, ustąpiła, rozdrażniona zwłaszcza tym – jak mniemam – że nie uważałem jej za zdolną do haniebnych czynów. Pozwoliłem jej mówić, nie przerywając, i ostatecznie nie znalazłem choćby słowa stosownego komentarza.
– No i?
– To obrzydliwe.
– Mówiłam ci, teraz twoja kolej. Ale jeśli opowiesz mi jakąś bzdurę, to nigdy więcej mnie nie zobaczysz.
Zwierzyłem się, najpierw po kawałku, następnie opowieść nabrała spójności, nie chciałem przestać mówić, to ona powiedziała „dość”. Odetchnąłem z głęboką ulgą i powiedziałem:
– Teraz wiesz o mnie coś, czego nikt nigdy nie wiedział.
– Ty o mnie też.
– Nie możemy się już rozstać, odtąd jesteśmy od siebie wzajemnie zależni.
– To prawda.
– Nie cieszysz się?
– Cieszę.
– To był twój pomysł.
– Oczywiście.
– Zależy mi na tobie.
– Mnie także.
– Ale mnie bardzo.
– A mnie szaleńczo.
Kilka dni później bez kłótni, a nawet przy użyciu uprzejmych formułek, których nigdy między sobą nie stosowaliśmy, uznaliśmy, że nasz związek się skończył, i za obopólną zgodą się rozstaliśmy.
Początkowo odczuwałem ulgę. Teresa w ostatecznym rozrachunku była niesubordynowaną i konfliktową dziewczyną, każda moja wypowiedź wywoływała jej sprzeciw, każda słabostka – sarkastyczny docinek. Nie mówiąc o tym, że darła koty nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi, ze sprzedawcami w sklepie, z urzędnikami na poczcie, ze strażnikami miejskimi, z policjantami, sąsiadami, ze znajomymi, na których mi zależało. Przy każdej okazji do starcia pojawiał się u niej ostentacyjny uśmieszek, jakby wskutek rozweselenia, a tymczasem wynikał ze złości, gardłowy odgłos, który jak średniówka przecinał zdania nafaszerowane obelgami. Przynajmniej parokrotnie byłem zmuszony przejść do rękoczynów z prostakami, którzy zapominali, że mają do czynienia z kobietą. Później jednak zaczęły mijać dni, tygodnie, nagromadziły się miesiące bezcelowej tułaczki, uczucie ulgi zelżało i zaczęło mi jej brakować. Czy raczej, aby lepiej to wyrazić, poczułem, że kawalerka, którą zamieszkiwaliśmy, jak również miejsce obok mnie na ulicy, w kinie, dosłownie wszędzie, było puste, szare. „Co za pech – powiedział mi kiedyś znajomy – zakochać się w kobiecie, która pod każdym względem ma w sobie więcej życia”. Miał rację: co prawda nie byłem nudziarzem, ale Teresę cechował nadmiar sił witalnych, a gdy wzbierały, żaden wał nie utrzymałby ich w ryzach. Było to piękne i za tym tęskniłem, raz na jakiś czas pragnąłem znów ją zobaczyć. Kiedy jednak zacząłem sobie wmawiać, że nie stałoby się nic złego, gdybym do niej zadzwonił, poznałem Nadię.
O Nadii wolałbym się za bardzo nie rozwodzić: zamknięta w sobie, bardzo powściągliwa nawet wtedy, gdy mówiła „dzień dobry”, a w dodatku przemiła – była przeciwieństwem Teresy. Poznałem ją w szkole, ukończyła studia matematyczne, żywiła ambicje akademickie, była to jej pierwsza praca. Początkowo nie zwróciłem na nią uwagi, daleko było jej do kobiet, które mnie pociągały, zupełnie nie wyglądała na zainteresowaną wyczynami politycznymi, literackimi czy erotycznymi, które zajmowały mnie bez reszty przed związkiem, w trakcie i po związku z Teresą. Tak czy inaczej, coś – trudno powiedzieć co, może rumieniec, którego nie potrafiła się pozbyć – tydzień po tygodniu coraz bardziej zaczęło mi się podobać i postanowiłem się wokół niej zakręcić. Prawdopodobnie myślałem, że zdołam ją uchronić przed tą skłonnością do czerwienienia się, ucząc ją przekraczać granice we wszelkich dziedzinach życia, w słowach, a może nawet w czynach. Teresy nigdy niczego nie nauczyłem, chociaż była ode mnie dziesięć lat młodsza, chociaż była moją uczennicą w tym samym liceum, w którym nadal uczyłem. Czasem napawało mnie to goryczą, była jak stary wyga, podczas gdy Nadię otaczało koło o niewielkiej średnicy, za którego obręb nigdy nie odważyła się wykroczyć.
Zacząłem od grzecznościowych formułek, następnie przybrałem żartobliwy ton, wreszcie w trakcie długiej przerwy zaprosiłem ją na kawę. Później była kolejna kawa, stało się to naszym zwyczajem, zauważyłem, że jej bardziej na tym zależy. Tak więc pewnego dnia poczekałem na nią ze dwie godziny, aż skończy zajęcia, i zaproponowałem wspólny obiad w trattorii niedaleko szkoły. Nie przyjęła zaproszenia, była już umówiona, dowiedziałem się wtedy, że ma narzeczonego i oboje planują wziąć ślub jesienią przyszłego roku. Ja z kolei opowiedziałem, jak bardzo kochałem pewną kobietę, z którą chciałem spędzić całe życie, ale sprawy źle się potoczyły, wszystko się skończyło, a ja i tak wciąż cierpię. Ponieważ zaciekawiło ją moje cierpienie, pozwoliłem, by upłynął tydzień, znów zaprosiłem ją na obiad i tym razem się zgodziła. Pamiętam, że podczas obiadu śmiała się ze wszystkiego, co mówiłem, odznaczała się nerwową wesołością. Gdy czekaliśmy na drugie danie, położyłem rękę na stole, kilka milimetrów od niej.
– Czy mogę pocałować twoją dłoń? – zapytałem, muskając małym palcem jej mały palec na białym obrusie, obok kieliszka napełnionego winem.
– Co ty mówisz? Dlaczego?! – zawołała, zabierając rękę tak gwałtownie, że kieliszek by się przewrócił, gdybym go nie chwycił, wykazując się refleksem, o jaki się nie podejrzewałem.
– Bo mam taką ochotę – odparłem.
– Powinieneś to zatrzymać dla siebie, to głupie, nie trzeba wyjawiać wszystkich swoich pragnień.
– To, co głupie, bywa piękne zarówno w mowie, jak i w czynach.
– To, co głupie, zawsze będzie głupie.
Rozstrzygające stwierdzenie, ale wypowiedziane z łagodnością: potrafiła być miła, nawet czyniąc wyrzuty. Po obiedzie chciała wrócić do domu autobusem, ale zaproponowałem, że odwiozę ją swoim r4, będącym zresztą w opłakanym stanie. Zgodziła się i gdy tylko zasiedliśmy obok siebie, ze stanowczością ponownie zacząłem szukać jej ręki. Tym razem nie zrobiła uniku, może przede wszystkim ze zdumienia, a ja delikatnie obróciłem jej nadgarstek, podniosłem dłoń do ust, ale nie pocałowałem jej, tylko polizałem. Spojrzałem na nią, spodziewałem się, że zaprotestuje z obrzydzeniem, tymczasem na jej twarzy zarysował się lekki uśmiech.
– Zrobiłem to dla zabawy – usprawiedliwiłem się, bo nagle poczułem się nieswojo.
– Jasne.
– Podobało ci się?
– Tak.
– Ale wydaje ci się, że to głupie.
– Tak.
– I co dalej?
– Zrób tak jeszcze raz.
Znów polizałem jej dłoń, po czym spróbowałem ją pocałować, ale Nadia mnie odepchnęła. Powiedziała szeptem, że nie może, miała poczucie winy wobec narzeczonego, od sześciu lat byli z sobą szczęśliwi. Zaczęła o nim nieskładnie opowiadać: we wczesnej młodości był nadzieją koszykówki, później zamiast sportu wybrał naukę i teraz pracował jako chemik w ważnym przedsiębiorstwie, bardzo dobrze zarabiał. Nie spodobała mi się ta ostatnia informacja, jakby na zasadzie kontrastu podkreślała, że ja tylko uczyłem literatury w szkole średniej i nie miałem prawa mamić jej pustymi gadkami, które mogłyby ją sprowadzić na drogę zatracenia. Nie rezygnowałem z prób, by ją pocałować, a że znów odwróciła twarz, wykrzyknąłem:
– To tylko pocałunek, co ci szkodzi?!
– Pocałunek to pocałunek.
– Przesunę tylko czubek języka po twoich siekaczach.
– Nie.
– Ledwie musnę ci wargi.
– Daj mi spokój.
– Co jest złego w wymianie czułości?
– To, że nie chcę ranić Carla.
Carlo był tym błyskotliwym młodym chemikiem, którego kochała od dawna. Powiedziała, że zawsze była mu wierna i nie zamierza zrujnować dla mnie trwałego związku. Zaoponowałem:
– Wystarczy pocałunek, żeby go zranić? Czy uważa się za właściciela twoich ust i języka?
– To nie kwestia własności, tylko upokorzenia. Gdybyś miał narzeczoną, czy nie poczułaby się upokorzona?
– Gdybym miał narzeczoną i poczułaby się upokorzona, od razu bym ją zostawił. Gdzie tu upokorzenie?
Zastanowiła się, po czym wyszeptała:
– Pocałunek to odpowiednik stosunku.
– Czyli jak się całujemy, to tak, jakbyśmy się pieprzyli?
– W sensie symbolicznym tak.
– To chyba przesada. Zresztą symboliczny stosunek nikogo nie może skrzywdzić. Skoro Carlo jest taki wrażliwy, wystarczy mu o tym nie mówić.
– Sugerujesz, żebym go okłamała?
– Kłamstwo to ratunek ludzkości.
– Ja nigdy nie kłamię.
– To musisz mu powiedzieć, że polizałem ci dłoń.
– Dlaczego?
– Bo choć początkowo tak nie było, to później moje intencje stały się symboliczne.
Spłonęła rumieńcem, popatrzyła na mnie zdezorientowana, a ja skorzystałem z okazji, by lekko pocałować ją w usta. Nie odsunęła się, chwyciłem więc ustami jej dolną wargę, przytrzymałem ją przez kilka sekund, po czym puściłem, by wślizgnąć się do środka czubkiem języka. Już miałem się wycofać, by ocenić skutki tego krótkiego sprawdzianu, ale wtedy Nadia ze stanowczością zagłębiła w moich ustach swój język – żywy, gładki i ciepły. Objęła mnie ramionami za szyję, nasze wargi przywarły do siebie, języki poszukiwały się nawzajem we wszystkich zakątkach jamy ustnej. Kiedy się ode mnie oderwała – odrzucając głowę w tył, jakby chciała uniknąć ciosu pięścią – jej twarz wyglądała inaczej, rysy jakby zmiękły, w oczach widać było wyzwanie, a jednocześnie sprawiała wrażenie, jakby właśnie się obudziła i starała się ocknąć z odrętwienia, któremu się poddała. Znów spróbowałem ją do siebie przyciągnąć, ale się oparła. Powiedziałem: „Proszę, jeszcze”, ale nie chciała. Zapuściłem silnik i odwiozłem ją do domu.
Ten pocałunek wywołał u mnie już dziesięć minut później taką potrzebę, by mieć ją przy sobie, że sam nie mogłem się temu nadziwić. Nasza relacja wydawała mi się niewiele więcej niż igraszką, a tymczasem zacząłem wywierać presję na Nadii, nie było dnia, żebym nie zaprosił jej na obiad, do kina, na kolację. Ponieważ za każdym razem grzecznie mi odmawiała, pewnego ranka zatrzymałem ją po lekcjach w opustoszałym korytarzu i powiedziałem:
– Zależy mi na tobie.
– Mnie też.
– To dlaczego uciekasz?
– Bo mnie krzywdzisz.
Krzywda – jak mi wyjaśniła – wiązała się z tym, że kochała swojego Carla, a to, że jej na mnie zależało, godziło w jej miłość do niego. Po tych długich, pełnych bolesnych chwil ciszy wyjaśnieniach, na które odparłem, że nie tylko mi na niej zależy, ale także czuję, że ją kocham, zgodziła się pójść ze mną na kolację we wskazane przeze mnie sprawdzone miejsce.
Była zima, panował chłód, padał deszcz, ale nieopodal restauracji skręciłem w ciemną uliczkę i wyłączyłem silnik. Nadia powiedziała słabym głosem, żebym jechał dalej, odpowiedziałem, że dobrze, ale spróbowałem ją objąć. Odepchnęła mnie, po czym się roześmiała, szepnęła, że chce tak pobyć tylko przez minutę, w spokoju, z głową na moim ramieniu. Choć każde z nas pozostało na swoim siedzeniu, usadowiliśmy się tak, by poczuła spokój. Lecz gdy tylko wygodnie się ułożyła, zbliżyłem wargi do jej ust i zaczęliśmy się całować. Z zaskoczeniem poczułem, że naprawdę ją kocham, i nie chciałem przestać wymieniać z nią pocałunków.
Do niedawna wydawało mi się, że kocham Teresę, która była wysoka i mimo swojej chudości obszerna pod każdym względem – w barkach, biodrach, biuście; gardziła konwenansami i zawsze wyrażała się szczerze; nie znosiła nie tylko krzywd, jakie jej zadawano, ale przede wszystkim tych, jakie zadawano innym; uważała, że seks to niepohamowany przejaw dobrego humoru, co innego było w życiu ważne. Teraz jednak zdawało mi się, że kocham Nadię, która z kolei była drobna, powściągliwa, pilnowała się, by nie mówić nieprzyjemnych rzeczy; jeśli zaś chodzi o seks – co stało się już jasne – samo pozwolenie, żebym chwycił ją za rękę, żebym oplótł swoje palce wokół jej palców, zdawało się jej początkiem całego łańcucha skomplikowanych znaczeń, które potrafią odmienić całe życie. Na darmo mógłbym sobie mówić: „Spokojnie, zastanów się, nie możesz przejść od jednego modelu kobiecości do jego zupełnego przeciwieństwa”. To, że Nadia była tak inna niż Teresa, w niewyjaśniony sposób mnie wzruszało, widziałem w niej małą dziewczynkę, maleńką Nadię bezustannie przerażoną karami, jakie mogą ją spotkać. Tak więc czerpałem rozkosz z pocałunków jak nigdy przedtem, a chcąc zapobiec unikowi z jej strony i oderwaniu się od moich warg, postanowiłem nie szukać jej ciała pod ochronną warstwą puchowej kurtki. To ona nagle szepnęła wprost w moje usta: „Chodźmy jeść”, a ja zachrypniętym z przejęcia głosem przytaknąłem: „Chodźmy”.
Udaliśmy się do trattorii, która mieściła się na końcu wąskiej ulicy. Robiło się coraz zimniej, wziąłem Nadię pod rękę, gdy dochodziliśmy do wystawnie oświetlonego wejścia. Odezwałem się, unikając ironii w głosie, nie miałem już ochoty na ironię:
– Czuję się bardzo przejęty.
– Jesteś zdenerwowany?
– Nie, cieszę się, ale pożądanie całkiem wytrąciło mnie z równowagi. Ty nie jesteś przejęta?
– W jakim sensie?
– Poruszona, wiesz, o czym mówię.
– Czy mogę nie odpowiadać?
– Powiedz mi na ucho.
– Nic ci nie powiem.
– Proszę.
Schyliłem się, zbliżając ucho do jej ust. Nadia wsunęła w nie język, a ja odsunąłem się gwałtownie, po czym wytarłem je palcem wskazującym. Z błyszczącymi oczami zapytała:
– Zadowolony?
Wróciliśmy do samochodu i znów zamknęliśmy się w środku, nie poszliśmy do restauracji. Nazajutrz, gdy tylko zobaczyliśmy się w szkole, obwieściła, że o wszystkim opowiedziała narzeczonemu, nie potrafiła go okłamywać.
– O wszystkim, czyli o czym?
– O wszystkim.
Zapytałem, czy za mnie wyjdzie.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Wyznanie to trzydziesta siódma książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
Wcześniej ukazały się:
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell